CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

27 stycznia 2014

Skryba

W pewnym miasteczku żył sobie najzwyklejszy pod słońcem człowiek. Jak wielu innych obywateli ów mężczyzna, do którego później przylgnęło miano skryby, mieszkał w najzwyklejszym domku, jakich wiele pobudowano w miasteczku. Dom ten miał jednak pewna osobliwość. Wchodziło się doń przez solidne uchylna drzwi. Kto przychodził z zewnątrz, wystarczyło je lekko pchnąć; drzwi uchylały się i można się było bez przeszkód dostać do środka. Podobnie też nieznaczne pchnięcie drzwi w dowolnym miejscu od środka otwierało je szeroko na zewnątrz.
Ponieważ w miasteczku takie uchylne drzwi należały do rzadkości, mężczyzna miewał bezustannie gości. Jedni odwiedzali go, aby porozmawiać, dowiedzieć się, jak się miewa, uruchamiając przy okazji ten jakże banalny i prosty mechanizm otwierania-zamykania drzwi; inni przychodzili do niego z prośbą o poradę.
Mężczyzna wcale nie był mądrzejszy od innych obywateli miasteczka. Miał jednak dobry słuch i zawsze starannie i z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowom, jakie prowadzili w jego obecności odwiedzający go przybysze. Chcąc nie chcąc dowiadywał się od nich bardzo wielu rzeczy. Wieczorem, kiedy zbliżała się pora snu, mężczyzna skrupulatnie zapisywał zasłyszane historie. Zebrało się ich tak wiele, że wkrótce jego księga opowieści stała się tak wielka i ciężka jak encyklopedia. Z tej właśnie księgi mężczyzna czerpał mądrość, jaką dzielił się z tymi, którzy chodzili do niego po poradę. Nie ma bowiem większej mądrości nad tę,która jest sumą mądrości poszczególnych obywateli miasteczka.
Mijały lata, a mężczyzna, którego zwano teraz skrybą, niezmiennie przyjmował coraz to nowych gości, w tym równiez przybywających z innych miast i wiosek. Nadeszły dni trudne i znojne, kiedy skryba przestawał mieć czas na to, aby wyjść na ulicę, aby przyjrzeć się miasteczku i ludziom, napić się lemoniady w kafejce na rogu ulicy, przy której mieszkał. Częstokroć nie miał czasu na spacer ze starym psem, który pewnego dnia przybłąkał się nie wiadomo skąd i po co.
Ale przecież skryba radował się ze spotkań z ludźmi w jego własnym domu i nie uważał, że marnotrawi czas na rozmowach i radach, jakich udziela. Przeciwnie, bardzo sobie cenił  rozmowy z ludźmi i zapewne te spotkania niejednokrotnie przeciagałyby się do białego poranka, gdyby nie konieczność zapisywania słów i myśli pozostawianych przez gości. Zebrał już cztery pękate księgi tych serdeczności.
Dobre chwile nie trają jednak wiecznie. Tak jak po lecie przychodzi pora przekwitania, tak szczęście i radość schyla głowę przed smutkiem i niedolą. Pewnego ranka za uchylnymi drzwiami mieszkania, na sienniku, mężczyzna jak zwykle dostrzegł psa, który tym razem nie zaskowytał, nie uniósł na powitanie łapy, nie dał poczuć na szorstkiej męskiej dłoni wilgoć psiego pyska. 
Skryba zmartwił się okrutnie śmiercią przyjaciela, choć siwe wąsy psa, jego, od pewnego czasu, coraz bardziej spowolniałe ruchy oraz coraz dłuższy sen, kazały się domyślać, że na zwierzę nadchodzi najwyższy czas.
Pogrzebawszy psa, mężczyzna wrócił do domu i zasnął. Jego sen był tak głęboki, że kiedy wreszcie porzucił duszę skryby, mężczyzna nie pamiętał, na jak długo stracił kontrolę nad swoim życiem, czy dostąpił zaszczytu goszczenia zacnych obywateli miasteczka, czy też jego nieobecność wprawiła ich w zakłopotanie. 
Wstał jednak i przeszedł się w stronę drzwi, aby je uchylić i wpuścić przez nie świeży oddech przedwieczornego kwietnia. Drzwi nie pozwalały się odemknąć w żadną ze stron. Skryba pomyślał, że pewnie spał długo i skutkiem tego zbyt wiele sił stracił na otwarcie drzwi. Wprawdzie były one przyjazne wchodzącym i wychodzącym, pozwalały się otwierać i zamykać,. ale przecież były to solidne drzwi i wymagały użycia nieco większej siły, aniżeli byle powiew zabłąkanego wiatru.
Nasycił się jadłem i napoił, lecz także przy kolejnej próbie uchylania drzwi, skutek był bezlitosny - ramiona drzwi tkwiły w miejscu jak przymurowane.
Skryba poczuł bezsilną słabość w każdym członku swego ciała. Próbował się buntować przeciwko temu niespodziewanemu zjawisku, lecz słabość stawała się coraz silniejsza. Po tym mocnym uderzeniu bezsiły przyszła kolej na racjonalną cierpliwość. Pomyślał więc o tym, że przecież już za niedługo po drugiej strony drzwi pojawi się, jak to zwykle bywało, jakiś jegomość z prośbą o poradę, jakaś wymagająca pomocy niewiasta, jakiś starzec z wnukiem, jakaś para. Przez chwilę stał za tymi drzwiami, natężając słuch. Za drzwiami zaległa cisza. Zdziwił się, lecz za chwilę wpadł na pomył, aby udowodnić miasteczkowemu światu swą obecność i gotowość przyjmowania kolejnych gości. Wydarł więc z piątej, ledwo zaczętej księgi opowieści, czystą kartę, na której skreślił energicznym ruchem palców trzymających flamaster słowa zapraszające obywateli do swego mieszkania. Następnie podszedł do okna i przytwierdził kartkę go srebrzystej tafli szyby. Najwyraźniej czekał na odpowiedź.
Przed jego domem (obserwował, dyskretnie uchylając firankę) przechodzili ludzie. Jedni zdawali się w ogóle nie zauważać kartki z napisem; inni, jak gdyby czytali, jakby zbliżali swój wzrok, lecz wkrótce odwracali głowę i podążali szlakiem własnych myśli i motywacji.
W końcu skryba zrozumiał, że jego pomysł nie był na tyle atrakcyjny, aby być jednocześnie zrozumiałym dla przechodniów. Wtedy otworzył okno i pisane słowa powitania zamienił na wypowiedź ustną. Poczuł siłę i drżenie swego głosu, lecz jednocześnie, choć podejmował nadludzkie wysiłki, aby przekazać obywatelom miasteczka swoje myśli, wydawało mu się, że głos jego brzmi niezrozumiale. W rzeczy samej trudno opisać ten stan, w jakim się znalazł. Myśli wydobywały się z mózgu, przechodziły przez płuca, przeponę, do gardła; wydawały się być zrozumiałe dla niego. A jednak czuł, że poza jego organizmem staja się bezkształtną masą dźwięków.
Podobne historie powtarzały się z przeraźliwą systematycznością, do czego w końcu mógł przywyknąć, ale nie potrafił. Słabł z każdą chwilą i w pewnym stopniu przypominał tego starego schorowanego psa, który dzisiaj pilnuje stad w niebiesiech. 
Przypomniał sobie wreszcie o zapisanych księgach. Resztką sił otwierał je, przewracał kartki, czytał, łapczywie chwytał rozmaite wątki, którymi niegdyś karmił chłonne dusze zakłopotanych i nieszczęśliwych. Skoro słowa tam zapisane potrafiły leczyć, dlaczego nie spróbować uleczyć nimi siebie? 
Bez snu, bez odpoczynku wczytywał się w opowieści, lecz zawsze ze skutkiem daremnym. Tyle w nich mądrości, tyle serca i serdeczności pomieścił w księgach, lecz choćby dwakroć tyle słów napisał, żadne z nich nie uleczyło rany.
Pewnego wieczora obywatele miasteczka ujrzeli płomień wydobywający się spod szczeliny pomiędzy uchylnymi drzwiami a progiem.
Dogaszający ogień strażacy stwierdzili, że jądro pożaru tkwiło w miejscu, gdzie zwykle skryba przechowywał swoje rękopisy. Zwęglone ciało skryby znaleziono nie opodal. W zaciśniętej, obdartej ze skóry przez płomienie dłoni, trzymał coś, co mogło być kiedyś piórem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz