CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

29 listopada 2014

Andrzejki w kawiarence

Pani Zofia wprowadziła młodzież żeńską "na pokoje". Trzy złączone z sobą stoliki, na nich misa, w trzech czwartych wodą wypełniona, puzdereczko po koralikach i biżuterii wszelakie (zapożyczone od babci jednej z niewiast młodych a urodziwych), gdzie miast świecidełek, waćpanny karteluszki, perfumą nasiąknięte złożyły starannie na cztery, skrywając tym sposobem ucieszne wierszyki wróżebne; dalej pudełko po trzewikach ze stosem kartoników i świeczkami; w innym pudełeczku kwiatek z różańcem, kromka chleba z grudką ziemi, pieniążek i czepek, także talerze głębokie.
Męska młodzież, pod skrzydłami inżyniera Beka skupiona, anektowała kuchenne pomieszczenia, a jakże w "surdutach" kucharskich, białych, z rodowych domostw zagarniętych, zmyślnie na tę okazję wyprasowanych. Inżynier Bek, który na swoich blokowych włościach cieszył rodzinną gromadkę kulinarnymi zdolnościami, w zajętej przemocą kuchni zdawał się być hetmanem koronnym, głodne wojsko prowadząc do boju. Podzieliwszy wojów na grupy, przydzielił dziatwie przepisy, które, jak przyznał, po kądzieli babcinej odziedziczył i teraz doglądał prac kuchennych z zapałem, a i koniecznych rad udzielał.
Jedna z onych grup pomarańczowe obwarzanki piekła, a w nich migdały, rzeczone pomarańcze z wykorzystaną skórką, pył cukrowy i żółtka z jaj kurzych. Inna grupa, wziąwszy przednie, wytrawne, czerwone wino, miód gryczany, goździki z cynamonem i cukrem, konstruowała staropolski grzaniec. Jeszcze inni sporządzali ciasteczka anyżowe i poncze, na podniesienie temperatury listopadowej krwi. Ostatni, choć nie najgorsi z mąki, migdałów i białek kurzęcych formowali makaroniki, za którymi ponoć dziewice przepadają.
Kiedy do sali weszli znani nam wszystkim jegomoście z partnerkami, tudzież inni, skuszeni zaokienną dekoracją kawiarni lub plakatem zwołującym miejską ciżbę na zabawę, a potrawy na stołach podano, zaczęło się to, co zacząć się niechybnie musiało.
Tajemnicza baśń muzyczna uciszyła głosy a szeptania, światła przycieniono i pani Zofia, co za doktora Koteńkę się wydała, wraz z inżynierem Bekiem, jako ceremonii mistrzowie poczęli młodzież ku wróżbom prowadzić.
Zaczęto od wosku lania, a gdy owoc pannie się ukazał, tedy z dobrobytu mogła się cieszyć szczerze; jeśli dzbanuszek - zdrowie, lecz młode panny z iskrami w bystrych oczach szukały w woskowej konsystencji półksiężyca, gdyż ten, zalotnik, miłosną przygodę gwarantował. Najbardziej zakochane niewiasty, szukały natomiast potwierdzenia swego szczęścia w ukazującej się na wodzie bramie, a najlepiej w zamku, który, jak wiemy, księcia z bajki za męża zwiastuje.
Po woskowym laniu, puszczały dziewczęta na wodę świeczki na tekturkach. Dopingowały  ich połączeniu, gdyż tym sposobem ślubne suknie mogły do obstalowania dawać.
Dalej wierszyki odczytywano, a później losowano chłopców imienne karteczki; następnie wróżyły sobie panny los dobry lub przekorny dobywając spod talerzy magiczne przedmioty: tu najtrafniejszym wyborem był czepek (pewne zamążpójście) lub pieniążek, bogactwo wróżący.
Następnie jedna z dziewcząt paciorek dziewięć razy: siedząc, stojąc i klęcząc odmówiła, a co w tym paciorku pomieściła? Jaką prośbę zaniosła do nieba? Któż to zgadnie.
Inna niewiasta wyrzekła, że tej nocy pod poduszką nadgryzione jabłko ukryje, albowiem jeśli ten, co obiecuje kochać, kocha prawdziwie i szczerze, znęcony jabłka zapachem pomieszanym z różanych ust aromatem, wtargnie do jej alkowy i połowinę jabłka skradnie, a co więcej skradnie, wybaczcie... nie powiem.
Kolejna dziewica, dzień cały za pożywienie mając przesolonego śledzia, z utęsknieniem czeka na młodziana, który jako pierwszy słodki napój jej poda - tenże zostanie jej obiecany.
Odważniejsza, z kawiarenki wybiegła na ryneczek, szukając męskiego oblicza, które zapytane o imię, ulituje się i odpowie, a będzie to znaczyło, że z tym męskim mianem przyszłość swoją wiązać musi.
Na koniec dziewczęta trzewiki swoje poprowadziły od pieca ku progowi, aby się dowiedzieć, która pierwej niż pozostałe zrzuci ze swojej młodej główki wianek.
Przestąpiono nareszcie do konsumpcji; w napojowej części, przez męską brać długo wyczekiwanej. Młódź męska ku żeńskiej się garnęła w jadle, napoju, a potem i w tańcu, śmiechach, a może i pocałunkach nawet, kradzionych tak umiejętnie, że starsza część widowni tego teatrum nie dostrzegała, lubo też dostrzegać nie miała zamiaru.
A wreszcie, przekorny radca Krach wystąpił przodem i do młodzieży wydeklamował:
"nie kuś Bogiem, ni jego świętymi,
nie pętaj się czarami przeklętymi!
Nie pomogą tobie lane woski,
jest każdej dar obiecany boski!"
Brawa dostał. Podobnież pani Zofia dostała za swój wierszyk:
"Święty Andrzeju, skoro nie możesz ziemi zamienić w raj
wszystkim dziewczątkom nadzieję zamążpójścia prędkiego daj".
Hulankom koniec tej nocy nie był obiecany.
Nareszcie kawiarennik skusił się na wosku lanie. Do pani Zofii podszedł z garnuszkiem gorącego wosku, który pani Koteńko, przez ucho od klucza przelała na wody ustałej taflę. Kawiarennik odczekał minutkę, wzrok opuścił na toń magiczną, spojrzał i... zobaczył, dalibóg... zobaczył bramę, zapraszającą bliskie szczęście. Oniemiał, i w tym oniemieniu za ladę powrócił i zimnej wody kranowej szklanicę opróżnił jednym łykiem.

A jeśli kto myśli, że tym sposobem i w okolicznościach takich, jakie tu podano, zabawa zakończoną była, ten srodze pomyliwszy się, niech odpokutuje cierpliwym czekaniem na to, co zdarzyło się potem. 


28 listopada 2014

Mżawka [szkic - fragment]

Zasnuta mżawką szosa. W światłach przeciwmgielnych kropelki cieknącego bezwładnie deszczu wzbudzają refleksy tęczy. Jechał wolno, trzymając się pasa wyznaczającego krawędź pobocza. Muzyka ściszona i tylko wycieraczki poruszają się w takcie na trzy czwarte. Spokojna marszruta i nagle dwie ciemne sylwetki ta tym właśnie pasie. Nacisnął hamulec. Pulsujące, rytmiczne hamowanie. 
Dobrze, że włączyłem przeciwmgielne, pomyślał.
- Cholera by go – wrzasnął.
Przystanął. Nacisnął klawisz awaryjnych.
Opatulona postać nacisnęła klamkę. Do wnętrza auta dostał się chłód.
- Zabierze nas pan?
Strąciła z głowy kaptur. Kobieta. Przesunął głowę w jej stronę.
Z dzieckiem, pomyślał, z dzieckiem i walizką.
- Wsiadać, szybko – rozkazał.
Ciężarówka przemknęła w pędzie obok nich rozrzucając zwielokrotniony słup srebrzysto-niebieskiego światła. Dziecko z walizką zapakowało się na tylne siedzenie auta; kobieta usiadła obok niego.
- Stanę na parkingu przy stacji benzynowej. Tam jest więcej światła – powiedział.
W wewnętrznym, wstecznym lusterku rozpoznał w dziecku dziewczynkę. Kobieta milczała. Dojeżdżał już na parking. 
- W bagażniku mam koc. Kiedy przystanę, niech pani zdejmie jej kurtkę i przykryję kocem. Jeszcze się nam przeziębi – powiedział delikatnie hamując i przystając pod jedną z lamp.
Wyszedł z samochodu, otworzył bagażnik, wyjął koc i poduszkę, o której nie wiedział, że tam była. Powrócił do auta.
- Pani też niech zmieni kurtkę na moją. Włączę nawiew. Szybko będzie ciepło. Proszę mi dać walizkę. Włożę ja do bagażnika.
Usłuchała. Usadowiła dziewczynkę na tylnym siedzeniu w pozycji półleżącej, otuliła kocem, podłożyła poduszkę pod głowę i w jakiś sposób zapięła pasy wokół jej ciała.
Po ulokowaniu walizki z tyłu, zapalił papierosa. Palił go na zewnątrz w miejscu, gdzie sięgało jeszcze zadaszenie nad dystrybutorami. Potem wszedł do środka i uruchomił silnik.
- Dokąd was podwieźć? – zapytał.
- A daleko pan jedzie? – odpowiedziała pytaniem.
- Została mi godzinka drogi, no może trochę więcej, bo pada.
- To tak do końca, jeśli można. Potem nas pan wysadzi. Ewa się prześpi. Podróż ją usypia.
Ruszył. Postanowił jechać wolniej niż dotąd.
- Paskudny dzień i pani chyba też nie wesoło – przemówił, gdy przejechali ponad kilometr – zdaje się, że nie ma pani gdzie jechać, co? 
Powiedział tak, choć podejrzewał, że to pytanie wprawi kobietę w zakłopotanie.  Milczała
- Może nie powinno mnie to interesować, ale kobieta z dzieckiem, z ciężką walizką w ręce, w taką pogodę, późnym wieczorem – to wszystko nie brzmi dobrze i źle się zapowiada.
Kobieta milczała a on ciągnął dalej:
- Nie, nie, nie musi się pani z niczego tłumaczyć. Czasami życie daje nieźle w kość. Dzisiaj pani, jutro mnie. Dzieciaka szkoda.
 Puścił nawiew na nogi.
- Najważniejsze, żeby nogom było ciepło, prawda? Wszystko zaczyna się od nóg.
Rozłożył się wygodnie w fotelu, prostując kręgosłup. Już dawno nie jechał tak wolno. Patrząc w lusterko widział śpiącą już na lewym boku dziewczynkę. Pomyślał, że musi jechać powoli, aby dziecko, pomimo zapiętych pasów, nie zsunęło się na podłogę podczas gwałtowniejszego hamowania.
Mijał czas. Wycieraczka szlifowała gładką taflę szyby.
- Dziękuję panu – wyszeptała kobieta, przerywając monotonny odgłos pracy silnika.
Spojrzał w jej stronę. Delikatna. Ścisnął jej chłodną wciąż lewą dłoń.
- A wie pani, że zamierzałem na panią nakrzyczeć za to wtargnięcie na jezdnię? 
Spuściła wzrok. Nie musiała nic więcej mówić.
- Ale… zaraz mi przeszło, gdy zobaczyłem tę walizkę i … małą.
- Ma na imię Ewa – zawahała się – a tak, już mówiłam.
- Przenocujecie u mnie. Potem się zobaczy – powiedział automatycznie, szukając w podświadomości przyczyn takiej akurat słownej reakcji.
- Ależ…
Tym razem (czy tylko tym razem?) słowa wyprzedziły przemyślenia.
- Spokojnie. W moim domu jest wygodniej niż w aucie.
- Taki kłopot… nie wiem czy?...
- No przecież w taka pogodę, to i psa bym nie wygonił na dwór.
- Nas nikt nie wygnał…
- Tym bardziej i ja nie wygnam. Adam jestem – przedstawił się – chyba od tego należało zacząć.
- Katarzyna.
- Widzi pani, Katarzyno. Już lepiej, tak po imieniu, ale będę mówił „pani Katarzyno”, dobrze. Tak lubię. Więc myśli sobie pani, ze teraz powiem: „proszę mieć na uwadze dziecko (bo Ewa jest pani córką, to oczywiste), niech panie się zgodzi na ten nocleg ze względu na nią!” – sądzi pani, że tak właśnie powiem? Tak właśnie pani pomyślała, pani Katarzyno?
Skinęła głową.
- To właśnie chciałem pani powiedzieć. Ma pani rację – roześmiał się – wiem, że to banał, ale czasami warto skorzystać ze skutecznie działających schematów, upraszczających ludziom życie. Ono i tak jest skomplikowane, więc jeśli nadarza się okazja, aby coś w nim uprościć, dlaczego z tego nie skorzystać?
Deszcz przestawał mżyć i tam, gdzie przestawał, na wysokości okien auta włóczyła się mgła, przedzielana od czasu do czasu wąskimi przestrzeniami przezroczystego, mokrego powietrza.
- Wiem, że powinnam się zgodzić i jestem wdzięczna panu za troskę, lecz przy okazji nie chciałam panu zburzyć porządku dnia. Co powie na to…
- Żona, tak?
- Na przykład.
- To już ani pani, ani moja sprawa. Kontynuujemy podróż z banalnym scenariusze. Nie powie nic, bo nie mam żony. Nie miałem. Tak się złożyło. Wiem, że to trywialne, schematyczne, pani Katarzyno. A jakże, miałem kobietę, ale ona, jak to Linda powiedział.. „złą kobietą była”. A może ja złym facetem? Może złamać ten schemat?
Zdaje się, że przesadził z ogrzewaniem. Wnętrze auta parowało wprost ciepłem, a na siedzącą obok niego kobietę ta wzmożona dawka gorąca, wstrzymywała złą pamięć, skierowała jej myśli w inną stronę.
- Nie może być złym facetem ten, kto przystaje na drodze na skinienie ręki, zabiera do środka przypadkowych ludzi  i jeszcze zaprasza w gościnę.
- Rozczaruję panią, Katarzyno, rzadko mi się zdarza zabierać do auta kogokolwiek, co oznacza, że miała pani szczęście. A co do propozycji goszczenia pani pod swoim dachem, to proszę mi wybaczyć, ale jest to jedyne rozsądne rozwiązanie w obecnej sytuacji, zwłaszcza że, jak przypuszczam, tam, gdzie się pani udaje, nie spodziewa się pani wiwatów na cześć swoja i córki. Nikt nie zamierza rozwijać przed wami czerwonego dywanu.

Dziewczynka wykąpała się i zjadła płatki na mleku. Potem do łóżka.
- Ustalmy jedno, dopóki nie załatwi pani swoich spraw, możecie u mnie zostać tak długo, jak chcecie. I proszę nie czuć wdzięczności, nie być zobowiązaną do czegokolwiek. Widziała pani ten pokój, który nie jest mi do niczego potrzebny. Szkoda tylko, że łazienkę będziemy mieć wspólną, ale damy radę. 
Spojrzał na nią. Ubrana w biały, nieco przygnieciony szlafrok, wyglądała atrakcyjnie i młodo. Siniak na szyi w okolicy lewego ucha, i drugi, pod okiem jednoznacznie kontrastował z bielą szlafroka i jasną karnacją skóry. A kiedy jadła kolację i wyciągała prawą rękę, aby chwycić w dłoń kanapkę, zauważył podłużną, krwistą pręgę, zaczynającą się na przegubie dłoni i ciągnącą się powyżej łokcia. najgorzej było z tym okiem. Adam zwrócił uwagę, że Katarzyna, rozmawiając z nim, stara się zwracać do niego głowę prawym profilem.
- Bardzo panią boli? – zapytał.
- Coraz mniej.
- Że też mnie tam nie było.
- ???
- Właściwie powinna pani zrobić obdukcję. 
- ???
- Przecież nie powie mi pani, że pośliznęła się pani na mydle w łazience i to tak nieszczęśliwie, że uderzyła skronią o brzeg wanny… u mnie przynajmniej mydło nie wala się po podłodze.
- Jestem panu bardzo wdzięczna…
- Porozmawiamy o tym jutro. Proszę iść spać. 
[........]

Rogal

Rogal porozumiewał się krzykiem. Zawsze tak reagował, kiedy jego podwładni niedostatecznie szybko reagowali na jego polecenia. Krzyk dodawał mu jakże potrzebnego wsparcia na stanowisku, które zajmował, dodajmy, na stanowisku jakie mu sprezentowałem. Zwykle po takim apoplektycznym wybuchu uspokajał się, odchodził na stronę, a jeśli przy okazji wpadał na mnie, nieco przerażonego jego stanem tuż po eksplozji wściekłości, przystępował do spontanicznego uzasadniania swojego zachowania. Oczywiście oczekiwał ode mnie pełnej aprobaty dla tego zachowania i przyczyn dla których zachował się w sposób, przynajmniej dla mnie, zgoła nieoczekiwany, by nie powiedzieć straszny.
Zapraszał mnie do swojego kantorka, prosił, abym usiadł  i wyjmował papierosa, a jeśli go nie miał (zwykle nie miał), skubał mnie na jednego, tłumacząc, ze zaraz pośle kogoś po fajki, a tym posłańcem mógł być nie kto inny jak ten, na którego przed chwilą wylał wiadro pomyj. Póki co wylewał swoje żale przede mną, ubolewając nad tym, z kim musi pracować na co ja przytakiwałem głową z udawanym zrozumieniem.
Po chwili przechodziliśmy do jego planów, które rozsupływał przede mną ściszonym, sepleniącym głosem. Słuchając go usiałem śledzić ruch jego warg, tak bardzo zniekształcony docierał do moich uszu komunikat. Ciekawe, że kiedy krzyczał, nie seplenił.
Każdy jego pomysł, bez wyjątku, gdyby go zrealizować, pociągałby za sobą dodatkowe koszty i za każdym razem próbowałem mu to wyperswadować. Jeżeli za pierwszym razem stanęło na moim, znaczy się, jeśli przyjął do wiadomości mój opór, nie kontynuował zaczętego wątku w bieżącej rozmowie, lecz później, przy pierwszej nadarzającej się okazji na pomówienie, wracał do swojej abstrakcji, licząc na to, że tym razem mnie przekona.
- Zrób kalkulację – mówiłem – bo jak do tej pory to widzę same koszty. Oszczędniej – tłumaczyłem mu bez końca, po czym zamykał się w sobie, a tak naprawdę oczekiwał kolejnej sposobności poinformowania mnie o swoich planach, o konieczności zakupu najmniej potrzebnego w danym czasie przedmiotu czy urządzenia, albo o nie mniej koniecznym remoncie, z którego kosztów nie chciał sobie zdawać sprawy. Dopiero później dotarło do mnie, że na takim remoncie, którego koszty nie są dostatecznie oszacowane, można całkiem nieźle zarobić.
Chcąc nie chcąc, lecz bardziej nie chcąc, moje odmowy przyspieszały i zwielokrotniały wybuchy jego niepohamowanej wściekłości. Odreagowywał na pracownikach, o czym dowiadywałem się z reguły za późno. W jaki sposób mogłem temu przeciwdziałać, skoro Rogal, zapewne świadomy tego, że po raz kolejny przekracza granice przyzwoitości, natychmiast po napadzie furii, potrafił zjednywać sobie tych, których uprzednio mieszał z błotem. Wtedy właśnie, na zebraniach, które zwoływał pod byle pretekstem, tłumaczył swoje zachowanie niemożnością porozumienia się ze mną. Był zdania, że krępuję jego rozwój i wywołuję w nim tę frustrację, która w pewnej chwili znajduje sobie ujście w postaci wrzasków na bogu ducha winnych ludzi. Poniżani pracownicy stosunkowo łatwo dali się obłaskawiać. Myśleli wprawdzie swoje, lecz przyzwyczajeni do takiego traktowania, cieszyli się, że ich szef ma wreszcie dobry humor i możne w nim normalnie porozmawiać.
Zdecydowanie za późno się o tym dowiedziałem, choć w sumie nie żałuję, bo jeśli ktoś zgadza się na to, aby poddawano go manipulacji i zastraszano, to sam sobie jest winien.
Kiedy rzucono mnie na dyrektorski stołek, Rogal jak ten piesek przybłęda chodził za mną, abym dał mu kierownicze krzesełko w internacie po człowieku, który raz że zalazł mi za skórę, a dwa nie miał odpowiednich kwalifikacji, co jakoś nie przeszkadzało mu dotąd w zajmowaniu tego stanowiska. O, wielkie są tajemnice takich nominacji. 
W końcu poprzednik Rogala poszedł sobie na emeryturę, choć nie udało mu się wydobyć ode mnie dodatkowej (oprócz przysługującej mu odprawy) kasy wartości trzymiesięcznego średniego uposażenia. Uparłem się i postawiłem na swoim, zgodnie zresztą z prawem, więc nie oprotestował mojego z nim rozstania. Wówczas, pomyślałem sobie, że jaki Rogal jest, taki jest, ale w końcu to on jedynie ma kwalifikacje, jest ambitny i może we dwóch zrobimy coś więcej, niż działo się to uprzednio. Sępił, sępił i w końcu dostał tę nominację, za którą, jak błędnie myślałem, będzie mi wdzięczny. Nic podobnego.
Rogal rył i kopał. Minęło półtora roku, gdy wymyślił sobie, że w przypadku przekształcenia internatu w bursę, zostanie tej bursy dyrektorem i będzie mógł zawiesić sobie na drzwiach kantorku tabliczkę z adekwatnym napisem. Taki mało istotny szczegół, a jak cieszy. 
Wydawało mi się, że organ prowadzący na to nie pójdzie, bo rozminie się z prawem. Bursa to jednak coś innego niż internat. Jest miejscem pobytu uczniów z kilku szkół, nie jednej, jak w naszym przypadku. Ale organ prowadzący miał też swoje plany. W przypadku podziału szkoły łatwiej będzie ją najzwyczajniej w świecie sprzedać, o czym z kolei dowiedziałem się na czas. Stanęło na tym, że zrobiłem awanturę, stając się „persona non grata”, wydobyłem szkołę z zapaści, lecz Rogal zamienił krzesełko na stołek. Mógł teraz działać po swojemu.
Zaczął od tabliczki na drzwiach a potem z kantorku uczynił gabinet. Swoja drogą, rozmyślałem i rozmyślam bez końca, dlaczego kierownicy wszelkich maści zaczynają swoje panowanie od restauracji własnego gabinetu. Ja osobiście wyremontowałem swój gabinet w siódmym roku sprawowania kierowniczej funkcji.
Po separacji ucieszyłem się, że nie muszę już reagować na wściekłe napady szału Rogala, które, jak widać, nie skończyły się po naszym rozstaniu. Ciekawe, że właśnie wtedy dowiadywałem się od pracowników bursy o tym, jak ich traktuje.
Moje współczucie nie znało granic… podobnie jak uśmiech na twarzy. 

27 listopada 2014

Wieczorek tańcujący

Kiedy przed dwunastą w samo południe słyszy się pukanie do drzwi, a głowa wciąż ciąży po nieprzespanej nocy, to jak się czuć o tej porze; jak, kiedy połowa dnia zdaje się być brzaskiem bez obiecanego słońca, gdyż tym zajęła się mgła bezustanna, późnojesienna.
Wynalazek internetu ma tę słabą stronę, że raz w pajęczynę wpadając, tak dokumentnie czujesz się w niej zaplątany, że noc nie przestaje istnieć, a ty gadasz (jeśli masz kim) i gadasz, a głowa twoja rześką jestwtedy, jakby kąpała się we włoskiej kawie.
Adam przez taką właśnie noc przebrnął do czatowej rozmównicy przywiązany, a jego partnerką po tamtej stronie świata była Maria; nie kto inny jak ona, kelnerka zwabiona na miłość przez studenta, który po daniu dowodu wielkiego uczucia, na wieść o dziecięciu uczelnię zamienił na inną, zagłuszając wszelki ślad po sobie. Na taką losu hardego sprawkę Maria zesłała się do dziadków w białowieskie ostępy, gdzie córkę urodziła i wychowała, aż dziecię biega teraz jak sarenka, celnie zdania składa, przyśpiewuje a i w tańcu jest najpierwsza. Babcia z dziadkiem starusieńcy, w dziecku zakochani, lecz w rzeczy samej to im opieka by się zdała, nie młodej matce, która w pielęgnacji córki przebija wszystkie pozostałe matki świata. 
Adam przez noc całą toczył więc rozmowę z Marią, skłaniając ją ku powrotowi na kawiarenki łono, bo przecież mieszkanie na górze czeka, przyjaciół ma, i to jakich, a i o opiekę nad dzieckiem może być spokojna, bo on pomoże, on znajdzie kogoś, a i dla niego taka śliczna buzia (zdjęcia małej oglądał) to rozkosz do przytulania. W każdym bądź razie kawiarennik byłby w stanie poddać się nowemu wyzwaniu. Z niechęcią więc przed południem wstał, towar jakiś przyjął, salę sprzątnął, lecz z niewyspaniem wciąż walczył, daremnie, gdy naraz to do drzwi kołatanie.
- Kogóż diabli zesłali o tej porze – więcej pomyślał, aniżeli rzekł, lecz zamek odemknął, klamka zaś z tamtej strony drzwi dokończyła dzieło otwarcia sezamu.
- Nareszcie, panie Adamie – głos kobiecy, znajomy, przez szklistą mgłę się przedostał, za czym dwie kobiety do wnętrza wdarły się, jedna przed drugą, rumiane, acz zziębnięte – my tu się do pana dobijamy, a pan…
Któż by nie rozpoznał głosu pani Zofii, nauczycielki, od niedawna doktora Koteńki nosząca nazwisko przeurocze, któremu to w miasteczku żarcików nie szczędzono. Druga dama, w biały, artystyczny szal owinięta, to pani radcy Kracha małżonka, w całej swej dojrzałej, niewieściej krasie.
Zatem spowolniony w ruchach kawiarennik nie mając większego wyboru, obie panie do sali zaprosił, do stoliczka na zapiecku, gdzie już kafelki ciepło rozdawały szczodrze, mocną herbatę zaparzył z dwiema łyżeczkami rumu (ku zdrowotności, rzecz jasna) i usiadł między jedną panią a drugą, oczami zasypanymi jeszcze piaskiem snu, zwilżonymi ciekawością, całą swą marną dzisiaj postać w słuch przemieniając.
- Panie Adamie, toż trzydziesty się zbliża i my do pana w tej sprawie – zaczęła pani Koteńko.
- Niech nie zostawi nas pan na lodzie – rzuciła pana radcy połowica – i niech pan niech mówi, że jakieś andrzejkowe plany już podjęte.
Kawiarennik, aczkolwiek z wyglądu bystrością się dzisiaj nie oznaczał, to prawidłowo skojarzył uwerturę, jaką obie panie zagrały.
- Możecie być panie pewne, że tym razem odstąpiłem od czynienia planów, zdając się ślepemu losowi na bieg czasu – odpowiedział grzecznie.
- Zatem, gospodarzu, umyśliłyśmy sobie tańcujący wieczorek sprawić – rzekła pani Koteńko, a pani Krach z aplauzem dodała:
- Dla naszych mężów, to po pierwsze, ale, jak myślę, młodzieży się zejdzie, jeśli na rynku zawiesimy plakat, który mam już na ukończeniu.
- A jeden chłopiec z gitarą już się zaoferował…
- Płyty z nagraniami gotowe.
- Mistrza ceremonii mamy.
- Inżynier Bek zamówiony, zakład przegrał, więc odrobić honorowo musi.
- Wróżby, panie Adamie, gotowe.
- Wosk się poleje strumieniami.
- Pantofelki czas wystawiać na próg.
Dobrze, że, mimo wszystko, obie panie ograniczały się w wypowiedziach swoich do zdań pojedynczych i równoważników. Rozpasanej rozwlekłości kawiarennik by nie zdzierżył przecie. Głową zatoczył krąg podziwu nad pomysłami niewiast i wtem, nie wiedzieć czemu zapytał, jakby nie był jeszcze dość poinformowany:
- Wróżby będą, drogie panie?
- A widział pan andrzejkową zabawę bez wróżenia? – zaśmiała się pani Koteńko – obowiązkowo będą.
Nie wiedzieć czemu kawiarennik wrócił prędko do nocnych rozmów z Marią. Czyżby wieczorek tańcujący miał być ich uzupełnieniem?

Stanisław Mikulski [+]




Najprzystojniejszy oficer polskiego kina odszedł od nas, choć kto to wie, czy na zawsze. Jeśli nie na tym świecie, to na odleglejszym, J-23 będzie działał. Taki już los postaci, które na zawsze zagnieździły w naszej zbiorowej pamięci.
Stanisław Mikulskiego, oprócz "Stawki" zapamiętałem najbardziej z roli
"Pana Samochodzika" oraz milicjanta w uroczej, staroświeckiej komedii "Ewa chce spać".
Zapamiętałem go również z dosyć osobliwych sytuacji. Pan Stanisław przed wieloma, wieloma laty pojawiał się pierwszego listopada na cmentarzu, gdzie odpoczywają wszyscy moi bliscy. Skromnie ubrany, rzeczywiście przystojny, wzbudzał zainteresowanie właściwie wszystkich odwiedzających groby. Gdyby nie okoliczności, w jakich pojawiał w niewielkim miasteczku na Mazowszu, odtwórca roli Hansa Klossa, prawdopodobnie byłby zarzucony prośbami o autograf - jego sława była i jest nieprzemijająca. Ceniłem w nim nie tylko talent (myślę, że nie do końca wykorzystany), lecz nade wszystko skromność, niechęć do "gwiazdorzenia", co w dzisiejszych czasach często się zdarza.
Odpoczywaj w pokoju.

Medialna nostalgia

- Panowie, moja żona, po tych ostatnich wydarzeniach, tak powiedziała, po tych ostatnich, oświadczyła, że bezterminowo rezygnuje z telewizora w części dotyczącej informacji.
Doktor Koteńko rozpoczął tym samym kolejny herbaciany wieczór w towarzystwie trzech nieodłącznych kompanów, czym wprawił przyjaciół w spore zakłopotanie, albowiem nie zwykł zabierać głosu jako pierwszy.
- Pani Zofia, o ile sobie dobrze przypominam, nigdy nie była zwolenniczką tej muzy – zauważył radca Krach.
- Owszem, choć dawniejszymi czasy oglądała telewizję częściej, zwłaszcza teatralne poniedziałki oraz, jak się wyraziła, ambitniejsze filmy, których za tych niesłusznych czasów nie brakowało.
W tym miejscu konieczną trzeba poczynić uwagę, że małżeństwem byli oboje zaledwie od roku i wiedzę na temat telewizyjnej oglądalności doktor Koteńko powziął z rozmów i opowieści swojej żony.
- Czy dostrzega pan, panie doktorze jakąś niedogodność dla siebie w związku z tą deklaracją pana żony? – zapytał mecenas Szydełko.
- A, skądże. Ja już odwykłem od telewizora dawniej. Jeśli już, to przyrodnicze programy oglądam. No, czasami opery posłucham jakiej.
- A ja tam pośmiać to się i pośmieję – wtrącił radca Krach – i, panowie, wcale nie mam na myśli komedii, których moja z kolei żona jest miłośniczką. Ot, śmieję się na ten świat nasz cudaczny, na tych do bólu śmiesznych polityków, co to w okienkach różnych stacji występują, sądząc, że mnie, radcę z długoletnim stażem, pod włos wezmą swoją mową trawiastą i będą mnie łaskotać tam, gdzie żonce swojej nie pozwolę.
- Podobnież jest i u mnie – mecenas Szydełko pokiwał głową z aprobatą dla wypowiedzi radcy, choć zaraz dodał, że zdarza mu się oglądać ze swoją żoną seriale, których ta nie opuszcza i na swój sposób przeżywa losy dzielnych bohaterów – poza tym, u mnie panowie, posucha. Jeśli już, to na naszych siatkarzy popatrzę, albo na Kowalczykównę.
- Zatem, panowie – odezwał się stary pisarz – z jednej strony telewizor wydaje się nam niepotrzebny wcale, z drugiej zaś strony, jeśli się obrażamy, to przecież że nie na wszystko, co w tym odbiorniku się mieści.
Zgodnym chórem przytaknęli pozostali.
- A zauważyliście panowie, że obecnie, choć wybór programów bez porównania większym jest i każdy, prawdą mówiąc, znajdzie tam coś dla własnej przyjemności, to my zaczynamy tęsknić do tych czasów, kiedy dwie instytucje programowe wystarczały nam zupełnie? – zapytał retorycznie radca Krach i przezornie zamówił po pięćdziesiątce jarzębiaku dla każdego, aby w ten sposób ukoić żal i nostalgię, które zaczynały panoszyć się po sali.
Kawiarennik, zdając sobie sprawę z nagłej konieczności zapobieżenia nastrojom tak bardzo mglistym i listopadowym, czym prędzej napełnione kieliszeczki przyniósł i przed gośćmi postawił.
Ci w jednej chwili, jak jeden mąż uczynili z zawartości kieliszków właściwy pożytek.
- A ja z kolei, panowie, znajdowałem i znajduję przyjemność w radiofonii – kawiarennik wtrącił swoje trzy grosze, kiedy po konsumpcji jarzębiaku, przyjaciele zdawali się zwalczyć w sobie pierwszą falę nostalgii – te słuchowiska, powieści w odcinkach, strofy dla ciebie, czy pamiętacie?
- Jeszcze raz po pięćdziesiątce dla wszystkich, łącznie z panem, panie Adamie – zażyczył sobie doktor Koteńko, który, jak widać, czuł że zaczęta przezeń rozmowa potoczyła się w stronę dlań nieoczekiwaną, zbyt bliską serdecznych wspomnień.

26 listopada 2014

Z trasy, z okna ....

***

Rzeka powinna służyć ludziom, miastu. Pomińmy już wielce istotny fakt, że w sposób naturalny rzeka może być ważnym szlakiem komunikacyjnym i żeglownym dla towarów i ludzi.
Rzeka przepływająca przez miasto, lub inaczej, miasto zbudowane nad brzegiem rzeki winno być swoją piękniejszą twarzą zwrócone ku rzece właśnie. Aż miło popatrzeć, jak Loara, Ren, Sekwana i dziesiątki innych rzek we Francji odbijają się w miejskich kamieniczkach, zamkach, pałacach i nadbrzeżnych bulwarach.
Podążając prawym brzegiem Loary, w stronę źródeł, począwszy od Tour, widać, że od lat mieszkańcy tego regionu doceniają wartość rzeki, także jako czysto estetycznego elementu urozmaicającego krajobraz. Wzdłuż wiosek i miasteczek, którymi przejeżdżam dominuje więc tarasowy układ  warstw naturalno-kulturowych. Jest więc rzeka, tereny rekreacyjne dla dzieci, sportowców i miłośników aktywnego spędzania wolnego czasu lub drobne posiadłości z sadami; dalej - droga, którą jadę, a po drugiej stronie, położona nieco wyżej warstwa kamieniczek, wilii, pałacyków, zamków, w kilku miejscach tworząca wąską i podłużną strukturę miejską. Nad tym wszystkim, na wzniesieniu wieńczącym dolinę rzeki, zaczynają się winnice. Podobnie jest nad Rodanem.
Żałuję, że tak niewiele podobnych widoków można doświadczyć w Polsce.

***

Pierwsze Święto Zmarłych, Zaduszki poza domem. Mniej więcej w centrum Francji, najpierw gdzieś w okolicach Neures a potem na parkingu przy autostradzie w okolicach Sancerre.
Pierwszy raz jest tak  ciepło. Temperatura przekracza 20 stopni.o wszystkich, którzy odeszli. Tak wielu - niepotrzebnie.

***

W Saint-Etienne jedna ze stref ekonomicznych graniczy z centrum wystawienniczym, położonym w parku. jest tu sporo miejsca do sobotnio-niedzielnego wypoczynku: skype park, infrastruktura przystosowana do dziecięcych zabaw. W niewielkiej odległości od strefy, właściwie po drugiej strony ulicy - muzułmańska świątynia. Z kolei za parkiem, gdzie zatrzymałem się na parkingu, po jego drugiej stronie, znajduje się ogromna koncertowa sala z rozległymi miejscami parkingowymi.
Przyjechałem tutaj po piętnastej i park był pełny dzieciaków jeżdżących na deskorolkach, hulajnogach i rowerkach. Większość miejsc na "moim" parkingu była pusta. Pomyślałem sobie, że dobrze trafiłem. Jak się ściemni, dzieciaki pójdą sobie pozostawiając mi na noc ciszę i spokój.
Tymczasem już o 18 na parkingu przybywa samochodów. Mój ciężarowy, bądź co bądź, peżocik, choć ustawiony w miejscu przeznaczonym dla autokarów, czuje się trochę jak nieproszony gość. Przestawiam go w taki sposób, aby jedna z kobiet, która zjawiła się przed siódmą wieczorem, mogła się zmieścić, jako ostatnia.
Powodem strasznego natłoku aut jest jakiś koncert. Sprawdzam stan parkingu przed koncertowa salą. Nie ma gdzie igły wcisnąć.
Po dwudziestej drugiej powolutku znikają auta. czas na sen.

***

Holandia. Jedna z autostrad, którą można się dostać do Utrechtu. Jest przed dziewiątą i ta dwupasmowa szosa zaczyna się korkować. tak, tak, nawet w tym najlepiej komunikacyjnie zorganizowanym kraju Europy na autostradach zdarzają się korki. Jadę prawym pasem i jak inni podążam z prędkością 30-60 kilometrów na godzinę. Na lewym pasie osobówki. Nieskromnie zerkam, co też się dzieje u tych "lewych".
W czarnej, eleganckiej skodzie biznesmen podczas jazdy czyta jakieś dokumenty. Oceniam, że jest ich minimum piętnaście stron. Kobieta z mazdy rozmawia przez telefon, chyba z pół godziny trzyma przy prawym uchem samsunga lub nokię. Inna, z renówki, robi podczas jazdy notatki jakimś piórkiem czy ołóweczkiem. Młody chłopak z zielonego forda bezustannie sms-uje, jeszcze jedna pani w "garbusie" to wydzwania, to znów pisze lub odbiera sms-y. Wszystkich jednak przebija jakiś młodzian, który w jednej ręce trzyma przy uchu komórkę, w drugiej wypisuje wiadomości tekstowe do innej, a w trzeciej ręce trzyma malutką łyżeczkę, którą nabiera owsiankę z miseczki, którą ułożył sobie na kolanach. 
Jedynie pojawiająca się obok mnie i znikająca kobieta w srebrnym volvo, kobieta, dodajmy, o włosach Rity Hayworth, w okularach, podczas jazdy prowadzi jedynie samochód.
A ja... ja posilam się bardzo mocną kawą z kubeczka o nazwie jednej ze znanych kawowych firm, nazwie, której, rzecz jasna, nie zdradzę, bo i tak każdy wie, że chodzi tu o Nestcafe.

***

Na granicznym parkingu między Belgią a Francją spędzam aż dwie noce i to w jakże miłym towarzystwie polskich "ciężarowców" i ... kur i kogutów.
W związku z powyższym... tym drugim, budzi mnie o trzeciej nad ranem przeciągłe i różnobarwne kogucie pianie. 
Banda tych grzebiących stworzeń liczy sobie mniej więcej piętnaście sztuk (w tym czterej dowódcy płci męskiej), co równa się plutonowi żołnierzy. Głównym zadaniem tych gdacząco-piejących stworzeń jest informowanie zgromadzonych na parkingu o zbliżającym się poranku oraz wyłudzanie pokarmu. Otoczony przez tę zgraję, podwójnej narodowości, jak sądzę, zmuszony jestem do podzielenia się swoim posiłkiem. Ponieważ trzykrotnie posiłek ten smakował, dzielni żołnierze pozwolili mi opuścić parking zgodnie z harmonogramem, sami zaś wycofali się na z góry zaplanowane pozycje.


na zdjęciu powyżej - dowódca plutonu


25 listopada 2014

Uzależnienie

- Czy wiecie, co mnie najbardziej dokucza w wieku niezbyt sędziwym jeszcze, lecz świadczącym o tym, że po równi pochyłej się toczy ku ostateczności? - głos starego pisarza domagał się bezapelacyjnej odpowiedzi, tudzież zaspokojenia ciekawości.
- Cóż to takiego? - ozwał się do tablicy wywołany doktor Koteńko.
- Cierpię na nieuleczalną chorobę...
Radca Krach aż oniemiał, zbliżył do swoich ust filiżankę z kawą o zapachu kardamonu i wlawszy w siebie niewiele kropel aromatycznego płynu, omal się tymi kroplami nie zachłysnął; następnie zakasłał, niby z przesadnym żartem, niby zdradzając nagłym kaszlem votum separatum dla stwierdzenia, jakie usłyszał.
- Jakże to? Niech pan to wytłumaczy, albo nie straszy przyjaciół.
Stary pisarz dłonie swe zaparł na śliskiej tafli stołowego blatu i niemal dźwignął na nich swoje ciało, mniej sprężyste niż dawniej i więcej sił do jego uniesienia wymagające.
- To prawda, panowie. Jestem na zabój, jak rzekłby zakochany młodzian, na zabój uzależniony i w coraz to większy popadam nałóg.
Mecenas Szydełko usłyszawszy te słowa, drążył w pamięci skałę zapomnienia, nie mogąc przypomnieć sobie, czy aby kiedykolwiek stary pisarz naruszył alkoholowe prawa grawitacji albo też w nikotynizm popadał lub, zachowaj boże,  w narkotycznym transie gubił dnie i noce.
- Mówże pan, na boga - wykrztusił z siebie Szydełko - na czym problem polega.
I kawiarennik za barem stojący zdawał się krótką a znacząca rozmowę posłyszeć z oddali i słuch swój zbliżył tak mocno, na ile zdołał nim odizolować się od innych szepczących głosów z sali.
- Panowie - zaczął niepewnie stary pisarz - ja już od pisania wyzwolić się nie potrafię. Bóg mi świadkiem, że próbowałem zasnąć bez otwierania zeszytu, bez sięgania po pióro, bez nastawiania światła na przygotowaną, pusta powierzchnię biurka, bez przysuwania doń fotela i wygodnym ułożeniu w nim swego ciała. Nie pomogło. Panowie, to nie pomaga.
Radca Krach roześmiał się szczerze.
- A to dobre - wykrzyknął - rozbawił nas pan serdecznie. Zaiste, nieuleczalna ta choroba. I jak groźna! Doktorze, niechże pan zabierze głos w tej sprawie.
- Nazwałbym to przyzwyczajeniem raczej. Nieszkodliwym, a wręcz zalecanym dla zachowania psychicznej równowagi bodźcem to, co pan nazywa tak brzydkim słowem jako nałóg - odrzekł doktor Koteńko.
- Nie masz, wobec tego, dla mnie ratunku? - upierał się stary pisarz, trwając przy stanowisku swoim.
- A czy pan myśli, literacie - odezwał się mecenas Szydełko - czy pan myśli, że po nocach nie ślęczę nad dokumentami? że mów obronnych nie układam? że wyroków albo uzasadnień wysokiego trybunału nie śledzę? Jakże mnie z tym żyć, no niech pan powie?
- Podobnie ze mną, panowie - wtrącił radca Krach - tyleż u nas majątkowych spraw po uszy w bagnie. Wydostań je z niego, wyprostuj. Doradzaj przy tym magistratowi, jak tu sprawę przeprowadzić, aby na burmistrza opozycja nie rzuciła, krętactwo zarzucając. Mnie łeb od tego puchnie i puchnąć będzie, ot choroba uzależnienia od pracy.
- A ja panu powiem - wzrok doktora Koteńki skupił się na sprawcy zamieszania - że wielokroć moje myśli jak komary natrętne powracają do mnie, kiedy zaaplikowany choremu środek zdaje się zapominać swego działania. Wtedy wertuję wyniki badań, weryfikuję swoje wskazania i podejrzenia, w literaturze fachowej nosem grzebię, po kolegach wydzwaniam (zdarzało się, że w noc ciemną ich budzę), słowem podlegam typowej dla zawodu swojego determinacji, która wyłącza mnie na pewien czas z żywych i obecnych.
- Panowie! - to głos kawiarennika rozległ się po sali, zdawać by się mogło, listopadowo uśpionej i smętnej - w ten oto sposób, mając na podorędziu tematy tak ważkie, jak pana pisarza przyzwyczajenia, przez niego samego nałogiem nazwane, mając - ciągnął składnie - na względzie to, z jakim gromkim odzewem spotkały się pana literata perturbacje z samym sobą, rad będę widywać panów częściej, oddając wasz stolik do dyspozycji waszych dyskusji, sporów i opowieści, których tak bardzo mi brakowało, bom, przyznaję z bólem, lecz teraz i z ulgą, bom uzależnił się niegdyś od rozmów w kawiarence mej toczonych. A na powitanie tej zapowiedzi kieliszeczkiem brendy służę, na koszt firmy, rzecz prosta.
Dłonie panów rozpuściły oklaski po sali.
Nawet stary pisarz, choć wciąż zamyślony, zaklaskał, uznając się najwidoczniej za pokonanego w tym krótkim acz istotnym sporze. 
  

W Fondettes

W Fondettes, małym miasteczku departamentu Indres, położonym wzdłuż środkowego biegu Loary, miasteczku pozbawionym architektonicznych cudów, ot, takim zwykłym, prowincjonalnym, podszedł do mnie pies i razem postanowiliśmy zwiedzić miasteczko, zwiedzić dla samych kamieniczek z kamienia, poszarzałej zieleni oraz brązów i żółci liści drzew.
Nie po raz pierwszy zauważyłem, że Francuzi ogromna wagę przywiązują do historii. I nie chodzi tu o tę średniowieczną czy renesansową (a mają się czym pochwalić), lecz tę współczesną lub niedawną, sięgającą I wojny światowej.
W Fondettes na sporej wielkości plakatach pojawiają się sylwetki dawnych mieszkańców miasteczka, którzy wsławili się tym, że byli uczestnikami I wojny światowej, której zakończenie jest we Francji uroczyście, acz nie z wielką pompą, świętowane. Podoba mi się ten sposób upamiętniania obywateli miasteczka, choć pewnie większość z prezentowanych na ulicach postaci nie doczekało się oficerskich i generalskich szkiców.



Podoba mi się również to, że w kościołach, architektonicznie przecudnych, w swoich wnętrzach - ubogich, przy samym głównym ołtarzu zawieszono kamienne tablice z listą nazwisk obywateli miast i okolicznych wiosek, którzy polegli za ojczyznę. U nas a kościołach dominują albo bardzo znani powszechnie ludzie, albo dostojnicy kościelni. Ot, subtelna różnica.
Mile zaskoczony jestem z tego powodu, że przejeżdżając przez północną Francję, będąc w Pikardii, Normandii, Alzacji, Lotaryngii i w departamencie północnym widziałem wiele cmentarzy, które są miejscem pochówku żołnierzy obu światowych wojen. Na tych cmentarzach zasnęli nie tylko Francuzi, ale i Brytyjczycy, Amerykanie, Nowozelandczycy, Australijczycy, słowem całkiem spora ilość ludzkich, bohaterskich, acz niepotrzebnych (bo każda wojna zdaje mi się być niepotrzebną) istnień. Dodam tylko, że cmentarze są świetnie utrzymane przez lokalne społeczności.
Jakoś nikt nie wpadł dotąd na pomysł, aby niszczyć groby, usuwać postumenty i pomniki. Żołnierz we Francji, nawet jeśli nie był Francuzem, traktowany jest tutaj z właściwym dla ofiary walk honorem, a jego śmierć na ziemi, gdzie poległ jest wspólna śmierci rodowitych żołnierzy francuskich. Nie będę rozwijał tego tematu, ufając, że ten, kto przeczytał powyższe zdania, wie do czego piję.
Beżowego, sędziwego labradora, który oprowadził mnie po miasteczku, ja z kolei odprowadziłem w miejsce, w którym go spotkałem. Domyśliłem się, że na mojego przewodnika ktoś tam czeka i może niepokoi się zbyt długą z nim rozłąką.
mój przewodnik

24 listopada 2014

Samogończyk

To był ten czas, kiedy sprawy na pozór skomplikowane  można było rozwiązać w łatwy, przewidywalny sposób. Przypomniał sobie, że od dzieciństwa przyzwyczajony był do tego, że jeśli znalazł się w impasie, jeśli ubzdurał sobie, że znajduje się w najgorszym z możliwych położeniu, to los zrobi mu tę przyjemność i niespodziankę, uczyni łaskę, wydobędzie go z kłopotu, innymi słowy, nauczył się, ze lepiej zakładać najgorsze, aby zostać obdarowanym przez los pozytywnym rozwiązaniem.
Dopiero później miało się okazać, że czarne scenariusze tez się sprawdzają.
Opuścił sale, na której tańczono, śmiano się i bawiono niestrudzenie. Wychodząc na podwórze, poczuł nagłe i zdecydowane uderzenie chłodu. Kroczył ku nocy, zimnej, gwiaździstej, oszroniałej. Dwie lampy: ta przed wejściem do szkoły i druga, przy boisku sączyły żółte, wyblakłe światło. Na boisku dwie grupki dorosłych (zapewne rodziców) rozmawiały z sobą przyciszonym głosem, choć podczas takiej mroźnej nocy głos rozchodzi się donośnie i jest się w stanie rozszyfrować większe fragmenty rozmów. Zapalił papierosa i przez chwilę pożałował, że nie włożył na siebie kurtki. Rozgrzany ciepłem szkolnych pomieszczeń zwielokrotnionym oddechami ponad setki dzieci, także rodziców i nauczycieli, sądził, krótka wyprawa w styczniową noc nie jest w stanie pozbawić go ciepłoty ciała. Tymczasem, ledwo skończył palić, poczuł przeszywający ramiona chłód, który doprowadził go do małego gospodarczego budynku, takiej polowej kuchni, gdzie przygotowywano ciepłe dania dla uczestników zabawy.
Ledwie otworzył ciężkie, szerokie drzwi, uderzył go podmuch gorącego powietrza. Po prawej stronie ustawiona była czteropaleniskowa kuchnia, oparta o dwie, przylegające do siebie ściany. Żeliwny blat kuch rozgrzany był niemal do czerwoności. Naprzeciwko kuchni, całą długość środkowej części pomieszczenia wypełniał masywny dębowy stół, a dalej, bezpośrednio przy ścianie stał wysoki i pojemny regał. Resztę pomieszczeń dopełniały trzy, cztery krzesła, wieszak, szafa na ubrania i lodówka. Trzy stojące przy stole kobiety przekładały do czterech prostokątnych garnków pocięte na cztery i sześć porcji kurczaki. Porcje mięsa były już uprzednio upieczone a zadaniem „kucharek” polegało teraz na ich dogrzaniu.
- Pan profesor tutaj? Nie bawi się? – powitała go pierwsza z kobiet.
- Mam już chyba dosyć – odparł.
- Taki młody i ma już dosyć – zdziwiła się druga kobieta – Elu, dajmy coś panu na rozgrzewkę.
Ta trzecia szybko otworzyła jedna z szafek i wydobyła z niej butelkę i cztery kieliszki, które napełniła płynem o barwie bursztynu.
- No… najlepszego – powiedziała ta druga.
Spostrzegł, że jego kieliszek jest pojemniejszy i wypełniony większą ilością płynu niż pozostałe.
- To męża samogończyk – powiedziała ta trzecia – mocny, proszę uważać.
Wypił ostrożnie, powolutku; niemal wsysał w siebie alkohol o pomieszanym smaku pomarańczy i śliwek. Zauważył, że kobiety opróżniły swoje kieliszki jednym haustem.
- Pan nie przywykły jeszcze – stwierdziła pierwsza.
- Pan profesor się delektuje smakiem – roześmiała się trzecia – po profesorsku.
Powoli przywykał do określania go mianem „profesor”, choć gdzież mu tam było do tego tytułu. Nawet sam wiek nie upoważniał do tytułowania go w taki sposób.
- Bardzo dobra wódka – stwierdził, czując jak alkohol nie tylko rozgrzewa jego wnętrze, lecz również zdumiewająco szybko „wchodzi w nogi”.
- Głowa po nim nie boli – przyznała druga.
Podszedł bliżej do rozgrzanej kuchni i przytrzymał przez chwilę otwarte dłonie nad emanująca ciepłem żeliwna płytą.
- Kiedyś miałem w domu taka kuchnię – powiedział – po dwóch stronach miała takie obmurowanie z cegieł szamotowych, szerokie na długość cegły. Stawiało się na nim garnki z potrawami, aby zachowały ciepło.
- Teraz nie produkują takich kuchni – powiedziała pierwsza.
Było mu ciepło, bardzo ciepło. Zamyśliwszy się przez chwilę, nie spostrzegł się, jak trzecia kobieta ponownie napełniła kieliszki. jemu wlała trochę mniej niż uprzednio. 
- Za pomyślność i nasze spotkanie – powiedziała – szybciutko, zanim dyrektor wpadnie.
Wypiliśmy, a wtedy druga kobieta z rozbrajającym uśmiechem wtrąciła:
- Jeżeli dyrektor wpadnie, to przecież, ze na jednego. Lubi ten nasz koniaczek.
Dyrektor szkoły lubił dyscyplinę, był wymagający, także względem siebie i, broń boże, nie nadużywał alkoholu, ale przy takich okazjach jaką była zabawa choinkowa, pozwalał sobie i innym na więcej. 
- Jest czas pracy i jest czas zabawy – mawiał – człowiek powinien umieć wszystkiego na tym świecie skosztować, byle z umiarem. 
Miał już wyjść. Powoli zbliżył się do drzwi, lecz odważył się na zadanie tego pytania:
- Czy u was zawsze tak pięknie świętujecie na szkolnych imprezach?
- A co, podoba się panu? – zapytała pierwsza z kobiet – tak, tak, panie profesorze, u nas tak zawsze. Pan wie, że moja matka taj jak i ja kończyłyśmy tę szkołę? Tradycja zobowiązuje. Ech, to były czasy. Pan nowy, młody, nie stad, to skąd ma pan wiedzieć.
- U nas szkoła to coś więcej niż szkoła – dodała druga.
- Ale i pan przywyknie, jeśli zostanie u nas dłużej – wtrąciła trzecia kobieta – bo to, panie profesorze, z tymi młodymi to różnie bywa. Do miasta ciągną, a nie na taką głucha wieś jak nasza.
- Nie wiem, na jak długo tutaj zostanę, ale podoba mi się tutaj.
- A dzieci jak pana lubią – zwróciła uwagę druga – mówią, że pan dobrze tłumaczy, zawsze uśmiechnięty, pożartuje…
- No, staram się – odparł nieco zaskoczony tą oceną – dzieciaki miłe, dobre…
- A pewni – wtrąciła trzecia – nie każde zdolne, panie profesorze. Wielu z nich na wsi zostanie i będzie z nich pożytek. Nie oszukujmy się. Są też i głąby. A boi to każdy rolnik ich dopilnuje? W pole chodzą. Tylko maszynę im daj, traktor, i zaorzą, i obsieją a potem zbiorą i wymłócą. A dziewczyny to takie panu ciasto upieką, przy stole tak obsłużą, że w wielkim mieście byłby z nich pożytek.
- Prawdę mówisz – westchnęła pierwsza – miastowe dziewuch to nakarm i pod gębę podłuż, ciuchów nakup, bo inaczej jedna z drugą obrazi się i izby nie zamiecie, garnków nie pomyje, ino by latały i wzdychały za chłopaczyskami.
- Gdyby tylko to – włączyła się druga z kobiet – ile to razy taka matka i ojca nie uszanuje. Przyjeżdża tu taka jedna do sąsiadów, z samej Warszawy, a jak wystrojona. Stąpa sobie jak ten bociek, z kamienia na kamień przeskakuje, bo tu błocko a gdzie indziej gąsior zobaczywszy takiego cudaka, pogoni, albo pies obszczeka, bo na perfumy wrażliwy.
- Dlatego podziwiam, że jeszcze chce im się uczyć, kiedy tyle pracy w gospodarstwie mają – powiedział – no, może nie wszyscy. pewni nie zdaja sobie sprawy z tego, jak ważna i potrzebna jest nauka… wiedza.
- A bo to, panie profesorze – odezwała się trzecia – czy my byśmy nie chcieli, żeby szkoły pokończyli. Niech nawet te rolnicze. Postęp w rolnictwie jest przecież, nie to jak dawniej bywało, a z takim wyuczonym to inaczej się liczą, szanują inaczej. A te najzdolniejsze, co to do gospodarki się nie garną, niech w świat wylecą jako te jaskółki, późnym latem, a tam, we świecie, bez wykształcenia ani rusz.
- Ważne, co by je wszystkie wychować porządnie, także w domu, abyśmy się za nie nie powstydzili.
Na te słowa otwarły się drzwi i do polowej kuch wszedł spodziewany przybycia dyrektor.
- Pan też, profesorze, na samogończyk przyszedł – rzekł zaraz na wejściu.
Młody nauczyciel zmieszał się, szukając w myślach słów, jakimi mógłby udzielić zręcznej odpowiedzi. Ten jednak, widząc zamęt w oczach nauczyciela, objął go ramieniem, podprowadził do stołu i skinął gł…ową do jednej z pań.
Znalazł się piąty kieliszek.
- Najlepszego, panie młodszy – przemówił.
Wypili.
- A teraz, panie Andrzeju, niech pan szybciutko na salę wraca. Młode damy chcą z panem zatańczyć. To polecenie służbowe.
Wyszedł na miękkich nogach. Pierwsze płatki styczniowego śniegu tej nocy zaczęły wirować mu przed oczami. A może to cała styczniowa noc zawirowała mu w głowie.

23 listopada 2014

Przebaczenie

Sprawa Mieczysława R., dzisiaj mężczyzny w średnim wieku, dobijającego się do drzwi z napisem „starość”, owiana była tajemnicą. Jak to się stało, że Mieczysław R. jako młodzieniec, złożył był ślubowanie, że odszuka, dopadnie i zabije tego zbira, który uśmiercił jego ojca? Czy to możliwe, że ten młodzian (kiedy go poznałem liczył sobie lat dwadzieścia pięć lub nieco mniej), stateczny, poważny i opanowany jak na swój wiek, mógł żywić się nienawiścią (przyznajmy, że uzasadnioną) nienawiścią do zabójcy swego ojca?
Powiedzmy sobie uczciwie: Mieczysław R. ojca swego nie pamiętał. Zbyt małym był wtedy dzieckiem, aby cokolwiek pamiętać z tamtych czasów. Wydawałoby się więc, że pragnienie zemsty na kacie nieznajomego sobie ojca było irracjonalne. Najprawdopodobniej musiano w rodzinie, w jego obecności o ojcu rozmawiać, przywoływać jego pamięć tak skutecznie, że w małym chłopcu do tego stopnia rozbudzono wyobraźnię i poczucie krzywdy, a konsekwencją tego stanu miało się stać owo straszliwe postanowienie.
Z biegiem czasu silne emocje i desperacja zanikły. Mieczysław założył własna rodzinę, a ból po stracie ojca choć pozostał, nie zdołał zrównoważyć szczęścia z posiadania żony i później dwu przecudnych córek – bliźniaczek. Rozmowy o ojcu ustały, choć żyła jeszcze (mniemam, że jeszcze żyje) matka Mieczysława i cieszyła się niezgorszym zdrowiem, podtrzymywanym radością bycia babką, a później także prababką.
Aliści mit zabitego ojca – męża pozostał, mit, do którego dostęp chroniony był tak przez rodzinne tabu, że dla najmłodszych pozostawiono jedynie zdawkową informację o smutnej historii życia dziadka – pradziadka, którego życie zakończyło się tak boleśnie i bezcelowo.
Ciotka Renia była właściwie jedyną osobą, z którą mogłem porozmawiać o Mieczysławie. W każdej rodzinie, jak sądzę, jest ktoś taki, kto wie więcej i pamięta więcej od innych, ktoś, dla kogo historia swego rodu czy miasteczka, w jakim wyrosła, wciąż jest obecna i chociaż na pamięci powstają coraz częściej rysy zapomnienia, to jednak ona jedynie potrafi wskrzesić pamięć, odzyskując historie, które bez niej przepadłyby bez wieści.
Zaskoczona moim pytaniem o zgodność z prawdą postanowienia Mieczysława, zdumiona tym, że dociekam prawdy akurat teraz, bez wytłumaczalnego motywu, tym chętniej gotowa była uzupełnić moją niewiedzę o fakty, o których nie miałem zielonego pojęcia.
Okazało się, że ta historia miała swój początek zgoła nieprzewidywalny dla mnie.
Zaraz po wojnie, która, nikt nie zaprzeczy, była koszmarem, młody podówczas sierżant Remigiusz R., otrzymawszy zasłużony urlop, skorzystał zeń w sposób może nie oryginalny, lecz jakże ważki dla przyszłego, choć tak krótkiego życia Remigiusza.
Na potańcówce będącej wyrazem powszechnej radości z nastania pokoju wyjednał był sobie serce u jednej z mieszkanek miasteczka, w którym oboje żyli, nie wiedząc dotąd niczego o sobie (cóż, Remigiusz podczas okupacji wkroczył na partyzancką ścieżkę a potem do polskiej armii).
Potańcówka zapoczątkowała krótki, acz intensywny związek, który zaowocował ciążą panny, rychłym ślubem, później rozwiązaniem
 i radością małżonków.
Przeszkodą w ich związku była rozłąka , którą próbował z załagodzić zaciągając się do milicji, prosząc uparcie o to, aby powierzono mu posterunek w miasteczku, skąd pochodził i gdzie mieszkała jego żona. Nieoczekiwanie przychylono się do jego prośby i został milicjantem w rodzinnym miasteczku, choć jednocześnie dano mu do zrozumienia, że wojna wprawdzie zakończona, to jednak są takie miejsca, gdzie wciąż trwa i kiedy okaże się niezbędny dla ugaszenia pożaru, to musi się liczyć z tym, że socjalistyczna Polska będzie go może potrzebować na południowo-wschodnich rubieżach kraju, gdzie trwają walki z tymi, co to ludowej władzy nie uznają, a najbardziej z ukraińskimi faszystami z UPA.
Trudno powiedzieć, czy to młodzieńcza porywczość, zapał, czy polityczne zapatrzenie w przełożonych skłoniły Remigiusza do udania się w Bieszczady z wyzwolicielską misją, nie tylko wskutek otrzymania takiego rozkazu, ale też z własnej woli. Wyobrażał to sobie tak: pojedzie, oczyści kraj z wrogów i powróci do żony, której życie z pewnością nie będzie łatwe podczas jego nieobecności, lecz odrobią sobie to z nawiązką, są młodzi i całe życie przed nimi.
Za swoją ideową niezłomność, przekonania i zapał uczyniono go dowódcą oddziału mającego unieszkodliwić jedną z band w ramach zakrojonej na szeroką skalę operacji. Jako zastępcę dano mu równego wiekiem chłopaka pochodzącego z okolic Sanoka czy Jasła, który choć nosił ukraińskie nazwisko, zdaniem przełożonych, sprzyjał polskiej władzy, brzydząc się banderowskim siepaczom, a jednocześnie ukraińskie pochodzenie miało być atutem w poruszaniu się na terenach zamieszkałych przez ludność ukraińską.
Podczas jednej z wypraw w górne partie Bieszczad, podążając za wyłuskanymi od mieszkańców okolicznych wiosek informacjami, oddział Remigiusza wpadł w zasadzkę. Ostrzelano ich. Z dwunastu ludzi ocalało trzech, w tym Remigiusz. Ocalenie nie równało się wolności. Trzech milicjantów wzięto w niewolę. Jakież było zdziwienie Remigiusza, że jego zastępca pojawił się w celi w banderowskich barwach, oświadczając swemu dowódcy z dumą, że to on sam sprokurował tę zasadzkę.
Nie silono się na przesłuchiwania Remigiusza, gdyż jego podkomendny, Roman Sameńczuk dostarczył ukraińskiej bandzie wystarczających informacji na temat rozlokowania polskich jednostek i planów operacyjnych. Na Remigiusza zapadł wyrok śmierci i nawet logicznym w tym kontekście wnioskiem było powierzenie Sameńczukowi wykonanie tego wyroku, co uczynił niezbyt chętnie i bez zbędnych okrucieństw, do jakich Ukraińcy zdążyli przyzwyczaić swych wrogów. W końcu Remigiusz był jego dowódcą, więc i przed śmiercią należał mu się szacunek. Poczęstowanego szklaneczką bimbru Remigiusza Sameńczuk wyprowadził z namiotu i pod najbliższym drzewem oddał celny strzał w potylicę. Milicjant zginął na miejscu, bez cierpień.
Oczywiście pewnie nigdy nie poznano by okoliczności śmierci Remigiusza, gdyby w końcu zdradzieckiego oddziału Romana nie wytropiono, a on sam nie znalazł się w polskiej niewoli. Ważny był również fakt, iż jeden z milicjantów porwanych uprzednio przez Ukraińców, choć ciężko ranny, przeżył i swoimi zeznaniami pogrążył Sameńczuka.
Sprawa Romana Sameńczuka, zdrajcy i mordercy znalazła się na wokandzie i, prawdę mówiąc, proces pomyślano jako pokazowy, aby wszem i wobec ogłosić, że młode, socjalistyczne państwo traktuje zdrajców surowo, lecz prawomyślnie.
Wśród publiczności była również żona Remigiusza. Zadbano także o to, aby na procesie obecna była żona Sameńczuka z dwójką dzieci, na szczęście zbyt małych, aby zrozumieć dlaczego ich ojca przytroczono kajdankami do rąk siedzących po bokach milicjantów.
Kiedy już świadkowie powiedzieli wszystko to, co do powiedzenia mieli, kiedy prokurator i obrońca wygłosili swoje mowy, odstąpiono od  żelaznych reguł procesowych i poproszono, aby głos zabrała żona Remigiusza. To posunięcie, istotne propagandowo, miało dodatkowo i ostatecznie wpłynąć na opinię nie tyle sędziów, lecz publiczności i prasy. Wydawało się bowiem, że poproszona o zabranie głosu kobieta ze łzami w oczach, wbije gwóźdź do trumny, w której miano pochować zdrajcę i mordercę. Ta jednak oświadczyła, że żaden sąd nie zwróci jej męża a synowi ojca.
- Przed majestatem sądu – mówiła – siedzi po tamtej stronie sali kobieta z dwójką małych dzieci, które podobnie jak mój syn, z woli sądu, mogą na zawsze utracić ojca. Ja, wysoki sądzie – kontynuowała kobieta – urazę do śmierci będę w swoim sercu nosić, lecz mordercy mojego męża wybaczam, prosząc wysoki sąd o to, aby mając na względzie moje przebaczenie i te dzieci niczemu nie winne, nie pozbawiał ich swoim wyrokiem ojca.
Powiedziawszy to, o ile pamięć ciotki Reni nie zawiodła tym razem, żona Remigiusza opuściła sądową salę i udała się wprost na dworzec kolejowy, a stamtąd do rodzinnego miasteczka, gdzie oczekiwał na nią dwuletni chłopiec, powierzony na czas procesu swojej babci.
Ciotka Renia nie wie jak dalej potoczyła się sprawa zabójcy Remigiusza. Jaki zapadł wyrok i czy zabójca zapłacił życiem za zbrodnię, tego żona Remigiusza dowiedzieć się nie chciała. Nie interesowała się już losem skazanego. Ciotka Renia przypuszcza, że była to jednak oficjalna wersja, jaka zapanowała w rodzinnym domu samotnej matki, a tę prawdziwą żona Remigiusza otoczyła wielką tajemnicą, nie dopuszczając do niej najbliższych. Zwykle taka niedostępność prawdy wywołuje spekulacje, spekulacje których efektem było przypuszczenie, że w sprawie zabójstwa Remigiusza nie zapadł jednak najcięższy wyrok i jego morderca pozostał na wolności.
Kiedy malutki Miecio stał się Mieczysławem, poznawszy okruchy prawdy o swym ojcu, pragnął dowiedzieć się czegoś więcej na temat człowieka, który zabrał mu ojca. I tak, ulegając podszeptom plotek i fantazji, nie mogąc zrozumieć dlaczego jego własna matka wybaczyła zabójcy tak łatwo, Mieczysław podjął próbę odszukania Romana Sameńczuka. Na pół roku zniknął z domu, jak raz po ostrej kłótni z matką. Napisał jednak kartkę z Bieszczad, później drugą i trzecią, z Mazur i Koszalińskiego. Matka czytała, wypłakiwała oczy i nie mogąc odpowiedzieć adresatowi, obiecała sobie, że kiedy syn wróci, powie mu całą prawdę.
Mieczysław powrócił, strudzony i rozgoryczony. Matka szczęśliwa, że nie spełnił danego sobie przyrzeczenia i w końcu odbyła z synem rozmowę, której nie usłyszały niczyje uszy, także ciotki Reni.
Ciotka Renia nigdy nie dowiedziała się całej prawdy i chociaż wielokrotnie korciło ją usłyszeć ją z ust Mieczysława lub jego matki, nie miała odwagi ich o nią zapytać.

W związku z tym i ja nie poznałem w całości zakończenia tej historii i podobnie jak ciotka Renia nie śmiem się dopytywać ani żony Remigiusza, ani też samego Mieczysława, nawet przy wódce.