ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

05 listopada 2016

WIECZORY I NOCE

WIECZÓR PIERWSZY

Nareszcie po latach siadamy naprzeciwko siebie. Jak bracia, zupełnie jak bracia. Chłód listopadowy pozostawiony za progiem, wiatr strąca ostatnie liście z drzew, pożółkłe trawy chrzęszczą pod butami, a w koleinach czai się odbijająca księżycową, pomarańczową gębę lodowa zmarzlina.
Wewnątrz, w kominku płoną sosnowe polana, nieokrzesane rozbłyski ognia harcują po pokoju jak zajączki z lusterka, a nad stolikiem smukła poświata energooszczędnej lampki kieruje spojrzenie ku butelce koniaku, niewysokim kieliszkom i pozostałości po podwieczorku..
Muzyka popołudniowego wiatru ze wschodu ustała; nie wciska się pomiędzy niedostatecznie przymknięte ramiona okien i tylko szept rozmowy zagłusza krzykliwą melodię strzelających na palenisku szczap. A rozmowa jest długa, nieuporządkowana. Nie mogła być inna po tak rozległym w czasie nie widzeniu się nawzajem. Początek typowy i banalny jak ten chłód listopadowy za oknem, lecz im bardziej zagłębić się w rozliczenie tych dziesięciu lat rozłąki, tym staje się trudniejsza, wręcz niemożliwa do opanowania chronologicznym odtwarzaniem przeszłych faktów i myśli.
Gdyby była Agnieszka, z pewnością zaczęłaby od zapytania jak długo Tomasz zabawi, że z pewnością jest głodny, bo co tam taki miałki podwieczorek z sałatką z wędzonego kurczaka, no i powiedziałaby, że pościeli w pokoju gościnnym na górze, a na rozmowę, tę długą rozmowę przyjdzie jeszcze czas, bo:
- Przynajmniej do niedzieli zostaniesz. Trzy noce przed nami.
Tak, a nawet jeśli więcej, to tym lepiej dla mnie i dla niej. W listopadowe wieczory na wsi szlag człowieka trafia. Nie ma do kogo ust otworzyć. A pewnie, pewnie, że rozmawiamy z sobą, z sobą i ze zwierzętami. Sąsiad przyjdzie jeden, drugi, na pogawędkę, a jak sąsiadka to przynajmniej na trzy godziny, ale po zachodzie słońca odchodzą do swoich spraw. Co robić z wieczorami?
- A, właśnie, gdzie jest Agnieszka? - pytasz, uzupełniając kieliszki do trzech czwartych koniakiem. - Bo ja tutaj coś dla niej przywiozłem.
Wstaje i rozpakowuje walizkę. Otwiera zawiniątko. Rozwiesza przede mną na wyciągniętych do góry rękach.
- Koszula nocna? - dziwię się. - Do tego taka seksowna. Modra.
Dotykam palcami materiału. To nie szyfon, to coś delikatniejszego. - Jezus Maria, jaka przezroczysta!
A ten odwija drugi pakunek.
- Takie tam wdzianko - pokazuje. - To od Joanny. Sama wybrała. Spódnica i bluzka. Może trochę przyduża. Na pewno wejdzie w to.
- Tyle fatygi… po co? - protestuję niezbyt silnie, bo wiem, że Agnieszka będzie zachwycona.
- Wyobraź sobie, że pierze drze? - wyjaśniam.
- Co powiedziałeś? Nie rozumiem.
- No co, sąsiadka hoduje gęsi. Mnóstwo gęsi, to i pierza mają w bród. Gęsi sprzedają, ale pierze drą, na poduszki. Dla nas też będzie.
Musi się przyzwyczaić do tego, że my tu na wsi mamy specyficzne życie i całkiem odmienne zajęcia. Między innymi właśnie dla darcia pierza porzuciliśmy miasto. Nie tylko zresztą z tego powodu. Czy wyobrażał sobie mnie, chłopaka z miasta, z dziada pradziada, jak to się mówi, siadającego na traktor, hodującego warchlaki, sypiącego ziarno kurom, szukającego po oborze, gdzie te cholery znoszą jaja?
Agnieszka to co innego: magister zootechnik, czy jak tam. Zakosztowała za młodzieńczych lat życia na wsi, ale i ona zastrzegała się, że pójdzie do miasta, do byle jakiego biura, albo na doradcę w instytucie się najmie, byle na wsi nie mieszkać. A tu masz. Teść zrobił nam obojgu niespodziankę. Zebrał nas któregoś dnia, poważny taki, uroczysty, nawet z teściową ubrali się odświętnie jak na wesele, zebrał nas i mówi:
- Córko… - tak zaczął, choć zwykle po imieniu się do niej zwracał -… majątku ci nie dałem, poszłaś sobie jak dawniej bywało, z węzełkiem w ręku, na poniewierkę. Z całym szacunkiem dla ciebie, synu, ja wiem, że wy z miłości do siebie, a ty ani słowem o posagu się nie odezwałeś. Na swoim chciałeś być. I dobrze. Siedem lat przeszło. Mądrego wnuka nam daliście, szanujecie się. I bardzo dobrze. Ale, powiem wam, moi drodzy, że mieć coś swojego w dzisiejszych czasach to sprawa niemal tak samo ważna jak wychować syna na ludzi. A w mieście, no powiedzcie sami, wałęsacie się z kąta w kąt. Dziś macie dobrą pracę, jutro jej nie ma. Wieleż to razy zmieniliście mieszkanie? A z każdym rokiem lat przybywa…
Ciągnął dalej, długo, majestatycznie, z rozmachem. Teściowa rozdawała mu kuksańce, aby przestał wreszcie. Nie pomogło. I w końcu sama przedstawiła sprawy, jak się mają:
- Kochani, aby ulżyć waszemu życiu, postanowiliśmy z Józkiem kupić wam gospodarstwo. Cena okazyjna. Spodoba wam się na pewno.
- Tak - potwierdził teść - ale o waszą zgodę zapytać musimy. Zgodzicie się, zaraz wyruszamy sprawę załatwić.
Jezus Maria, ulżyć nam chcieli! Gospodarstwem! I mamy o tym zdecydować natychmiast. Stanęła mi przed oczami moja praca, bo choć podła, podrzędna, biurowa, to przecież dwa lata się o nią starałem. Agnieszka z kolei załapała się do biura podatkowego. Ma z niego nawet większe pieniądze niż ja. Faktycznie, takie biuro to może i na wsi założyć. Klientów znajdzie, ale ja?
Agnieszka oszołomiona, niema. Piotrek, smarkacz był wtedy, na szósty rok mu szło, uczepił się matczynej sukienki i:
- Kiedy pojedziemy do domu, mamo? Na basen obiecałaś.
Oj, będziesz ty miał basen, taki przeciwpożarowy, pod remizą. A z drugiej strony, chłopcy w twoim wieku to aż palą się do tego, aby być strażakami.
Siedzieliśmy wszyscy. Nawet Piotrek przysiadł… Agnieszce na kolanach. Milczało nam się świetnie.

- Nie boisz się puszczać ją samą? Przecież już noc.
Doceniam twoją troskę, ale nie wiesz, jak to u nas bywa. Kobiety albo wracają do domu przed zmrokiem, albo są odprowadzane, a jeśli nie wracają po zmroku, to przychodzą nad ranem i wtedy wiesz, że to nie jest już twoja kobieta.
- Tam jest ich cała gromada, a gdyby była sama, to sąsiad z sąsiadką odprowadzą ją  - odpowiadam.
Skinieniem głowy i takim zamaszystym, mądrym spojrzeniem w oczach przyznaje mi rację.
- A Piotrek?
- Piotrek jutro wraca. Ma szkołę z internatem. Nie mów, że i jemu coś przywiozłeś - mówię.
- A przywiozłem. Nie na darmo pytałem się przez telefon o jego zainteresowania. Joanna kupiła mu w Austrii dwujęzyczny atlas z końmi. Jak przyjedzie, pooglądamy.
Bo Piotrek to chyba najlepiej z nas zniósł przeprowadzkę na wieś. Zwierzęta lubił, co niewątpliwie ma po matce - zootechniczce. A z wiekiem to przylgnął do tych koni, szkołę sam sobie taką wybrał, choć dostać się tam było trudno.

- To bardzo miło z twojej strony, tato, że myślisz o nas i naszej przyszłości, ale to dzieje się tak nagle, że… - Agnieszka pierwsza wyrwała się do odpowiedzi.
- To bardzo szlachetnie z ojca strony - naśladowałem tok wypowiedzi żony - ale musielibyśmy przemyśleć wszystko od początku.
- To pojedziemy na ten basen? - odezwanie się Piotrusia w tej samej niemal chwili z całą pewnością nie było na miejscu.
Teść z miejsca porwał szkraba i usadowił go na swych ramionach.
- Pojedziecie, ale widzisz, Piotrusiu, może trochę później, bo twoi rodzice mają teraz bardzo ważną sprawę do załatwienia.
W sumie miał rację. Nasze życie kończyło się i rodziło się życie nowe, a zarówno śmierć jak i poród są bolesne.
- Józek, niech oni przemyślą sobie po drodze, a podejmą decyzję, jak zobaczą.
I to zdanie teściowej było, jak mi się wydaje, najrozsądniejsze.

- Masz tu gdzieś toaletę? - pytasz. - Przypiliło mnie.
- A pewnie, że mam.
Wstajemy. Przechodzimy do przedpokoju. Zapalam światło. Pokazuję, które drzwi.
Gdyby była Agnieszka, to zaraz po przywitaniu wskazałaby mu toaletę. Jak to tak, nie odświeżyć się po podróży? A my padliśmy sobie w objęcia jak stare niedźwiedzie, pogadali o dniu dzisiejszym, pozachwycali nad sobą i własnym wyglądem. Tomasz postawił butelczynę, a ja zarusieńko do kuchni kawę szykować, ale zajrzałem do lodówki: sałatka jak znalazł, przyda się, talerzyki, chlebek, o, nawet słone paluszki w szklance tak jakby na niego czekały. I jazda. Pierwszy, za spotkanie; drugi za nasze połowice. I rozmowa, i dziwienie się nawzajem nad własnym życiem. Że w takiej głuszy mieszkam, na odludziu? A zobaczyłbyś latem, jak pięknie… 

Było rzeczywiście pięknie, a może nawet jeszcze piękniej, bo majowo. Dom solidny, murowany, z cegły, z zagospodarowanym poddaszem. Kuchnia, dwa pokoje na parterze, przestronna toaleta i jakaś komora na ubrania, korytarz wystarczająco szeroki i schody na górę. Na poddaszu naprzeciwko siebie dwa pokoje. Otworzyliśmy drzwi. Puste wnętrza, do pomalowania. Coś dałoby się z nich zrobić.
Jak Piotruś dorośnie jeden z tych pokoi będzie jego. Kto tak pomyślał? Agnieszka? Czy może ja? Możliwie, że wtedy o tym nie myśleliśmy. Przecież przyjechaliśmy w to miejsce, aby się rozczarować, aby dać do zrozumienia rodzicom Agnieszki, że nie tego nam trzeba. Nie daliśmy poznać po sobie rozczarowania, a może nie towarzyszyły nam negatywne emocje. Trzeba było zaczekać, aż wizja lokalna się skończy, a nie było to takie proste, bo czuliśmy na sobie wzrok teściów i tego gospodarza, który towarzyszył nam podczas prezentacji majątku, który postanowił upłynnić.
Owszem, cały dom nam się podobał, chociaż czuliśmy się w nim obco. Być może istnieją ludzie, dla których jest obojętne pod jakim dachem się położą i gdzie przyjdzie im spędzić nie jedną, dwie ale setki i tysiące dni i nocy. Ja do nich nie należę. Dopytywałem się o szczegóły, takie tam drobiazgi, pewnie bez znaczenia, ale z jakichś powodów było to dla mnie ważne. A Agnieszka? Agnieszkę z kolei ja obserwowałem. Wodziła wzrokiem po odrapanych ścianach, na których łuszczyła się farba, wdychała w siebie swąd, jeśli nie stęchlizny, to czyjegoś obcego zapachu, ale dostrzegłem w jej spojrzeniu coś, co przyprawiało mi rogi niepokoju. Jej się tutaj coraz bardziej zaczyna podobać. A kiedy weszliśmy do ogrodu, do niewielkiego, starego sadu, ta wyzywająca, majowa bujność zieleni, wprowadziła ją w stan hipnozy, który pewnie nie tylko ja zaobserwowałem. A ja swoje. Jeśli rzeczywiście jest tu tak pięknie, to niby dlaczego ktoś decyduje się zamienić to piękno na pieniądze? Tak myślałem. Kiedy kupowaliśmy z Agnieszką sześcioletnie auto, świetnie utrzymane i gotowe do jazdy, myślałem podobnie. Nie mógłbym zarabiać pieniędzy w branży kupno-sprzedaż-wymiana, co to, to nie. Za dużo mam wątpliwości, nawet tam, gdzie ich być nie powinno.
Dla chłopca w wieku Piotrusia taki sad i ogród to prawdziwy raj, a że basenu nie ma? Można w końcu urządzić i basen, a i rzeczka niedaleko, płytka, z piaszczystymi łachami, przejeżdżaliśmy obok niej, widzieliśmy. Zagalopowałem się. Miałem być przeciw lub przynajmniej przypilnować tego, aby nie wychodzić przed szereg ze swoją opinią. Wzrok teściów w dalszym ciągu mnie paraliżował.

- Ma to też dobre strony - mówisz po powrocie z toalety, rozkładając się swobodnie na wygodnym wyściełanym krześle, które w tym domu pełni rolę fotela. - Mówię o tym domu na odludziu, na wsi, w którym mieszkasz - dodajesz, a ja wietrzę w tych słowach jakiś podstęp, jakiś ukryty kontekst, którego jeszcze nie jestem świadom. - Nie wiem, czy takie miejsce dobre by było dla Joanny. Ona jest w ciągłym ruchu, w podróży: hotele, pensjonaty, nowe firmy, targi, rozumiesz to?
- No cóż. To jej praca.
- Nie tylko. Jeździmy często razem, podróżujemy: zagranica, morza, góry, wszędzie pędem, rzadko kiedy udaje nam się spędzić z sobą więcej niż dwa tygodnie. W dodatku ja też czasami nie mogę, bo albo wykłady, albo seminaria, rzadko bo rzadko, ale wyjazdy naukowe, choć czasami udaje się nam dopasować nasz wolny czas.
Spowiada się przede mną. Wiedziałem o tym. Pisał. Rozmawialiśmy przez telefon. Nic się u niego nie zmieniło. Inne życie. Zawsze uznawałem go za zdolniejszego od siebie. Ale wszystko ma swoją cenę. I kiedy się nad tym zastanawiałem, wślizgnął się w moje myśli.
- Ty wiesz, że Joanna ma czasami tego wszystkiego dość? Tak mówi. Staje się coraz bardziej zmęczona, wycieńczona. Ostatnio powiedziała nawet, że chyba jej ostatnią z pozostałych motywacją są pieniądze. Tak, świetnie zarabia. Na tyle świetnie, że mogłaby utrzymać siebie, dom i mnie przy okazji. To prawda, mógłbym nie pracować.
W tej chwili pomyślałem sobie, że i u nas były takie czasy, gdy Agnieszka zarabiała znacznie więcej ode mnie, co doprowadzało mnie do pasji.
- I mógłbyś tak… nie pracować? - pytam.
- Skądże. Raz dwa, a bym się zmarnował. Trzeba coś w życiu robić, a ponadto lubię swoją pracę. Ale najgorsze jest to, że ile bym nie pracował, to i tak Joanna będzie przede mną. Tak to już ten świat urządzony. I powiem ci jeszcze jedno: gdyby na ten przykład Joanna chciała odejść ode mnie, to mogłaby to zrobić w każdej chwili. Jest chyba do końca życia ustawiona… ale żeby było jasne, zawdzięcza to sobie i swoim zdolnościom.
- A chciałaby odejść? - takie oto pytanie, chyba niepotrzebnie, zawieruszyło się w mojej głowie.
- Myślę, że nie - mówisz, ale nie z takim naciskiem, jakiego się spodziewałem - ale w życiu różnie bywa. Ona tyle czasu przebywa poza domem i wcale bym się nie zdziwił, że ma kogoś na boku.
- No przestań. Joanna?
- A pamiętasz, jak było ze mną? To był jeden, jedyny raz, ale był. Wspaniałomyślnie wybaczyła mi i nigdy do tego nie wracała, nawet podczas sprzeczki.
- Napijesz się jeszcze kawy? Zrobię.
- Mnie kawa nie zakłóca snu - uśmiechasz się i przyjąłem ten uśmiech jako wyrażenie zgody. Przeszedłem do kuchni.

Właściwie to powinienem na samym początku zapytać się o koszty transakcji. Nie może być tak, aby teściowie, choć ich bardzo szanuję, a może właśnie dlatego, że ich szanuję, robili mi taki prezent, urządzając przy okazji moje życie, co jest dowodem na to, że sam urządzić się nie potrafię. Propozycja wspólnego zamieszkania, spadek - rozumiem, ale taka darowizna? Przemknęła mi przez chwilę taka oto myśl: jeśli wypełni się wola rodziców Agnieszki, to oddam im pieniądze za ten majatek co do grosza, a pierwsza rata będzie ze sprzedaży naszego mieszkania w mieście. Nie może być inaczej. Znów się zagalopowałem. Nie wyraziłem jeszcze zgody. Chodzę. Oglądam. Rozglądam się. Teraz pole. Czuję się jak bym był w służbowej delegacji.
Teraz on. Starszy człowiek. Przed siedemdziesiątką chyba, a może nawet starszy.
- Tylko, panie - zwraca się do mnie, jakby do nowego już gospodarza - pozwoli mi pan zebrać ostatni plon. Pszenice mam, jęczmień i ziemniaki.
A niby jak miałbym to wszystko zebrać, myślę sobie, i czym?
Teść opiera swoją ciężką dłoń na ramieniu gospodarza i porozumiewawczo kiwa doń głową.
Dowiaduję się, że pola jest osiem hektarów i hektar łąki.
Jezus Maria, aż tyle? To, że na rolnictwie się nie wyznaję, wcale nie oznacza, że nie jestem świadom tego, że potrzeba tu maszyn, a najbardziej mądrej głowy, która wyda dyspozycje do pracy. Agnieszka - widzę ją, że coraz bardziej jest rozluźniona - nie wydaje się być przejęta tymi hektarami, ale ona to w końcu córka rolników i po szkole, inaczej to widzi. Ja jestem ignorantem w tej dziedzinie, a jedyne co na moją korzyść może świadczyć to to, że mam siłę do pracy, mam dwie sprawne ręce. Czy to wystarczy?
Miedzą przebiegła kuropatwa, nie jedna, dwie, za nimi całe stadko. Piotruś puścił się za nimi jak młody, nie przyuczony do polowania ogier. Nie wspomina o basenie, a majowe słońce, choć to już po trzeciej, piecze ostro. Teściowa pobiegła za wnukiem.
Pierwszy raz z Agnieszką odłączamy się od naszej grupy. Nie wypowiadamy do siebie żadnego słowa. Nasze oczy pytają się nawzajem i szukają odpowiedzi. W mojej głowie krąży biurowa praca, a w jej? Jej oczy szukają w moich zrozumienia. Przypominam sobie, że Agnieszka zawsze była bardzo silnie uczuciowo związana z rodzicami, a jej decyzja o porzuceniu wsi na rzecz miasta musiała ją sporo kosztować. Niby taka niezależna, ale czy do końca? A może naprawdę uważa, że ten pomysł z kupnem gospodarstwa jest całkiem niezły, a jej zadaniem jest bardzo delikatne oswojenie mnie z tą myślą. Chociaż… dotąd wszystkie decyzje życiowe podejmowaliśmy wspólnie i na równych prawach. Ale w tym konkretnym wypadku pomysł wypłynął ze strony j e j rodziców. To daje dużo do myślenia. Wymieniamy spojrzenia, a nawet chwytamy się za ręce i dołączamy do pozostałych.
- To tylko sześć kilometrów od nas - słyszę takie oto słowa i nie wiem, czy wypowiedział je teść, czy teściowa.
- Do szkoły Piotruś miałby mniej niż kilometr - to już teściowa. Gania za małym po miedzy, a potem po łące, bo doszliśmy do łąki. Dwie krowy pasą się na niej.
- To co, dogadamy się względem tych krów - pyta teść.
Gospodarz opuszcza głowę.
- Niech będzie. Niech zostaną.

- Też nie słodzisz? - pytam.
- Jakoś tak, przyzwyczaiłem się - odpowiadasz.
- Ja od trzydziestu lat ani do kawy, ani do herbaty.
- A Joanna słodzi - mówisz - ale ona jest w ciągłym ruchu. Jej cukier by nie zaszkodził. Spalanie. Rozumiesz.
Wychylamy po kieliszku.
- Pamiętasz, jakeśmy byli na naszych pierwszych wspólnych wagarach? - odzywasz się i odwołujesz do wspomnień.
- Pamiętam. Trudno o tym zapomnieć.
- Kupiliśmy sobie dwa jabole i wypiliśmy ze smakiem na łąkach. Maj był wtedy, słońce grzało, a nas grzało od środka.
- Ja marzyłem o tym, aby iść prosto i czmychnąć do swojego pokoju niezauważony - przypominam sobie.
- A ja po drodze połknąłem jakieś zielsko, aby z ust nie było czuć - uśmiecha się. - A pamiętasz, czym to się skończyło?
Mój mózg zapamiętał, a jakże, zapamiętał i przechował.
- Nasze matki w jakąś godzinkę po naszym powrocie do domu spotkały się i twoja pyta mojej…
- Nie, to twoja mojej…
- Na pewno twoja mojej… pyta się… a nie, inaczej było, nie pyta a mówi: - pani sąsiadko, nie wiem co się stało, ale mój syn przyszedł ze szkoły taki słabiusieńki, głowa go boli, wymiotuje…
Widzę twój uśmiech, nie uśmiech - śmiech. Rechoczesz całym ciałem.
- A twoja do mojej - przypominasz - a wie pani, że mój śpi jak zabity, jakby kto na niego urok rzucił. Śpi i obudzić się nie chce, albo nie może, taki słaby.
- Dobre były czasy - mówię.
- Dobre - potakuję i zaraz przypominam sobie inną historię. - pamiętasz, ja raz na wakacjach wędrowaliśmy sobie z plecakami na garbach nad jezioro. Przeliczyliśmy się trochę z naszymi możliwościami. Co i rusz przystawaliśmy.
- Masz na myśli te historię z tą wstrętna babą i ze studnią? - dopytujesz się.
- Owszem. Chcieliśmy nabrać wody ze studni. Nawet nie ze studni a z wiadra zwisającego z żurawia.
- Tak, rzuciła się na nas z grabiami. Nie pozwoliła tknąć ani kropelki.
- Obrzuciła nas wyzwiskami - kontynuuję - i trzeba się było zmywać, aby po grzbiecie nie dostać.
- Przysiedliśmy więc na rowie jakieś dwa słupy dalej.
- Jajka gotowane, na sucho, bez kropli wody, wyobrażasz sobie? - polewam do kieliszków. Robi się coraz cieplej i weselej. - Powiedz mi, skądeś wziął to jajko? Skąd? - pytam rozbawiony.
- A bo ja wiem, skąd się wzięło. Zabrałem z sobą i już. Rozbijam je… leciutko je rozbijam, a tu… bracie, takiego smrodu to ja w życiu nie czułem.
- Mnie aż odrzuciło na bok, pamiętam, tarzałem się ze śmiechu, a ty nie czekając…
- No, co miałem robić - opowiadasz. - Wziąłem to cuchnące jajo w obie dłonie i dalejże biec pod studnię. Baba w domu, nie widziała, a ja jajo - chlup do studni - i po kłopocie.
- Zmykaliśmy potem, jakby nam kto soli na ogon nasypał.
- Zmykaliśmy.

Tam właśnie, na łące mieliśmy podjąć decyzję. W każdym bądź razie takie było zdanie teścia. Lepiej wcześniej niż później. 
Gospodarz tymczasem podszedł do krów. Głaskał je po łbach swoimi szorstkimi dłońmi, o czymś z nimi rozmawiał, a ja, patrząc na to przez chwilę nie rozmyślałem o transakcji, nie myślałem o czekającej nas rozmowie. Wzruszony byłem, naprawdę wzruszony, widząc jak stary człowiek przemawia do tych zwierząt, jak obmacuje dłońmi ich brzuchy, jak odgania muchy z ich szyj, a te odwracają ku niemu głowy, w których oczy, maślane, potulne przypatrują się gospodarzowi, jakby z wdzięcznością, a może i żalem, choć przecież cóż te stworzenia mogły wiedzieć, jaka przyszłość je czeka, a może przeczuwały?
- Jak ci się tu podoba, Piotrusiu? - teściowa rozproszyła moje wzruszenie.
Pomyślałem sobie, że moja teściowa ma coś w sobie z psychologa. Podchodzi do nas od strony dziecka. A Piotrusiowi oczywiście się podobało. Nie powiedział wprawdzie co konkretnie, ale spodobało mu się. Słowo daję, że podczas tego spaceru po posiadłości woda z basenu, na jaki chodził co tydzień, wyciekła i nie był tym faktem zdumiony.
- Taki dom, sad, ogród, pole - zacząłem niepewnie - to wszystko kosztuje, sporo kosztuje.
Zrobiłem to, od czego, jak sobie umyśliłem, powinienem zacząć - od kosztów. To był warunek zasadniczy. Chciałem poznać prawdę i przyczynę. Nie wiem, czy Agnieszka wsparła wtedy moje przemyślenia. Pewnie pomyślała sobie, że skoro rodzice zdecydowali się na zakup gospodarstwa, to muszą mieć pieniądze, inaczej by nie zaczynali tej hecy.
- A my, ojciec wie, grosz do grosza składamy, ale żeby pozwolić sobie już teraz na taką inwestycję, to… na pewno nie teraz.
Teść nie odpowiadał, teść myślał, zbierał myśli.
 - A któż ci powiedział, synu, że musisz tak z dnia na dzień inwestować - odezwała się teściowa. - Przecież powiedzieliśmy wam, że my kupujemy. I kupujemy dla was za nasze pieniądze.
Tego się spodziewałem, ale oczywiste słowa teściowej nie sprawiły, że przestałem mieć wątpliwości.
Teraz teść:
- Mój drogi. Cena jest naprawdę okazyjna i myśleliśmy nawet o tym, że moglibyśmy dla siebie kupić całe to gospodarstwo ze względu na pole. Tak, ja zdaje sobie sprawę z tego, że to ponad pięć kilometrów od naszego domu, to prawda, ale ziemia idzie w cenę. Ale pozostał jeszcze ten dom. Szkoda by go tak zostawić na poniewierkę… zniszczeje, więc jedynym rozsądnym wyjściem jest to, jakie wam zaproponowaliśmy.
Teściowa:
- Wieś tu dobra, nowoczesna, ludzie zgodni, szkoła niedaleko, a że trochę na uboczu ten dom, to i może lepiej, bo cisza i spokój, i las blisko, i rzeka za pasem. Pomożemy wam na samym początku.
Teść:
- Ja wiem, praca cię boli. Masz ją i stracisz. Uprzesz się, to może dostaniesz jakie zajęcie w gminie. Córka poprowadzi na początku. Pomożesz to i się wciągniesz. Zapytasz się, co i jak, powiem, doradzę, razem obmyślimy. Mieszkanie sprzedacie: część dołożycie do nowego, zechcesz - zainwestujesz. Ziemia ci zwróci, jeśli się nią zaopiekujesz. Z głodu nie umrzesz, a jak będziesz bystry i chętny do pracy, to szynki nie upragniesz. I będziesz na swoim, to najważniejsze.
Teściowa:
- Józek dobrze mówi. Póki zdrowi jesteśmy, pomożemy. A pracować czy tu, czy tam, trzeba. Powiedz tak sam z siebie, czy jesteś ze swojej pracy zadowolony? Czy tego oczekiwałeś? Mój drogi, czasy się zmieniły i wy oboje nie zdążyliście zabrać się z innymi właściwym pociągiem. Po to skończyłeś studia, aby utknąć przy biurku bez nadziei na awans? Sam przecież mówiłeś. Nie okłamuj się. Agniecha też po studiach, a musiała dodatkowe kursy skończyć, żeby w ogóle pracę dostała. Trzyma tam was coś? A Piotruś to zdolne dziecko i czy to w mieście czy na wsi i tak się wybije….
Argumenty niezaprzeczalne. Nasze życie z Agnieszką nie żeby staczało się po równi pochyłej, ale się i nie wspina. Mieszkanie jest, to fakt. Spłacamy. Samochód. Ale przyszłość? Solą w oku.
Gryzłem się, co tu mówić. I nawet nie wiem, czy nie bardziej z tego powodu, że przyzwyczaiłem się to nie czekania na więcej.

W podobnym stylu przypominamy sobie kolejną historię. Zachciało nam się postraszyć przechodniów, a i nie tylko ich. Wdzieliśmy na głowy pończochy i dalejże w miasto, na ulicę, bez specjalnej okazji ludzi straszyć. Byliśmy wyrostkami. Ile to mogliśmy mieć lat? Dziesięć? Dwanaście? Już po zmierzchu. Samochód jedzie. Daleko jest jeszcze. Żywe światła się zbliżają. Wchodzimy na jezdnię i stajemy po środku drogi. W tych pończochach na głowie, twarzą zwróceni ku nadjeżdżającemu autu. Wtem pisk hamulców i samochód robi wywijasa. Zjeżdża aż na chodnik, omija nas, przyspiesza. Kierowca innego widząc, co się dzieje, zawczasu skręca w boczną uliczkę, kapituluje.
Zmieniasz temat.
- Jak tam Piotr? Dzisiaj to prawdziwy kawaler - stwierdza. - Jak by nie było, to już dziesięć lat minęło… pozostał mi w pamięci jako dziecko.
Opowiadam bez fałszywej skromności. Dumny jestem z syna. Być może ta miłość do zwierząt, do koni, poukładała mu życie. W gospodarstwie pomoże, a zawdzięcza teściowi i jego żonie, bo dla nich zawsze był oczkiem w głowie i chętnie przyglądał się jak pracują w polu.
- Za dziewczynami chyba się jeszcze nie rozgląda - kończę swą opowieść, spoglądając ukradkiem na zegar wiszący nad drzwiami i od tej chwili zaczynam się niepokoić o Agnieszkę.
- Nasza córka miałaby teraz lat osiemnaście - mówisz nagle i przełykasz ślinę.
Nalewam jeszcze po kieliszku i wypijamy natychmiast.
- Nie możemy mieć dzieci - wypowiadasz całkiem zwyczajnie, bez emocji.
Za oknem dostrzegamy pulsary świateł latarki.

[30.10.2016, Carrieres-Sur-Seine pod Paryżem, Francja; 05.11.2016, Villanueva La Serena, w Hiszpanii]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz