ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 stycznia 2017

DNO (II)

II
Trzeba wyjść i popatrzeć na świat z perspektywy skopanego psa. Wychodzę więc w pełni dnia. Czternasta. Jasno jeszcze i śnieżnie. Dzień ten dzięki śniegowi zdaje się być jaśniejszy. Wiotkie, drobniutkie jak kasza manna płatki śniegu zasypują oczy, łaskoczą powieki, kiedy moja noga wstępuje na biały, szklisty chodnik przed frontowym wejściem do kamienicy. Sąsiadka z parteru macha do mnie dłońmi na powitanie. Że też zawsze rozpozna mnie po krokach. Słyszę niewyraźnie: "jak pan wróci, bierzemy się za odśnieżanie”. Potwierdzam skinieniem głowy. Wychodzę na miasto. Stąpam powoli po zaśnieżonej zmarzlinie chodnika, idąc w kierunku głównego placu miasta. Mijam przechodniów z torbami w rękach, polujących na mięso, wędliny i świąteczne podarunki. Już czuć święta. W tej części miasta witryny sklepowe rozdygotane ledowymi pulsarami, żarzą się upstrzonymi światełkami choinek, skrzącą się tandetą zabawek, pluszowymi bałwankami, aniołkami i nakrapianymi złotą farbą bombkami. Mają zadanie przyciągać klientów blichtrem pomady, pod którą zalega prostacki, nieociosany plastyk. Idąc powoli, dla bezpieczeństwa przed upadkiem na śliskim zimowym podłożu, zerkam w stronę tych witryn, obserwując wyszukany tłok wewnątrz pomieszczeń handlowych. Drzwi otwierają się i zamykają i przez moment czuję powiew ciepłego powietrza dobywającego się z wnętrza zabudowanych kramów. Na zabawkowe cuda nie spoglądam długo. Przechodzę dalej, omijając kafejki i sklepy z promocyjnymi cenami odkurzaczy i telewizorów. Zaglądam do cukierni, wchodzę po schodkach i otwieram drzwi, lecz nie dostaję się do środka. Patrzę jedynie na półki i szerokie łoża oszklonych chłodni i stwierdziwszy, że słodkości starczy dla mnie, kiedy będę szedł tędy w drodze powrotnej, schodzę powoli na chodnik i znów staję się jednym z przechodniów. Idąc w kierunku centrum, zbaczam wąską uliczką, biegnącą łagodnym zakosem w dół. Wkraczam na targowisko z ponad setką straganów, gdzie handel odbywa się pod zadaszeniem, choć i tutaj wiatr czyni spustoszenie, podwiewając wystawioną przed klientami dla klientów odzież i całe mnóstwo rozmaitości mniej lub bardziej związanych ze świętami. Prawdę mówiąc na targowisku można kupić wszystko i tego dnia interes kwitnie, i trwał będzie do piątej po południu. Przedzierając się przez tłum, spostrzegam znajome twarze wśród sprzedających, jak i tych, którzy za wszelką cenę postanowili z premedytacją własnoręcznie ograbić swoje portfele. Stanowczo za mało mamy czasu na zagajenie rozmowy, ot, wypowiadamy sakramentalne powitania i pożegnania, czasami bezsensownie pytając się „jak tam leci” lub wyrażając ubolewanie nad faktem, że nie widzieliśmy się tak długo. Szybkie życzenia zawsze zdrowych i wesołych świąt kończą rozmowę, po czym uśmiech na ustach znika, a oczy biegną już w stronę kolejnej postaci, jaka wyłania się zza wiszących kożuchów i kurtek, postaci, która przypomina nam kogoś. Słyszę słowne zachęty do kupna właśnie tych towarów i widzę cierpliwość handlowców, którzy godzą się na przymierzanie kolejnych par butów, koszul, kurtek i spodni przez wybrednych klientów. Tu i ówdzie ustawiają się kolejki do psiego i kociego żarcia; gdzie indziej zmarznięte dłonie kupujących przebierają wśród jabłek i cebuli. Powodzeniem cieszą się przymulone karpie i surowy morski śledź. W innym miejscu sprawdza się sprawność światełek na choinkę i harmonijny układ gałązek na żywym drzewku świerka. Gdzieś obok głównego szlaku handlu rozsiadają się dostarczyciele jemioły, siana i wymyślnych stroików. Ktoś przystaje popatrzeć tylko; inny po parominutowych targach odchodzi uszczęśliwiony z zakupem pod pachą.
 Mnie interesowały śledzie i słodycze. Zaopatrzony, wyszedłem z targowiska, niosąc w jednej torbie starannie oddzielone od siebie zakupy i wkroczyłem na ulicę wiodącą bezpośrednio do głównego placu miasta.
Na tym placu, w feerii lampionów, jakimi udekorowano drzewa wokół placu i frontony budynków publicznych, trwały przygotowania do wigilii w mieście przeznaczonej dla najuboższych. Niebawem miała się rozpocząć msza. której intencją było podzielenie się opłatkiem z biednymi. Przed pomnikiem bojownika o niepodległość wystawiono kuchnię polową, serwującą biały barszcz z kiełbasianą wkładką, co miało ukoić ból i zaspokoić na tę chwilę głód potrzebujących. Modlitwa miała natomiast sprawić rychłą poprawę stanu ducha u tych, którzy najbardziej potrzebują poratowania swoich żołądków i ocieplenia mieszkań, tych, którym za długi odłączono ogrzewanie. Modlono się za bezrobotnych, choć było wiadomo, że takie modlitwy to czynność przypominająca zaklinanie węża. Powoli na placu gęstniał tłum. Pod zadaszoną sceną kręcili się już pierwsi oficjele i specjaliści od nagłośnienia. Czekano jeszcze na tych najważniejszych, na burmistrza, przewodniczącego rady i kapłana. Zamiast nich Zanim przybyli rozpętała się prawdziwa śnieżna zamieć, aż przymknięto kotły z zupą. Rychło wystartował telebim z kolędą „Bóg się rodzi”. Śpiewał chór dzieciaków z podstawówki. Potem jeszcze jedna kolęda, i jeszcze jedna, aż wreszcie przed proscenium ukazał się biały nissan, z którego wysiedli oczekiwani goście. Po kilku minutach gospodarz miasta przemówił. A mówił składnie, dziękując mieszkańcom za przybycie, za docenienie tego faktu, że wigilijna msza, która nastąpi za chwilę, poświęcona będzie najbiedniejszym. Burmistrz przemawiał w kożuchu wielbłądzim. Mówiący po burmistrzu Zabierający po nim głos kapłan poinformował, że dzisiejsza taca przeznaczona będzie na paczki dla najuboższych i ma nadzieję, że się zapełni, bo wprawdzie święta tuż, tuż, to jednak czas jeszcze na zakup najpotrzebniejszych darów serca na najbardziej potrzebujących. Tłum gęstniał jak śniegowy opad. 
Poczułem się źle. Na tyle źle, że nie dosłyszałem, co miał do powiedzenia przewodniczący miejskiej rady. Wydawało mi się (było to bezpośrednio przed utrata przytomności), że przewodniczący rady patrzy w moją stronę. 
Ktoś z tłumu mnie wyniósł. Zastrzyk. Kategoryczny brak pozwolenia na odwóz do szpitala - tyle pamiętałem. Po dożylnej iniekcji poczułem się na tyle dobrze, że postanowiłem wrócić do domu Wróciłem o własnych siłach. Jeszcze raz kategorycznie sprzeciwiłem się zabraniu mnie do szpitala, a jak wiadomo, wola pacjenta to rzecz święta. choć pod opieką. Byłem pod opieką i choć trudno w to uwierzyć, ale opiekunką moją opiekunką była sąsiadka z parteru, która umawiała się ze mną na odśnieżanie.
Krząta się teraz przy mnie. Wzdycha. Bada puls i przez cały czas rozmawia ze mną, milczącym, wyciągniętym na łóżku, w szlafroku, którego nie lubię i nie wiem, jak to się stało, że znalazł się na mnie. Taki ze mnie chojrak, a tymczasem powinienem odpocząć – mówi. Ona zna moją sprawę, bo cała kamienica o tym gada. - To pewnie z tamtego powodu i z przemęczenia zemdlałem - mówi. Żebym sobie wybił z głowy raz na zawsze sprzątanie klatki schodowej. A z tym odśnieżaniem to ona przeprasza. Ładnie by wyglądała, gdybym, na ten przykład, wyłożył się podczas robienia łopatą. I niech się nie martwię, bo ona jest już gotowa do świąt i może ze mną zostać tak długo, ile trzeba. Takie omdlenie w moim wieku to niepokojący sygnał, ona wie o tym doskonale. Teraz mam odpoczywać i żadnej kawy. Wie, że piję zbyt dużo kawy. Niech się nie pytam, skąd wie. Ale ja nie zamierzałem nawet pytać, bo jej monolog, pomimo tego, że puszczany mimo uszu, uniemożliwia mi zabranie głosu. Puls mam dobry i na twarz powróciły mi „kolory”. Jest więc lepiej, ale ona zostanie tak długo, aż przyjdzie Nina. Skąd ona wie o Ninie? Pewnie musiałem coś powiedzieć. Jak umiejscowić pod względem medycznym tę nagłą utratę pamięci? - zastanawiam się. - Czy to nie dziwne, że niemal w tym samym czasie, w tym samym dniu stałem się przedmiotem opieki dwu kobiet?
-  Ale ładny nieporządek pan ma – słyszę wyraźnie jej głos, który nie jest wyrzutem, lecz raczej politowaniem.
Przez cały ten czas sprząta mieszkanie - kuchnię, pokój i sypialnię. Do gabinetu nawet nie zagląda, tak jakby brała pod uwagę to, że gabinet jest dla mnie miejscem bardziej intymnym niż sypialnia. Słyszę puszczaną wodę w kuchni i typowe dźwięki towarzyszące myciu naczyń. Szybko wraca do mnie. Lepiej? Jak się czuję? Ale mam mówić prawdę. Coraz lepiej się czuję, lecz walczę z sennością. Mówię jej o tym. Pytam o godzinę. Dopiero piąta. Szybko analizuję, że Nina nie pojawi się wcześniej, niż o ósmej. Do tego czasu, ho, ho, będę zdrów jak ryba. Oddycham spokojnie, z kocem podciągniętym pod samą szyję. Moja głowa spoczywająca na poduszce jest w najlepszej pozycji do odpoczynku, nie odczuwam bólu kręgów szyjnych i pewnie z tego powodu, zrelaksowany, być może będący jeszcze pod wpływem zastrzyku, łagodnie odchodzę w sen. Nie zdołałem jednak uchwycić tego momentu przejścia. Czuję jedynie, jak moje ciało staje się lekkie i bezwładne. Śnię.

- Niestety wskutek koniecznych działań oszczędnościowych, urząd postanowił o zawieszeniu dotacji do prowadzonego przez pana projektu na czas nieokreślony. Pan rozumie, że podmiotów ubiegających się finansowe wsparcie jest zawsze więcej, aniżeli środków, jakie mamy do dyspozycji. Trzeba było wybierać i to, co niezmiernie istotne, pomiędzy samymi dobrze zapowiadającymi się projektami. Na pocieszenie powiem panu, że pański projekt nie jest jedyny, który przepadł… tym razem przepadł. Czy do końca? Na te chwilę trudno powiedzieć, a o ewentualnych zmianach decyzji, zostanie pan poinformowany.
Patrzyłem uważnie na te trzy sylwetki siedzące naprzeciwko mnie, na podwyższeniu, za biurkiem. Środkowa, należąca do kobiety, referującej decyzję rady, skupiona była wzrokiem na czytanym tekście. Tembr jej głosu nie zdradzał jakichkolwiek uczuć. Sąsiednie sylwetki, należące tym razem do mężczyzn nie wyrażały niczego innego poza zniecierpliwieniem. Kiedy kobieta skończyła czytać, głowy mężczyzn uniosły się, a ich wzrok z dawał się potwierdzać konieczną decyzję, jaka zapadła w mojej sprawie. Byłem przekonany, że tym wzrokiem starano się wybadać mój stosunek do przedstawionych mi na piśmie i odczytanych racji. Siedziałem w milczeniu, nie chcąc ustosunkować się do decyzji, jaką usłyszałem i na propozycję zabrania głosu odpowiedziałem kręcąc odmownie głową.
- W takim razie dziękujemy panu – przemówiła referująca – i zapewniamy, że o każdej zmianie stanu rzeczy zostanie pan pisemnie poinformowany - powtórzyła.
Pożegnawszy tych trojga podając im swoją ciepłą dłoń, wyszedłem z gabinetu.

- Wie pan doskonale, że nasze wydawnictwo działa korzystając z pomocy finansowej darczyńców z fundacji i naszych przemysłowych sponsorów. W obecnej sytuacji nie zdołaliśmy pozyskać dodatkowych środków na tę publikację, choć mieliśmy względem niej zaawansowane plany. Jest nam przykro z tego powodu, tym bardziej, że rekomendacje, jaki pan uzyskał, wróżyły sukces pana książce, a w dodatku ubolewamy nad tym, że musimy przekazać odpowiedź odmowną literatowi, który, bądź co bądź, wywodzi się z naszego, miejskiego środowiska. W obecnej sytuacji, nie znajdując wystarczającego wsparcia ze strony naszych przyjaciół, zmuszeni jesteśmy wstrzymać pańską publikację, aż do chwili, kiedy uzyskamy środki, przynajmniej takie, które zabezpieczą koszty wydruku.

- Mariusz Mikuć – 42 głosy; Adam Karski – głosów 27; głosów nieważnych oddano 14.
Oklaski. Mikuć wstaje, obraca się na pięcie, kłania się tym z tyłu, zerka na mnie i przeciska się pomiędzy wstającymi a oparciami krzeseł w rzędzie poprzedzającym ten, w którym obaj zasiedliśmy.
- Tym samym, prezesem regionalnego stowarzyszenia kulturalnego został pan Mariusz Mikuć.
Oklaski potężnieją. Mikuć podchodzi do mnie. Wymieniamy uściski dłoni. Wypowiadam szeptem kilka słów do zwycięskiego rywala i trzymając go mocno, unoszę jego rękę. Potem wyciągam go na zewnątrz, doprowadzam do przejścia między rzędami. Dalej podąża sam, kierując się do mównicy, wchodzi za nią i wykonuje gest zmuszający stojących do zajęcia miejsca na kinowych fotelach. Siadam i ja, odtwarzając z pamięci zakończenie swojego wystąpienia.
Słucham Mikucia.
Przed nowym zarządem stowarzyszenia stoją teraz niezmiernie trudne zadania polegające na odwróceniu negatywnych tendencji, jakich wyrazem był znaczący spadek autorytetu twórców kultury. Padają głosy, że poprzedni zarząd niedostatecznie zabiegał u władz samorządowych o środki przeznaczane na kulturę. Młodzi artyści, muzycy i pisarze mieli ogromne trudności w dostępie ich prac do odbiorców. Zapewniam Państwa Mariusz Mikuć zapewnia, że strategią nowo wybranego zarządu będzie ściślejsze powiązanie twórczości młodych z mecenatem, za jaki uważa środowiska biznesowe w naszym województwie.” 
W dalszej części artykułu przedstawiono pokrótce swego wystąpienia Mikuć przedstawia w miarę szczegółowy plan powiązania wyżej wymienionych środowisk. Odnajduję w nim własne słowa, które wypowiadałem podczas kampanii przedwyborczej. Mikuć nie zmienił nawet kolejności punktów. Po przeczytaniu artykułu w całości, odłożyłem gazetę, zostawiłem na stoliku banknot za podaną mi kawę i wyszedłem z kafejki.
Wypiłem duszkiem kawę i wyszedłem z sali.

- Proszę mnie zrozumieć. Byłabym przedłużyła z panem umowę, ale mam kłopoty z zapewnieniem pełnego etatu naszym nauczycielom.  Dlatego też z tą maturalną klasą nie może pan mieć w drugim semestrze tym roku dodatkowych zajęć. Ogromnie mi przykro z tego powodu, ale niewiele mogę panu pomóc.
- Proszę się nie martwić. To tylko dwie godziny zajęć i przecież, jak to już mówiłem, traktowałem je jako moje hobby, poważne wprawdzie, lecz jednak coś, czym uzupełniałem swoje zainteresowania, z korzyścią dla obu stron, mam nadzieję.
- O tak, będzie nam brakować pana doświadczenia.

- Ależ się pan rozgadał – poczułem jej dłoń na swoim czole – ma pan w zwyczaju mówić przez sen?
- Pierwsze słyszę – otworzyłem oczy i powoli zmieniłem pozycje na łóżku na siedzącą. – Nie podejrzewałem siebie o to, że mówię rozmowę przez sen. Cóż takiego mówiłem?
- Nie chciałbym pana urazić, ale skoro chce pan wiedzieć, to mówił pan niewyraźnie i do tego bez sensu. Ledwie co dziesiąte słowo zrozumiałam.
- Może to i lepiej, bo nie pamiętam snu.
- Jak się pan czuje?
- Świetnie. Pamiętam, że upadłem. Potem karetka i pani się mną zajęła, czy tak?
- Mniej więcej tak było – uśmiechnęła się do mnie. – Z jednego tylko muszę się panu zwierzyć…
- Proszę mówić śmiało. Jestem, bądź co bądź, pani dłużnikiem.
- Ech, niech pan nie żartuje. No dobrze, to już powiem. Kiedy zobaczyłam pana w oknie, idącego na miasto w tę zamieć, postanowiłam pójść za panem.
- Śledziła mnie pani?
- Można tak powiedzieć. Niech pan się nie pyta, dlaczego. Poszłam za panem i już, ale nie od razu pana znalazłam, bo chyba zboczył pan na targowisko. W końcu domyśliłam się, że znajdzie się pan na placu, tam gdzie odbywać się będzie to widowisko.
- Widowisko? – roześmiałem się.
- Mniejsza o słowa. Miałam szczęście, bo stałam akurat za panem, kiedy osunął się pan na ziemię, znaczy się na śnieg. Niestety, nie zdążyłam zapobiec upadkowi, lecz, na szczęście, nie uderzył pan głową o bruk. Pana głowa zatrzymała się na moich kolanach. Próbowałam pana ocucić, a ktoś ze stojących w pobliżu wezwał pogotowie. Nie czekaliśmy długo, bo karetka znajdowała się już na placu.
- No cóż – westchnąłem – dziękuję pani.
- Nie ma o czym mówić. Teraz proponowałabym, aby się pan umył i ubrał w coś, co nie jest szlafrokiem. Za pół godziny będzie pan miał gościa.
- Wie pani o tym?
- Kiedy chcieli zabrać pana do szpitala, zaprotestował pan, mówiąc, że oczekuje gościa, swoją studentkę Ninę, czy jak jej tam.
- No tak, to wszystko wyjaśnia. Niestety nie przypominam sobie tego faktu.
- Jak snu – skojarzyła poprawnie.
- Jak snu.

[Poprawiony 28.01.2017, Saint-Hilare-le-Chatel w Normandii, Francja]

2 komentarze:

  1. Nie lubię świąt, bo są wymuszone.
    Nie lubię też snów, które są zbyt realistyczne.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... i ja nie lubię, ale święta i złe, realistyczne sny bywają... niestety

      Usuń