ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 czerwca 2017

WŁÓCZYKIJ (3)

Dziadek Staszek - węglarz powrócił z sanatorium może i nie do końca wyleczony, ale oddech miał teraz głębszy, a i sprawniej poruszać się zaczął na swych starych nogach, których w młodości, gdy jeszcze w żyłach krew krążyła sprawnie, nie szanował, poddając je trudom wędrówek w góry, a też i w pracy przy drzewie były mu potrzebne, jak na robociarza przystało. 
Babunia solennie obiecała sobie, że tym razem to mężowi na ciężką pracę nie pozwoli; dosyć się już na niego naczekała w swojej samotni i ani myślała zgodzić się na to, aby Staszek wybrał się do lasu na jagody, które tego lata pokazały się obficie już po obu stronach szerokiego leśnego traktu, który to w dalsze knieje wprowadzał, a tam, pośród buków, sosen i brzóz, w niewielkich, acz dopuszczających słońce kotlinach granatowego bogactwa jagód zalegało pod twardym, ciemnozielonym listowiem tyle, że tylko przyjść i wykosić to dobro.
Adam, gdy drew już narąbał - jeszcze nie tyle, aby całą zimę przeżyć przy ich radosnym cieple - nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca bez roboty, zaoferował się przy jagód zbieraniu, bo to babunia pierogi przyrządzi ze śmietanką i cukrem posypie, ale też w skupie dobrze za owoce lasu płacono, więc trzy przyjemności naraz znajdował w codziennych wyprawach na jagodowe pola: raz - to radość z leśnych spacerów; dwa - zarobek przy skupie; a trzy - wiadomo - pierogi.
Wyruszał w las wczesnym rankiem, tuż po śniadaniu, po rozmowie z gospodarzami, którzy, obudziwszy się wcześniej od niego, już dojrzeli krasuli i drobiu, a babunia zdążyła przygotować śniadanie dla ich trojga, koniecznie z mlekiem, na słodko, ale też z pomidorami i jajkami na miękko. Adam dostał też do opróżnionego plecaka, aby mu nie ciążył przy zbieraniu, kanapki z szynką, żeby z sił nie opadał, bo też biorąc dwa wiaderka na owoce, musiał je z sobą taszczyć i często przystawać, poodpoczywać po drodze. Wziął się jednak na sposób i pierwszy, większy od kolejnego, zbiór zaplanował podążając w stronę skupu. Tam opróżnił wiaderka i powracał do zbierania, idąc już wolniej w stronę babcinego domu. Zdarzyło się jednak, że w pierwszych dwóch dniach pracy, dwukrotnie pojawiał się w miejscu, gdzie sprzedawał jagody; w trzecim już takich obfitych zbiorów nie miał, bo amatorów owoców leśnego runa napotkał na swej drodze wielu i trzeba mu było głębiej w las zachodzić, w mniej przez zbieraczy uczęszczane szlaki. Do domu powracał także z owocem, choć wiaderka nie były już po same brzegi wypełnione, ale i tak jagód starczało, i na pierogi, i na konfitury, które babunia przyrządzała w wielkim garncu ustawionym na historycznej, kaflowej kuchni, pod którą dziadek Staszek co i rusz zrąbane przez Adama polana podkładał.
Zarobione pieniądze przeznaczał do babcinej portmonetki. Rzecz jasna protestowała, ale Adam nie słuchał, tłumacząc, że jemu aż nadto zostało z ostatnich robót w mieście.
- A do czegóż mi one potrzebne? - wyjaśniał. - Tyle mi ich trzeba, ile na podróże, jedzenie po drodze i noclegi. I jeszcze na opłacenie pokoju z góry w mieście, ale wtedy to już mając umówioną robotę. Wam ciężej we dwoje. Babuniu, tobie trzeba mąki i cukru na zimę, a tym razem to wybierzemy się do miasteczka, aby sprawić wam jakieś odzienie nowe. Niechaj przynajmniej to po mnie pozostanie - i mówiąc te słowa, sięgnął do swojego portfela, wyjął zeń kilka banknotów, tych miejskich, z budowy i położył je przed babunią na stole. - Tak i ziarnko do ziarnka - westchnął czule. - A na niedzielę to sprawimy sobie ucztę prawdziwą.
Cóż było robić? Babunia jedynie głową pokiwała, a pomyślała sobie, że tego wędrowca to już chyba nikt nie oduczy postępowania innego niż to, do którego przywykł, nie troszcząc się nic a nic o siebie, a dziadek Staszek, zamyślony nad zeszłodniową gazetą, pomyślał sobie pewnie o swoim synu i córce, którzy od dawna znaku życia nie dawali, co chyba oznaczało, że mają się dobrze, bo gdyby było inaczej, to by starych powiadomili o tym, jak bardzo źle im się wiedzie.
W sobotę uproszoną od Zawiślaków osobówką (w sumie bardzo prosić nie musieli, bo Zawiślakowa to naprawdę bardzo uczynna kobieta) pojechali do miasta, aby odwiedzić wielkie sklepy i chociaż babunia z dziadkiem upierali się jak te dzieci, które tylko nie i nie wołają, choćby im samego nieba przychylić, upierali się, że za nic w świecie w nowe „mecyje” się nie ubiorą, to Adam w jednej chwili zamienił się we wrednego kaprala, bezczelnie żądając, aby z nim do odzieżowego salonu wstąpili, bo inaczej jego stopy nie postaną w zarzeczowskiej chacie. Rzecz jasna żartował w swym szantażu, bo gdzie jak gdzie, ale u babuni żyło mu się jak najlepiej, którego to nastawienia nawet w myślach zmienić by nie potrafił, ale cel swój osiągnął i staruszkowie po wyjściu ze sklepu pojawili się na ulicy całkiem odmienieni: ona w kwiecistej sukience, co przepięknie ją odmładzała; on zaś w jasnym garniturze w dyskretną jodełkę, akurat do kościoła i na letnio-wczesnojesienne spacery. 
Następnie, zgrabnie podpuszczona przez wędrowca babunia nakupiła jadła oraz porobiła zapasów cukru, soli i mąki (mąka to na te pierogi!), a Adam, choć pijący niewiele, niby drobny ptaszek, próbował zakupić butelczynę koniaczku, który mógłby dopomóc płci męskiej w krążeniu krwi i trawieniu, lecz tym razem uległ niespodziewanym podszeptom dziadka Staszka, który wyrzekł takie oto opozycyjne słowa:
- Na te krążenie krwi, mój Adaśko, to nie ma lepszego koniaczku nad prymuchę Zawiślaka, który ten samorodny trunek sporządza we wsi najlepiej, i to od wielu lat, ba, sam proboszcz, choć podobnie jak ty niebożę, niewiele pijący, prawie nigdy nie odmawia lampeczki, kiedy się zejdą i u Zawiślaków w altanie siedzą. 
Te mądre i zacne słowa dziadka włóczącego się po świecie Adama przekonały, i odstąpił on od swego zamiaru. Tak czy owak osobówka Zawiślaków aż przysiadła, uginając się pod zakupami, a babunia, zanim na powrót wtoczyła się do auta, odciągnęła Adama na bok i na osobności, dbając o dyskrecję, wprost do jego uszu wyszeptała:
- Syneczku, a gdybyśmy tak na tę niedzielną ucztę, jak się wyraziłeś, poprosili do siebie Zawiślaków? 
A wypowiedziała te słowa z niejakim wahaniem, albowiem na tę niedzielę pierwszym gospodarzem miał być gość staruszków, lecz w gruncie rzeczy nieodległą odpowiedź Adama znała.
- Jakże mogłoby być inaczej - odpowiedział obieżyświat z pokorą, wytłumaczoną tym, że sam nie zaproponował wspólnego z Zawiślakami obiadu, zaraz po sumie i aby na tę okoliczność odkupić swój grzech zaniechania, jeszcze nie wsiadłszy do auta, kategorycznie zażądał odwiedzin sąsiadów, wraz z ich synem Marcinem (temu, który świat obejrzał przy pomocy babuni) oraz jego żoną, z którą młodszy Zawiślak dzieci jeszcze nie mieli, ale ważne, że się starają, lecz szkoda, że nie mają, bo na nie, Panie Boże, jak najbardziej zasługują, więc może spojrzałbyś na nich swym łaskawym okiem.
A że już nazajutrz przypadała ta słynna niedziela, chata babuni w sobotnie popołudnie i wieczór popadła w straszliwe do uczty przygotowania. Najsampierw stwierdzono, że w domu wprawdzie z dwóch stołów: kuchennego i tego, co w izbie gościa postawiony, zrobi się większy jeden i pomieści przy nim wszystkich gości, ale krzeseł dwóch zabraknie. Przecież, że do Zawiślaków w tej sprawie się nie udadzą, bo nie wypada, aleć dziadek Staszek odszukał w pamięci, że w stodółce pod sianem dwa archaiczne krzesła stoją, niezbyt może podniszczone, ale z kulejącymi nogami. Nie chciało się dziadkowi ich naprawiać, bo nabył cztery nowe, wygodniejsze, z pluszowymi oparciami i nawet nie spodziewał się, że sobie o tamtych kiedykolwiek przypomni. Ale stało się to szczęście i trzeba było wziąć się do roboty, do której przydał się nasz włóczykij, tak i też nie dość, że nogi naprawiono, ale i siedliska obito jakąś grubą, płócienną materią, aby spaczone siedzenie ud nie przyszczypywało. Babunia z kolei ogarnęła duży pokój, w którym jedynie w wielkie święta wieczerzano, doprasowała obrusy i wykredowała srebrne sztućce i naczynia, o których by pewnie, gdyby nie Zawiślaków gromadka, nikt na świecie się nie dowiedział. Gdy wrócili do dom mężczyźni, wnieśli do największej izby stoły, nakryli je płachtą obrusu, przepisowo ustawili naczynia; nareszcie dostawili parę krzeseł, pozostawiając w kuchni te, na których codziennie siadano do posiłków.
Przyszła teraz kolej na to, co smacznego podać do stołu. Babunia, choć nie było takiej potrawy, z której przygotowaniem by sobie nie poradziła, przemyśliwała nad tym, że jeśli ma być to uczta, to należałoby zrobić coś takiego, czego na co dzień w jej jadłospisie nie ma. Jakowoż zakupione zostało: pręga, wołowe z kością i bez kości - pieczeniowe, toteż umyśliła sobie sporządzić wołowy rosołek i pieczeń właśnie, z piekarnika, niby podgrillowaną. Do tego świeża sałata, ogórki, wczesne spod folii pomidory oraz rozmaitości z piwnicy; poda się to z młodymi kartofelkami, z wiśniowym kompocikiem, bądź z jogurtem własnej roboty. Przypomniała sobie też o dwuletniej, słodziutkiej i pachnącej sadem czereśniówce, którą pożywią się w niewielkiej ilości panie.
Adam z kolei, który pewnie pod wpływem papy Hemingwaya zakochał się w rybim żywiole, myśląc o uczcie, postanowił zakupić kilka pstrągów sprzedawanych w miasteczku przez wytrawnych wędkarzy, a zatem i on dołoży swoją męską dłoń w kobiece, kulinarne przygotowania i, uspokajając babunię, która domyślawszy się, że Zawiślakowie pozostaną u nich do późnego wieczora, rozważała z niepokojem, co też podać na kolację.
- Babuniu - wyrzekł Adam - na babuni masełku, ze szczypiorkiem, natką pietruszki, czosnkiem i sokiem z cytryny, takie pstrągi usmażę, jakich w tych stronach jeszcze nie jadano.

I przeminęła ta niebiańska, niedzielna uczta, i tak jak wszystko na tym bożym świcie, co ma się stać, się stanie, i dopełniły się rozmowy z sąsiadami, i po wieczorze, który nie pójdzie w niepamięć, nastąpiła noc, a po niej nastał nowy dzień, potem drugi i kolejne, i znów najdroższy babuni i Staszkowi włóczykij wybrał się w las na kurki i sitaki, i po raz kolejny targał wiaderka do skupu, i smażyła babunia grzybki, i zasypywała je solą, aż nastał dzień taki, podły i do wszystkich poprzednich niepodobny, że ich syneczek w świat wyruszył, nie bardzo daleki, ale też i niebliski, a zapowiedział się staruszkom na początek września; niedługi to czas, ale i bardzo długi; a w plecaku miał to, co potrafił sobą unieść, babcine smakołyki, a odszedł, po najszczerszym rąk staruszków ucałowaniu tą samą drogą, jaką przyszedł, ale czy doszedł do miasta, gdzie na niego czekano, czy może rozgościł się w przyszkolnym mieszkanku na dłużej, aby samemu nie oglądać gwiazd jaśniejących na pogodnym, nocnym niebie, tego nie wiem, a jeśli się dowiem, to może innym razem o tym opowiem.

[04.06.2017, Woking w Anglii] 

4 komentarze:

  1. Jaka sympatyczna odmiana w życiu starych ludzi taki obiad z sąsiadami. Domowej nalewki napiłabym się chętnie, ale od prymuchy wolę jednak koniak...

    OdpowiedzUsuń
  2. eh tego chyba już człowiek za bardzo nie doświadczy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak ciekawie budujesz napięcie, że nie doczekawszy się rozwiązania, zerknęłam na koniec, a jednak poszedł był szukać swego szczęścia hen, daleko od babcinych pierogów. Kiedy wróciłam do uczty z Zawiślakami, przed oczyma został powidok tych chwil z babcinym domem.
    Serdeczności zasyłam

    OdpowiedzUsuń
  4. tak zwyczajnie a jednocześnie tak obrazowo piszesz Smoothoperatorze.
    Dziękuję Ci.

    OdpowiedzUsuń