CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

18 lutego 2017

CAŁY CZAS POD ZNAKIEM AURY

Dzień odpoczynku spędzony pomiędzy Turynem i Mediolanem w strugach deszczu i kolejny kurs z załadunkami w Mediolanie i Piacenzy do Barcelony. I znów na czas w sumie 22 godziny jazdy, w tym godzina dwadzieścia snu, trzy tankowania i postój na posiłek. Ale nie to najgorsze.
Kiedy patrzę na Alpy z oddali i widzę je we mgle i w chmurach, przede wszystkim we mgle, a na rozległej nizinie pomiędzy Turynem a Mediolanem pada deszcz przy temperaturze dwóch, trzech stopni, to co może się dziać na wysokości ponad 800 metrów? Oczywiście, że śnieg. 
Po drugim załadunku około 20-tej wyruszam w drogę. Najpierw autostradą pod Turyn, a później przez Turyn, Rivoli i Susę wciąż w górę. Już przed Susą śnieg zastępuje opad deszczu, a do tego porządna mgła. O ile sobie dobrze przypominam u nas w kraju rzadko mamy do czynienia z potężną mgłą, która towarzyszy śnieżycy. Tu w Alpach jest to możliwe. Na drogach zaczyna się robić biało, choć od wysokości 600 do 900 metrów temperatura ledwie dochodzi do -3 stopni. Niestety Włosi nie posypują tej słynnej drogi SS-24 na Claviere i Montegenevre solą. Gdyby sypali sól, przy takiej temperaturze śnieg nie miałby prawa się utrzymać Z każdą minutą jazdy zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Koła renówki ślizgają się i jazda na „trójce” jest obowiązkiem. Powyżej tysiąca metrów na szczęście mgła zanika, lecz rozpętuje się prawdziwa śnieżyca. Jakieś 200 metrów poniżej Montegenevre (1860 m.) temperatura spada do minus siedmiu stopni. Ślizgam się cały czas. Najtrudniej jest na serpentynach - tam procent pochylenia drogi przekracza dwanaście stopni. Mijam piaskarkę, która złapała „gumę”. Chyba dlatego droga nie odśnieżona. Jadąc niemal cały czas na dwójce, szukam byle jakiej szczeliny w śniegu zalegającym jezdnię. Niestety przede mną nikt nie jechał i moja renówka sama wytycza oponami szlak. Od strony Francji co jakiś czas auta jadą, a więc czasami zjeżdżam na lewą stronę, aby poruszać się po ich śladach. Niewiele to pomaga, bo śnieg momentalnie zasypuje całą jezdnię. Na wysokości 1600 metrów staję, koła buksują, włączam jedynkę, potem trójkę i jadę dalej. Jeszcze raz zatrzymuje się vis a vis dwóch jadących od Francji busów - polskiego i słowackiego. Polak pyta mnie w jakim stanie jest zjazd po włoskiej stronie. Jest ciężko, mówię, ale łatwiej zjechać, przynajmniej jak autko stanie, łatwiej ruszyć, choć można się zsunąć, w każdym bądź razie trzeba uważać. Pytam o snieg po francuskiej stronie. Dwa dni temu droga była tam czysta. Tym razem jest inaczej. Busiarz  odpowiada, że miał trudności ze wspinaczką. Właściwie to jestem w trochę lepszej od niego sytuacji - trudniej jest wjechać na Alpy od strony francuskiej, a ja jadę właśnie do Francji. Żegnamy się.
Kiedy osiągam granice na Montegenevre, wiem już, że najtrudniejszy odcinek trasy mam już za sobą. Czeka mnie momentami karkołomny, ale jednak zjazd. Dwójeczka, pulsujące, delikatne hamowanie, nieco większy niż w normalnych warunkach promień skrętu na serpentynach i da się sprowadzić auto. Za Briancon wciąż pada śnieg, ale już mniejszy, a i asfalt zaczyna prześwitywać oraz, co najważniejsze, nie jest już tak stromo.
Nawigacja wyprowadza mnie obok Gap, na Sisteron i dalej prowansalskimi Alpami prowadzi mnie nie przez Avignon, a wprost na Aix en Provence (przepiękne miasto), potem na Marsylię, w pobliżu której korki, na Arlet, Nimes, Montpellier i dalej znana drogą na Beziers, Narbonne i Perpignan.
Przez Aix en Provence decyduję się na ponad godzinną drzemkę i tym samym po stracie całej godziny (względem nawigacji) w Alpach, dokładam jeszcze godzinę i dwadzieścia minut… ale bez tej drzemki nie dałbym rady jechać.
Temperatura coraz wyższa, od 5-ciu stopni w Marsylii, 6-ciu w Monpellier, po 13 w Narbonne i Perpignan. No i wreszcie słońce. na plantacjach winnej latorośli w rejonie Montpellier, Narbonne i Fitou zaczynają się porządkowe prace.
Zanim przekroczę granicę w El Pertus (hiszp.) / Le Perthus (franc.) spoglądam na niedalekie już Pireneje. W stronę Andory szczyty pokryte są sporą pierzyną śniegu. Nie zazdroszczę tym, którzy próbują się przedrzeć autem z Tuluzy do Andory albo do Barcelony przez Pireneje - śniegu tak, kto wie, czy nie więcej niż w Alpach.
Hiszpania wita mnie nieco zachmurzona, choć ciepła. Tu i na południu Francji czuć już przedwiośnie.
Do Barcelony, na strefę ekonomiczną docieram dziesięć minut przed osiemnastą, ale że nawigacja nie jest w stanie doprowadzić mnie do samego miejsca rozładunku, zmuszony jestem skorzystać z pomocy spedytora, który prowadzi mnie „telefonicznie”. Rozładowano mnie błyskawicznie. Chwała Bogu, bo jestem zmęczony i senny. Szukam sobie miejsca  na „gniazdo”. Z tym trudniej, bo w Barcelonie ciężko znaleźć miejsce do zaparkowania nawet małej osobówki. W końcu udaje mi się. Jem podłą kolację, piszę te słowa, a przed snem dokończę trzeci akt „Trzech sióstr” Czechowa - tak już mam, muszę coś przeczytać. Sobotę i niedziele spędzę więć w Barcelonie, choć zwiedzania nie mam w planie. Od poniedziałku kierunek Polska.

[10.02.2017, Barcelona, Catalunya, w Hiszpanii]

1 komentarz:

  1. A jednak proszę przemyśleć, czy nie warto napisać niby - poradnik, czyli przemyślenia i wrażenia z tej jazdy po Europie. Rzesze kierowców jeżdżą i przeżywają niejednokrotnie szok, jak ostatnio znajomy w Szwajcarii.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń