CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

07 czerwca 2014

Nałóg albo miasteczko o brzasku

Przychodzi do człowieka i po łbie tarmosi, resztki włosów wyrywa, byleby tylko jakąś opowieść w słowa ubrać ku pamięci świata, którego nie da się zawrócić ze złej drogi. Tak to jest, kiedy się jest zarażony, uzależniony (jak od tej herbaty mocnej, o mahoniowej barwie) od słów. Przychodzi zatem takie ni to, ni owo, podburza pamięć i pisać każe, wręcz zmusza. Mówisz do tego, co przyszło, żeby dało w końcu pospać, bo dzień niewesoły był jak, ostatnio, dzięsiątki innych dni, i pora na ciebie, oj pora, starzejesz się, a sen najpierwszym lekarstwem...
Nic nie pomaga. Opisz miasteczko, a ściślej, opisz jak się budzi ze snu, przecież pamiętasz.
A jakże pamiętam, odpowiadam, tyle, że u mnie to zaraz wychodzi taka opowieść, która nie spełnia wymogów kroniki czy pamiętnika. Zawsze coś dołożę, coś zmyślę, lecz klimat, rozumiesz, klimat ten sam, niepowtarzalny.
Nalegało toto, naprosiło i w końcu przypomniałem sobie o "Prowincji", której pierwszy rozdział namalowałem byłem taką farbą:

Już po czwartej budzi się ptactwo otrzepując skrzydła z nocnej mgły. Najbardziej krzykliwe są wtedy wróble, których odwieczne zamiłowanie do stadnego życia potrafi skutecznie zakłócić wczesnoporanny odpoczynek każdemu mieszkańcowi naszego miasteczka, choć pora przedświtu, jak żadna inna, przydusza oczy do snu jak kłoda padłego drzewa i wciska potargane, spocone włosy w głąb poduszek. Kiedy jednak ktoś taki jak ja wstanie przedwcześnie, rozbiwszy mechanizm dobowego zegara, otworzy okno, pragnąc nasycić nozdrza lepkim powietrzem świtania, znajduje w odgłosach ptasich przekomarzań gwar targowiska w godzinach największych zakupów i ów "ludzki" hałas staje się mu bliższy do zniesienia. A kiedy błyśnie czerwona lampa słońca, dopieroż rozgardiasz wszelkiego stworzenia poczyna instrumenty swe stroić. Nie tylko już ptaki ale i psów przygodne gangi,  i koty - samotniki zapowiadają miastu nowy dzień. Dawniej dodawałem do tego muzycznego krajobrazu odgłosy dobywające się z obór, chlewików i stajni. Konie, krowy, prosięta, kaczki i kury - cały ten zadomowiony zwierzyniec przechowywany tak w centralnej części miasteczka, jak i też rozpostarty po peryferyjnych podwórkach nieuchronnie przywodził na myśl fakt, że Żytowo od niepamiętnych czasów pachniało wiejską przygodą, zwłaszcza w jarmarki i dni targowe. Dzisiaj budzące się do życia miasteczko rozbrzmiewa stopniowo i powoli rechotem silników samochodowych i motocykli, odgłosami pierwszych przechodniów, ich prędkimi rozmowami, kaszlnięciami, stąpnięciami uczynionymi na chodnikowych płytach, aby w końcu dostroić ów gwar do coraz to hałaśliwszych zawołań natury.
Tego dnia wstałem wcześnie, przed piątą, zerwawszy się z łóżka natychmiast po przebudzeniu, mając świadomość, że każda minuta dłużej spędzona w pościeli doprowadzi jedynie do napływu kolejnej, niepożądanej fali snu. Nie chciałem do tego dopuścić, gdyż lubiłem być świadkiem letnich przebudzeń słońca, nawet jeśli miało mnie to kosztować poczuciem senności za dnia, z koniecznością zażywania popołudniowych drzemek. Zamiast przemywania oczu w zimnej wodzie podszedłem do okna i otwarłem je na oścież. Wilgotny oddech przedświtu orzeźwił mnie mocnym chluśnięciem w twarz. Patrzyłem na kamieniczki po drugiej stronie ulicy. Odnowione łagodną, pastelową, kremową farbą spały jeszcze pogodnym snem otoczone kurtyną nie do końca przezroczystego powietrza. Niewielkie, dwuskrzydłowe okna zaciągnięte firankami podpowiadały, że domownicy śnią jeszcze nocne obrazy podświadomego życia, tak ciepłe, jak ciepłym zdawał się być pastelowy kolor posesji jakie zajmowali. Zwykle w takich sytuacjach, o tak wczesnej porze niedorosłego dnia poddawałem się myślom  wirującym w takt pulsującego zimnego powietrza. Gdyby ktoś przypadkiem budząc spokój porannej ciszy w jakiej tkwiłem, pomimo ptasich kląskań, gdyby ktoś zapytał mnie o czym myślę, wychylając poza krawędź gzymsu, nie potrafiłbym udzielić właściwej odpowiedzi. Być może moje poranne wstawanie mieściło się nadal w granicach snu, a sen nigdy nie bywa w pełni świadomym zwierciadłem życia. Możliwe, że miałem satysfakcję z bycia strażnikiem miasta, wartownikiem, któremu przypadł zaszczyt ochrony osób i mienia podczas ostatniej zmiany warty. Kto kiedykolwiek pełnił służbę wartowniczą na krawędzi nocy i dnia, ten wie jak odpowiedzialną wypełnia się funkcję właśnie wtedy, gdy najtrwalszy sen dopada znienacka w czasie, gdy rodzi się jasność grzebiąca nieokreślone cienie i mroki zastygłych budowli miasta. Być może pomyślałem wtedy, że powierzenie mi zadania ochrony snu obywateli naszego miasteczka uczyniłoby mnie najszczęśliwszym z ludzi. I dalej - jeśli kiedykolwiek wcześniej żyłem jako człowiek pod inną postacią, musiałem być strażnikiem bram miejskich, i to tym, któremu przydzielano zawsze zadanie jakie wypełnia władca kurnika. Kim innym jeszcze być mogłem? Poruszam się na skrzydłach wyobraźni. Siewcą           i oraczem, nauczycielem, mnichem, poetą, żeglarzem, i kim tam jeszcze. Nowa potargana myśl - czy nie jest tak, że czasami uświadamiamy sobie ów szczególny pociąg do osoby, która osiąga w życiu nasze pragnienia, podczas gdy my jesteśmy jedynie tego świadkami i cicho, czasem bezwiednie, kibicujemy tej osobie? Rodzimy w sobie uczucia od zawiści po uwielbienie. Milczymy jednak nie chcąc zdradzić się z własnej słabości albo też bałwochwalczo godzimy się na przebywanie w cieniu zjawiska, którego nie staliśmy się podmiotem. Czym wytłumaczyć tylokrotne zauroczenia postaciami z przeszłości, których losy przeżywamy w dwójnasób, niejednokrotnie gubimy się w ich życiorysie, myślimy ich myślami, działamy w sposób wyznaczony ich czynami. Może jest tak, że Stwórca w swej dobroci podzielił człowieka na części, umożliwiając mu czynienie tego wszystkiego, co mieści się w jego pragnieniach. Rozdzielił człowieka               i porozrzucał cząstki swego potomka po świecie w czasie i przestrzeni, aby nie ustawano w poszukiwaniach brakujących atomów swego jestestwa. Stąd gonimy jedno za drugim, dobre za dobrem, zło za złem, mieszamy nasze kody, a każdy         z nas jak magnes przyciąga i odpycha zarazem naszego brata i siostrę, nie zawsze wiedząc dlaczego to czyni. To bardzo prawdopodobne, że tylko jeden jest człowiek na ziemi, lecz pomnożony miliardami lustrzanych odbić, ułomnych krzywizną szklanych tafli, ustawionych na ścianach wyimaginowanej przestrzeni w formie kulistej rotundy. Tyle nas jest ile kątów spojrzeń, ile odległości między nami, ile woli do połączenia się z naszą zagubioną we wszechświecie resztką. Wciąż rodzimy się nowi, wystarczy wzrokiem zaczerpnąć ku nieskończoności odbicia. Lecz zło jest w nas i będzie dopóki nie odepchniemy na skraj konstelacji naszych dysydentów, póki nie uwierzymy, że tak jak można żyć bez ręki czy nogi, można istnieć nie spełnionym do końca, pozbawionym magnetycznej siły przyciągającej zło. Lepiej nie mieć złego brata niż pozwolić, aby jakiś szaleniec rozbił głową całą strukturę zwierciadła.
Zbiegam z omszałego, ociekającego dżdżem gzymsu wyobraźni. Znów staję nad miastem. Z okna poddasza witam wschód słońca, lecz paradoksalnie, przyjmując na twarz soczyste promienie słoneczne, moje ciało drży od narastającego chłodu. Wiem, że minie jakiś czas, aż dreszcze przejdą niepostrzeżenie. Schodzę wzrokiem niżej, na ziemię, na ulicę pokrytą granatową płaszczyzną asfaltu, która przykrywa dawniejsze kostki trotuaru, śliskie podczas deszczu i wydające snopy iskier przy zetknięciu z podkowami końskich kopyt. Słyszę pierwsze, należące do ludzi odgłosy dnia. Na którejś z przecznic przemyka samochód, potem drugi i trzeci. Słyszę wyraźnie ciężki dieslowski rechot jednego z silników i odgaduję, że grubo przed szóstą do sklepiku Bartelskich przywieźli pieczywo z piekarni, która zresztą również do nich należy, lecz usytuowana jest na zachodnich rubieżach miasta. Już przed szóstą w sklepiku Bartelskich jest gwar i jeżeli chcecie skosztować ciepłych, chrupiących bułeczek, by później posmarować je w domu masłem i zaciągnąć dżemem, popić to świeżym mlekiem (również od Bartelskich), jeżeli chcecie usłyszeć pierwszy raz tego dnia ludzkie gadanie, odebrać pierwszy komentarz dotyczący wczorajszych wydarzeń w mieście, kraju i na świecie, musicie koniecznie zjawić się tutaj przed szóstą. Ktoś powiedział, że jeśli jest coś równie trwałego w mieście jak sięgająca niskich chmur wieża kościelna, to jest tym stary Bartelski ze swoją rodziną i całym ich "kramem", który prowadzą od niepamiętnych czasów. O nich wszystkich zdałoby się kiedy oddzielna książkę napisać.
Mijają minuty a moja ulica zaczyna pobrzmiewać dźwiękami otwieranych okien, odgłosami rozmów przechodniów, którzy niepostrzeżenie pojawiają się w bramach kamieniczek, kierują się do sklepu Bartelskiego i jeszcze dalej, do warsztatów pracy, znajomych, rodziny. Przejeżdżają auta, rozróżniam marki samochodów i w większości rozpoznaję ich właścicieli. Kobieta z przeciwka wychodzi na spacer z psem, aby po przejściu kilkunastu kroków natknąć się na siwiutkiego jegomościa, schylającego dostojnie kapelusz na jej powitanie. Potem idą już razem, wpadają w wir towarzyskiej rozmowy; on - na temat jej pieska, ugrzecznionego, cichego i potulnego pekińczyka o śpiewnej nazwie Flo; ona - na temat pogody, pięknie wyprasowanej koszuli starego człowieka i jego butów, wiecznie mieniących się w słońcu i w deszczu. Z tej samej bramy przeciwległej kamieniczki wybiega po pewnym czasie czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w sportowy dres. Biegnie w przeciwległą do tamtych dwojga stronę, uliczką wyprowadzającą go na północny skraj miasta, skąd niedaleko już do pozostałości sosnowego lasu, w którym powietrze pachnie o każdej porze roku żywicą               i igliwiem. Mężczyzna okrąży ten las, zrobi kilka ćwiczeń gimnastycznych              z wykorzystaniem pni drzew, pospaceruje po utartych ścieżkach i wróci biegiem do miasteczka, zdążywszy jeszcze zrobić zakupy przed wieloma mieszkańcami ulicy, którzy o tej porze opłukują dopiero zasypane piaskiem snu oczy.
W oknach coraz więcej świateł, choć przy tak pogodnym poranku wkrótce zgasną, dając pierwszeństwo dziennemu światłu słońca. O tej porze powolne sylwetki ludzkie przechadzają się po pokojach, rozsuwają zasłony i firanki, witają się z tymi, co na ulicy wracają z zakupów, dostają się do kuchni, gdzie często nastawiają wodę na gaz, włączają radio, kopcą papierosy, przebierają się lub znikają w ciemnych łazienkach, aby obmyć twarz, załatwić potrzeby i pomyśleć o tym wszystkim co ich czeka dzisiaj. Gwiżdżą czajniki i trzeba by zrobić kawę lub herbatę, naszykować pieniądze na kupno chleba, którego akurat zabrakło, zbudzić męża, żonę, dziecko, pogawędzić z psem, który skomli za powietrzem, trawnikiem  i krzakiem.
Tuż przed szóstą przejeżdża ulicą miejski autobus zabierający z przystanków zaspanych ludzi zdążających na dworzec kolejowy, a stamtąd do pracy w większym mieście. Latem autobus posiada wiele wolnych miejsc, gdyż nie ma w nim młodzieży, która w roku szkolnym również korzysta z niego, aby dostać się do szkół poza Żytowem. Odprowadzam wzrokiem autobus, którym sam kiedyś jeździłem każdego niemal dnia i zastanawiam się dla ilu z tych ludzi przestanie on być potrzebny, co będzie się wiązało z ostatecznym zerwaniem więzi z naszym miastem.
Wreszcie o szóstej rozbrzmiewają kościelne dzwony i byłoby zgrozą pozostać o tej porze w łóżku, zwłaszcza w lecie, gdy każda minuta zbędnego snu powinna powodować wyrzuty sumienia. Miasto zaczyna żyć modlitwą w świątyni, zaczyna snuć opowieść o kolejnym dniu, która może kiedyś zostanie spisana przez kronikarza.

2 komentarze:

  1. Mam takie miasteczko za którym ciągle tęsknię, A właściwie za jego wczesno-poranną atmosferą.
    Nie napiszę jak się nazywa, bo nie jest moje, tylko ukradzione wielu tysiącom ludzi.
    Jeżdżę tam zawsze wiosną i jesienią w zwykły dzień. A na rynku witają mnie leżące koło studni tamtejsze kundle i ...

    OdpowiedzUsuń
  2. smoothoperator9.06.2014, 02:20

    Są takie miasteczka, choć, prawdę mówiąc, powoli ginie atmosfera dawniejszych lat, znikają bruki, stare tynki, niedbale, choć z sercem pomalowane, podwórka, drewniane okna, twarze starych kobiet za szybą i setki szczegółów, jakie tylko na starych, czarno-białych fotografiach można znaleźć w rodzinnym albumie...

    OdpowiedzUsuń