ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 stycznia 2017

DNO [I]

Zanim coś nowego, pierwszy fragment "Dna", poprawiony, zmieniony, "dodany".
[w Bolonii, 25.01.2017]

I.
Ustalmy jedno: jestem jednostką, która w żadnym przypadku nie może być stawiana jako wzór do naśladowania. Nic równie głupiego nie można by wymyśleć. Jedyne, co mi się nasuwa (rozsuń wreszcie te zasłony, niech trochę światła wpadnie), to porównanie, na jakie wpadłem tuż przed zaśnięciem pewnej nocy. Otóż czuję się jak zdewaluowany pieniądz, którego nie można już wymienić na taki z mniejszą liczbą zer na końcu.
Aha, przypomniałem sobie. Wczoraj wieczorem rozdeptałem z premedytacją swój telefon komórkowy. To żadne osiągnięcie, bo uczyniłem to w indywidualnym akcie niewidocznej dla nikogo desperacji. Gdybym postarał się o nagłośnienie tego haniebnego wydarzenia, z pewnością przybrałoby ono kształt symbolu z całą wielobarwną paletą jego wieloznaczności.
Rozsuwam zasłony. Polecenie rozsunięcia zasłon wydałem przecież samemu sobie, bo jestem sam i nieład jaki po sobie pozostawiam wyczołgując się z pościeli może trwać cały boży dzień i nawet nie próbuję tego zmienić, bo po co. Dobrze mi z tym bałaganem, a odrobina światła staje się luksusem, lecz z drugiej strony obnaża moją bezczynność i przejaskrawia nieporządek, jaki sobie zgotowałem.
Wdziewam na siebie stary szlafrok, w którym wyglądam zabawnie: taki długi, po kostki, granatowy jak zmrok, atłasowy w dotyku, lejący w formie, chłodny przy włożeniu na siebie, a jednak chroniący przed zimnem z zewnątrz.
Ryzykuję. Otwieram okno i cała ta miękka, galaretowata, poranna mgła wpełza do pokoju, uderza w nie do końca zakryty tors i czołgając się po dywanie chłodzi moje stopy i łydki. Łapią mnie dreszcze, ale wytrzymuję. Zaciągam się stojącym, rześkim powietrzem i automatycznie wzrasta pragnienie wypicia porannej kawy.
Jak to ona powiedziała? „Nadajesz się na czasy, które wyznaczają przemianę. Takie czasy jak po wojnie, po katastrofie, kiedy nadchodzi czas wielkiej przebudowy. W tych obecnych, gdy życie jest już uporządkowane, kiedy nikt nie żąda od ciebie poświęceń dla  s p r a w y, giniesz w tłumie.” Młoda, uparta, przeraźliwie inteligentna i przenikliwa wypowiada się jak doświadczona interpretatorka karcianych pasjansów. Nie wiem, czy dla mężczyzny takie rozszyfrowanie jego osobowości to powód do dobrego samopoczucia. Chciałoby się wymagać więcej tajemniczości, niedopowiedzeń, tymczasem ta, jak obuchem w głowę zdzieliła i ma cię jak na widelcu. Ale tak zastanówmy się poważnie, czy w moim wieku wypada jeszcze marzyć o życiu w czasach przełomu. Komu mógłbym być teraz potrzebny?
Wczoraj z kolei sąsiadka z parteru aż wybiegła za mną na ulicę, nie mogąc się nadziwić, że po zamieceniu całego pionu od trzeciego piętra, zszedłem przed dom i zacząłem obmiatać chodnik przed frontowym wejściem.
- Co pan, na litość boską, robi? Od tego jest gospodarz domu.
- Do diabła z gospodarzem domu – odparłem poruszony. – Gdyby tak każdy z lokatorów choć raz w miesiącu … - przerwałem w pół słowa, bo znów odezwał się we mnie ten człowiek, który, przesiąknięty dydaktyzmem, zmierza prostą drogą do ratowania świata.
W gruncie rzeczy sąsiadka nie była mi nieprzychylna i jeszcze tego samego popołudnia umyła trzy okna na klatce schodowej, bo, jak powiedziała, „nie może ścierpieć tego brudu przylepionego do szyb, spoza których świata nie widać.”
Jest więc poranna kawa, pita przy uchylonym oknie, lecz dla równowagi, ubrana w ciepły wełniany sweter, trzymana w dłoni, a całość postaci zagłębiona w miękkość fotela. Kilka łyków i już lepiej, i można sięgnąć po papierosa (to z kolei dla równowagi ze świeżym, wilgotnym powietrzem, dostającym się do środka pomieszczenia przez uchylone okno). Kilka zaciągnięć się dymem i błogość rozlewa się po całym ciele. Gdzieś w rogu pokoju, między oknem a biblioteczką, na podłodze, rozczłonkowane fragmenty telefonu komórkowego szpecą atmosferę wnętrza.
- Jest mi dobrze – mówię do siebie i puszczając wodze fantazji wyobrażam sobie, że takie chwile towarzyszyć mi będą już do końca.
I nagle ten błogostan brutalnie przerywa dzwonek telefonu. Uświadomiłem sobie, że do zniszczenia pozostał jeszcze ten stacjonarny. Muszę więc przejść do przedpokoju, podnieść słuchawkę i wrócić na fotel (telefon stacjonarny jest przenośny i w gruncie rzeczy jest bardzo podobny do komórki). Ileż czasu to trwa! A ten dzwoni i dzwoni. Tracę rachubę czasu. W chwili gdy naciskam właściwy przycisk, ręce zaczynają mi drżeć. Opadam w fotel. Przykra konieczność zmusza mnie do powiedzenia:
- Tak, słucham?
- Nareszcie… dlaczego się nie odzywasz? – słyszę i pozwalam na dalszy ciąg. W rozmowie z nią zwykle bywam słuchaczem, a ona potrafi to bezlitośnie wykorzystać. Swoją drogą zastanawiam się, skąd ona bierze pieniądze na rozmowy. – Wiesz, że miałam bardzo przykre myśli? Martwiłam się o ciebie. Po tym, co cię spotkało, to chyba zrozumiałe, nie sądzisz? Tylko proszę cię, nie oponuj, szczerze mówię, że jest to sytuacja przygnębiająca, która mnie przygnębia. Zaprosiłabym cię do siebie, a właściwie do leśniczówki mojego stryja. Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie, gdzie mógłbyś lepiej wypocząć.
Przecież nie odezwałem się ani słowem i na dobrą sprawę powinna się zastanowić do kogo kieruje te słowa. Z jednej strony nie zwykliśmy rozmawiać z sobą zbyt często o sprawach osobistych; z drugiej musi przecież wiedzieć, że pozostałem wciąż silnym facetem, którego nie są w stanie upokorzyć byle niepowodzenia. Czyżby czuła mój oddech?
- A powiesz mi, jak się czujesz?
- Było mi zimno, gdy wstałem, ale teraz, po wypiciu paru łyków kawy, czuję się znacznie lepiej.
- Właściwie to chodziło mi bardziej o to, jak sobie dajesz radę po  t y m  wszystkim.
- Śpię dłużej, co tylko poprawia moje samopoczucie - odpowiadam jednym ciągiem, aby dać jej do zrozumienia, że bagatelizuję całą sprawę.
- Zbywasz mnie, jak zwykle.
- Nie mam chęci o tym rozmawiać, jeszcze nie teraz – odpieram zarzut, utrzymując pozycję, jeśli nie napastnika, to kogoś, kto tylko czeka na ostrzał z drugiej strony, aby móc dać odpór atakowi.
- Wiem, że to jeszcze za wcześnie na analizę wydarzeń (co za akademicki, pompatyczny ton), lecz zlituj się nade mną i pozwól mi przynajmniej interesować się twoimi sprawami.
- Chciałaś powiedzieć: współczuć.
- Czy to coś złego?
- Nie jestem przygotowany na współczucie.
- Czy także na skorzystanie z propozycji wyjazdu do leśniczówki?
- Akurat nad tym mógłbym się zastanowić - powiadam bardziej w celu rozładowania przykrej atmosfery, jaką sam stworzyłem, odpowiadając automatycznie na jej pytania.
- Okres świąteczny byłby znakomitą okazją, aby wypocząć… porozmawiać.
- Rozumiem, że wybierasz się do stryja na święta.
- Masz coś przeciwko temu?
- Skądże. Mówiłaś, że często spędzałaś tam święta. Skojarzyłem.
- Mogłabym ci obiecać, że nie będę cię zanudzać rozmowami. Miałbyś innych, ciekawszych ode mnie, świeżych rozmówców.
- Jakoś trudno mi uwierzyć, abyś mogła zrezygnować z rozmów ze mną.
- Nie z rozmów, a z zanudzania rozmowami. To dwie różne sprawy.
- Już lepiej.
- Musisz być taki?
- Jaki?
- Musisz udawać? Przecież wiem, że myślisz inaczej i sam wiesz  najlepiej, jak nierozsądne jest nierozsądnym byłoby zamykanie się przed światem.
- Wczoraj rozbiłem telefon komórkowy - zmieniam temat.
- Co ty mówisz? Jaki telefon?
- Mój telefon. Rzuciłem go o ścianę i rozdeptałem. Nie wyobrażasz sobie ile numerów i połączeń pozbawiłem życia, a jak wiesz, nie mam pamięci do numerów.
- Jeśli już chciałeś się odizolować, wystarczyło wyjąć baterię…co ci zawinił telefon?
- Czasami trzeba podejmować radykalne decyzje środki.
- Możliwe. Ale wracając do tematu, w leśniczówce miałbyś swój własny pokój, na poddaszu, z widokiem na las, na brzozowy zagajnik. Masz pojęcie, jak te drzewa uspokajają?
- Coś wiem o tym. Kusisz mnie. Jestem ciekaw, czy ta propozycja to kwestia przypadku, czy też dowiedziałaś się od kogoś o tej mojej słabości.
- Wyczytałam to z twoich tekstów.
- Prawda, byłaś najlepszą na roku eseistką i interpretatorką prozy Faulknera i Steinbecka, ale nie sądziłem, ze i mnie czytasz tak dokładnie.
- Staram się czytać uważnie. No dobrze, pogadamy o tym wieczorem. Wpadnę do ciebie. Nie wstawiłeś jeszcze krat do drzwi?
- Zastanawiam się nad tym. Jeszcze tym razem pewnie zdążysz wejść bez przeszkód.
- I bez przeszkód chciałabym wyjść.
- Masz to jak w banku.
- Roztkliwia mnie twoja szczerość. Bywaj więc i czekaj niespokojnie.
- Czekam.
Odłożyłem słuchawkę i dopiero po tym fakcie uświadomiłem sobie, że zapomniałem powiedzieć jej, aby spodziewała się zastać u mnie nieporządek, z którym z pewnością sobie nie poradzę, więcej, nie zamierzam sobie poradzić.
Czeka mnie jeszcze jedna kawa i jakaś słodka, przyschnięta, wydobyta z chlebaka bułka z serem. Tym razem zamykam okno i odnajduję za nim znamienną dynamiczną zmianę aury. Mgła ustaje, a jej miejsce zajmuje pierwszy tej zimy śnieg, a właściwie pierwsze śnieżynki wirujące w powietrzu bezładnie, szukające jakby miejsca, gdzie mogłyby spocząć i nie być zwiewane przez lada mocniejszy podmuch wiatru. W trakcie parzenia kawy przykrywam legowisko i przenoszę się do gabinetu. Gabinet mieści w sobie kozetkę, ławę, fotel i biurko, a otoczony jest półkami wypełnionymi książkami z „przerwami” na otwór okienny i drzwiowy. Na kozetce zwykłem przyjmować gości i nie jest to kozetka do wykonywania ćwiczeń z psychoanalizy (być może stanie się nią dzisiejszego wieczora – pomyślałem). Siedzi się na niej w pewnym od siebie oddaleniu, dla zachowania obopólnego bezpieczeństwa – mówimy o spotkaniu dwojga ludzi, nic więcej; obok równolegle ustawiona ława, wystarczająco niewygodna do spożywania posiłków, z wyjątkiem picia kawy lub napojów z zawartością alkoholu; rozmawia się tam, czasami pali papierosy, ale rzadko. Przy biurku się siada, ilekroć chce się coś napisać albo przeczytać. Fotel to najwygodniejszy mebel w całym mieszkaniu. Niejednokrotnie bywa on zastępczym łóżkiem, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma się sił przejść do sypialni lub, zdarzyło się to parę razy, gdy wypadało użyczyć własnego łoża, samemu korzystając z fotela zwróconego frontem do kozetki, aby pokusić się o przespanie nocy. O półkach z książkami można napisać tyle, że przytłaczają i pomniejszają powierzchnię pomieszczenia, wymuszając przytulność i wyciszając je, jakby służyło do dokonywania nagrań. O książkach na półkach można z kolei powiedzieć tyle, że na tle ogólnego bezładu i nieporządku pozostają w wojskowym, zwartym szyku, chociaż wielokroć zmieniałem ten szyk ich położenie względem siebie, wymieniając poszczególne jego elementy, jakbym wciąż szukał poszukiwał dla swojego wojska właściwej reprezentacji do przemarszu na defiladzie.
Wszedłem więc do gabinetu ze słodką bułką w ręce i konsumując wysuszoną konsystencję nieświeżego produktu podążałem wzrokiem za pyszniącymi się złotymi i posrebrzanymi napisami grzbietami wolumenów, aby pod wpływem impulsu pochwycić wolną ręką księgę, przejść z nią do biurka i zagłębić w nią wzrok, tak jak zagłębiałem swoje kły w czerstwą bułkę.
Ech, pożarłbym te księgi; pożerałem je dawniej, zaspokajając głód i teraz mam na nie ochotę, zwłaszcza teraz, kiedy tylko one mi zostały.
Zasiadłem więc przy biurku. Jem i czytam, czytam i piję kawę, piję kawę i zerkam w niewielkie okno, za którym trwa już prawdziwa już zamieć. Niewiele mi zostało poza książkami. W nich są moi przyjaciele – roztkliwiam się nad sobą – to efekt rozmowy z Niną. Im bardziej moja z nią rozmowa staje się oschła, cyniczna nawet, tym bardziej opadam z sił, wracając do swoich przyjaciół, z którymi taki jest problem, że nie ożywają do końca; jedynie wypełniają wyobraźnię. Różnica pomiędzy mną a Niną jest taka, że ona, choć niebezpiecznie młodsza ode mnie mieni się (jest nią w istocie) znakomicie zapowiadającym naukowcem, krytykiem literackim i recenzentem, podczas gdy ja, choć w literackiej branży tkwię po uszy od wielu lat, ja nie potrafię się wypowiadać na temat klasyki literackiej i obecnej „konkurencji” inaczej, niźli tylko emocjonalnie. Dlatego też rozmawiam o książkach personifikując ich byt, już sam w sobie doskonały, rozmawiam z nimi, czasami się kłócę, a czasem wręcz odrzucam precz, każąc im cierpieć w kącie katusze obojętności.
Czytam więc i niepostrzeżenie na biurku znajduje się flaszeczka szkockiej mieszanki whisky, z której toczę miodowo-ziołowy płyn do pękatej szklaneczki, a z niej bezpośrednio płuczę nim gardło. To prawda, że nieodpowiednia to pora na whisky, ale piję ją przecież z jednym z przyjaciół z półki, którym popsułem szyk wojska gotującego się do defilady. Ta szklaneczka, co parę akapitów opróżniana, przynosi mi ulgę, lecz tylko do pewnego momentu, do chwili, kiedy przypomniałem sobie o ojcu Jacku.
To z całą pewnością nie było dziełem przypadku, że akurat w chwili opróżniania szklaneczki pomyślałem o ojcu Jacku, przypominając sobie, że umawialiśmy się na spotkanie przy okazji wizyty w miasteczku, jaką złożył i czas jakiś jeszcze pozostanie, niemal do świąt. Adwentowe sprawy go rzuciły w te strony i miał się udzielać w konfesjonale, jak i też przygotować bożonarodzeniową szopkę z żywymi zwierzętami, przynajmniej w fazie luźnego projektu. Cóż, brat Jacek jest franciszkaninem, a to do czegoś zobowiązuje. Nigdym nie przypuszczał, że sama myśl o nim sprokuruje pukanie do drzwi i, a po ich otwarciu, stanę oko w oko z zakonnikiem, jego rubaszną posturą, hemingwayowskim zarostem i uśmiechem tak szerokim, że ledwo się w ościeżach pomieścił. się nie mieścił
- Szczęść Boże!  - wykrzykuje na powitanie i zamaszystym krokiem przestępuje próg mojego nieuprzątniętego domostwa. – Przyjmiesz mnie? – pyta zuchwale, wiedząc, że nie ma takich sił, aby go wyrzucić. Robimy niedźwiedzia, bo znamy się od lat, jeszcze wtedy, gdy strój zakonny mógł być dla niego zamgloną wizją, a dzisiaj ten habit powleczony jest tumanem śnieżynek, które otrzepuję zeń w trakcie powitania. Nawet nie wiem, jakimi słowy go powitałem, lecz zaciągam go do gabinetu, a jakże, na to miejsce naczelne miejsce na kozetce. Zaraz też robię kawę, dla niego delikatną, z mleczkiem. On tymczasem, jak to ma w zwyczaju, rozgląda się po pokoju, coś tam mówi do mnie, czego nie słyszę i koniecznie zagląda mi do papierzysk na biurku pozostawionych w bezładzie. On, jako jeden z bardzo niewielu, ma do tego prawo. Czas mija, mija, powracam z tacą; na tacy i kawa dla nas dwóch i wypełnione w dwóch trzecich kieliszki koniaku.
- Co piszesz? – pyta.
Siadamy obok siebie, lecz w pewnej odległości potrzebnej na swobodne korzystanie z ławy.
- Załamało mi się pisanie – odpowiadam szczerze. – Muszę znów iść na miasto, aby pobudzić apetyt na kolejne słowa.
- Jak zwykle Bóg będzie z tobą, więc martwić się nie musisz. Bóg widzi, jak cię urządzili.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Nie znoszę litości.
- Ja nie litość przynoszę, lecz otuchę.
- A ja pokrzepiam cię koniakiem, więc wypijmy – roześmiałem się – tylko bez toastów, proszę.
- Niech tak będzie. Wiedz, przyjacielu, że tylko dzięki tobie nie stałem się abstynentem.
Wypiliśmy więc.
- A cóż tam u ciebie, Jacku?
- Zaprosili mnie parafianie, a może to ja się wprosiłem na przedświąteczne rekolekcje, więc jestem i teraz przyszedłem do ciebie. A ty nic mi nie napisałeś. Musieli mi donieść obcy ludzie. Ładnie to tak?
- Zbierałem się, zbierałem i … wiesz jak to jest ze mną. Nie na telefon to rozmowa, a gdybyś częściej korzystał z elektronicznej poczty, pewnie napisałbym parę słów więcej. Ale chyba nie jest na to czas. Jeszcze nie chcę. Chce teraz nacieszyć się tobą.
Nie wiem, skąd odezwała się we mnie taka spontaniczność. Pewnie whisky zmieszane z koniakiem, kawy, telefon od Niny. Wszystko to powracało mnie do życia zbyt szybko, aż się tego bałem. A z bratem Jackiem, który dla mnie tylko Jackiem pozostawał, rozmawialiśmy ekumenicznie i po świecku, ciągnąc dysputy na tematy publicznie dostępne i te konfesyjne, zamknięte przed innymi, a czasami przed samym sobą (a dotyczyło to nas obu).
Dzisiejsza wizyta, z konieczności skrócona do minimum słów, w dodatku prędkich, pozostawiła nas niezaspokojonych rozmową. Brat Jacek zrezygnował z dotarcia do szczegółów „mojej sprawy”, pozwalając mi dojrzeć do opowieści; ja z kolei zarzuciłem dociekania powodów i planów rocznego wyjazdu zakonnika do Afryki, do którego był już niemal spakowany i z pewnym roztargnieniem oczekiwał stycznia. Na koniec dostałem zaproszenie na dzień poprzedzający Wigilię na plebanię. Dzień ten proboszcz wyznaczył z tego powodu, że po przedwigilijnej nocy ojciec Jacek powracał do klasztoru, aby spędzić tam święta, ostatnie święta przed wyjazdem.
Pożegnaliśmy się niespełnieni, bez satysfakcji, choć z nadzieją na skonsumowanie kolejnego spotkania w milszej atmosferze.

6 komentarzy:

  1. Twoje wpisy Andrzeju są dla mnie tajemnicą. Ciężko mi odróżnić opis pospolitej prozy życia od Twojej wizji zdarzeń, oglądu rzeczywistości i interpretacji zdarzeń.
    Chyba za gupia jezdem po prostu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Broń Boże, Izo, z tą głupotą... wiązałbym Twój pogląd raczej z tym, żem duszyczką skomplikowaną, nadto z piekła rodem... a zwróciłbym też uwagę na to, com jako podtytuł oznaczył pod Kawiarnią: "Życie jest fikcją" - to taka wielce swobodna interpretacja myśli Schopenhauera... i w tej sytuacji i mnie odróżnić jest trudno, co rzeczywistością już nie jest, a jest fikcją

      Usuń
  2. Ale owa tajemniczość coś w sobie ma, prawda?..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... szczypta tajemniczości czy to do kawy, czy do herbaty nie zawadzi :-)

      Usuń
  3. Mnie urzeka atmosfera wokół ciekawych rozmów oraz język, który obfituje w niedopowiedzenia, szyk przestawny, gradację zaciekawienia oraz przekreślenia powodujące podkreślenia rzeczy, a przynajmniej zwrócenia uwagi na ich byt.
    Zasyłam serdeczności.

    OdpowiedzUsuń