ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 lipca 2017

ZJAWA (3/5)

Tymczasem Włodzimierz nosił już swoją posługaczkę na rękach i obiecywał jej świat, w który zgoła uwierzyć nie była w stanie. Cieszyła ta niespodziewana miłość matkę Rozalii; jedynie jej ojciec jakoś nie przebąkiwał o szczęściu młodych, podejrzewając, że przecież im, parobkom, do świata ludzi zamożnych droga wciąż porośnięta pokrzywą, piaszczysta i zasypana kamieniami. Mrucząc do siebie pod nosem, wychodził chętniej teraz w pole, aby w pracy, dłuższej niż wynikało to z nakazu zarządcy, móc przetrawić w sobie to, co spotkało jego córkę. 
A myślał też o swojej i matki Rozalii roli, jaką mieliby pełnić we dworze po mezaliansie, na jaki się zanosiło. Córka na salonach, a oni? W ukleconej chacie z glinianym klepiskiem? A jeśli nawet zabierze ich z sobą do dworu, to przecie, jak tu przywyknąć do dobrobytu? Jak mówić „teściu” do swego pana, dobrego wszakże, lecz obcego, tego, na którego majątku całe życie się pracowało?
I tak, rok mijał na tych przemyśleniach chłopa, na zgryzotach pana Maksymiliana, na miłosnych uniesieniach młodych, a matka Rozalii z nastaniem ciepłego kwietnia poznała się na tym, że niestety lub w końcu, Rozalka oddała swemu panu to, co dotąd wzięte nie było. Matka zatem pojaśniała na twarzy, czując, że teraz nadejdzie najwłaściwsza pora na zmówiny, choć jak do tego dojdzie, nie przewidywała. Rozalia z dumą dotykała swego brzuszka, a stawała się na twarzy bardziej rumianą, a i też przytyła sama w sobie, choć nic a nic nie straciła na urodzie. Jedynie ojciec Rozalii mruczał do siebie znane melodie, pełne obawy i niewymuszonego smutku.
Włodzimierz, rzecz jasna, dowiedział się, że jego oblubienica zaciążyła, lecz póki co, nie zdradzał tej tajemnicy swemu ojcu. Z niewyjawioną przed nikim tajemnicą swej radości, przesiadywał teraz w gospodzie, gdzie popijał do siebie, Rozalii i do dziecięcia, które spłodził. Wciąż o weselu była cisza, lecz Rozalia nie dziwiła się temu, tyle razy przedtem zapewniana, że ślub, choćby z dnia na dzień się odbędzie, a weselisko sprawi się takie, jakiego dwór i wieś od stu lat nie widziała.
I stała się rzecz, która zmąciła spokój dworu. Razu pewnego carski dygnitarz, ten sam, który poszedł był na układ z panem Maksymilianem, przyjechał powozem do Zawisłocia. Przyjechał niby to z kurtuazyjną wizytą do dworu, oddając staremu szlachcicowi uszanowanie i dziękując za finansowe wsparcie córki, którą posłał był przed laty do kuzynów we Francji, aby tam odnalazła w sobie damę. Ale przyjechał nie sam. Wyprowadził z powozu swoją córkę, Saszę, która wszelkie nauki u kuzynostwa we Francji pokończyła, stosownej ogłady nabrała i przyobiecała ojcu powrócić do nadwiślańskiego kraju, który, teraz dla dygnitarza - już generała - stał się jego nową ojczyzną (za Petersburgiem już nie tęsknił). Jako dozgonnie wierna swemu ojcu za wykształcenie i możliwość podziwiania świata, obiecała mu wydać się za tego, kogo pan generał wskaże, byleby nie był to jakowyś starzec albo pijus i… choćby odrobinę był przystojny dla niej.
Zaiste dziwne było to po tych kilku latach spotkanie Romana Pawłowicza z panem Maksymilianym, schorowanym, lecz na wizytę gości należycie przysposobionym przez Rozalię, a odbytym w altanie, bo choć to dopiero był początek maja, to słońce prażyło jak w lecie. Dziwnym być musiało także z tego powodu, że chociaż pana generała serdecznie przywitano, to stary Zawisłocki nie mógł nie pamiętać tego, że wskutek upadku powstania, podówczesny pułkownik zagrabił część jego majątku, lecz z drugiej strony przecież gospodarstwo mu zostawił, choć nie bez własnego interesu, jakim było systematyczne wspieranie przez Zawisłockich kształcącej się w dalekiej Francji jego córki Aleksandry.
A jednak obaj panowie porzuciwszy próżne żale, wpadli sobie w ramiona i być może nie uczyniliby tego tak zachłannie, gdyby nie obecność Saszy, której niezwykła uroda, jaśniejąca intensywniej, aniżeli promienie popołudniowego słońca, sprawiła, że pan Maksymilian ujrzał w córce generała własną, którą Pan Bóg zabrał do siebie w dniu rozwiązania. Stary ziemianin w jednej chwili pomyślał sobie, że gdyby jego córunia żyła, musiałaby wyglądać tak właśnie jak Sasza. Nic też dziwnego, że przy powitaniu z Aleksandrą prawdziwie rzęsiste łzy wytoczyły rwące strumienie z oczu pana Maksymiliana. Dziewczyna, która o rok starszą była od Włodzimierza, nie dość, że przepięknie się przed gospodarzem zaprezentowała, to i z niewyuczoną szczerością wyraziła swą wdzięczność, za materialne wsparcie, jakiego jej z tego dworu udzielono.
Nastąpił czas przyjemnej rozmowy, przy węgrzynie i pieczonych kuropatwach, które Rozalia z kucharką podały do stołu. Panowie wspominali nieodległe, niedobre czasy, które na szczęście, że przeminęły, a nastała pora na inne, niech co było przepadnie w niepamięci, niech urodzi się nowe, słowiańskie, pełne wiary i nadziei w lepsze, spokojniejsze życie. A jeżeli ma być inaczej, to kto miałby tego nie sprawić, jeśli młodzi, którzy niechaj porzucą płonne mrzonki z przeszłości dla uszczęśliwienia siebie i kraju, bogacąc się i żyjąc dla tych, którzy po nich nastaną.
Piotr Pawłowicz, który w Królestwie zostawił szmat swojego żywota i mówił po polsku jak we własnym języku, przewidywał, że po odejściu w stan spoczynku pozostanie w nadwiślańskim kraju, do którego pomimo zawirowań dziejowych i burz historii przywykł, a jedyną materią, która zacieniała jego świetlaną przyszłość było wydanie Aleksandry za mąż, za Polaka właśnie, aby chociaż w ten sposób móc spłacić krzywdy, jakie orężem temu dzielnemu narodowi uczyniono. Generał co i rusz w przyjaznej rozmowie chwalił Saszę, że mądrze ma w głowie poukładane, że wykształcona i świata poznawszy, nie dała się zwieść jego tombakowej ułudzie, że posłuszna i dla mężczyzny, którego los jej wskaże, będzie wierną, że z serca dobrotliwa i współczująca jest dla ludzi, że chociaż nosi szlachetne nazwisko Michajłowów, to nie jest ci ona stworzona do próżnych zabaw i tańców, a jak pokocha, to pokocha szczerze i do śmierci. Tak bardzo pewien był swojej córki.
Włodzimierz nie przysłuchiwał się w całości tej rozmowie, a jeżeli przysiadł się do posiłku, aby nie uchybić gościnie, to uczynił to również z powodu pięknej Aleksandry, usadzonej naprzeciwko niego. Nie mogła mu się nie spodobać córka generała - ciemnolica, czarnowłosa, szczuplutka jak młoda łania, jakże inna od jego Rozalii. Aby nie być poczytanym za gbura, który nie wie, jak powinien się zachowywać w towarzystwie damy, napoczął z nią rozmowę, na mało istotne wprawdzie tematy, głównie gospodarskie, więc, jak podejrzewał, nieciekawe dla obytej w świecie młodej kobiety, to jednak i dla tych prozaicznych spraw, jakimi ją darzył, uzyskał, o dziwo, jej zainteresowanie.
Czas wizyty dobiegł jednak końca i pan generał z córką wyjechali do Gozdowa, gdzie przezornie Roman Piotrowicz zamówił nocleg na kilka dni dla ich obojga, aby Saszę cokolwiek oswoić z krajem przed wyjazdem do Warszawy, gdzie czekała już na nią świeżo zakupiono mała kamieniczka, usytuowana na obrzeżach miasta.
Pan Maksymilian, któremu podagra jakby mniej dokuczała podczas wizyty obojga gości, początkowo zagniewał się na generała, że ten odrzucił zaproszenie do zamieszkania we dworze; dwa pokoje stoją przecież dla gości otworem, ale w końcu pogodził się z tym, że Roman Piotrowicz miał wobec noclegu inne plany, jednakowoż zaprosił państwa na niedzielny obiad, jak raz w dzień poprzedzający podróż gości do Warszawy.
A z tego drugiego spotkania skutek był zgoła nieprzewidziany. Otóż obaj panowie, najpierw we własnej komitywie, umyślili sobie, aby na wieczną zgodę i dla świetlanej przyszłości, której już pewnie obaj nie zobaczą, połączyć młodych nierozerwalnym małżeńskim związkiem, jeśli tylko przypadną ku sobie.
Dla pana Maksymiliana wyrażenie takiej zgody nie było sprawą łatwą. Nie był wprawdzie świadomy tego, że Rozalia zaszła w ciążę z jego synem, ale wiedział wszak też o tym, że ci dwoje mają się ku sobie, więc przed udzieleniem ostatecznej odpowiedzi generałowi zawezwał na poufną rozmowę swego najmłodszego syna, przedstawił mu pokrótce, jak się sprawy mają i poprosił Włodzimierza o decyzję. Ten, postawiony niemal przed ścianą, pomny obietnic składanych swej lubej, nie od razu wyjawił, co postanowił. Czy to piękność Aleksandry zmąciła jego umysł, czy to prognoza dobrobytu, który stanie się udziałem młodych ślubujących sobie wierność przed ołtarzem, czy to chęć wypełniania synowskiej powinności, dość powiedzieć, że Włodzimierz przystał na propozycję ojca, nie znając jeszcze, co na ten temat ma do powiedzenia Sasza. Możliwe, że podczas tej sekretnej z ojcem rozmowy Włodzimierz liczył na to, że przez tę piękną, światową pannę zostanie odrzucony. Lecz stało się inaczej: Aleksandra spłoniła wprawdzie wstydem i niepokojem, ale nie patrząc nawet na ojca, wyraziła zgodę. I odtąd życie we dworze potoczyło się nienormalnym biegiem.
W tym miejscu kuzynka Bernadetta przerwała swą opowieść, domagając się mocnej herbaty, która pomoże jej ubrać w zdania opowieść o najgorszym, co się potem stało. A stało się i to wiele. 
Ledwie Rozalia powzięła wiadomość o szykujących się w życiu jej oblubieńca zmianach, popadła w rozpacz taką, z której nie sposób było jej wydobyć, z tego stanu, jaki jest właściwy zdradzonej kobiecie i porzuconej matce nienarodzonego jeszcze dziecka. Na nic się zdały ani matczyne pocieszenia, ani ojcowe przytulenia, ani też pana Maksymiliana zapewnienia, że wynagrodzi cierpienia młódki, oddając jej rodzinie urodzajny kawał pola, aby nie upragnęła dostatku. Rozpacz i niezrozumienie zawładnęły umysłem nieszczęśliwej dziewczyny. Skowycząc z bólu po rozmowie z niedoszłym teściem, pomknęła do domu, nie chcąc słuchać wyjaśnień Włodzimierza i jeszcze tej nocy bez pożegnania z ojcem i matką przepadła jak kamień w wodę.
Pastuch od krów, grzejący się przy ognisku, popijający żytnią gorzałkę zaświadczył potem, że widział Rozalię, jak biegła ciemną drogą do lasu. Odtąd wszelki słuch po niej zaginął. Nie widziano jej ani w lesie, ani też na sąsiednich polach. Czy to rzuciła się w toń jeziora, nie chcąc obnosić przed światem swojego upokorzenia, czy też pożarły ją wilki? Nikt nie wiedział. Nie spotkano jej odtąd  żywej, ani też nie znaleziono jej ciała. Przepadła i tyle.
Jeszcze tej jesieni Włodzimierz z Saszą ślubowali, a huczne weselisko wyprawiono we dworze, spraszając sąsiadów z całej okolicy, znajomych generała i jego bliskich, jaki też najdalszych krewnych. Dworska wieś niemal cała zeszła się na ucztę. Muzyka a taniec zawładnęły światem. Bawiono się dwie noce, lecz bez rodziców Rozalii, którzy jeszcze z nastaniem lata wybrali się w świat daleki, odrzucając pana Maksymiliana prośbę, aby zostali. Stary ziemianin w międzyczasie podupadł bardzo na zdrowiu, co na wsi i we dworze tłumaczono tym, że dowiedział się wreszcie i jako ostatni o tym, że Rozalia przepadła z poczętym przez nią i Włodzimierza dzieckiem. Na weselu pan Maksymilian z fotela nie schodził, a tydzień później, zdławiony niemocą, zaległ na łożu, z którego już nie powstał. Umarł bez świadomości, że dokonał swego żywota.
Bardzo wczesną wiosną po cieplej i wilgotnej zimie, na Zawisłocie nadciągnęła plaga. Najpierw pomarły świnie, potem bydlątka wydały z siebie ostatnie tchnienie na chorobę dotąd we dworze nie znaną. Dziwne to było, bo w sąsiadujących z Zawisłociem majątkach Lwowicza i Stanisławskiego pomór szkód nijakich nie uczynił.
Wczesna wiosna przemieniła się niemal z dnia na dzień w upalne lato, niosące z sobą na przemian: gorączkę, ulewy, gradobicia i pioruny. Rzecz dziwna, że te ulewy i gradobicia zgrabnie omijając majątki sąsiadów, całe swe okrucieństwo wykazały względem zawisłockich posiadłości. Całości nieszczęścia dokonał piorun, który trafił nie gdzie indziej, jak we dwór Włodzimierzowski. Młodzi ledwie umknęli z życiem, lecz spłonęła stajnia z końmi, a zagrożone były też czworaki, odratowane z trudem przez chłopstwo. Zarzewie ognia, gonione porywistym wiatrem, zdołano wprawdzie zahamować,. lecz całe połacie ozimego żyta i pszenicy spłonęły doszczętnie, pozostawiając po sobie krajobraz nędzy i rozpaczy.
Zawisłocie zginęło bezpowrotnie, a z nim upadła bogata dworska wioska. Włodzimierz z Saszą znaleźli się z konieczności w Warszawie, majątek sprzedano za grosze, bo wieść gminna o tym, że wskutek małżeńskiej transakcji, jakiej poddali się młodzi, w Zawisłociu, a głównie w zawisłockim lesie straszy, doszła do kupujących, którzy, nawet jeśli nie dawali wiary tym bajaniom, to skorzystali z okazji, aby nie płacić za wiele za spalony dwór, czarniejącą i zapuszczoną ziemię oraz za to, że z powodu migracji fornali, nie będzie kto miał uprawiać pola.
Nie otrząsnąwszy się jeszcze po stracie ojcowizny Włodzimierz miał doświadczyć od losu kolejnego ciosu - przy narodzeniu dziecka pomarła wraz z noworodkiem płci męskiej Sasza, a mąż i ojciec w jednej osobie stoczył się prędko do rynsztoku. Beznadziejnej pociechy zaczął szukać w alkoholu. Generał, sam ledwo trzymający się na nogach ze zgryzoty, niemal codziennie wydobywał zięcia z najgorszych szynków i ciemnych, przez oczami samego Boga ukrytych melin. Zabierał Włodzimierza do domu, pozwalając mu wytrzeźwieć przez noc, bo rozmowa z zięciem po pijaku, jakiego by celu nie miała, możliwą nie była.
Jednego razu go nie upilnował i najmłodszy z Zawisłockich dostał się pod konie powozu. Jedyne, co dobrym się stało, to to, że nie cierpiał długo przed śmiercią.
Dwie niedziele po śmierci Włodzimierza na jego grobie, gdzie spoczął u boku swej żony i dziecięcia, wystawionym w Warszawie, widziano brata Antoniego. Mówiono, że Antoni gorzko nad grobem brata i bratowej zapłakał, lecz tropiony przez carską policję, ledwo zdołał z Królestwa zbiec i tylko dzięki towarzyszom sprawy ujechał do Galicji, a stamtąd… Bóg jeden gdzie.
W taki oto sposób kuzynka Bernadetta zakończyła swoją opowieść.
- Naprawdę, babuniu w tym naszym lesie straszy? - zapytał mój dzielny malec.
- A straszy. I to jak bardzo straszy - przestrzegła kuzynka - A niech was ręka boska broni od tego, aby kiedykolwiek podążać drogą, która spod dworskiej ruiny prowadzi do lasu, to raz, a drugie to, że niech ta sama dłoń Opatrzności uchroni was od tego, abyście w swoim życiu od danych szczerze przysięg i obietnic mieli kiedykolwiek odstąpić, krzywdząc innych. Inaczej okrutna zemsta was dopadnie. 

[15.07.2017, Chertsey, Surrey, w Anglii] 

1 komentarz:

  1. Wieść gminna zawsze za grzechy każe, tu na ziemi i od razu, co w rzeczywistości nie ma miejsca, niestety.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń