CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

10 lipca 2017

O CZYM SZUMIĄ LIPY W LIPCU (2)

Zaszumiały o kolejnej mojej trasie, która zaczęła się dosyć szybko już we wtorek, 4 lipca, ale załadunek zapowiedziany był na środę, w miejscowości Bor w Czechach.
Po nocy spędzonej w aucie na targowisku w Kłodawie (stamtąd wzięliśmy z Ukraińcem trzeciego kierowcę) ruszyliśmy do Czech. W trójkę niełatwo jechać, trudno o odpoczynek, więc zdecydowałem się prowadzić przez większą część trasy (w sumie przejechałem az pod Koeln ponad 1200 kilometrów).
Trasa poprowadziła nas przez polskie i czeskie Karkonosze, a konkretnie przez Szklarską Porębę (wieki tam nie byłem i niewiele rozpoznałem), Jakuszyce a dalej przez Harachow w Czechach. Sudeckie krajobrazy piękne, każdy to przyzna, a u naszych południowych sąsiadów trafiło nam się przejeżdżać także podrzędnymi drogami pełnymi zakrętów, prowadzącymi wzdłuż wiosek i niewielkich miasteczek, to coś dla mnie. Później autostrada w pobliżu Pragi, sporej wagi załadunek, znów autostrada, ta czeska i niemiecka, na Norymbergę, aż po Koeln.
Od Koeln przysypiam obok prowadzącego renówkę Ukraińca, przesypiam Belgię (powiedzmy, że jest to sen) i budzę się przed Dunkierką.
W miejscu, gdzie zmieniają się kierowcy, w Marck pod Calais, przesiadam się do innego auta (wraz z całym „inwentarzem”, jaki zabrałem z sobą w trasę) bo przeznaczono dla mnie dosyć długą trasę z dwoma rozładunkami: w Bromyard pod Manchesterem i w Bentleyu w Crewe pod Birmingham. Jeszcze tego samego dnia, 6. lipca, wieczorem podjeżdżam do Bournemonth, w południowo-wschodniej Anglii, niemal nad samym Kanałem la Manche za Southampton. Dało to w sumie około 900 kilometrów po Anglii, ale znów miałem możliwość zjechania w paru miejscach z autostrady, gdzie drogi wąziutkie, zjazdy i podjazdy, mnóstwo zakrętów, a jedzie się często wzdłuż żywopłotów, niemal dotykając ich lewym bokiem ciężarówki.
Po dobrze przespanej nocy mam załadunek (jakaś maszyna z Japonii - towar do Włoch, pod Mediolan). Maszyna jest na tyle wysoka, że muszę podnieść plandekę, co w przypadku mojego auta jest dosyć, jeśli nie skomplikowane, to pracochłonne.
I w końcu powrót na kontynent, 350 kilometrów do Dover, prom, podjazd do „domu”, kąpiel, pranie, zrobienie porządku z bagażami, książka, komputer i przed szóstą kładę się spać.
O ósmej pobudka. Mam w Marcku zmienić Polaka, który pokpił sprawę i nie daje sobie rady z jazdą. Nie powiem, żebym był szczęśliwy z nowej trasy po dwóch godzinach snu, ale nie ma innej rady. Wyruszam z Ukraińcem, stojącym w nocy w pobliżu „domu”, podjeżdżam do Marcka, polski kierowca, którego zmieniam śpi, budzę go, zabiera swój bagaż, ładuję swój. Okazuje się, że mam niezatankowane auto, a kurs jest specjalny, szybki. Z dokumentacji dowiaduję się, że nieszczęsny kierowca powinien być na rozładunku w „Fordzie” w Dagenham pod Londynem o godzinie szóstej rano, a wyjeżdżam z Marcka, po zatankowaniu renówki o przed jedenastą. Do Londynu nie jest wprawdzie daleko, a do tego skierowano mnie na tunel, a nawet zważywszy na godzinną różnicę czasu, niezwykle trudno będzie mi zdążyć na 13-tą - ostateczny czas rozładunku. Jadę na maksa, mozolnie odrabiając minuta po minucie, ale kiedy wjeżdżam do Londynu, moje dziesięciominutowe opóźnienie zaczyna wzrastać. Tuż przed wjazdem na tunel pod Tamizą otrzymuję komunikat, że na rozładunku w Dogenham nie będą na mnie czekać, a że towar z jakim jadę jest szczególnie ważny i kosztowny, otrzymuje polecenie powrotu do Dover, na płatny parking, czyli mam wrócić 130 kilometrów. Tu w Dover, w Priority Freight odsypiam nie do końca przespaną wczorajszą noc i o trzeciej rano wyruszam ponownie do Dogenham.
Z uwagi na cenną przesyłkę, w „Fordzie” wyjątkowo rozładowują mnie w niedzielę, skąd podjeżdżam pod Woking, gdzie będę oczekiwał do poniedziałku na powrotny kurs na kontynent.
Swoją drogą podejrzewam, że dla tego polskiego kierowcy, którego musiałem zmienić w dosyć wyjątkowych okolicznościach, będzie to jeden z ostatnich kursów po Europie i firma ściągnie go do kraju. Szkoda mi tego faceta, ale z drugiej strony nie powinno się dawać „ekspresa” i to do Anglii komuś nowemu, bez doświadczenia, kto na dodatek, nie jeździł w ogóle po Anglii. Spedytor podobno tego nie wiedział.
Dla mnie ten przypadek jest o tyle przykry, że chociaż nie jestem winny siedmiogodzinnego opóźnienia, to na rozładunku musiałem „świecić oczami”.

[09.07.2017, Chertsey, Surrey w Anglii]

4 komentarze:

  1. Takie nieprzewidziane sytuacje i denerwują, i uczą pokory. Praca stresująca, a w dodatku na czas wymaga koncentracji, skupienia i trzymania "nerwów" na wodzy.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasami "puszczają", ale na szczęście na chwilę :-)

      Usuń
  2. Gdy czytam o ilościach kilometrów, niedospanych nocach i innych problemach, to serce boli na samą myśl, bo to nie wycieczka przecież...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hm... do wszystkiego można się przyzwyczaić... dzieci w Jemenie mają gorzej :-(

      Usuń