ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 stycznia 2017

DNO (III)

III.

Zdarzyło mi się to po raz pierwszy od niepamiętnych lat. Możesz to sobie wyobrazić? Wysiadam z pociągu z walizką w ręku (tylko lokomotywa jest inna, spalinowa) i przed dworcem czeka na mnie jednokonny zaprzęg. Chłopak podbiega do mnie, chwyta w ręce mój tobół i zaprasza do sań. Wskakuję na tylne siedzenie, on wspina się na kozła, zacina batem konia i wyruszamy zaśnieżoną drogą w stronę lasu. Obok, na siedzeniu, czekał na mnie pled. Przykrywam nim nogi i walizkę. Spod końskich kopyt rozbryzguje się suchy, zlodowaciały śnieg. Wjeżdżając do lasu, pomiędzy młode zagajniki świerków, płozowy wolant zwalnia, koń kroczy szybkim stępem a chłopak zapala papierosa.
- Zdążymy przed zmrokiem, zapali pan?
- Nawet przyjemniej będzie, gdy drogę do leśniczówki pokonamy powoli - mówię. – Nie teraz, dodaję.
Chłopak zapala, zdejmując wcześniej rękawiczki – skórkowe, ciemnobrązowe.
- Teraz, Kaśka, tak jak lubisz, po swojemu – zwraca się do szpakowatej klaczy, która potrząsa łbem i rzeczywiście zaczyna stąpać własnym rytmem i wydłużając krok płynnie, jakby bez wysiłku ciągnie za sobą sanie, podążając po własnych śladach, jakie pozostawiła jadąc na stację.
- Jesteś bratem Niny? – pytam.
- Stryjecznym. Mówiła panu o mnie? Piotr – przedstawia się patrząc przed siebie i zaciągając papierosowym dymem.
- A mówiła. Mówiła, że świetnie się znasz na koniach i przewidywała, że jeśli wyjedziesz po mnie to saniami.
- Ja, panie Karski, mogę tak? – waha się jakby zawołanie po nazwisku wiązało się z pewną dozą skrępowania. – parę miesięcy te sanie remontowałem. Kupiliśmy je we wsi. Stare, z widocznymi pęknięciami, z płozami ze zdartymi listwami stali. Trzeba to było wszystko naprawić, wymienić, co się da. Znam się na tym.
- Słyszałem, że w technikum leśniczym się uczysz? Ostatni rok, prawda?
- Prawda. Z ojcem zostanę, nie to co Nina. Ona już u nas rzadkim jest gościem.
- Każdy wedle swoich umiejętności i zainteresowań życie powinien prowadzić – oświadczam pouczającym tonem. – Twoja siostra dobrze się zapowiada. Zdolna, pracowita, ambitna.
- I mocna w gębie – dodaje.
- W życiu trzeba walczyć o swoje. Gęba czasami się przydaje.
 - Wiem, ojciec nas uczył tej walki, chociaż mnie do ludzi aż tak bardzo nie ciągnie. Co innego las, drzewa, zwierzęta i majsterkowanie.
- Leśniczy ma jednak pod sobą ludzi.
- To prawda. Wycinki, sadzenie lasu, pielęgnacja drzewostanu i zwierząt - do tego są potrzebni ludzie. Albo, dajmy na to pobieranie żywicy.
- To jeszcze to się robi? Myślałem, że chemia załatwiła wszystko.
- Jest taki stary rewir leśny, gdzie jeszcze żywicę się zbiera. Najwięcej pracy z wiatrołomami i dzikami, które wchodzą w szkodę.
- Chciałbyś tu zostać? Nie marzy ci się jakiś inny las?
- Tutaj sporo pracy. Trochę też ziemi mamy. Trzeba uprawiać, bo inaczej zjałowieje, a ojciec i wcześniej dziadek, sami wydarli parę hektarów lasowi. Po wielkim pożarze. Nie pamiętam tego.
Rozmowa jaką toczyliśmy przypominała pozytywistyczne monologi i oracje dydaktycznych powieści Orzeszkowej oraz zasłyszane dawniej dialogi licealistów, które sam prowokowałem, gdym, ufając słowom wybujałej młodzieńczości, objeżdżał kraj wzdłuż i wszerz, notując, a nierzadko, nagrywając konwersacje ambitnych i zbuntowanych młodych. Piotr z jego zapatrywaniem na świat dorosłości, w który wkraczał, zdawał mi się być jednym z ostatnich, których wydała ziemia nie dla nowoczesności, lękającej się szczerych wyznań, lecz dla pracy, w jakiej widzi się sens. Zastanawiałem się nad tym, jak bardzo nietypowa lub odwrotnie, jak pospolita jest taka postawa młodych i jak wielki na nią wpływ miał ten człowiek, do którego w umówioną gościnę jechałem. Jednocześnie do cna przesiąknięty zwyczajem sporządzania notatek, a z braku możliwości ich prowadzenia, dokładnym archiwizowaniem w pamięci słuchanego tekstu, gromadziłem w mózgu poszczególne słowa i słów powiązania, jakbym zakładał, że będą mi one potrzebne, gdy tylko opatrzność podsunie mi pretekst do wykreowania opowieści, w której mógłbym wykorzystać kontekst zasłyszanych słów. Myślę sobie, że w określonych warunkach obiektywnie niedogodnym jest bycie pisarzem, który miast cieszyć się z innymi, przeżywać, odnosić sukcesy lub cierpieć, uruchamia tę część swego mózgu, która odpowiada za tworzenie własnych słów i opowieści. Słyszysz sobie pewną historię, opowiadaną tobie, nie pisarzowi, i już ją przetrawiasz po swojemu, dokładasz anegdotę, zmieniasz kontekst, rytm, stylizujesz, wprowadzasz nowego narratora, stajesz ponad opowieścią i, co najsmutniejsze, stajesz się złodziejem myśli i słów, które wykradłeś rozmówcy.
Krok po kroku, a raczej stęp po stępie przybliżaliśmy się do leśniczówki, oddając się przyjemności korzystania z dobrodziejstw uśpionej snem zimowym natury, lasu, który narastał i dziczał za każdym zakosem drogi, wspinał się i potężniał wysokimi ramionami sosen i tu i ówdzie rozsianymi masztami dębów, w pojedynkę chełpiących się swoją starczą potęgą. Już sama podróż odbywana nietypowo, uspakajała mnie i odpędzała niepokój, jaki nagromadził się ostatnio, burząc sen i budząc myśli, których nie chciałem nigdy doświadczać. Omdlenie jakiemu uległem w sercu miasta, omdlenie wymazujące z pamięci kilka chwil życia, odchodziło precz. Doprowadzony zostałem do stanu, w którym podświadomie zapominałem o swoich upadkach i powoli zaczynałem odzyskiwać nadzieję.
Piotr pokazywał mi zajęcze i sarnie tropy, jakich nie napotkał jadąc w stronę dworca i głowę bym dał za to, że jego uszy rozpoznawały odległe odgłosy wydawane przez stado saren spieszących do paśnika. Co i rusz uzyskiwałem informacje o najlepszych miejscach na grzybobranie, o pobliskich polanach wypełnionych jagodowym poszyciem, o miejscach, w których buszują dziki i o krzyżu, który wetknięty w kopczyk ubitej i okrytej darnią ziemi, nosi sobą nieodkrytą tajemnicę.
I znów, kiedy o krzyżu była mowa, nieszczęsna fantazja poruszyła moją wyobraźnię. Gdyby nie bliskość zmroku, gdyby nie grudniowa zmarzlina i śnieg sięgający w tym miejscu kolan, pewnie kazałbym chłopcu stanąć i spenetrowałbym to miejsce zaznaczone krzyżem. Chciałbym się przekonać, czy jakiej tablicy, kamienia, jakiegoś znaku nie umieszczono, aby uchylić rąbek tajemnicy. Nie może tak być, aby bez dania powodu ludzka ręka pozostawiła po sobie ów ślad znaczący.
- Nic ci o tym krzyżu nie wiadomo? – zapytałem, gdyśmy przemierzyli paręset metrów, skręcając na rozwidleniu dróg w alejkę, która miała nas już doprowadzić bezpośrednio do leśniczówki.
- Różnie mówią, ale to najpewniej bajki – odparł beznamiętnie Piotr, jakby moje zapytanie wprawiło go w zakłopotanie.
- Coś jednak wiesz o tym krzyżu – kontynuowałem próbę dowiedzenia się czegokolwiek.
- Jedni mówią, że to krzyż samobójczyni, zniewolonej przez panicza i oddanej na pośmiechowisko ubogiej chłopki; inni, że to miejsce śmierci kłusownika, który wpadł we własne sidła w zamieć śnieżną, przez co nie zdołał wezwać pomocy na czas i zginął z ran i zimna. Jeszcze inni mówią o rannym żołnierzu-dezerterze z pierwszej wojny światowej, którego dopadły wilki, gdy siły tracił, umykając pościgowi.
- Ciekawe. I nikt nie dociekał prawdy?
- Nie żyją już ludzie, którzy mogliby znać prawdę. Ojciec mówił mi, że chyba tylko jego dziadek mógłby ją znać. To bardzo stary krzyż.
- Z pewnością stary.
- Pan pewnie sobie pomyślał, że nasza pamięć tutaj nieczuła, że jeśli krzyż, to koniecznie trzeba poznać przyczynę. W lesie nie tylko ludzie giną, nie tylko pamięć o człowieku przepada. Giną drzewa, zwierzęta, wysychają źródła i przepadają cietrzewie, które toczyły w tych lasach przed wojną.
- Ja tylko z ciekawości tak… - usprawiedliwiłem się, choć już odzywała się we mnie druga strona osobowości – ta poddana kreatywnej wyobraźni. Ale lepiej już jedźmy, myślałem, pozwólmy tej i innych niezbadanym historiom trwać. Niech inni zdobędą się na odwagę ich odkrywania.
Znużony byłem, nie podróżą, bo ta wiodła przez krainę dawno nie odwiedzaną przeze mnie lub z rzadka. Prowadziłem dotąd stadne życie wśród ludzi i było mi wśród nich raz gorzej, raz lepiej. Rozmawiałem z nimi językiem prostym, szczerym i uczciwym; czasami prowadziłem dyskusje, debaty; innym razem próbowałem sił w perswazji, albo też grałem rolę szamana nauczającego innych tego, co zdołałem z życia pojąć. Im głębiej dostawałem się w przeszłość własnych myśli, tym bardziej poznawałem ich nikczemny bezład, naiwną wartość i ulotność. Bezpowrotnie minął czas, w którym próbowałem przekonywać  i wierzyć w siłę słów jakimi się posługiwałem, choć nadal wierzę w słowo, aczkolwiek kieruję je teraz do samego siebie, albo czytam słowa innych, nie dbając o to, dla kogo są przeznaczone. No cóż, jestem w wieku, który skłania do refleksji. To trywialne i pewnie dotyka każdego z nas w czasie przesytu życiem, kiedy się wie, że niewiele dróg zostało do przejścia sprawnymi nogami, a szybkie tempo marszu zastąpione zostało niezgrabnym krokiem, coraz wolniejszym, wymagającym odpoczynku po wspięciu się na byle wzniesienie. Banalna jest ta świadomość przemijania, lecz istnieje rzeczywiście tak jak istnieje srebrny, sztampowy i oklepany blask księżyca. Możesz nie wiadomo jakimi słowami opisać tę luminację, zaprząc nocnego gościa do powozu ciągnionego przez metafory, a srebrny księżyc pozostanie w pełni, dopóki nie zgaśnie zasypany spopielałą chmurą, albo zniknie za horyzontem poranka. Lecz inny głos podpowiada mi, że trywialność księżycowego blasku należy wzbogacić własnym spojrzeniem i zdać z niego relację, uruchamiając semantyczne desygnaty tkwiące w każdym słowie, a słowo posiada znaczenie i w określonym kontekście poddawane jest subiektywnemu opisowi za pomocą konglomeratu innych znaczeń. Nie o samo światło księżyca chodzi, lecz o to, czy jest sens zapuszczać się w metaforykę słów, czy nie gubi się przy okazji znaczenia słowa danemu temu, kto odczuwa to, co obiektywnie dane jest każdemu z nas. Ważna jest również szczerość wypowiedzi, a ta korzysta z najprostszych, nierzadko prymitywnych środków.
Dość o tym. Narasta pomrok. Słońce dopala się gdzieś hen za zasłoną lasu, ledwie żarzy się, nie dając ciepła i zmuszony jestem naciągnąć na siebie szczelniej pled. Im bardziej zbliżam się do kresu podróży, tym silniej odczuwam niepokój, choć wiem, że przyjeżdżając na miejsce nie będę sam, a chłopak, roztropny i odnoszący się do mnie przyjaźnie, rozładuje tę nową dla mnie sytuację, w której się znajdę. To trochę dziwne, że w moim wieku mogę jeszcze odczuwać zaniepokojenie z powodu uczestnictwa w czymś nowym - spotkaniem z nieznanymi mi ludźmi, z miejscem, w którym dane mi będzie przeżyć ułamek swojego życia. Tułając się po świecie, powinienem był dorosnąć do zmian, powinienem był być raczej przewodnikiem, aniżeli oczekiwać na poprowadzenie mnie za rękę przez osobistego „cicerone”. Dzisiaj ten chłopak, a jutro…? Kto to wie? Może ona czeka tam na mnie i liczy minuty dzielące nas od spotkania. Czemu nie zdecydowałem się na wspólną z nią podróż? Ach tak, ona jeszcze miała odwiedzić grób ojca, bo matka zbyt słaba tej zimy i nic dobrego nie wyniknęłoby z jej peregrynacji na cmentarz. No cóż, nadejdzie taki dzień, kiedy i ja nie będę w stanie przemieszczać się samodzielnie, kiedy podróż do moich świętych miejsc stanie się ponad moje siły. Ostatnie omdlenie jakiego doświadczyłem może być przecież dla mojego organizmu symptomem zmian na gorsze. Medycyna zna wszakże rozliczne przypadki, w których kondycja psychiczna oddziałuje na konstrukcję somatyczną i w ogóle jakość funkcjonowania człowieka. Czyżbym znajdował się już w takim stanie?
Podczas wizyty u mnie Nina podarowała mi telefon. - „Nie będę dzwonić bez potrzeby, nie martw się. Chciałam tylko przykazać ci, że jeśli będzie coś nie tak z tobą, kiedy poczujesz się źle, masz obowiązek zadzwonić do mnie, rozumiesz?” – tak powiedziała i dotrzymała obietnicy. Nie dzwoniła i nie powiadamia mnie esemesowym tekstem (i tak miałbym trudność z jego odczytaniem). Szanuje moją niezależność i niechęć do rozmów. Ciekawe, że to ja skorzystałem z dobrodziejstwa pozostawania „w zasięgu” i w pociągu zadzwoniłem do sąsiadki, na której kolana osunąłem się podczas omdlenia, powiadamiając ją o tym, że jestem w podróży, nic mi nie dolega i niczego nie potrzebuję. Złożyłem jej życzenia świąteczne, odebrałem jej i,  tak mi się wydaje, była wzruszona, bo nigdy wcześniej nie składałem jej życzeń przez telefon, ba, prawdopodobnie nigdy z nią przez telefon nie rozmawiałem. Robię się sentymentalny. Straszne.
Im bliżej celu, tym bardziej jestem zaintrygowany sposobem, w jaki zostanę powitany. Odzywa się nieskromność moja, podłe własne ego, z jakim miałem dawniej do czynienia. Po prostu przyjadę, przywitam się, wymienimy grzeczności, będzie trochę wzruszenia i spróbuję zajrzeć w oczy tej małej i jestem ciekaw, czy coś w nich zobaczę innego, niż wtedy u mnie w domu. Nakarmią mnie i napoją i, jak to bywa w takich sytuacjach, będziemy rozmawiać o wszystkim, jak to się mówi: o życiu, o świętach i pracy (o tym delikatnie, bo pewnie Nina przygotowała stryja na okoliczność moich kłopotów). Potem wskażą mi mój pokój. Zapewne Nina mnie do niego zaprowadzi i otwierając drzwi jej serce zabije mocniej, gdy będzie czekać na moją reakcję. Ale mnie spodoba się ten pokój i spodoba mi się jej stryj, stryjenka i matka Niny, która pomimo dolegliwości wątrobowych tę wczesną kolację spędzi ze wszystkimi i nawet zabawiać mnie będzie rozmową, a jej wzrok będzie kursował pomiędzy mną a jej córką. Matka Niny, ufająca córce, z której zawsze była i jest dumna, będzie miała w swoich oczach niepokój, jaki towarzyszy wszystkim matkom świata. Kiedy powiem sakramentalne: „dziękuję ci, pokój jest taki, jak opowiadałaś”; kiedy dodam: „masz wspaniałą rodzinę”, rzadko wzruszająca się publicznie Nina uśmiechnie się do mnie i żegnając się ze mną, życząc dobrej nocy, zbiegnie na dół, aby odebrać z kolei relację najbliższych w stosunku do mojej osoby.
Dopiero wtedy zasnę.

[poprawiony dn. 30.01.2017, Saint-Hilare-le-Chatel w Normandii, Francja]

2 komentarze:

  1. Zauważyłam, że niektóre rozmowy, gdy coś mnie zainteresuje lub zbulwersuje, zapamiętuję lepiej i dokładniej, niż inne...
    Młody człowiek, który wie, co chce w życiu robić, to nieczęsto spotykane dziś zjawisko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...owszem, o tych rozmowach to prawda, ja bym jeszcze dodał od siebie, że pamiętamy (oby tak było) to co zapamietać chcemy... a ci młodzi ludzie... zapewne w mniejszości dzisiaj, ale istnieją...

      Usuń