ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 lipca 2017

ZJAWA (4/5)

Po nie do końca przespanej nocy zapanował dzień, dzień wyjazdu kuzynki Bernadetty. Do uroczystego, pożegnalnego obiadu, spóźnionego nieco, Dorotka z Pawełkiem przystąpili z różowymi, gorącymi policzkami, a nasz synuś, zwykle chętnie zabierający głos podczas posiłku, za co, nawiasem mówiąc, bywa przez żonę karcony, tym razem zachowywał się cichutko, jak przysłowiowa mysz pod miotłą, oczekująca na to, aż uganiające się za nią kocisko obeżre się do syta i pójdzie wreszcie spać na kanapę.
Co tu mówić, dzieciakom dała swoja opowieścią kuzynka impuls do niespokojnego przemyślenia. Ale czy można się temu dziwić, skoro ja, człowiek dorosły i niedający wiary opowieściom z pogranicza snu i fantazji, jak żyję, nigdym swojej stopy nie postawił na leśnej drodze, przed przemierzaniem której przestrzegała ponownie kuzynka Bernadetta. Przy ruinie zawisłockiego dworu, a i owszem byłem, może ze trzy razy, lecz nie znajdując w nim niczego, co pobudziłoby moją wyobraźnię, pospiesznie wracałem do swojego domu, najczęściej drogą wedle łąki, mając za każdym razem u boku psa, zawsze chętnego na takie spacery.
Owszem, nawet nie dając wiary opowieści kuzynki, cała opowiedziana przez nią historia była na tyle zajmująca, aby choć przez chwilę się nad nią zastanowić. Mnie jednak ciekawiło najbardziej to, że pomimo wielokrotności słuchania tej opowieści, kuzynka Bernadetta nie zmieniła w niej ani słowa. To czego dowiedziałem się za pierwszym razem, pozostało niezmienione w najdrobniejszym szczególe także zeszłego wieczora. Albo więc nasza dobrotliwa kuzynka nauczyła się jej na pamięć (a pamięć miała na swój wiek dobrą, oj dobrą), albo też….
- Tak sobie myślę, moi mili - przemówiła tuż po słowach pożegnania - że chyba to jest już moja ostatnia wizyta u was…
I nie chcąc rozwijać swego przypuszczenia, zapewne ze względu na dzieci, natychmiast dodała:
- Teraz to wy przyjedziecie do mnie. Dadzą wam znać, kiedy będę gotowa.
Pociąg miała o dwudziestej pierwszej czterdzieści i było wiadomo, że nie odstawimy jej do miejskiego autobusu, kończącego trasę naprzeciwko dworca, choć jadąc do nas, nie powiadomiwszy o swoim przyjeździe (za co musiała wysłuchać od mojej żony wiele cierpkich słów), dojechała niemal pod sam nasz dom autobusem.
Usadowiłem ją na tylnym siedzeniu naszego auta, walizkę włożyłem do bagażnika i trąbiąc na wiwat, odpowiedziałem rodzince na zamaszyste machanie rękoma, słodząc przy okazji łzy mojej żony, która wielce kuzynkę Bernadettę szanowała i skora była ją gościć dłużej, nawet jeśliby miała kolejną noc spędzić na nieprzespaniu.
Kupiłem jej bilet i doprowadziłem do przedziału, i jeszcze raz pożegnaliśmy się czule, nie ukrywając wzruszenia. W końcu świadomość, że kuzynka, nie bez racji, dała mi do myślenia, że pewnie już nie starczy jej sił na podróż do naszego sioła, przygnębiła mnie na tyle, że obserwując odjeżdżający z peronu pociąg i mnie spłynęła wątła łza po policzku.
A kiedy wsiadłem do samochodu… no cóż… sam nie wiem, co mnie natchnęło, ale tym razem, dodajmy, pierwszym razem, zapragnąłem zmienić trasę podróży z miasteczka na wieś. Którędy zatem pojadę? Pewnie, że skrajem starego lasu, gdzie droga wije się okrutnie i może zmylić każdego. Ale czy mnie, który doskonale zna jej położenie? Ba, posiadam nawigację, która, jeśli zabłądzę i z tej opresji wyciągnąć mnie potrafi. Mamy wszakże wiek dwudziesty pierwszy, nie dziewiętnasty. Mam telefon komórkowy, który także w razie nieszczęścia (o jakim ja nieszczęściu myślę, wszak żyjemy w wieku rozsądku i nauki) pomoże.
Jadę zatem w stronę wioski i na trzecim rozwidleniu skręcam w lewo. Mijam kilka domów; tam jeszcze szosa wąska, lecz asfaltowa; dalej zamienia się w typową szutrową, niezbyt wygodną, choć w pełni przejezdną drogę i na zakręcie, co to pojawia się tuż za mostkiem, pod którym wije się strumyk zasilający jezioro, zjeżdżam w stronę lasu. Zerkam na nawigację. A jakże, nowoczesna technika rozpoznała tę drożynę, o której wspominała kuzynka Bernadetta i o której sam przecież mam świadomość, że istnieje.
Wjeżdżam zatem w ciemność. Reflektory auta oddzielają światło od ciemności. Spostrzegam, iż pomimo tego, że droga biegnie wzdłuż lasu, będącego po mojej lewej stronie, wysokie acz pochylone ku jej osi drzewa otaczają mnie także z prawej strony. Widać z tego, że prastare knieje wdarły się także na przyleśne mokradła i łąki i trudno tu mówić, że pokrętna ścieżka błądzi skrajem lasu, ale że ten las ją pochłonął, zataczając nad nim półkulę żywego tunelu, w kilku miejscach tak niskiego, że gałęzie pazury drzew i krzewi drapią hałaśliwie dach niewysokiego przecież auta.
Im głębiej zajeżdżam w puszczę, tym trudniej mi jest się wyswobodzić z tych chaszczy, co nade mną o dach auta tłuką i rysują przednią szybę. Ledwo też unikam wyrastających nagle na prostej, piaszczystej drodze kamieni, przejeżdżam nieskoro po padłych kręgosłupach obumarłych drzew i gałęzi, rzuconych byle jak w poprzek drogi, omijam z największym trudem lisie, borsucze albo szczurze nory, zjeżdżam nagle w dół, a koła samochodu buksują w mokrym w tym miejscu, gliniastym podłożu, wpełzam na najniższym biegu na piaszczyste wzniesienie, pokonując je wolniej aniżeliby to uczynił starzec o lasce, a później moje auto brnie chyżo, torując sobie drogę między wysokimi drzewiskami pokrzyw i nie mniej potężnymi, acz rzadszymi kolumnami ostów i łopianów, i znów wykroty, jamy, omszałe zwaliska kamieni, i wreszcie przystaję.
 W światłach reflektorów, po mojej prawej stronie, gdzie nie powinno być lasu, złamana na wpół wierzba, a na jednym z jej kosturów usadowiła się sowa, nadnaturalnie, jak mi się zdawało wielka, ze ogromnymi oczami skrzącymi się, jak dwie bryły rozgrzanego do czerwoności węgla. Gdzieś w dali, nieco poniżej, gdyż niespodziewany przystanek wypadł mi akurat na szczycie niewysokiego wzgórza, przemknęło mi podłużne cielsko zwierzęcia, mniejszego i niższego od psa. Zanim przemknęło, spostrzegłem przed sobą dwa turkusowe koraliki jego oczu. To lis, wymknęło mi się z półotwartych ust. Odetchnąłem z ulgą, kiedy wielkie sówsko przepłynęło bezszumnie tuż przed przednią szybą auta, niemal dotykając jej bezgłośnymi skrzydłami. Po lewej stronie usłyszałem z kolei jakiś metaliczny skowyt, pohukiwanie; nareszcie olbrzymi nocny motyl zasiadł na wycieraczce i ani myślał się z niej usunąć. I jeszcze jakieś pląsy, dąsy, nawoływania… jakby cały ten świat zwierzęcy zamierzał oznajmić mi, że oto naruszyłem granicę poza którą człowiek niemile jest w tym miejscu widziany.
I nagle zagasło światło.     
Pogrążyłem się, zdawać by się mogło w absolutnej czerni, bo nie tylko nie żarzyły się reflektory, lecz również wewnątrz auta zapanowały bezwzględne ciemności. Ze zgrozą pomyślałem, że nagle pozbawiony zostałem prądu płynącego z akumulatora i to nie za sprawą braku styku klem z ołowianymi trzpieniami dawcy energii; w takim wypadku podczas przekręcenia kluczykiem, zaiskrzyłaby na czerwono przynajmniej jedna z kontrolek na pulpicie, lecz nic takiego nie miało miejsca. Akumulator, który nie był przecież taki stary, zginął śmiercią tragiczną, albo też z niewiadomych przyczyn został rozłączony. Przeczekałem chwilę, aby spróbować przyzwyczaić źrenice oczu do ciemności i nacisnąłem klamkę drzwi, lecz próbując je otworzyć, drzwi napotkały dźwięczącą przeszkodę, uderzając zapewne o kamień, który bronił dostępu przed ich otwarciem na tyle, abym mógł się wydostać na zewnątrz. Przesiadając się na stronę pasażera, trąciłem dłonią telefon komórkowy, pozostawiony w zagłębieniu nad dźwignią zmiany biegów. Dotknięty, zabłysnął bladym, błękitnym światełkiem. Zdążyłem jedynie dostrzec na wyświetlaczu informację o braku zasięgu, kiedy i ten elektroniczny mechanizm utracił blask. Pomyślałem teraz o nawigacji, która przechodząc w stan spoczynku, zwykle gasła, lecz i w tym wypadku moje próby uruchomienia jej w trybie zasilania bateryjnego zakończyły się niepowodzeniem. Wtedy dopiero postanowiłem wysiąść z samochodu od strony kierowcy. Pociągnąłem klamkę do drzwi, popchnąłem je przedramieniem; otwarły się szeroko, przesuwając się po twardych badylach zielska. Wstąpiłem w ciemność, mroczną i wilgotną, nasyconą odgłosami zwierzęcej, niespokojnej nocy. Gdzieś wysoko na niebie błyskały z pewnością gwiazdy, lecz otoczony zewsząd zwartym szpalerem drzew, nie dostrzegłem żadnej z nich. Stałem w bezruchu po prawej stronie samochodu, wciąż zdany na niedoskonałość ludzkiego wzroku podczas ciemności. Już miałem przejść do przodu, aby otworzyć maskę auta, kiedy przypomniałem sobie, że nie zwolniłem dźwigni, przy pomocy której uwalnia się mechanizm blokujący otwarcie maski. Należało więc wrócić do kabiny i wymacać plastykowy języczek dźwigni znajdujący się nisko, po lewej stronie od pedału sprzęgła.
I w tym momencie wychynęła z mroków nocy jasna poświata, coś jakby łuna, jak gęsta, podświetlona srebrnym światłem mgła, która pęczniała, nabierała kształtu; najpierw powłóczystego welonu w formie stożka, później ten welon uwypuklał kontury ludzkiej postaci, aż wreszcie zobaczyłem przed sobą sylwetkę kobiety, pełną, doskonale zarysowaną. Zbliżała się ku mnie z uniesionymi niewysoko ramionami, potem wznosiła je wyżej i wyżej. Stanęła przy mnie tak blisko, że niemal poczułem na sobie, na swoim ciele, głowie, włosach dotyk jej dłoni. Cała jej postać wionęła arktycznym chłodem.
Jeśli nawet nie ogarnął mnie paniczny strach, to zdrętwiałem z przerażenia, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa, ani też zrozumieć w myślach, kim, czy czym jest ta zjawa, ten upiór zastępujący mi drogę, który pewnie wyłączył mi cywilizację.
- Tak długo na ciebie czekałam - usłyszałem nagle z ust, które poruszały się powolnymi ruchami warg na nagle utworzonej ze srebrzystej materii mgławicy twarzy. A była to twarz naprzemiennie: młoda, o obliczu dziewczyny zdradzającej szlachetne piękno i powab, i stara, porysowana głębokimi bruzdami zmarszczek twarz kobiety - wiedźmy, tak przerażająco starej, że niemal składającej się z samych chroboczących podczas byle jakiego ruchu kości.
- Czekałam, aż się opamiętasz i wrócisz do mnie. Obiecałeś przecież… obiecałeś - mówiła do mnie zjawa, a ja czułem na głowie dotyk palców jej dłoni, raz delikatnych i smukłych, innym razem kościstych, rysujących moje czoło i policzki jak szpony jastrzębia.
Oddychałem głęboko, nabierając do płuc wory wilgotnego powietrza nocy. Przymykałem i otwierałem oczy, próbując skasować bezpowrotnie obraz zawieszony przede mną. Wykonałem potem rękoma ruch przypominający zdejmowanie ze sznura płachty wysuszonej na wietrze pościeli. Nie pomagało nic. Stałem oko w oko z widmem, które nie dość, że zatrzymało mnie na tym pustkowiu, przerażało całym swym jestestwem, to jeszcze przemawiało do mnie. Zaraz, zaraz, jest przecież dwudziesty pierwszy wiek, a ja, ja w końcu nie jestem podatny na tego rodzaju obrazy, nie wierzę w cuda i duchy. Miałbym że ulec siłom nieczystym, w które nie wierzę? A może to sen? Może oszalałem.
- Nie powiesz nic? Zupełnie nic? Zostawiłeś mnie z dzieckiem dla niej, dla swojego szczęścia, którego przecież nie zaznałeś - mówiło do mnie widmo, a ciężar tych snów zaległ na moich barkach, ucisnął klatką piersiową, uczynił z moich nóg ołowiowe kolumny.
- O, mój Boże, to ona? - wyszeptałem do siebie. - Nie, ja śnię. To tylko sen.
- Rozalia? - zapytałem wreszcie.
- Nie poznajesz? - zarechotała śmiechem staruchy. - Bernadetta ci o tym powiedziała?
Przytaknąłem głową. A jakże, ona, nikt inny.
- A czy ty wiesz, kim jest Bernadetta? - zapytała jeszcze jako starucha, po czym jej twarz zmieniła się i na chwilę znów stała się dziewczyną.
- To była twoja córeczka, Włodzimierzu - powiedziała przymilnie, a ten głos zabrzmiał tak, jakby ochoczo przynosił z sobą dobrą nowinę. - Ta córeczka, mój kochany, miała potem swoją ukochaną, śliczniutką, rezolutną, o mój Boże, jak ona była kochana, a też została porzucona, jak ja przez ciebie... ale i ona po zamążpójściu powiła śliczne dziecko, ech, jakież ono było zdolne, jak urodne… teraz wiesz Włodzimierzu, wiesz, kim jest…?
- To kuzynka Bernadetta? - nie wahałem się zadać widmu tego pytania. Wciąż nie mogłem uwierzyć, a jednak…. - To twoje dziecko, Rozalio, przeżyło?
Po raz pierwszy mgławica na twarzy zjawy rozsunęła usta w dyskretnym uśmiechu.   
- A ty? Przeżyłaś? Żyjesz?
Na oblicze widma nasunął się teraz cień, a wyglądało to podobnie do tego, jak na rumianą twarz księżyca po jego wschodzie nasuwa się bury obłok, który jeszcze nie zasnął i dopiero szykuje sobie nocne posłanie. Młoda, promiennie uśmiechnięta twarz dziewczyny-zjawy przeistoczyła się w kanciastą, kolczastą maskę staruchy.
- Ha, nie podobam ci się. Żyję, bo życie silniejsze jest od śmierci. Nic łatwiejszego nad zabicie siebie, siebie i nienarodzonego. Życie jest cierpieniem, ale to zawsze życie, nie śmierć. Śmierć to ostateczność…
I znów obudziła się w zjawie twarz młoda…
- Ile czasu ja przez ciebie wycierpiałam, Włodzimierzu. Ale i ja sprawiłam ci ból. Gdybyś wtedy odstąpił od tamtej… gdybyś przyszedł, wrócił…
Twarz staruchy przewzięła tę młodą…
- Tłumacz sobie tłumacz - rzekła do siebie, do tej młodej - a i tak nic nie pomożesz, niczego nie wskórasz. Włodzimierzu, pamiętasz tę nagła śmierć twojego ojca, pomór, płonący dwór, swoją żonę konającą w boleściach, dziecko, któregoś nie przytulił… a wreszcie, czy poczułeś to końskie kopyto na swojej skroni. Tak miało być, Włodzimierzu - zagrzechotała śmiechem tak szyderczym, a z mojego czoła spłynął gorący strumień potu.
Po raz kolejny zajaśniała transparentnie młodziutka twarzyczka Rozalii.
- Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz, Włodzimierzu? - usłyszałem i nagle jasność tak jak powstała z otchłani moczarów, tak i ta mglista, ubrana w srebrny tiul welonu niewieścia poświata zeszła do podziemia, pozostawiając po sobie rozdygotane wspomnienie niedokończonej nocy.
Znów ciemność zawładnęła knieją. Wszedłem do auta i najpewniej zasnąłem.  

[16.07.2017, Chertsey, Surrey, w Anglii

2 komentarze:

  1. Straszny sen ze zjawą. Podobno zmory gnębią tych, co mają coś na sumieniu.Mroczny i piękny obrazek.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń