ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

02 lutego 2018

OPOWIEŚCI STANGRETA. OPOWIEŚĆ PIERWSZA - DZIEDZICZKA KONSTANCJA

To ja, panie Leszku, kiedy się dowiedziałem, że pani Konstancja zaniemogła, a odkąd ją znałem, nigdy nie korzystała z opieki lekarzy, pomyślałem sobie, że przyszedł i na nią czas rozstania się z tym światem, bo w samej rzeczy nie była już młodą, liczyła sobie wiosen osiemdziesiąt cztery, więc chyba nie gniewała się na Pana Boga o to, że zabiera ją na tamtą stronę, więc ja otworzyłem wrota szopy i dalejże pucować ten wóz, który służył państwu do polowań, jakie wiele, wiele lat przed wojną urządzali, a którym to ja jako stangret jaśnie państwa powoziłem. Pomyślałem sobie wtedy, że pani Konstancja rada byłaby udać się w ostatnią podróż właśnie tym powozem, bo bryczką wprawdzie dostojniej, ale gdzież tu na nią trumnę włożyć, choćby i taką malusieńką, jaką stolarz Okrasa dla niej przysposobił, bo trzeba panu wiedzieć, że dziedziczka od młodości posturę nikczemnie niewielką miała, zaś pod koniec życia jeszcze zmalała, a ważyła chyba około czterdziestu kilogramów, albo i mniej - sama skóra, kości i dusza, która waży tyle co powietrze w płucach.
A pogorszyło się jej tak z dnia na dzień; mówią, że to przez tę jamniczkę, która pewnej nocy opuściła dziedziczkę bez kwilenia pożegnania; umarła ze starości, wieleż to lat miała, pewnie ze dwadzieścia, co w psim kalendarzu oznacza wiek więcej niż sędziwy. W ogrodzie pod rozłożystym krzakiem piwonii ją pochowała, z tej racji, że suczka wyprowadzając na spacery swoją panią, tam najczęściej przestawała, musi, że wielką była adoratorką zapachu piwonii, skoro ku tym krzewinom się garnęła i wokół nich swymi odchodami wyznaczała własne terytorium.
Pani Konstancja od tego nieszczęsnego poranka, kiedy to w korytarzu pod progiem drzwi prowadzących do salonu ujrzała truchło swej ulubienicy, stała się jednym wielkim uosobieniem tęsknoty i żalu. Nie było dnia, aby nie wystawała nad grobkiem psiny, a że był to słotny, kapryśny kwiecień, tedy o przeziębienie nietrudno, co w wieku tak dostojnym musiało doprowadzić do sercowych powikłań, do niewydolności w oddychaniu i w konsekwencji do zejścia. W szpitalu, dokąd trafiła dzięki sąsiadowi, którego zadziwiła nieobecność dziedziczki pod usypanym na cześć Abisynki kopczyku, lekarze nie dawali nadziei na wyzdrowienie starszej pani, odliczali nie miesiące i tygodnie, a dni i godziny, i sędziwy, choć młodszy od pani Konstancji sąsiad Rzepecki, wywiedziawszy się o stanie zdrowia cierpiącej, pierwsze swoje kroki skierował ku mnie i do dyrekcji cukrowni. Do mnie ze zrozumiałych względów zaszedł obolały - byłem wszak stangretem jaśnie państwa, ostatnim, który małżeństwo Grzybowskich nie tylko pamiętał, ale i służył mu wiernie, dopokąd na roboty w głąb Niemiec nie został wywieziony, a że do dyrekcji zaszedł, to nie nowina, bo nieboszczyk Grzybowski, mąż pani Konstancji dyrektorował tutejszej cukrowni przed wojną, w samą okupację stanowisko swoje utracił na rzecz Niemca, lecz w kierownictwie zakładu pozostał. Również i po wojnie przez dwa lata sprawował pieczę nad zakładem, choć odbywało się to wbrew ideologii, lecz drugiego takiego fachowca jak on, póki co na podorędziu nie posiadano, więc stanowiska nie tracił, jednakowoż niebawem los sam zechciał rozwiązać sprawę dyrektora Grzybowskiego po swojemu - oto sekretarka znalazła go przed piętnastą siedzącego z głową odchyloną poza krawędź oparcia fotela, na którym siedział przy swoim biurku. Rozległy zawał zabrał mu życie, a pani Konstancja pozostała wdową, dzieci Grzybowscy nie mieli.
Jakkolwiek małżeństwo Grzybowskich nie cieszyło się estymą robotniczej władzy, to wdowę po dyrektorze traktowano z należnym jej szacunkiem i kolejna dyrekcja przymykała oczy na fakt, iż pani Konstancja zajmuje mieszkanie, w którym pomieściłyby się swobodnie cztery rodziny; stąd zresztą obszerny dom Grzybowskich, „Pałacem” nazwano. Pani Konstancja, opłakawszy męża (tak po prawdzie nigdy do końca go nie opłakała), nie chcąc wydawać się na pokusę plotek, w niecały rok po nieszczęsnej śmierci Bolesława, trzy czwarte swej wilii przeznaczyła na zakładowe przedszkole, pozostawiając sobie dwa pokoje z kuchnią i balkonem po zachodniej stronie budynku oraz część ogrodu.
Ale wróćmy, panie Leszku, do tych trzech dni, kiedy to pani Konstancja bez świadomości w szpitalu leżała, zmiłowania Pańskiego oczekując. Trzebaż było krewnych dziedziczki przywołać, aby choć w ostatniej drodze jej towarzyszyli, bo co do tego, że tygodnia nie przetrzyma, nikt wątpliwości nie miał. Na tę okoliczność przydał się sąsiad Rzepecki, który świadkował, gdy karetka panią Konstancję zabierała, on zaś wszedł w posiadanie kluczy od „Pałacu” dziedziczki. Teraz mając na uwadze skontaktowanie się z krewnymi pani Grzybowskiej, należało rozewrzeć drzwi jej mieszkania i odnaleźć jakowyś ślad rodzinny, czy to z notatek, jakie po sobie zostawiła, czy też z listów, które rzadko bo rzadko, ale otrzymywała. Rzepecki był w o tyle dobrej sytuacji, że czasami gościł u dziedziczki, choćby z powodu bliskiego sąsiedztwa, a także z tej racji, że sam wdowiec, toczył swój żywot w samotności, a ta w pewnym wieku przyjemną nie jest i z chęcią rozgląda się za równie odosobnioną od świata duszą. Rzecz jasna pan Rzepecki za żadne skarby nie zgodziłby się podczas nieobecności pani Konstancji odkluczyć drzwi od jej mieszkania, celem dokonania przeszukania krewnych dziedziczki w jej rodzinnych papierach. Owszem, uzgodnił z dyrektorem cukrowni, że poproszą miejscowego komendanta milicji, aby ten sprawował pieczę nad przeszukiwaniem śladów obecności krewnych; ten zaś dowiedziawszy się od Rzepeckiego, że jestem jedynym pozostałym przy życiu sługą państwa Grzybowskich, nakłonił mnie do tego, abym i ja uczestniczył w poszukiwaniach krewnych dziedziczki.
Tych pani Grzybowska wielu nie miała. Ze strony matki, Melanii Odrowąż-Kałuckiej pomieszkiwała na Podlasiu jakaś kuzyneczka, lecz tej w czas zawieruchy wojennej zmarło się śmiercią naturalną, w odróżnieniu od dwóch synów, którzy walcząc pod Kutrzebą jeszcze w czasie kampanii wrześniowej polegli. Została się żona starszego z nich, do tych pór (jesteśmy, panie Leszku w roku 1966) żyje, o czym świadczy znaleziona przez nas korespondencja, ale na zdrowiu podupadła; ma córkę, a jakże, ta osiedliła się w Szczecinie, lecz aby cokolwiek więcej się o niej dowiedzieć, należałoby szukać adresu jej zamieszkania poprzez matkę.
Z kolei pan Grzybowski posiadał rodzeństwo: siostra zaraz po wojnie umarła w zgliszczach Warszawy (Grzybowscy brali udział w jej pogrzebie) oraz brat z żoną i dwojgiem dzieci; ci już w czasie wojny wyjechali do Kanady, skąd często pisywali do Grzybowskich, także, a może przede wszystkim do pani Konstancji, gdy ostała się na świecie sama, bez męża.
Może to nieprzystojnie czytywać cudzą korespondencję bez wiedzy adresatki, ale czyniliśmy to przecież w szlachetnym celu, pragnąc dowiedzieć się, gdzie pomieszkują dorosłe już dzieci szwagra dziedziczki, albowiem ten, z którym pani Konstancja korespondowała, chorowitego był zdrowia, też sercowy, może to przypadłość rodzinna i trudno było przypuszczać, że stawi się na pogrzebie, a rzecz to tym bardziej przykra, że, czego dowiedzieliśmy się z jednego z listów, Karol Grzybowski nie był obecny także na pogrzebie brata, albowiem przez ówczesne władze traktowany był jako jednostka niepożądana w kraju demokracji ludowej.
Nie rozwodząc się ponad miarę, panie Leszku, powiem, że kiedy pani Konstancja ostatecznie nam zagasła, w ostatniej drodze towarzyszyli jej syn pana Karola z małżonką oraz owa pani Felicja Wiernikowska, z Podlasia, wdowa po synu Odrowąż-Kałuckim, który oddał swoje życie na polu chwały.
W tym miejscu rozpoczyna się moja rola. Otóż zdołałam przekonać księdza proboszcza do tego, aby pani Konstancja mogła ostatnią swoją podróż odbyć nie, jak nakazywał zwyczaj, w pogrzebowym karawanie, ale ciesząc moje serce, być oddana w opiekę mnie, jej wiernemu stangretowi. Jakaż piękna była to demonstracja boskiej woli! Pogrzeb z księdzem dobrodziejem, z orkiestrą cukrowniczą, z tłumem ludzi, zarówno z osady jak i z miasta, i ten mój powóz dostojny, ciągniony przez dwa gniadosze holsztyńskiej hodowli, wypielęgnowane, silne, potulne, co to oczkiem w mojej głowie były w tamte lata.
Rozumie pan, panie Leszku, jak trudno żyć, kiedy sens mojego żywota opierał się na koniach, które mnie od przedwojnia karmiły i darzyły mnie swoją przyjaźnią, i do ostatka z całych sił zawalczę o schronisko dla nich, i póki życia starczy przygarniał będę te stare, ociemniałe, kulawe, niezdatne do pracy, aby uczynić ich starość łaskawszą do zniesienia.
Niech pan zaczeka chwilę, tylko podrzucę kobyłce obroku i wymienię wodę w wiadrze, a pójdziemy na grób pani Konstancji, złożyć jej uszanowanie. 

[27.01.2018, Bab Eifel-Ost, Niederoefflingen w Niemczech]

4 komentarze:

  1. Andrzeju, bardzo ciekawie wiodłeś opowieść starego stangreta pani Konstancji.
    Interesująco wymyśliłeś dzieje jej i jej męża krewniaków.
    Podziwiam Twoją wyobraźnię, bo na pewno podczas pisania oczami duży widziałeś to wszystko, o czym napisałeś.
    Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... są w tym w opowiadaniu pewne ślady autentyczności odciśnięte z zasłyszanych opowieści, ale na tyle nikłe, że musiałem do nich dobudować fabułę...

      Usuń
    2. Moja mama też często opowiadała o dworze we wsi, o dziedzicu i jego gajowych, którzy nie pozwalali wchodzić do lasu po susz, grzyby czy jagody. Kiedyś przyłapali mamę, wtedy małą dziewczynkę, z pracowicie nazbieranym kubeczkiem jagód i kazali wszystko wysypać na ziemię.
      Takie opowieści długo zostają w pamięci.

      Usuń
  2. Takie Konstancje wiele od władz powojennych wycierpiały, ale zachowywały godność, o jednej z nich opowiadała moja teściowa...

    OdpowiedzUsuń