CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

11 czerwca 2014

Koniecznie spalić

Powodując się czasem traconym każdego dnia niezależnie od siebie stary pisarz czytuje sobie zamierzchłe notatki. Nic nie poprawia, jeno kartki przewraca, wspominając ten dzień, kiedy zaczął pisać o miasteczku. A było to przed świtem, więc czy można się dziwić, że kazał się budzić prowincji o brzasku. 
Kiedy piszesz o mieście, nie chcąc siebie samego zanudzić, lecz jednak pragniesz skupić się na kilku charakterystycznych detalach, musisz mieć konkretną perspektywę. Dla starego pisarza było to okno na poddaszu starej kamienicy, patrzące na głównę ulicę miasta pokrytą "kocimi łbami"; zerkające na główną bramę fabryki. Nie, stary pisarz nie pisał siedząc lub stojąc przy oknie. On niegdyś przepędził w tym miejscu podłą dziecięcą chorobę i to, co widział, weszło bezczelnie w jego pamięć.
Tedy staremu pisarzowi na czytanie zaprzeszłych opowieści padło. Pomyślał sobie, że przed ostatecznym kart rozdaniem należy sobie sprawić dyspensę, odkurzyć, co zakurzone, związać jutowym sznurkiem, dokleić karteluszkę z napisem "koniecznie spalić" i zamknąć w szufladzie.  Niech oczekuje na swój los nieuchronny. 
Rozdział o przebudzeniu przebiegł oczami po raz wtóry. Podobnież uczynił z dwoma następnymi. Wreszcie skupił się nad niedzielnym, również zaczynającym swój żywot o poranku; podzielił go na dwie równe części i czwartego rozdziału połowicę odczytał na głos:

"Niedzielne poranki różnią się znacznie od tych wewnątrztygodniowych. Różnią się przede wszystkim natężeniem hałasu, są bardziej senne i zaczynają się nie w czasie trwania krwawiącego świtu, lecz znacznie później, gdy intensywna żółta barwa słonecznych promieni rozświetla pomieszczenie snu w sposób niemal doskonały. Jednocześnie ów ciepły, żółty kolor sprzyja lenistwu i wywołuje wyrzuty sumienia, bo jakże można  godzić się na późne wstawanie utraciwszy dziewiczą rześkość brzasku.
Większość moich obecnych niedziel otwiera okno około ósmej (co dla notorycznych śpiochów wydaje się pewnie porą niebezpiecznie wczesną). Robię śniadanie, czytam coś, gazetę, kilka stron książki zostawionej nocą u wezgłowia, spędzam pół godziny w łazience zanurzony w przesadnie ciepłej wodzie, golę się doskonaląc gładkość podbródka i policzków i wykonuję jeszcze kilka typowych, higienicznych procedur kończących się wcieraniem  w naskórek pachnącego płynu. Potem dojadam kanapkę lub, częściej, wypijam mocną kawę  i wychodzę do pracy. W "Jesieni życia" to moje stałe pojawianie się przed południem nazywane bywa obchodem, co w zasadzie odpowiada znaczeniu tego słowa. Rzeczywiście w niedziele staram się więcej niż zwykle czasu poświęcać na spotkania i pogawędki z moimi podopiecznymi. Rozmawiam ze wszystkimi, towarzysząc im w spacerach po parku i w rzeczy samej nie chodzi mi o to, abym był postrzegany jako ten dobry, wyrozumiały i obligatoryjnie pomocny dyrektor, który korzysta z każdej okazji, aby przypodobać się podopiecznym i stara się zabiegać u nich o popularność. Wydaje mi się, że te rozmowy i spotkania niedzielne w znaczący sposób są potrzebne właśnie mnie. Oczyszczają mnie z niepewności     i obawy o to, czy to co robię ma sens. Nie ukrywam więc, że moje niedzielne "zajęcia" w pensjonacie mają swe źródła w egoistycznej potrzebie własnej wartości. Rzeczywiście czuje się znacznie lepiej, gdy to ja sam wybieram drogę i sposób wchodzenia w bliższe stosunki z ludźmi, którzy, nawiasem mówiąc, są ode mnie w jakiś sposób zależni. Mierzi mnie bezosobowy, nadęt i sprawowany znad biurka nadzór nad losem ludzi. Zdecydowanie bardziej wolę ryzyko bezpośrednich kontaktów, choćby wypełniały się one często słowami nie zawsze odpowiadającymi prawdzie, a nawet krążyły jak stada spłoszonych gawronów niepewnych czy dane im będzie po raz wtóry zasiąść dumnie na najwyższych ramionach kasztanowców, z których je odegnano. Mniemam, że owe niedzielne spotkania, spacery, rozmowy z biegiem czasu zaczęły być potrzebne również moim podopiecznym. Możliwe, że chęć rozmowy z drugim człowiekiem rośnie wraz ze świadomością, że jest się słuchanym i akceptowanym przez tego drugiego i po pewnym czasie owa nieodparta chęć przemienia się w narkotyczną potrzebę towarzystwa. 
W gruncie rzeczy nasze rozmowy traktowały o sprawach bezlitośnie błahych, niepoważnych, typowych i tak bardzo pozbawionych głębszej refleksji, że paradoksalnie miały one wartość same w sobie. Kiedy ktoś z pensjonariuszy ustawicznie napomykał o pogodzie, o klimacie, który się zmienił w porównaniu z tym jaki dominował tu  przed trzydziestu jeszcze laty miałem wrażenie, że rozmawiam z człowiekiem o niezwykłej dociekliwości i analitycznym umyśle, którego przepowiedniom na kolejne trzydzieści lat można zaufać. Kiedy jeden z moich interlokutorów dyskutował ze mną na temat lekkiej atletyki wykazując niemałą znajomość nazwisk i wyników, musiałem przyznać, że uświadamiał mi przy okazji jakże bolesną prawdę, że mamy obecnie do czynienia ze sportem jako widowiskiem opartym przede wszystkim na sile pieniądza, natomiast idea szlachetnej rywalizacji odpłynęła wraz z powiewem nowobogackiego wiatru reklam, mediów i presji rekordów za wszelką cenę. Doszedłem do wniosku, że w wielu tematach rozmów byłem niepoprawnym laikiem, by nie powiedzieć ostrzej - ignorantem, co niejako powodowało, że w jakimś stopniu próbowałem przygotowywać się merytorycznie do kolejnej rozmowy.
Najbardziej niestrudzonym moim rozmówcą był Marczak. Ten siedemdziesięcioparoletni, o żywym usposobieniu, ledwie siwiejący brunet traktował rozmowy ze mną jako swoiste misje, które miały służyć oczyszczeniu nas obojga. Marczak był komunistą. Proszę o dosłowne potraktowanie tego słowa. To że ktoś należał do komunistycznej partii niekoniecznie musi oznaczać, że był komunistą z krwi i kości. W jego przypadku bycie "czerwonym" zapisane było w każdym słowie jakie upuścił podczas rozmowy ze mną. Marczak przeszedł wszelkie szczeble w hierarchii zadań jakie wyznaczyła mu partia – od odgruzowującego stolicę z wojennej pożogi wyrobnika, poprzez kierownika zakładu komunikacji miejskiej, działacza powiatowego szczebla, potem wojewódzkiego i wreszcie przewodniczącego rady miejskiej, by wreszcie zanurzyć się w papierzyskach archiwum, zejść bezboleśnie na emeryturę bez fanfar, cicho i spokojnie, niezauważenie jak ginący o zmierzchu motyl. Marczak nie miał rodziny, nie miał żony i dzieci, co stawiało go w tym dobrym położeniu, że swój umysł mógł bez niepokoju faszerować ideą. Idea nie pozwalała mu mieć rodzinnego szczęścia, zakazywała mu mieć coś więcej niż mieszkano na poddaszu, bez wygód, malutkie i nadgryzione wilgocią. Przyjaciele wielokroć odżegnywali go od czci i wiary za ten jego nieuzasadniony i pożałowania godny ascetyzm połączony ze szorstkością wobec samego siebie. Czy było rozsądnym odmawianie sobie prawa do odrobiny choćby luksusu skoro okazji ku zmianie na lepsze tej siermiężnej egzystencji nie brakowało? Jakże śmiesznie wygląda partyjny dygnitarz nie posiadający niczego prócz zakurzonym pokoikiem z ciemną kuchnią i przedpokojem wąskim jak rozstaw osi wąskotorowych wagonów. Przecież szacunek do człowieka rośnie wprost proporcjonalnie do jego zasobów własnych i możliwości. To pierwsze, owe zasoby, nie przedstawiały większej wartości. Kolejnym szczytem głupoty było nieposiadanie w swoim otoczeniu osób bliskich. Co gorsza, Marczak celowo i z premedytacją decydował się na ten celibat tłumacząc, że ma zbyt wiele obowiązków na głowie i zbyt wiele czasu poświęca innym, aby mógł z całą odpowiedzialnością wprowadzić w swoje życie kobietę, dawczynię życia i dzielić z nią niewygody prymitywnego życia. Niemal heroicznie brzmiały jego słowa: „zbyt szanuję sobie kobietę, zbyt cenię sobie miłość i instytucję małżeństwa, aby narażać mą wybrankę na niepewny los, niedostatek i ciągłe nieobecności w domu.”. Taki to już był ten obecnie stary, spracowany, choć wciąż rześki i intelektualnie sprawny staruszek. Historię jego życia poznawałem stopniowo w rozmowach jakimi mnie raczył, choć owa niezwykłość charakteru najstarszego pensjonariusza Jesieni życia znana mi była z opowieści wielu postronnych osób, którzy albo znali go osobiście, albo też słyszeli od innych, od rodziny, znajomych lub wręcz osób, które przypadkiem znalazły się w zasięgu, że tak powiem, bezpośredniego oddziaływania działacza partyjnego. Wśród wszystkich tych opowieści dominuje jedna cecha Marczaka. Otóż jakiekolwiek stanowisko by nie zajmował, zawsze pomagał ludziom, nie zostawiając nikogo samemu z ważną lub pomniejszą sprawą. Nie potrafił nie załatwić jakiejś sprawy a nawet jeżeli zlecał takową podwładnemu, pilnował jej dalszych losów, aż do pomyślnego zakończenia. Wielu towarzyszy, którym zawracał głowę w związku z kolejnym „przypadkiem” kręciło nosem i próbowało wykręcić się sianem, tym nie mniej wiedziano, że jeśli nie uczynią wszystkiego co możliwe nie uciekną przed telefonami i natrętnymi wizytami opiekuna, stąd rzadko kiedy odmawiano mu pomocy.
Kolejną słabością i jednocześnie rozrywką Marczaka były szachy. Grał od najmłodszych lat z niezmienną pasja i chęcią wygrywania. Zawsze miewał stałych partnerów i z reguły ogrywał ich niemiłosiernie, choć miał też na swoim koncie kilka nazwisk, które kojarzyły mu się z porażkami. Najbardziej ubolewał nad tym, że z kilkoma rywalami,  z którymi przegrał, spotkał się przy szachownicy tylko raz i bezpowrotnie stracił okazję do rewanżu z nimi.
W Jesieni życia byłem jednym z jego partnerów do gry. Pojedynki odbywaliśmy regularnie w sobotnie popołudnia, bądź też właśnie w niedziele. Czasami odbywały się one na otwartym powietrzu, w pensjonackim parku, przy stole, którego blat w całości pokryty był polem szachowym, czasami zaś grałem z nim w jego pokoju, w ciszy przerywanej rozmowami, które dotykały i przeszłości i spraw dzisiejszych. Wtedy właśnie poznawałem go najbardziej(...)"
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz