ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

02 stycznia 2017

JAK BYŁO NAPRAWDĘ? - opowiadanie w pięciu odsłonach. ODSŁONA 2.

A myśli… to one sobie nic z człowieka nie robią - krążą, biegają, robią wymyki i lawitują. Przymykając oczy już nie wiem: sen to? jawa? czy wyobraźnia? Czas przeszły realny czy tryba warunkowy?
Przysypiam i widzę jej oczy, drzemię - słyszę głos, a ze snu twardego budzi mnie cała jej postać zwiewna, zgrabna i twarzyczka uśmiechnięta.
Ileż to razy spojrzeń przesadnie powłóczystych wymieniliśmy z oddali, ile zerknięć przelotnych, dyskretnych uśmiechów i myśli mglistych, nie dokończonych.
Druga połowa września pogroziła listopadową słotą, lecz młode dni października przywdziały woalki babiego lata.
I nagle, na korytarzu przy sportowej szatni….
Wracałem właśnie z sali i całe szczęście, że po siatkówce, bo akurat grając w siatkę niezgorzej zagrywałem i w odbiorze radziłem sobie nieźle; gorzej w pierwszej linii, ale summa summarum i tak lepiej niż w koszykówce wypadałem: tu jakiś taki spowolniony byłem, niezgrabny. Cóż z tego, że z dobrym rzutem, skoro zaraz kroki albo faule.
… stało się…
- No cześć, Adam, Mogę na słowo?
Spodziewasz się, drogi czytelniku, że napatoczyłem się Ewie i to jej głos skowronka mnie powitał. Nic podobnego! Magda.
Odchodzimy zatem na stronę, pod bibliotekę. Tam zwykle kilka krzeseł wolnych, cisza i spokój.
- Słucham… - mówię, a głos mi drży i dzwoneczkami w piersiach kołacze.
Magda nad wyraz poważna. Bez przyjaciółki. Stało się co? Gadajże! Wydobądź z siebie tę tajemnicę, którą przede mną skrywasz tak nieczule!
- Słuchaj, Adam, czy ty o Ewie myślisz poważnie?
A cóż to za podchody, powierniczko serca mojej Ewy? Skąd to pytanie przyszło ci do głowy?
- Oczywiście, że poważnie - odpowiadam. - Dlaczego pytasz?
- Dlaczego? - obruszyła się. - Jestem jej najlepszą przyjaciółką. Znamy się od zawsze. Gdzie ona, tam ja, rozumiesz? I gdybyś miał zamiar się nią tylko nabawić, to wiedz, że ze mną miałbyś do czynienia. Nie pozwolę jej skrzywdzić!
Konsternacja.
A ona gada….
- Myślę, że ona do ciebie coś czuje… nie wiem, co to jest, ale gdy sobie o tobie opowiadamy…
- Opowiadacie?
- No… rozmawiamy o tobie. Nie udaj, że nie wiesz. Szukacie siebie wszędzie, pożeracie wzrokiem, a w takich razach i o wypadekj nietrudno…
Nareszcie się uśmiechnęła.
Drogi czytelniku, ja z miejsca skojarzyłem ten „wypadek” z pewną arcyzabawną sytuacją.
Znów ten szczęśliwy-nieszczęsny korytarz na pierwszym piętrze. Ścigam wzrokiem Ewę zbiegającą schodami z drugiego piętra, odwracam się gwałtownie, a robię to w sposób tak nieszczęśliwy, że dochodzi do zderzenia mojej mózgownicy ze skarbnicą wiedzy pani profesor od polskiego. Skutki tego wypadku były a mianowicie takie, że z rąk czcigodnej pani profesor posypały się notatki, zeszyty, książki, tudzież sporego kozła wywinął wypadły z kobiecych rąk dziennik lekcyjny.
- Aleś roztrzepany - stwierdziła pani profesor, podczas gdy ja już przepraszałem grzecznie i zająłem się dobywaniem z podłogi polonistycznych skarbów.
Nie ukrywam, że świadkowie tego incydentu mieli takie miny, jakby sam pan dyrektor na uroczystym apelu oznajmił, że nazajutrz przypada jakieś nieobchodzone dotąd święto i w związku z powyższym zabrania się przychodzenia do szkoły.
- Magdo, słowo honoru, że traktuję Ewę bardzo poważnie i chyba jestem ostatnim na ziemi, tej ziemi, który miałby zamiar ją skrzywdzić. Możesz to przekazać Ewie.
Spojrzała mi w oczy.
- Ewa nic nie wie o naszej rozmowie i proszę cię, abyś jej o niej nie mówił. Zrobisz to dla mnie? Ewa pojechała z rodzicami na pogrzeb kuzynki. Nie ma jej w szkole.
- W porządku. Dobrze mieć u boku taką przyjaciółkę - stwierdziłem, może potrzebnie, na głos.
Patrzyłem na nią przez chwilę. Jej twarz i oczy zdawały się coś wyrażać, coś mówić do mnie… ale niczego nie zrozumiałem.
Pomyślałem sobie, że porządny chłopak (za takiego chciałem się uważać) dobrze zrobi, go po lekcjach odprowadzi powierniczkę Ewy pod sam dom.
I tak właśnie uczyniłem.
Człowiekowi najtrudniej oceniać się samemu, prawda?
A tu podobno „po człowieku wszystko widać”. Jeśli, na ten przykład, wypiło się cos ponad te obiecane dwa kieliszki, to kiedy do domu wracasz, już z daleka poznają, żeś się ululał. Chuchać nie potrzeba. To rozumiem, ale nich mi kto powie, czy równie wyraźnie widać to po zakochaniu? Pisałem już o tej przesadnej miłości do własnego wyglądu. Można do niej dodać również tę codzienną, poranna gimnastykę, pompki, przysiady, sprężyny, wyrabianie muskułów hantlami, taki jakiś szczególny porządek wokół siebie, ba, nawet nadzwyczajną pilność w studiowaniu. Czy o czymś to świadczy?
Matki zawsze wiedzą najwięcej.
- Umówiłeś się?
- O, mamo, odrobiłem przecież lekcje. Chyba mogę wyjść?
- Możesz, ale o coś cię zapytałam.
- Ja by to powiedzieć… (normalnie się plączę)
- Przecież nie robię ci z tego powodu wyrzutów - uspokaja matka. - Znam ją?
Nie odpowiedziałem twierdząco na pierwsze pytanie, a ona poszła już dalej i pyta się, czy ją zna… kobieca logika i intuicja.
- Nie znasz. Jest z miasta. Chodzi do pierwszej A. Podoba mi się. Nie wie, co z tego będzie, ale jak dotąd miło mi się z nią rozmawia.
No tak… posypały się słowa.
- Że młodsza, to nic złego, ale nie zawróć jej w głowie.
- To znaczy?
- Słuchaj mnie uważnie. Spotykacie się - w porządku, ale nie doprowadź do sytuacji, w której zaniedbałaby naukę. Pamiętaj, że w waszym wieku nauka jest najważniejsza. Miłostki są przyjemne. To taka wisienka na torcie, ale… bądź rozsądny.
Pierwsza była powierniczka serca Magda, teraz - matka.
- Ale coś za coś - stawiam warunek. - Obiecałaś mi, ze opowiesz mi o swoich miłostkach, gdy byłaś w moim wieku… jak taty nie będzie… - puszczam oko do matki.
- No dobrze, dobrze, opowiem - uśmiecha się. - A teraz zmykaj. Nie wypada się spóźniać.
Podążałem, i owszem, za wskazówkami matki, chociaż sam z siebie wiedziałem, że nie mogłem mieć Ewy o każdej porze dnia (o nocy nie myślałem… chociaż… nie, wtedy jeszcze nie). Musiała przecież, podobnie jak ja, dzielić czas pomiędzy dom i szkołę, pomoc rodzicom i naukę. Miała kolegów i koleżanki i mnie; Magdę i mnie. Cieszyło mnie to, że nie stałem się natrętem i kiedy tylko chcieliśmy z sobą pobyć, wystarczyło to sobie wcześniej powiedzieć. Czasami spacerowaliśmy sobie w trójkę, z Magdą. Trudno określić, czy taki spacer to randka, czy coś innego. Nie, nie miałem o to pretensji do Ewy. Właściwie to lubiłem te nasze wspólne eskapady. Czasami nawet lepiej się wtedy rozmawiało, choć początkowo czułem, że jestem przylepiony do tych dwu uroczych kobietek jak swego rodzaju niedokuczliwie ciężki, ale jednak balast.
Ale na kasztanowej alei w miasteczku Z. byliśmy sami. Dwie godziny jak w rozkładzie zajęć w szkole. Lekko ubrani, bo pajączki wciąż tkały nić babiego lata, co wplatała się w nasze włosy, przechadzaliśmy się w ślimaczym tempie, to znów przysiadali czasem, a kiedyśmy szli obok siebie, czułem jak jej niewielka, ciepła sucha i delikatna dłoń, którą mieszczę w swojej szorstkiej i wilgotnej dłoni, jest taka jakaś w dotyku zaręczona….
Opowiedziała mi o swoich rodzicach: matka - pielęgniarka środowiskowa, ojciec przy frezarce pracuje, babcia (w starej części miasta mieszka) odwiedza ich niemal codziennie. Jest sama, bez siostry i brata, i trzeba powiedzieć, że „starsi” świata poza nia nie widzą. Czasami gotuje obiady, lubi piec ciasta, z Magda zna się od przedszkola, lubi róże i cyklameny, i chemię z biologią… i czasami za dużo gada.
- Teraz ty…
I opowiadałem o sobie.
A tu ludzie przechodzą mimo. W miasteczku Z. ludzie się znają. O nie, nie wszyscy, bo jak pobudowali te najmłodsze osiedle za rzeką, to sporo ludzi ze wsi przyjechało. Wymieszali się i ludzie i pokolenia. Ludzie przechodzą, więc trzeba się im odkłaniać.
- To moja ciotka - powiedział mi raz p[o takim spotkaniu.
- A to mąż siostry mojej babci - odpowiedziałem w rewanżu chwile później.
A czas mijał przyjemnie, choć nieubłaganie.
I kiedy już zamierzałem odprowadzić Ewę do jej domu, stała się rzecz straszna. Posłyszałem nagle „pac” i poczułem na prawym ramieniu coś jakby mocne szturchnięcie. Spojrzałem w górę. Słowo daję, że to wielkie czarne ptaszysko po gawroniemu się roześmiało.
O, Boże, jak ja teraz wyglądam? Nie bez racji byłem przerażony. Nowa, lekka letnio-jesienna kurtka, którą sam wybrałem została zbrukana bezwstydnym guanem gawrona.
Zdejmuję ją. Próbuję strząsnąć ten diabelski pocałunek. Daremnie. Rozlał się jak atramentowy kleks.
- Daj spokój - Ewa śmieje się szczebiotliwie. - Mam tu chusteczkę.
Wyjmuje, przykłada. - Nic z tego, zostałeś naznaczony. Poczekaj, pójdziemy do mnie i przepierzemy tę plamę, bo będzie się paskudzić.
Rad nie rad, czytelniku, ale może więcej rad, tyle że z zastrzeżeniami dałem się uprowadzić na drugie piętro bloku, w którym mieszkała Ewa. Ale tam, dałem, wciągnęła mnie siłą. Przez jeszcze godzinę będzie sama, Niech nie będę speszony.
Byłem. I to jak! Kazała przejść do pokoju. Usiadłem. Ona wtedy szybciutko poddała plamę jakiejś chemii. Przetarła, wypłukała.
- Będzie widać, że mokre, ale znaku po plamie nie zobaczysz.
Siedzę jak na igłach, bo któż mógłby przewidzieć taki finał randki. Przyniosła ciasteczka - wafelki w czekoladowej polewie (uwielbiam) i sok pomarańczowy. Jemy, pijemy, skromnie rozmawiamy.
- Tu mieszkam - mówi - to mój pokój.
Mały skromny pokoik: biurko, wersalka, szafa na książki, ława i dwie pufy. Starczy. Na więcej miejsca nie ma.
- No przecież, gdyby nawet przyszli, rodzice cię nie zjedzą. Przecież nic złego nioe robimy.
I kto tu jest, do licha, starszy? Kto jest mężczyzną a kto kobietą?
Ech, to moje zakłopotanie, brak pewności siebie, nieśmiałość. W końcu jednak wypadałoby ochłonąć, ale jak tu ochłonąć patrząc w te oczy błękitne za dnia, a bliżej nocy modre i cały czas uśmiechnięte.
Podajemy sobie dłonie na pożegnanie.
Prawda, że mogłoby być tak banalnie, gdybym wtedy na korytarzu pierwszego piętra podszedł był do stojących przy oikknie dwóch młodych niewiast?

- Mówiłam ci, że nie mogłam się z tobą spotkać w zeszłą sobotę?
- Tak, uprzedzałaś mnie. Miałaś imprezę.
- Imprezę klasową. To był nasz klasowy wieczorek zapoznawczy
- Też miałem coś takiego w pierwszej klasie. Jak było?
Siedzimy w tej słynnej cukierni przy rynku w miasteczku Z. i pani podaje nam po ptysiu i kawie. 
Nie zgodziła się, abym zapłacił za nią. Wszystko po połowie. Jak w małżeństwie. Kiedy zanurza widelczyk w ciasteczku z kremem i wsuwa sobie do buzi kawałeczek, na jej górnej wardze pozostaje biała, słodka wstążeczka kremu, którą zlizuje czubkiem języczka. Dlaczego tak się spieszy? Mogłaby zaczekać, aż ja….
- Było bardzo przyjemnie. Każdy przyniósł ciasto i napoje, tańczyliśmy… mówię ci, że miałam wielkie szczęście trafiając do takiej grupy ludzi… ale wiesz… byłam trochę smutna….
- Smutna? Dlaczego?
- Szkoda, że ciebie nie było… naprawdę…
I jak tu nie uwierzyć.
Jakoś nie potrafiłem powiedzieć niczego sensownego po tym, co usłyszałem. Stać mnie było jedynie na pochwycenie jej lewej dłoni, a nasze palce zakleszczyły się w sobie.
- Lubisz słodkości? - zapytałem.
- Lubię. Lubię i umiem piec ciasta, ale ptysie nigdy nie wychodzą mi tak dobre jak te, które podają w tej cukierni.
A wtedy ja pomyślałem sobie, że chyba zaczynam kochać tę dziewczynę, która ma w nosie trzymanie linii.

[12-18.12.2016, Cadauiac pod Bordeaux, Gennevilliers pod Paryżem, Hamburg]

1 komentarz:

  1. Podobno dziewczyny nie dbające o linię mają serca gorące i słodkie pocałunki...

    OdpowiedzUsuń