CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

29 czerwca 2016

POMYSŁY NA EDUKACJĘ

Właściwie to powinienem się cieszyć, że tym razem ominie mnie kolejne grillowanie w edukacji. Tak chyba jest w istocie. Więcej - ta zabawa w reformowanie systemu edukacyjnego w Polsce niewiele mnie już obchodzi, a ta pisemna reakcja jest raczej uwarunkowana genetycznie, chemicznie, czy jak to inaczej nazwać… w końcu parę ładnych lat się było nauczycielem.
Totalna reforma systemu oświaty trwa nieprzerwanie od samego początku transformacji ustrojowej i toczy się na żywym organizmie uczących się i nauczycieli. Kolokwialnie się wyrażając sterujący edukacją biorą wszystkich zainteresowanych „na przetrwanie”, robią co im się podoba… czy to zależy od tego, którą nogą rankiem z łóżka się wstanie? Pewnie tak.
Zasygnalizowana przez panią minister od reform oświatowych dobra zmiana - likwidacja gimnazjów, gruntowne zmiany w szkolnictwie zawodowym - to kolejny dowód na to, jak instrumentalnie podchodzą do szkolnictwa kolejne ekipy rządowe.
Ale ustalmy jedno. Wcale nie dziwię się pomysłowi pani minister. Podobnie jak ona uważam, że gimnazja w Polsce nie zdały egzaminu tak w dziedzinie nauczania, jak i, przede wszystkim wychowania. Różnica pomiędzy mną a panią minister jest jednak zasadnicza: ja od samego początku, tj. od roku 1999, kiery reforma oświatowa Handkego wchodziła w życie byłem przeciwny temu poronionemu pomysłowi; pani minister wywodzi się natomiast ze środowiska, które przyklasnęło tej reformie, a pan prezydent Kwaśniewski z aplauzem podpisał tę bzdurny dokument.
No i się zaczęło. Miało być jak w Wielkiej Brytanii i Ameryce. Miało być ogólnokształcąco i zawodowo na wysokim poziomie. Skończyło się na tym, że trzeba było wprowadzić niezbędne zmiany, potem zmiany do tych zmian, i do tych ostatnich kolejne. I eksperymentowano dalej; a to licea profilowane, techniczne, a to nowa matura (też zmieniano reguły), a i kształcenie zawodowe podlegało niezbędnym korektom, w końcu pomysły z przedszkolami i zerówkami… o szczegółach nie piszę, bo to temat na kilka przynajmniej prac doktorskich. 
I w końcu wracamy do tego, co było jeszcze w PRL-u… a czy było źle? Powiedziałbym sarkastycznie, że chyba tak źle nie było, skoro obecni, poprzedni i jeszcze poprzedni rządzący jakoś nie protestują przeciwko wykształceniu zdobytemu w czasie niesłusznego ustroju. Jakoś nikt się nie zająknie, że jeżeli w PRL-u tak totalnie źle się działo, to wypadałoby unieważnić także wykształcenie, jakie się w tym czasie okupacji zdobyło. Nie ma odważnego.
Ale bezpośredniego powrotu do PRL-u nie będzie, na przykład w szkolnictwie zawodowym. Mówi się wiele o tym, że w Polsce brakuje fachowych rąk do pracy, nie na poziomie wyższym czy technicznym ale zawodowym. Potrzebni są ludzie do pracy, do obsługi coraz bardziej skomplikowanych maszyn, obrabiarek, etc. W PRL-u realizowano ten typ wykształcenia poprzez zawodowe szkolnictwo przyzakładowe i nikt mi nie powie, że można znaleźć lepszą formę nauczania „fachu” czy rzemiosła. Ale dzisiaj wielkich przedsiębiorstw, które byłyby zainteresowane współpracą z placówkami oświatowymi po prostu nie ma. Są kursy, kursiki i szkolenia, po których delikwent wie jak dokręcać śrubki, ale na spawaniu czy nitowaniu się nie zna. Takie czasy. Były onegdaj szkoły kształcące pielęgniarki, ba - były licea pedagogiczne - i komu to teraz potrzebne?
Jesteśmy natomiast mistrzami świata w reformowaniu systemu oświaty, a dwie fundamentalne ustawy: o systemie oświaty i 
„karta nauczyciela” mają tyle poprawek i uzupełnień, że jeszcze za moich czasów organizowano szkolenia, których celem było nauczenie nauczycieli, jakich przepisów stosować już należy, a jakie bezwzględnie stosować trzeba, bo trzeba by być alfą i omegą, aby w tym, przepraszam za wyrażenie, biurokratycznym burdelu umiejętnie się poruszać.
A zdaje się, że nauczyciel to powinien zajmować się nauczaniem plus wychowaniem. Kto kiedykolwiek zaistniał w tej branży, potwierdzi moje słowa, że te wszystkie zmiany, te zmieniające się paragrafy, punkty, podpunkty i odnośniki nie służą i nie służyły ani porządnemu nauczaniu, ani też wychowaniu. Zdolniejszy uczeń jakoś dawał sobie radę w tym bałaganie; także odporniejsi na stres nauczyciele, przynajmniej przez jakiś czas, nie dawali się spuścić do klozetu z falą bzdurnych zarządzeń, rozporządzeń i okólników, ale odnosząc to, co dzieje się w oświacie do statystycznej średniej, oświata polska ledwie dyszy pod naporem biurokracji, permanentnego niedofinansowania lub zwykłej niegospodarności.
U nas reforma z reguły źle się kojarzy; podobnie jak restrukturyzacja, tyle że ta ostatnia nie trwa zbyt długo i w związku z tym na długa metę nie jest tak dokuczliwa. Kiedy pracowni usłyszał słowo restrukturyzacja widział, że zakład, w którym pracuje, musi, po prostu musi być sprzedany a on albo dostanie kopa i ciśnięty zostanie na bruk, albo też zmuszą go do pracy na gorszych warunkach, bo w końcu i praca ludzka jest towarem i ten, który ją wykonuje.
Reforma jest z kolei procesem długofalowym i tak jak w rolnictwie ogromny wpływ na produkcję mają warunki atmosferyczne, tak w przypadku edukacji cały proceder uzależniony jest od ilości pomysłów przedkładanych do realizacji przypadających na rok szkolny.
Kiedy siedziałem jeszcze w edukacji, czasami podejrzewałem tych twórców kolejnych pomysłów o nudę i frustrację, które to zaważyły na tym, że w końcu ci ambitni „uczeni” dochodzili do wniosku, że skoro są na państwowej posadzie, to w końcu muszą coś robić, muszą się czymś wykazać… i przepięknie się wykazywali.
Na koniec o jeszcze jednej prawidłowości. Otóż, zauważmy, tak, gdzie miało miejsce reformowanie, tam konieczne poprawki, albo wręcz nieuchronność zmian, nawet o 180 stopni.
Przypomnijmy sobie premierostwo pana Buzka - najpierwszego w Polsce (no, może przesadziłem, bo Balcerowiczowi należy się jednak pierwszeństwo) reformatora.
- reforma edukacji - do poprawek i poprawek do tych poprawek, wreszcie, na co się zanosi - do wymiany;
- reforma służby zdrowia - do poprawek i poprawek do tych poprawek, słowem bałagan;
- reforma emerytalna - fantasmagorie na Karaibach dla emerytów, odrzucona przez Rostkowskiego, pieniądze z drugiego filara dla załatania dziury budżetowej zabrane;
- reforma samorządowa - z trudem bo z trudem przetrwała, przyczyniając się do potrojenia armii urzędników.
Podsumowująca refleksja innego rodzaju…
Czy bardzo się pomylę, jeśli powiem, że ten, co swoje życie poświęcił na rujnowaniu starego, tak dla zasady… nie jest w stanie zbudować czegoś nowego i dobrego?
Osobiście nie dałbym zbudować swojego nowego domu pracownikowi obsługującego buldożer, którym przed chwilą zniszczył mi dom, w którym mieszkałem.
A pokolenie Solidarności dostało taką szansę.

[28.06.2016, Dobrzelin]

28 czerwca 2016

MADONNA Z DZIECIĄTKIEM

Tematyka religijna była i jest częstym motywem w twórczości artystów europejskich, i tych powszechnie znanych, tych anonimowych, jak i też licznych naśladowców - amatorów, których dzieła ocierają się o kicz, lecz zaludniając świątynie, przydrożna kapliczki i wreszcie prywatne domy, podziwiane są przez wierzących.
Jednym z częściej występujących tematów w chrześcijaństwie, zwłaszcza w katolicyźmie i kościołach wschodnich jest motyw madonny / Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus. 
Najczęściej w centralnej części obrazu przedstawiona jest siedząca lub stojąca postać Matki Boskiej, trzymająca w ramionach po lewej lub prawej stronie swoje dziecko, choć zdarza się też, że dziecię spoczywa na kolanach matki, a czasem stoi, bawiąc się lub pojawia się z jakimś atrybutem (np. książka). 
Matka Boska bywa niewiastą urodziwą, choć zwykle kobiece piękno wynika albo z epoki, która "nakazywała" naznaczenie kobiety taką a nie inną urodą; innym razem  kobieca uroda wiąże się bezpośrednio z wyobrażeniami danego artysty o pięknie kobiety, zwłaszcza jej rysów twarzy, włosów, czy ogólnie rzecz ujmując - sylewetki.
Jezus przedstawiany jest także rozmaicie. Bywa dziecięciem, nie posiadającym cech świętości, ale też zdarza się, że artyści w tym pulchniutkim najczęściej osesku ukazują powagę i mądrość wykraczającą poza wiek przedstawionego dziecka.
Ale poopowiadajmy obrazem, próbując przez chwilę "oderwać" się od sakrum i popatrzeć na przedstawione postaci okiem przeciętnego oglądacza dzieł sztuki.
Rzecz jasna motyw, o którym sie rozpisuję jest tak rozpowszechniony w malarstwie, że należało dokonać koniecznego wyboru. Tak tez i zrobiłem, wybierając te dzieła, które najzwyczajniej w świecie zrobiły na mnie największe wrażeni\e.
1)  Zaczynam od czeskiego, średniowieczneg płótna autorstwa tzw. Mistrza z Trebonu. Klasyczny układ dwu postaci, zwróconych ku sobie twarzami. Urzeka mlodzieńczy wyraz twarzy Matki, jej skromny, lecz pełen zadowolenia wzrok i uniesione rączki Dzieciątka - wyraźny znak miłości.

2) Kolejny obraz jest autorstwa Włocha - Fra Angelico, żyjacego na przełomie XIV i XV wieku. Nazwałbym go "Zamyślona Matka Boska z Dzięciątkiem". Zwróćmy uwagę na dosyć nietypowe przedstawienie Dziecka, które, obejmowane prawym ramieniem Matki, chwyta ją za szyję lewą rączką.

3) Kolejna Madonna z Dzieciątkiem powstała w końcu XV wieku i jest autorstwa wloskiego malarza Carlo Crivelliego. Matka Boska w tym dziele przedstawiona jest jako królowa, Dziecko spoczywa na jej kolanach, a wszechobecny jest pełniący ozdobę motyw owoców, głównie jabłek. Iście królewskie przedstawienie.

4) Twórca kolejnego obrazu jest tzw. "Master of the Magdalen Legend"niemiecki artysta, żyjący na przełomie XV i XVI wieku. Widać na tym obrazie wpływ sztuki wczesnego baroku, zaś przedstawione postaci wręćz tulą sie do siebie, ale chyba najciekawsze są dłonie Matki, które tak jakby wyrastały nienaturalnie z okrytego suknią tułowia kobiety i obejmują Dziecko.

5) Niezwykle piękna, subtelna twarz kobiety - Matki to wyróżnik nastepnego dzieła autorstwa Albrechta Dürera. Smukłość rysów twarzy Matki kontrastuje na tym płótnie z rubensową fizjonomią Dziecka. Doskonała kompozycja.

6) Przechodzimy do wschodnioobrzędowej ikony matki Boskiej z gory Athos. Urzeka powaga i dostojeństwo Matki oraz mądre spojrzenia Dziecka, które wydaje się być starszym nad swój wiek.
 

7) Jeszcze raz ikona, obrządek wschodni, bizantyjska z XIII wieku. na niej Dziecko jest już Bogiem, co Matka komunikuje pokornym wzrokiem.

8) Kolejna ikona napisana jest przez artystkę z Ukrainy - Darię Hulak-Kulczycki i przedstawia Madonnę z Połtawy. Jakież to odmienne i uwspółcześnione przedstawienie postaci Matki i Dziecka.

9) I wreszcie dzieło Botticellego, niezwykle oryginalne, przedstawiajace Madonnę jako kobietę z Wenecji podróżującą z Dzieckiem na tle lekko zarysowanego morza. Wzruszający obraz, w którym i Matka, i Dziecko są "jednymi z nas".


[28.06.2016, Dobrzelin]

27 czerwca 2016

UCIECZKA (2) szkic

(...)
A czy to był sen, jeśli słyszałem, niech się położy na kanapie w tym pokoju, gdzie ojciec odpoczywa po mszy, albo po powrocie z ogrodu, szczególnie w taki dzień jak ten, upalny, nie dający wytchnienia, albo kiedy ojciec szuka chwili spokoju po napisaniu homilii na kolejną niedzielę. Słyszałem przyciszoną rozmowę pomiędzy kobietą a mężczyzną, czułem czyjeś dłonie unoszące moją głowę, a potem jak ta zbyt ciężka tego dnia głowa opada w miękkość poduszki, a wyczuwałem wtedy zapach lawendy i przypomniało mi się niebieskie mydełko, którym lubiłem myć twarz i zawijałem je starannie w przezroczystą folię, aby nie traciło zapachu, i te ciemnobłękitne pola, wzdłuż których kiedyś szedłem i spotkałem przygarbioną babunię, staruszkę wspierającą się na lasce, uśmiechniętą, pozdrowiłem ją, a dokąd szła, dowiedziałem się w drodze powrotnej, kiedy to odpoczywała w cieniu dzikiego bzu oplatającego przydrożną kapliczkę w miejscu, gdzie kończyła się wioska.
Poczułem, jak utkany z grubych, miękkich, zapewne bawełnianych nici koc dotyka mojego podbródka i właśnie wtedy dał o sobie znać głos kobiety informujący mężczyznę o tym, że jak tylko się obudzę, zapuka do drzwi refektarza i powie, że trzeba by się mną zająć i zapytać, po co przyszedłem do klasztoru, a właściwie tej jego części, otwartej dla wiernych, ale musiałem dopowiedzieć o tym klasztorze, bo kobieta nie wspomniała o nim, mówiąc jedynie o mnie, że trzeba by się mną zająć. Od tej pory pomyślałem, a wciąż byłem pod zasłoną snu, że mogę zasnąć naprawdę, bo jestem bezpieczny, a tego bezpieczeństwa bardzo mi brakowało, odkąd musiałem opuścić swój dom. Mniejszą wagę przywiązywałem do zaspokojenia głodu, a nawet snu: głód można było przezwyciężyć pijąc wodę, której zwykle się nie żałuje, nawet obcym, a spać mogłem byle gdzie, byle nie kapało na głowę.
Pamiętasz ten świąteczny dzień, pierwszy dzień świąt, w którym akurat przyszła zima? Przyszła, a właściwie zsunęła się z pochmurnego, siniejącego nieboskłonu, nabierając zamarzającej w powietrzu wilgoci i rozkładając ją równomiernie na palczastych ramionach gałęzi drzew pozbawionych liści, na energetycznych drutach, na czarnym, gładkim asfalcie, na polach oszronionych zielenią ozimin, na nieużytkach traw, zbutwiałych, przydrożnych chwastach, na smutnych alejkach w przyklasztornym parku. Ta wilgoć wkrótce przemieniła się w lodowy deszcz, który zeszklił małomiasteczkowy i wiejski pejzaż grudniowego popołudnia i kiedy główka dziewczynki oblewana była chrzestną wodą, zgasło światło; jedynie płomienie świec rozjaśniały mroczną i coraz chłodniejszą nawę, i jakaś pochmurność wdarła się do świątecznych serc wiernych wypełniających całą powierzchnię świątyni.
Czy gęstniejący z każdą upływającą chwilą pomrok miał być jakimś znakiem? Kto o tym wtedy myślał? Zastanawiano się nad tym jak długo potrwa lodowy deszcz i czy odpowiedzialne za stan energetycznych trakcji służby uporają się z problemem łamiących się pod ciężarem lodowego szronu drzew niszczących swym upadkiem energetyczne linie.
Samochody odjeżdżały spod klasztoru powoli. (…)  

[27.06.2016, Dobrzelin]

26 czerwca 2016

LA FOLIA

La Folia, utwór muzyczny w formie sonaty, będący jedną z form wariacji – ozdobników muzycznych, występuje już renesansie, choć największą popularnością cieszyła się w epoce baroku. La Folia pochodzi od piętnastowiecznego, portugalskiego tańca i dzisiaj często w kameralnej wersji muzyce inscenizowany taniec. Motyw La Folii pojawił się między innymi w twórczości tak znakomitych kompozytorów jak Corelli, Vivaldi, Cabanilles czy (?) Franciszek List.
Wielkim propagatorem tej specyficznie brzmiacej sonaty jest Katalończyk - Jordi Savall, słynny wykonawca muzyki barokowej, muzyk po mistrzowsku grajacy na violi da gamba, twórca zespołu Hespirion XXI, wykonawca dzieł znanych kompozytorów, jak i tych mniej popularnych i anonimowych.
Przedstawiona poniżej La Folia w wykonaniu Savalla i jego zespołu to wersja hiszpańska, autorstwa Antonio Martína y Colla - kompozytora hiszpańskiego i mnicha, żyjącego na przełomie XVII i XVIII wieku. Doskonale słyszalne są w tej wersji motywy hiszpańskie, co wzbogaca sonatę i nadaje jej specyficzny, iberyjski urok.



Real Basílica de San Francisco el Grande in Madrit

[26.06.2016, Dobrzelin]

25 czerwca 2016

UCIECZKA (szkic - fragm.)

Uciekać, powiedziałem, uciekać. Nie wystarczyło zamknięcie okiennic. Mimo wszystko trzeba je otwierać, ot choćby przed południem, gdy upał nieznośnie wpełza przez uchylone okna. Jeszcze najlepiej było przed samym świtem. Wtedy można podejść do balkonu, otworzyć drzwi i wyjść poza świat, w którym się gnieździsz, pooddychać można swobodnie, poczuć na nagim torsie oddech przedświtu, posłuchać słowików a potem skrzeku szpaków i kląskania jerzyków, jak zwykle głodnych o tej porze wschodzącego słońca. Najważniejsze, że nie widać wtedy ludzi w tym blokowisku składającym się z dwóch gniazd os.
A pamiętasz, jak było na początku? Ta niespodziewana radość, niewysłowione zdziwienie na twarzy, a w oczach niemal zachwyt. To było złudzenie. Przeszedł tydzień, dwa, może nawet miesiąc i podłożono bombę pod tę radość, zdziwienie i zachwyt.
Nie waż się być obcym w tej zapadni. Obcość oznacza nieuchronną śmierć, odłożoną w czasie. Obcości nie lubi się i nie toleruje.
Zamknięty w sobie, przegrany, z oczami, które nie widzą, z niesłyszącymi uszami wypełzam z ciemności, biegnę przed siebie, jak narowisty, spłoszony rykiem przejeżdżającej ciężarówki koń i za każdym kroku oddaleniem przywracam w sobie nadzieję na przeżycie, lecz pamięć, ta rozgrzebana pamięć - rozlazła ladacznica odwraca moje myśli, a utrzymują one, że wciąż siedzę w gnieździe os i gdybym nawet postarał się je opuścić, to i tak brzemię obcości pozostanie.
A jednak przepuściłem tę ciężarówkę, przepuściłem ją i nawet zostałem zrugany przez niedomknięte okno szoferki. I był taki moment, kiedy jeszcze przed tym wyhamowaniem otoczyły mnie myśli i zajrzałem w najstarsze z nich, i stałem się młody, ba, dzieckiem się stałem i świat się obrócił, cofnął, i ujrzałem wiele, zbyt dużo, i wszystko słyszałem, swój płacz, swoją radość, a kiedy rozwarłem dłonie, zobaczyłem na nich czarną plamę po atramencie i zacząłem szukać bibuły, i znalazłem ją, a ten w szoferce jeszcze darł się na mnie, słyszałem rozdzierający powietrze skowyt klaksonu, jakbym znalazł się przed latarnią morską, tak był głośny, że rozstępowała się mgła. I w końcu ciężarówka odjechała, a ja zacząłem biec, bo nie chciałem żyć w tym gnieździe os, biegłem i zapomniałem o zaplamionych dłoniach, o kałamarzu i bibule.
Znalazłem się po drugiej stronie miasta. Wieś to już była. I zobaczyłem strzeliste wieże kościoła. Chciałem odpocząć przy drewnianej, okutej żelazem bramie. Usiadłem na nadprożu i zaskomlałem jak pies, i chociaż pragnąłem zasnąć, uderzyłem pięścią, dwa razy uderzyłem pięścią w jedno z ramion bramy.
I rozwarła się brama przed obcym. Uniesiono mnie i doprowadzono przed oblicze, a kierowca ciężarówki podpalał drugiego papierosa, aby pozbawić swoje dłonie drżenia i rozmawiając z sobą, wypowiadał się o mnie, że chciałem go zniszczyć.
A ja byłem już wtedy bezpieczny i wypijałem szklankę zimnej jak lód wody, i poprosiłem o jeszcze jedną szklankę, a kiedy skończyłem, musiałem chyba zasnąć, bo przed oczami wyrosły mi okiennice i zobaczyłem ciemność. (…)

[25.06.2016, Dobrzelin]

24 czerwca 2016

TELETUBISIE MÓWIĄ PA PA

I proszę, "Brexit" stał się faktem.
Wyjście Wielkiej Brytanii ze struktur Unii Europejskiej jest z pewnością niekorzystne dla Polski, a to przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze  - Wielka Brytania to drugi w Europie nasz partner handlowy; po drugie to Zjednoczone Królestwo stało się drugą ojczyzną dla emigrantów zarobkowych z Polski i pod wielkim znakiem zapytania staje może nie przyszłość tych, którzy w Wielkiej Brytanii żyją i pracują, ale tych z nas, którzy zamierzali godnie żyć i pracować na Wyspach.
Z drugiej strony sama decyzja premiera Camerona o rozpisaniu referendum w sprawie wyjścia/pozostania była decyzją odważną, pozwalającą temu wielonarodowemu społeczeństwu zadecydować o swoim przyszłym losie. Zwyciężył duch demokracji, bez względu na to, jak te separatystyczne głosy, głównie Anglików i Walijczyków są dzisiaj w Europie oceniane.
Są dwa najistotniejsze powody decyzji Brytyjczyków w kwestii opuszczenia UE. Pierwszy - zdominowany przez historię, a sprowadzający się do przypomnienia, że Anglia, czy inaczej - Wielka Brytania zawsze w swojej historii dążyła do odrębności i te tendencje przetrwały w świadomości współczesnie żyjących obywateli Zjednoczonego Królestwa. Wydaje się, że drugi powód takiej a nie innej decyzji był istotniejszy. Otóż "nie" dla Unii Europejskiej to sprzeciw wobec unijnej polityki, pełnej ignorancji i arogancji, polityce narzucanych pseudowartości przez kraje silniejsze słabszym, polityce nieodowiedzialnego rozporządzania składkowym pieniądzem, polityce opartej na biurokracji i wdrażaniu szeregu idiotycznych pomysłów w rodzaju nazywania marchewki owocem, wyznaczaniu prawidłowego kąta zakrzywienia bananów i dopuszczalnej wysokości płomienia świec.
Unia Europejska jako wspólna przestrzeń gospodarcza, swoboda w przepływie towarów i ludzi pracy, wyznaczająca ogólne, zaakcepotwane przez wszystkie narody standardy kulturowe to rzeczywiście dobry pomysł na współczesną, niestety nieuchronną, politykę globalizacji; to dobra alternatywa dla Europy konfliktów interesów narodowych prowadzących w przeszłości do wojen, w wyniku których zawsze cierpieli najsłabsi. Ale Unia Europejska jak twór ponadpaństwowy, wtrącający się w życie nie tylko poszczególnych państw, firm, ale i przeciętnych obywateli; Unia zmuszająca rządy poszczególnych państw do podporządkowania się woli europejskich hegemonów, głównie Niemiec, nie licząca się ze społecznymi nastrojami i oczekiwaniami; Unia nie reagujaca na rodzący się za jej wschodnimi granicami faszyzm, Unia sankcji ale i dogadywania się z Rosją poza nimi przez Niemcy, wreszcie Unia, w której odpowiedzialność za podejmowanie decyzji rozmywa się jak słodkie wody rzeki zasilające słoną potęgę oceanu; taka Unia w brytyjskim referendum została odrzucona.
Przykro, że w tych unijnych władzach, na stanowisku tak znaczącym jak przewodniczący Rady Europejskiej mamy Polaka. Donald Tusk jeszcze raz, tym razem na forum europejskim okazał się jednostką niezdolną do negocjacji, żyjącą w swym urojonym świecie sondaży i poprawności politycznej; przekonał co do swojej niekompetencji i indolencji oraz bezgranicznego podporządkowania się polityce mocarstw europejskich.
Wynik brytyjskiego referendum to także zasługa dobrze opłacanych polityków unijnych i polska strona ma w tym swój udział.
Szkoda, bo pewnie ten w teorii symatyczny projekt związku większości państw europejskich wydawał się atrakcyjny, a dzisiaj i to nie tylko z powodu brytyjskiego "nie", ulega degradacji. Już dzisiaj mówi się w Europie Zachodniej o powrocie do koncepcji dawnego ponadpaństwowego związku łączącego gospodarczo kraje beleluksu, Francję, Niemcy i Włochy, i jeżeli byłby możliwy taki właśnie powrót do przeszłości, oznaczałoby to ostateczny koniec Unii Europejskiej.
Jak na ironię zakrawa fakt, iż w telewizorze zabiera pan Petru, który komentując wyniki brytyjskiego referendum i jego skutków ma czelność zarzucać PIS-owi (a PIS, dla przypomnienia, przyjacielem moim nie jest), że to jego (PIS-u) polityka winna jest temu, że za niedługo mają się zebrać ministrowie spraw zagranicznych sześciu założycieli "starej Unii" i rozmawiać o zaistniałej po referendum sytuacji. Pan Petru zarzuca PIS-owi, że pośród tych ministrów nie będzie Polaka.
Jakby pan Petru nie wiedział, że głos Polski w Unii prawie nic a nic nie znaczy i nawet pan premier Tusk na europejskim stolcu służy temu, aby wyrażać swój aplauz i akceptację.
O, łączcie się sołtysi wszystkich gmin w kraju, zasiądźcie na Narodowym i przez podniesienie ręki wskażcie najgorszego pośród was, a i ten mądrzej się wypowie aniżeli ten miś z telewizjnego okienka, pan Petru.
Boże, dlaczego odwróciłeś się od Polaków, dając nam do oglądania i słuchania takiego cymbała?

[24.06.2016, Dobrzelin]

22 czerwca 2016

PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI Z DZIEWCZYNKĄ W TLE

(...)
4
"1. O, jakże jesteś piekna, moja przyjaciółko, o, jakże jesteś piękna! Twoje oczy są jak oczy gołębic spoza twojej zasłony; twoje włosy jak stado kóz, które schodzą z gór Gileadu.
2. Twoje zęby są jak stado owiec strzyżonych, które wyszły z kapieli: wszystkie one mają bliźnięta, nie ma między nimi niepłodnej.
3. Twoje wargi sa jak wstążka karmazynowa, twoja mowa pełna wdzięku, twoje skronie są jak rozkrojone jabłko granatu spoza twojej zasłony.
4. Twoja szyja jest jak wieża Dawidowa, zbudowana na zbrojownię: tysiąc tarcz wisi na niej, a wszystko to puklerze bohaterów.
5. Dwoje twoich piersi jest jak dwoje sarniąt,bliźniąt gazeli, pasących się miedzy liliami.
6. Zanim chłód wieczorny zawieje i pierzchną cienie, pójdę na górę mirry i na wzgórze kadzidła.
7. Cała jesteś piękna, moja przyjaciółko, i żadnej nie ma na tobie skazy.
8. Zstąp z Libanu, oblubienico, zstąp z Libanu, wejdź, pospiesz się ze szczytu Amanu, ze szczytu Seniru i Hermonu, od jaskin lwów, z gór panter.
9. Oczarowałaś mnie, moja siostro, oblubienico, oczarowałaś mnie jednym spojrzeniem swoich oczu, jednym łańcuszkiem ze swojej szyi. (...) "

A jakże, jest to obszerny fragment czwartej "Piśni nad pieśniami", tej biblijnej, zagadkowej pochwały piękna, opowiedzianego językiem, którym dziś może kantor w bożnicy zaśpiewa.
I jeszcze, przez skojarzenie, przez wspomnienie, kolejne "ulubienie" - dziewczynka Jurgi Martin:


[22.06.2016, Dobrzelin]

ANDRZEJ KONDRATIUK

W kawiarence smutek.
Zmarł jedyny w swoim rodzaju, tak chętnie przeze mnie oglądany Andrzej Kondratiuk, twórca takich filmów jak: "Hydrozagadka", "Gwiezdny pył", "Wniebowzięci", "Bar pod młynkiem", "Jak to się robi", "Wrzeciono czasu", "Klub profesora Tutki".
Zmarł tutaj, ale przecież w pamięci mojej i wielu innych pozostanie.
Pani Igo... kondolencje... wiem, że żadne ze słów nie ukoi żalu... ale jednak...


[22.06.2016, Dobrzelin]

21 czerwca 2016

BRYDŻOWA ROZGRYWKA

A przy stoliku walka zażarta trwała, a już przed północą było. Naprzeciwko siebie do pojedynku zasiedli pan mecenas Szydełko z żoną swoją - Janeczką oraz tegoroczni maturzyści, którzy wyjątkowo w ów wieczór niewiasty swoje w pieleszach domowych pozostawiali, podejmując brydżową rękawicę.
Pan Szydełko, dzisiaj sławny na cały powiat adwokat, wielce zasłużony kawiarenki gość i kreator, swego czasu na studiach prawniczych pierwszym był brydżowym graczem i wraz ze swoim przyjacielem, niejakim Kowalskim, co dzisiaj urzędnikiem jest państwowym, niemiłosiernie ogrywali takich potentatów jak profesorskie małżeństwo Wiskickich. I, co ciekawe, ze swoją przyszłą żoną, Janeczką, spotkał się właśnie w brydżowej sali. Nie wiedzieć czemu pani Janeczka, studentka drugiego roku socjologii, wciągnięta została w tę pierwszorzędną karcianą zabawę i później, po studiach i ślubie, państwo Szydełkowie, rzadko, bo rzadko, ale sobie w dobrym towarzystwie w brydża pogrywali.
W miasteczku natomiast wśród młodych adeptów brydżowej dwóch młodzianów szczególnie się wyróżniało. Byli to obecni maturzyści: Tomek - zawołany matematyk i Grześ - znakomicie się zapowiadający informatyk - zatem te dwa młode, ścisłe umysły podjęły, jako się rzekło, pojedynkową rękawicę, bo oczywiście gdy tylko pan mecenas dowiedział się o sławnych juniorskich dokonaniach tej nierozłącznej pary graczy, zażądał satysfakcji w pojedynku.
I stało się. Któregoś wczesnego wieczora zagarnęli dla siebie jeden z kawiarnianych stolików.
Mecenasostwu szło jednak nietęgo - ulegali potędze przebiegłości i sprytu młodym. Po czterech godzinach rozgrywki widzieli jednak szansę w ostatnim rozdaniu.
A rozdawał tym razem, w wielkim skupieniu pan mecenas.
Zaczęło się. 
Pan mecenas spojrzał w karty, uporządkował je po swojemu, czarne kolory z lewej, od pików poczynając, lewą stronę oddając w posiadanie czerwieni.
 - Jedno karo - wyrzekł pan Szydełko.
„Zobaczę, jak zachowa się Janeczka. Jeśli zgłosi dwa kara, znaczy się, że mogę kontynuować. Jeśli spasuje, poczekamy, co oni powiedzą.”
Grześ podwyższył na  dwa trefelki.
„Delikatnie - pomyślał pan mecenas - założę się, że to blef. Szuka zrozumienia.”
Janeczka zmieniła na dwa kiery.
„Tu cię mam. Widzę, że obfitujesz w kiery. Szkoda, że mam tylko króla z dziesiątką.”
Tomek wistuje trzy trefelki.
„Ależ skupiony. Przesadnie skupiony. Tu cię mam, bratku. Mówisz „trefl” a myślisz o pikach, a może pytasz o pikowego asa?”
Mecenas zapodał trzy kiery.
„Niech i ja się zabawię. Janeczka pewnie oczekuje u mnie więcej czerwieni i ten król z dziesiątką nie wystarczą. Ale, moi młodzi panowie, na waszą kontrę jest stanowczo za wcześnie” 
Grześ wistuje trzy bez atu.
„A niech mnie!!! Widać, że mają silny sekwens w pikach, albo się sekwensami uzupełniają. Co na to Janeczka?”
Janeczka mówi pas i wzrok jej opada. Zniechęcona.
„Czarowała i ona. Czarował. To kto ma w końcu najsilniejsze kiery?”
Tomek uniósł z kolei wzrok, cos tam medytował, myślał o czymś zawile, zastanawiał się przesadnie długo i wreszcie spasował.
„To już koniec. Nie dogadaliśmy się, co do kiera. Może byłoby lepiej pociągnąć karo?”
- Pas
A Grześ, ten informatycznie sterowany umysł, widać, że to on prowadzi w tej licytacji grę, a państwo Szydełków wyprowadzając przy okazji w pole powiedział śmiało: - Cztery bez atu.
„Potwierdza się, że mają mocne piki i to bez atu to pikami pociągną. Sześć lew nimi wezmą, parę wziątek z trefla i z kara. Dalibóg wygrają ten kontrakt. Chyba, że Janeczka skontruje…”
Janeczka, przygaszona, przygryza wargi, a znaczy to, że do powiedzenia nie ma nic i mówi: -  pas.
„Tomek z kolei, chyba z litości nad nami, nie podwyższa i pasuje; więc i ja niczego nie wskóram i rzeknę: - pas.”
A potem rozgrywka. Grześ bierze sprawy w swoje ręce. I jak on gra… jak gra! A pan mecenas zapomniał chronić kierowego króla dziesiątką. Wyrzucił ją wcześniej bez potrzeby i nawet na tego króla lewy nie dostał. Jedynie pani Janeczka na marnego karowego waleta miała wziątkę, ostatnie, nieistotne blotki zbierając. A młodzi dwanaście lew zainkasowali - w cuglach.
- Panowie, tak być nie może - zakomunikował pan mecenas. - Rewanż nam się należy.
- Z przyjemnością - odparł Grześ, sromotnej klęski państwa Szydełków animator.
- Z przyjemnością się z panami grało - wyrzekła pani Janeczka Szydełko, gdy już ochłonęła. - To co, może jeszcze po ciasteczku i kawie? - zaproponowała, a pan mecenas kazał sobie podać najmocniejszą z mocnych kolumbijek, jakich jeszcze w życiu nie pijał. To dla ochłonięcia.

[21.06.2016, Dobrzelin]

MILCZENIE NIE ZAWSZE BYWA ZŁOTEM

To, że idioci przebywają na naszej planecie to fakt, a z faktami nie sposób dyskutować. Życzyłoby się, aby było ich cokolwiek mniej, ale prawdopodobnie nie można zagwarantować, że tak się stanie. Wydaje się, że jeśli nawet nie mamy wpływu na panoszący się tu i ówdzie kretynizm, to powinniśmy go przynajmniej napiętnować, by już nie mówić karaniu.
Przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej grupa kibiców - kretynów z Ukrainy, szykując się na mecz z Polską (akurat dzisiaj się odbędzie), buńczucznie zapowiadała w internecie, że piłkarze ukraińscy zrobią Polakom drugą "rzeź wołyńską". Oczywiście na ten temat w mediach polskich nie dyskutowano. Pewnie dlatego, że uznano iż nie ma sensu zniżać się do rynsztokowego poziomu kiboli. A jednak kiedy rosyjscy kibole narozrabiali w Marsylii przed meczem z Anglią, z ogromną chęcią wypowiadano się na ten temat, rzecz jasna przedstawiając starcia przedstawicieli obu nacji w taki sposób, że wszystkiemu winni kibole rosyjscy, nie angielscy.
Ale zostawmy to porównanie. 
Posłużenie się motywem wołyńskim przez grupę zwyrodniałych ignorantów - kretynów samo w sobie boli, lecz może istotniejszym, przynajmniej dla mnie, jest reakcja na tę ewidentną skrajność w wyrażaniu swoich poglądów, reakcja tak władz ukraińskich, jak i polskich. 
A tej reakcji po prostu nie ma. Przyjmuje się do wiadomości, że istnieje jakaś mniejszość (bo za diabła nie uwierzę, że przeciętny, statystyczny obywatel Ukrainy z radością powitałby rzeź popełnioną czy to na Polakach, czy jakiejkolwiek innej nacji), która ma prawo wypowiadać się w sposób zupelnie dowolny.
Problem w tym, że obecnie rządzący Ukrainą po cichuteńku zdają się już nawet nie przymykać oczy na podobne słowne ekscesy, ale też stwarzają stan prawny, który najbardziej skrajne i pozbawione wyobraźni jednostki skrzętnie wykorzystują do szerzenia nienawiści.
A jak zachowują się polskie władze, obecne i poprzednie? One się nie zachowują, nie oburzają, traktując skrajnie antypolskie wypowiedzi i zachowania jako sytuację powstałą na marginesie stosunków polsko-ukraińskich, które oficjanie są jak najlepsze. A dlaczego? Bo wspólnie z Ukrainą mamy tego samego wroga, Rosję i w imię tego sojuszu nie ma sensu zajmować się sprawami, które nas i Ukraińców dzielą.
To właśnie nazywa się - polityka. 
Niech nikt się nie dziwi, że taka właśnie polityka, polska polityka (małe to pocieszenie, że zjawisko to nie jest jedynie naszą rodzima specyfiką) jest tym istotnym elementem współczesnego życia, którym gardzę i jeśli ten rodzaj zakłamania, w który wikłają nas politycy się nie zmieni (a nic na to nie wskazuje, aby cokolwiek się w tej materii zmieniło), moja pogarda dla polityki w ten sposób prowadzonej, pozostanie mi do końca żywota.
Powie ktoś, że w sumie nie ma o co kruszyć kopii, że idioci byli, są i będą, że i tak ani moj głos w tej sprawie, ani, być może, setki i tysiące podobnych rzeczywistości naszej nie zmienią.
Ale czy wypada nie zabierać głosu? Już nawet nie o te ofiary zbrodni wołyńskiej mi chodzi, już nawet nie chodzi mi o tę pamięć pozostałą w świadomości tych, którzy przeżyli i ich potomków. Chodzi o zwykłą przyzwoitość. O to, że nie powinniśmy przechodzić obok leżącego na ulicy bez zainteresowania, bez reakcji, z góry zakladając, że oto o mało nie potknęliśmy się o pijaka, a skoro to pijak, to najpewniej jakiś łobuz albo drań, albo złodziej, więc niech sobie to ścierwo leży i gnije i nic mi do tego.
Milczenie nie zawsze bywa złotem.... tak myślę.
A dla tych, którzy myślą cokolwiek inaczej, z dedykacją dla naszej politycznej, umarłej klasy... taki oto sympatyczny filmik... bez komentarza.


[21.06.2016, Dobrzelin]

19 czerwca 2016

NA PIERWSZY RZUT OKA

Oto, co rzuciło mi się w oczy po przekroczeniu granicy... no może wtedy, gdy w pierwszym dniu przyszło mi się zadomowić.
Rzecz jasna na początek należy wymienić to nocne przez Adelkę powitanie, z tym gromkim szczekaniem, z tą niesamowitą żywotnością, podskakiwaniem, lizaniem, łaszeniem się do nóg, pragnieniem zabawy, słowem powitanie, jakiego się nie spodziewałem, bo to jednak prawie pięć tygodni byłem poza domem, a suczka jednak pamięta. A przywiozłem jej gumową, w „jerzyka” uformowaną piłeczkę, którą uwielbia się bawić… nie, nie kupiłem jej - Alelka przed moim wyjazdem tak się nią zabawiała, że wrzuciła ją do mojej podróżnej torby, co stwierdziłem już w czasie trasy. Tym większa była jej radość, gdy mogła ponownie pochwycić ją do pyszczka i stanąć ze mną do rutynowej walki w „przeciąganie piłeczki”.
Druga kwestia to mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie żebym był zawołanym fanem futbolu, ale pomyślałem sobie, że w kolejnej przerwie pomiędzy kursami obejrzę sobie jakiś mecz. A tak w ogóle, to kiedy jest się poza krajem, to ma się ochotę zobaczyć, co tam w magicznym pudełku się wyprawia. No i okazuje się, że nic a nic tej piłki nożnej ani w publicznej, ani w dostępnej z satelity komercyjnej nie pokazują, tylko rozwodzą się nad polskimi szansami. Taki mecz piłkarski z przerwą trwa około godziny, natomiast otoczka wokół niego pięć albo i dziesięć razy dłużej. Ciekawe.
Jestem cokolwiek w tyle za naszymi braćmi o śniadej i jeszcze ciemniejszej, bo niemal czarnej karnacji, więc nie wiem, czy te piłkarskie mecze można sobie na polskiej szerokości geograficznej obejrzeć czy też nie. Możliwe, że gdzieś tam na jakimś płatnym kanale, ale mam gdzieś te płatne, więc sobie nie obejrzę… i może lepiej, bo znajdzie się czas na poczytanie czegoś, a i w domku coś się tam porobi.
Na marginesie przypomniałem sobie takie wydarzenie. Przed laty to było, kiedy polscy siatkarze w mistrzostwach świata uczestniczyli (jak się okazało z powodzeniem - srebrny medal zdobyli)… a ja siatkówkę najbardziej na świecie ze sportów lubię. Pamiętam, że przed tym siatkarskim mundialem jedna z platform… a co, powiem - Polsat - rozgłosił wszem i wobec, że następuje u niego promocja w zakupie dostępu do pakietu jaki oferuje. Mistrzostwa świata w siatkówce miały być taką przynętą dla oglądaczy: wykup pakiet Polsatu - obejrzysz siatkówkę. No i zawziąłem się, ja, fan siatkowego sportu. Nigdy przenigdy Polsatu nie zakupię i dotąd trwam w tym postanowieniu. Ta reklama wydała zły owoc, zawziąłem się - nie dam się panie i panowie na taki propagandowy lep pochwycić.
Kolejna kwestia jaką napotkałem po przyjeździe to onetowska reklama artykułu, w którym zachęca się do przeczytania wieści z krainy nauk. Jacyś tam naukowcy (podejrzewam, że znów amerykańscy) głoszą, że picie gorących napojów (rozumiem, że nie o wrzątek tu chodzi) takich jak kawa i herbata powoduje raka przełyku. No to dziękuję bardzo - jestem raka nosicielem i od samego dzieciństwa byłem. Podejrzewam, że na te naukowe rewelacje to panowie naukowcy mają mnóstwo potwierdzonych dowodów. Wyobrażam to sobie tak. Wybierają ci państwo w różnych stronach świata, dajmy na to, dziesięć tysięcy przypadków „zejść” z powodu raka przełyku. Jako że z obywatelem, który zszedł był z tego świata już nie porozmawiają, trafiają do ich rodzin.
- Dzień dobry pani/panu, my tu w takiej naukowej sprawie… a pana/pani zmarła małżonka/mąż to kawę albo herbatę pił? A może także zupką się raczył/-ła? 
Z ogromnym prawdopodobieństwem można przewidzieć odpowiedzi, z których wniosek następuje taki, że rak przełykowy ma ścisły związek z wypijaniem gorących napojów, nie mówiąc już o zupkach.
Jak ja lubię te medyczno-naukowe rewelacje, co tu jeść, co wypijać, aby przypadkiem nie umrzeć chorym. 
Skoro znalazłem się przy chorobach, to przy nich pozostanę. Będzie o tych psychicznych w zaawansowanym stadium rozwoju.
Zanim to nastąpi, nie powiem, abym niejakiej obawy nie posiadał. A nuż mnie zamkną z tego powodu, że nie będąc specjalistą od psychicznych schorzeń, wypowiadam się w tej drażliwej kwestii. Może zamkną, myślę sobie, ale jak nawet to zrobią, to przecież że i nakarmią, bo w Polszcze tak przecież nie jest, aby więźniowie musieli głodować… ale do rzeczy.
Pan M. namiestnik od spraw wojskowo-wojennych wyraził się był przed ponad miesiącem (na własne starcze małżowiny uszne słyszałem), że kraj nasz całkowicie nieuzbrojony jest przed napadnięciem go z zewnątrz (wicie-rozumicie, skąd ten najazd miałby być, przypominać nie muszę). Żeby tylko przez ostatnią ekipę rządzącą był tak bardzo nieuzbrojony, to może dałoby się jakoś przełknąć, bez narażenia się na raka,  ale nieuzbrojony był od samego początku istnienia tak zwanej, tfu, trzeciej republiki. Wszystko źle się działo.. kulków nie starczało, armatów niewiele, krążowników i czołgów mało, nie toci co trza rządzili w armii - słowem sodomia i camorra. Sobie wtedy pomyślałem, że jak nic, całe ćwierćwiecze czekać trzeba będzie, aż się w naszym wojsku poprawi. A tu masz. Pół roku pan M. wojnami się zajmuje i proszę, nasza ojczyzna kochana nikogo się już nie lęka, każdy atak odeprze. Kulki się poznajdowały, armaty, rakiety, krążowniki, czołgi i inne wojenne frykasy.
A mnie się wydaje, że takie pana M. bajanie to wyjęte jest z podręcznika psychiatrii opisującej nieuleczany przypadek chorobowy.
Zdaje się, że pobyt pana M. na tym wielce wystrzałowym stanowisku związany jest z tym koniecznym w przyrodzie dążeniem do równowagi. Mieliśmy już wszakże na tym fotelu specjalistę - lekarza od psychiatrii, teraz mamy i pacjenta.
Tyle że mało to zabawne jest, bo taki gość chroniony jest przez prawo i za czyny swoje a słowa odpowiadać nie może; może z kolei, i to już całkiem serio, wywołać wojenną zawieruchę, a mnie z karabinem i to w obronie urojonych fantazji pana M. nie do twarzy.

[19.06.2016, Dobrzelin]

18 czerwca 2016

BRZOZA POWINNA BYĆ

Jak to życie nasze, jak to życie moje wygląda, no jak? Nie rozrysujesz, nie zaplanujesz, nie przewidzisz. Prędzej je zniszczysz, zniszczysz w sobie, siebie… bo jest to nic innego jak trwanie, stagnacja, egzystencja nijaka. 
Tam gdzieś… czy we Włoszech czy Francji, daleko szukać, także w rodzinnym kraju pojawiają się na pustkowiu na poły w zielsku ukryte budynki, fabryczki, gospodarstwa… i trwają w tej ruinie, i szpecą, i przestrzegają podróżnika przed upływem czasu, przed losem byle jakim.  
I stoję w tych okolicach ja, pod liści łopianowych parasolem, wśród burzanów, rozrosłego perzu i jeżyn broniących do mnie dostępu kolczastymi, splecionymi ramionami; a jest też wokół mnie gęstwa pokrzyw i osty jak kaktusy, wysokie na człowieka, i jest mech zielony, a tak mięciutki, że gdy tylko się na nim położę, to zasnę. Ale nie zasnę tak, aby się później, o świtaniu, niepotrzebnie obudzić, o nie! Tak sobie po prostu zasnę, na miękkim, a chwasty się nade mną ulitują i pościelą mój sen nieprzespany.
A człowiek to powinien mieć prawo wyboru do tego snu, co go na zawsze pochłonie. Powinien sobie powiedzieć: dosyć nazwiedzałem się świata, pora iść, pora oddać się w posiadanie innego wymiaru. A nuż ktoś tam jest? Po tamtej stronie? Pewnie gdybym kogoś tam znalazł, chciałbym wrócić, ale tylko na chwilkę, i opowiedzieć o tym. Tak, widziałem tam człowieka. Tak, nie bądźcie przerażeni, bo po tamtej stronie nie na zrujnowanych domów, upadłych fabryczek, niepotrzebnych nikomu gospodarstw. Jest człowiek i jest temu człowiekowi cokolwiek lepiej.
Widzę swój koniec i niech nikogo nie zmyli mój uśmiech, i żart, i ta nić marzenia, i te słowa, które ode mnie płyną w nadmiarze, i to, że próbuję przywróć światu porządek, i to, że próbuję w coś wierzyć i przeciw czemu gorąco protestuję. Nie wierzcie temu. Moje się skończyło. I wiem o tym. Tak bardzo o tym wiem. Nie chcę oszukiwać.
Tylu przede mną odeszło, to czemu ja miałbym zostać? I za co? 
Czy jest jakiś powód?
Syzyf. Ten to miał siłę. Zaparł się. Nie ustawał. A ja? Mnie tylko zamknąć oczy. Nie się toczy. Niech się potoczy po mnie i mnie zmiecie. Albo ta z kosą… niech tylko weźmie porządny zamach, a diabeł to już wie, że odkryłem karty i powiedziałem pas.
Niech to się skończy lepiej wcześniej niż później, bo z tego oczekiwania to mogą jeszcze wyniknąć kłopoty.
Poszukam sobie takiego miejsca z mchem do ugniecenia. A chciałbym też, aby wokół mnie, jak tylko oko sięgnąć może, falowało na wietrze pole… gdzie tam pole… cała kraina niebieskiego i rumianego łubinu. Wyobrażacie sobie? Stoję przed zaśnięciem a wokół mnie pagórkowata równina zalesiona samosiejkami łubinu. Piękne. A mogłaby się też pojawić na bliższym planie młoda brzoza. Mam słabość do brzóz. Szumiałaby sobie nade mną, o, jakże by ona szumiała, a wcześniej usypiałaby mnie… usypiała….
Tak, brzoza powinna być. 
Poszukam jej i niedługo odnajdę. 

 [14.06.2016, Schwaing w Niemczech pod Monachium]

ZAGRANICZY BIZNES

- Tylko bardzo pana proszę, niech pan uważa i najlepiej jedzie nocą, choć wiem, że podróż nocą męczy - pani Różańska martwiła się bardzo. Była podekscytowana nowym przedsięwzięciem.
- Niech się szefowa nie boi. Wszystko będzie na medal - uspokajał pan Koliński, kierowca. - I na zapas martwic się nie należy. Kurs dopiero pojutrze.
Dwa kawiarniane stoliki w jeden połączono, bo kiedy przybyli do kawiarenki panowie: mecenas Szydełko, inżynier Bek i radca Krach i zobaczyli jak pani Różańska, pan Iłowiecki i pan Koliński rozprawiają o czymś zawzięcie przy stoliku usytuowanym najbliżej baru, stwierdzili, że miejsca dla całej szóstki (a może i siódemki, bo pan Adam miał w zwyczaju przysiadać się do pana radcy, ilekroć go zobaczy) zabraknie.
Po pierwsze - zacni stali goście kawiarenki chcieli z państwem od roślin i drzewek ozdobnych porozmawiać, wyrażając przy tym swój podziw dla tego, w jaki sposób szanowni państwo przystroili zielenią i wszystkimi kolorami tęczy teren wokół marketu. Po drugie - pan Szydełko z panem Krachem mieli też do pani Różańskiej biznesowa sprawę.
Zatem zasiedli wszyscy razem i spożywali nie kawiarniane dania a obfita kolację, do której poprosili pana Adama aby podał im najpierw różowe Sancerre, a później, już do deseru - koniaczku.
- Łatwo panu tak mówić, a to mój debiut, jeśli chodzi o zagraniczne interesy - tłumaczyła pani Różańska.
- Będzie dobrze, zobaczy pani - uspokajał znajomą pan Iłowiecki, który, bądź co bądź, sam walnie przyczynił się do tego debiutu.
Otóż przez swojego stałego kontrahenta z Niemiec pan Iłowiecki załatwił swojej sąsiadce przez miedzę nabywcę na jej kwiaty. Gratisowa partia róż, hiacyntów, storczyków, cyklamenów, tulipanów a nawet bratków spodobała się i ceną, i wyglądem, po czym podpisano kontrakt i dzisiaj, na dwa dni przed wywozem pierwszej partii róż i storczyków, pani Różańska była strasznie podniecona.
Z jednej strony to niezwykła okazja dostać się z roślinami na wymagający rynek niemiecki, z drugie strony z kolei przed oczami pani Różańskiej rysowała się obawa o to, czy aby tak delikatny towar wytrzyma podróż i dotrze do celu zywy, radujący noizdrza i oczy, i niezniszczony.
Co z tego, że pani Różańską podziwiano w miasteczku i okolicach za jej dzielność i pracowitość, kiedy zmartwień miała bez liku. Już dwa lata upłynęło od czasu, kiedy jej mąż, który stworzył kwiatowy biznes, dostał udaru i chociaż stopniowo, po dziesiątkach zajęć rehabilitacyjnych i sanatoriach, powracał do zdrowia, ale jeszcze w szklarniach i na poletkach nie robił.
Różańscy maja dwoje dzieci - jedno, syn, na studiach, więc wiele przy hodowli nie pomoże. Córka z kolei uczy się w technikum architektury krajobrazu; pilna jest i obowiązkowa - ona prawą ręką swojej matki została, lecz przecież i ona też chciałaby mieć wakacje, do kina iść z chłopakiem, a pracować musi znacznie więcej niż jej rówieśniczki. Prawda, że lubi tę pracę, na ogrodnictwie się zna, na bukieciarstwie, a marzy jej się projektowanie ogrodów, tyle że marzenia marzeniami, a matce pomagać trzeba. A nie jest to praca dla przyszłego architekta, który najpierw rozplanuje nasadzenia roślin ozdobnych, wprowadzi to do komputerowego programu, który pokaże, jak za lat dziesięć te sadzonki, te drzewka i kwiaty się rozrosną i czy takie dzieło spodoba się klientowi. Jeśli tak, to trzeba będzie potem nadzorować nasadzenia, a może i samemu upaprać dłonie po łokcie, a może też coś w planie zmienić.
Pani Różańska zatrudnia tez pracownice, i na stałe, i dorywczo, ale wiadomo, że nie każdy ma serce do tej pracy.
- Początki zawsze są trudne - stwierdził inżynier Bek - ale nich pani powie, czy Niemcy mają tak inny od naszego poziom estetyki?
- Są bardzo wymagający. Pan Iłowiecki może to potwierdzić. Handluje z nimi od dawna.
- To prawda - przyznał producent iglaków - ale jeśli przekona się ich jakością - a od jakości prosta droga do dobrej sprzedaży - to pozostają wierni dostawcy i skłonni do negocjacji cen, korzystnych dla obu stron.
- Jakość pani kwiatów, pani Różańska - aż nadto widać po tym jak pysznie się przedstawiają wokół marketu - uspokajał radca Krach. - Albo weźmy na ten przykład wygląd pani stoiska w markecie, te bukiety, wiązanki, oprawa cała…
- A to już największa w tym zasługa mojej córki i jednej z pracownic. Maja do tego dryg.
- To ważne. A wie pani, że moja Janeczka często u pani kupuje wiązanki? Na różne okazje kupuje - przypomniał sobie pan mecenas. - I mówi, że po pani wiązankach niczego nie trzeba poprawiać, ani jednego kwiatka ująć, ani też dołożyć.
- Miło to słyszeć - ucieszyła się kwiatowa dama. - Wiecie panowie… podobno… ale odpukać muszę (tu jeden z kawiarnianych stołów został od spodu odpukany)… podobno następną dostawa będą  gotowe wiązanki i bukiety, a mówiliśmy też o szkółkarskiej drobnicy dla dalszej rozsady…. tylko czy się wyrobimy?
- No właśnie - podchwycił temat mecenas Szydełko. - Nie myśli pani o zatrudnieniu  dwu-trzech pracownic?
- Panie mecenasie, rada bym była tak właśnie zrobić, bo mamy trzy szklarnie, folie i szkółkę z rozsadami - był pan przecież u mnie i widział - to wszystko wymaga rąk do pracy, a w takiej szkółce czy szklarni nie da się wprowadzić pełnej mechanizacji. Złote ręce do tej roboty to miał mój mąż… ale teraz? Co zrobić?
- Wydaje się jednak, że pani małżonek do zdrowia powraca - ośmielił się zauważyć pan radca Krach.
- Wszystko jest na dobrej drodze, choć przeszedł prawdziwa drogę krzyżową z tymi rehabilitacjami. Kiedy pan doktor Koteńko wpada nieraz do nas - wymieniają się z mężem płytami - to za każdym razem podkreśla, że jest lepiej. Mówi, że następuje stopniowe przywracanie do życia tych funkcji organizmu, które uległy blokadzie podczas udaru. Powiada, że ta paskudna, nagle pojawiająca się choroba w bardzo wielu przypadkach pozostawia po sobie trwały ślad, lecz w przypadku mojego męża niekoniecznie tak być musi, a to dzięki wytrwałości Pawła, który zaparł się i pomimo bólu, pomimo niewielkich początkowo oznak poprawy zdrowia, postawił na swoim i trzyma się procedur, które pozwalają mu przywrócić sprawność, zwłaszcza w prawej ręce.
- Doktor Koteńko zna się na rzeczy i jeżeli on stwierdza poprawę, to ona być musi - podkreślił pan radca..
Pani Różańska zdawała się być podbudowana tym stwierdzeniem i przechyliła wraz z innymi kieliszeczek koniaku.
- A co do tego zatrudnienia, pani mecenasie, to jeśli z tymi Niemcami interes nam się powiedzie, to najzwyczajniej w świecie będę musiała zwiększyć zatrudnienie. Ma pan kogoś na uwadze?
- I ja, i pan radca… mamy.
- Muszę pani powiedzieć, że pan radca z panem mecenasem to bardzo często zastępują urząd pracy - odezwał się z uśmiechem pan inżynier.
- Takie mamy czasy, inżynierze. Pan mnie to ja panu. Nie obstawalibyśmy za obibokami, o nie - wtrącił pan radca.
- Dwie chętne do pracy kobiety. Na bezrobociu. Pracowite - reklamował pan mecenas.
- Nie obiecuję, ale jeśli tylko pan Koliński bezpiecznie dowiezie towar, a ja dostane maila, w którym będzie wzmianka o bukietach i wiązankach, to sama się do panów zwrócę.
Pan Koliński pokiwał tylko głową, a inżynier Bek podsumował rozmowę stwierdzeniem:
- Widzi pan, panie Koliński, jak wiele teraz od pana zależy?
Konsumowano właśnie ciasteczka, do których pan Adam przyniósł kawę, a jakże, kolumbijkę. Przyniósł ją i już przy złączonych stolikach pozostał.
- Zdaje się - zaczął kawiarennik - że niezależnie od tego zagranicznego biznesu, będzie pani miała i u mnie zajęcie.
Pani Różańska czy po tym wypitym uprzednio kieliszku koniaku, czy też w ogóle po rozmowie, wyglądała teraz na rozradowaną.
- Ma pan na myśli to przyjęcie weselne?
Pan Adam łypnął do niej porozumiewawczym okiem, a pan inżynier mało co serniczkiem by się nie zakrztusił.
- A któż to będzie ślubował i przyjęcia sobie robił w kawiarence? - zapytał zaciekawiony.
- A pani Trojanowska z panem leśniczym Gajowniczkiem - odparł kawiarennik.
- No proszę… proszę. A to ci niespodzianka!
- Nie dla wszystkich, mój panie - westchnęła pani Różańska. - Pan radca też już wie o tym.
- I nic pan nie mówisz, przyjacielu? - zagrzmiał pan inżynier.
- Ano nie mówię, bom nie był do tego upoważniony - odparł pan radca Krach.
- Szybko to jakoś postanowili - zauważył mecenas Szydełko.
- A szybko. Ale dorośli są - wyjaśnił pan radca - a może tak im było sądzone i kiedy się o tym dowiedzieli, musieli przyspieszyć?
- Ech, panie radco. Ja bardzo dobrze znam panię Tereskę. Przyjaźnimy się od dawna i to ona uparła się, abym to ja i właśnie w kawiarence, tę nowa salę udekorowała im kwiatami. Tyle że zlecę to swojej córce. Ona się postara. Zobaczycie panowie. 
Z pewnością zobaczą, lecz jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj pomaleńku wieczór dopadł gości przy rozmowie, a kiedy przed sama dwudziestą pojawili się w kawiarence państwo Koteńkowie, kiedy pan doktor dosiadł fortepianu, to można było i całą noc przegadać, a było by komu i z kim.

[14.06.2016, Schwaing w Niemczech pod Monachium]