CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 marca 2018

WESOŁYCH ŚWIĄT

ZDROWYCH, CIEPŁYCH, POGODNYCH I RODZINNYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH DLA WSZYSTKICH GOŚCI KAWIARENKI ŻYCZY JEJ WŁAŚCICIEL.
SMACZNEGO DYNGUSA I MOKREGO JAJKA

[31.03.2018, Dourges, Pas-de-Calais we Francji]

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE SZÓSTE - WĘDKARZ

Ażeby wrócić ostatnim autobusem, muszę przyspieszyć kroku, ale nie mogę ominąć cukierni. Bartkowi należy się coś słodkiego za te chętne i sprytne dłonie, które tyle razy mi pomogły, a że zaniesie do domu, bo sam nie zje, że da Kasi, która słodyczy upragnie, bo Krzyś jest jeszcze stanowczo za mały - roczek i miesiąc chyba, więc jemu, choćby lizaczka, takiego dużego, okrągłego, a muszą na niego uważać, aby nie połknął, to co z tego - mądry chłopak, tyle że ma głupiego ojca.
Kupię bezy, serniczki i karpatki. Nowakowa jeśli piecze, to drożdżowe albo jabłecznik. Też dobre. Bartek jeśli tylko matka upiecze, przynosi, dzieli się ze mną i po pracy, a czasami przed pojadamy sobie z Bartusiem ze świeżym mlekiem. Ale Nowakowa ostatnio mniej piecze, bo i z czego. Mówię temu durniowi, dostałeś robotę, masz kasę, przestań pić i kup coś dzieciakom. A ty to co, nie zaglądasz do kielicha, mówi, tak zaglądam, ale raz - nie tyle co ty, a dwa, ty masz dzieci i żonę. Ile ze sprzątania Marta może zarobić, no ile? Z Walkiem rozmowa kiedy trzeźwy, a i wtedy byle jaka. Co drugi dzień podchmielony chodzi, co tydzień pijany w belę. Ja mówię do niego, młody jesteś, ty weź się opanuj, pożyj jak człowiek, patrz na mnie, ja stary, stary jak dziad, ojcem twoim mógłbym być, a sobie radzę. A czemu to Bartek do mnie chodzi? A nie mógłby z tobą, jak ojciec z synem? Nie mówię, że zaraz do roboty, bo dla niego szkoła najważniejsza, ale choćby i na spacer, mówię, weź go i na mecz, i do kina. Pomyśli chwilę, coś jakby łza mu się w oku zakołysze i zaraz walnie sobie z gwinta parę łyków i zadowolony, tam zadowolony, odpłynął i cześć, i pierwej z diabłem się wtedy dogadasz niż z nim. 
To prawda, Walek wcześniej nie pił. Zaczął, kiedy go z roboty wywalili, znaczy się wywalili całą załogę, bo kiedy wszystko pod rząd sprzedawali, o Żel-Becie zapomnieli. Dopiero po piętnastu latach przypomnieli sobie, że mieli sprzedać, a nie sprzedali. Tak i Walek poszedł na trawkę z innymi. Zasiłek dostał i zaczął szukać pracy. Marta mówiła, że najpierw trafił na takiego, co mu nie zapłacił i wygnał go jak psa, drugi mu się nie spodobał, a trzeci, tego znam, dumne to chodzi w glansowanych butach i pod krawatem, wymagać potrafi, a z zapłatą, jak zechce, to zapłaci. Czwartą robotę prawie miał, ale nie starczyło mu kwalifikacji do machania szypą i młotem, oblał rozmowę, czy jak, ale może nawet i zdał, tyle że o pracę było wtedy trudno, więc brali po znajomości, a Marta w pośredniaku od ludzi słyszała, że aby dostać tam byle jaką fuchę, to trzeba najpierw zapłacić, a ci co płacili mniej, też nie mieli szans. I z czego Nowak miał zapłacić? Tu i tam najmował się u murarzy za pomocnika, ale tam właśnie zaczął pić. A wtedy to Marta była w ciąży z Bartkiem, więc tak czy tak, pieniądze potrzebne, a biedowali. W połogu była, dzieciaka do matki oddała do czwartej po południu, a sama jęła się na sprzątaczkę, najpierw po ludziach, a potem pośredniak skierował ją do urzędu. I pracuje do dziś, tyle że teraz i na Kasię, i na Krzysia. Bartek tymczasem podrósł, no i to tu, to tam skrobnął jakiś grosz, ba nawet na pizzę dla całej rodziny było go stać (Krzysia jeszcze na świecie nie było). Do chłopów w pole chodził, a za nygusostwo pozostał raz w tej samej klasie, od brudnych kmiotów go wyzywali, a nauczycielka, co go wychowywała, to ledwie się poskarżył na cwaniaczków, kazała mu się najpierw umyć, zanim do szkoły przyjdzie, bo cuchnie jak cap, więc jak się umyje „to twoi koledzy nie będą mieli powodu tak brzydko wyrażać się o tobie”. 
Tak i przyszedł do mnie. A nie było to spotkanie przyjemne. Akurat była końcówka maja i czy to było wtedy, po tym kazaniu nauczycielki, dość powiedzieć, siedzę sobie na swoim miejscu, wędziska moczę, a tu pięć metrów ode mnie - plusk! A niech cię, draniu jeden, złapię, to raz na zawsze oduczę od płoszenia mi ryb. Już miałem złapać za jakiś kamień, może nawet złapałem, alem się opanował, pogroziłem mu tylko palcem. Drań popłynął na drugą stronę stawu, a jak pływał, ech, za diabła bym go nie dogonił, chyba że kajakiem. Uspokoiła się woda, uspokoiłem się i ja, ale ryby miałem tego popołudnia z głowy. Po jakimś czasie, kiedy już o tym łobuzie zapomniałem, odwracam się, patrzę, stoi obok mnie, mokry, z nietęgą miną, widać, że skruszony, przeprasza mnie i z głupia frant się pyta, czy śmierdzi. Pytam się, o co mu chodzi, bo nie rozumiem, ale też, że doceniłem to, że mnie przeprosił. I on wtedy słowo po słowie, opowiedział mi o tej szkole, o robocie w polu, wtedy go sobie skojarzyłem, kim jest, bom go nigdy wcześniej w samych majtkach nie widział. To ja najpierw bez ceregieli rzekłem mu, że tę jego nauczycielkę pogoniłbym tam, gdzie raki zimują i kazałem mu się osuszyć i ubrać, bo maj majem, ale wieczór bliski, w dodatku się chmurzy, a od wody ciągnie. Bułki przy sobie miałem, podzieliłem się, wybrał z żółtym serem, choć myślałem, że wybierze z wędliną.

Zdążę, nie będę ostatni, tam ktoś jest, dwie kobiety, wychodzą, naciskam klamkę. Kłaniam się, kłaniam, myślę sobie, tę jedną znam, o tak, znam, choć bardziej jej męża, na ryby chodził, ale ta druga, mój Boże, jakie podobne, to ona, Irena, ile to już lat… a pewnie, drzwi przytrzymam, przepuszczę, jak to się spojrzała na mnie, poznała? Nie mogła poznać, po tylu latach, chociaż… nie, nie mogła poznać, bom zdziadział do reszty, młody chłopak za nimi, też przepuszczę, a co, dobrze, że jest ciemno, bo prawdę mówiąc, nie ubrałem się dziś na wyjściowo, ale polecony musowo musiałem wysłać, a potem zabałaganiłem tyle czasu, dobry obiad zjadłem w tej knajpie po schodkach, patrzcie państwo, tyle czasu, a obiady jak dobre mieli, tak mają, trzecie pokolenie restauratorów, na miłość boską, nie patrz się tak na mnie, już idź, idź, aż mnie coś pod mostkiem kujnęło. A ta młoda, ile to czasu pana u nas nie było, drzwi się zamknęły, poszli, chłopak zamknął. A nie było, bo ja w mieście rzadko teraz bywam, tłumaczę się, niepotrzebnie? Tyle co raz na dwa tygodnie na większe zakupy, bo u mnie spółdzielnia jest i chleb, i masło tam kupuję, czego mi więcej potrzeba, niech pani powie? Słodkości potrzeba, odpowiada, no tak, słodkości, tyle że nie dla siebie. A przecież pan mieszka sam, powiada młoda, że też mnie zna, skąd mnie zna? To mówię, że na prezent te słodkości, bo co miałem powiedzieć, i wyliczam: po cztery serniczki, karpatki i bezy, a pączki są, takie małe, to jeszcze torebkę, trzydzieści deko niech będzie i lizaka na dokładkę, tego największego proszę. To się pan dzisiaj wykosztuje mówi młoda, to nic, raz na miesiąc można, a przynajmniej świeże? świeżuteńkie, u nas wszystko świeżuteńkie, no wiem, przecież bym nie przyszedł. To panu dam większą reklamówkę, tylko niech pan uważa, zwłaszcza na karpatki i bezy.
Żegnam się, wychodzę. Zimno, mówię sobie, to już chyba ostatnie dni jesieni, a i tak listopad nam się udał. Podbiegam pod przystanek, patrzcie państwo, ledwie słońce zaszło, jak ciemno, i jaki chłód, a wiatru za grosz, lepiej, że nie wieje. Tak sobie myślę, że może bezpośrednio do Nowaków pójdę z tymi ciastkami. Walek kończy gdzieś budowę, nie będzie go, czy wypada? Jak to nie wypada, raz, żem dziad stary, a dwa, że do Bartka mi po drodze, tak mi piwnicę wyrychtował, a wcale mu nie kazałem, że światło zapalasz, a wchodzisz do salonu, więc czemu mu nie podziękować dobrym słowem i tymi ciastkami.
Stoi ten mój, trójka. Kiedyś to jak się szofera poprosiło, to choćby do odjazdu pół godziny było, wpuścił do środka, a teraz… stój i marznij, stój i myśl, myśl, czy cię poznała. Ech, dawne czasy, miałem ja wobec niej zamiary, miałem i nawet nie byłem jej niemiły, było się młodym i przystojnym, ale gdzie mi tam do niej, ślicznotka tak jak jej starsza siostra, tyle że Jadwiga stateczniejsza, a mnie młodsza wpadła w oko i może by co z tego i wyszło, gdyby ten jej przyszły nie przyjechał raz w mundurze porucznika, starszy był od niej chyba o siedem lat, a i tak go wybrała, czy to przez ten mundur, pewnie tak, bo prezentował się w nim okazale. No i wyjechała z nim, ale zanim wyjechała, to na mnie spoglądała czas jakiś. A po dwóch latach, akurat w ciąży była z pierwszym synem i przyjechała do miasta, to kiedy się ze mną spotkała, dalejże mnie przepraszać, że wybrała innego, tłumaczyła mi się niepotrzebnie, bo cóż na to można poradzić, ale chciała się wytłumaczyć i przegadała ze mną całą najdłuższą ulicę w tę i tamtą stronę, bo co jak co, ale wypowiedzieć się potrafiła, a mnie może i spodobała się miedzy innymi dlatego, że tak dużo mówiła, myślałem sobie wtedy, że gdybyśmy się tak kiedy zeszli, nigdy bym się z nią nie nudził, wystarczyłaby mi za książkę, gazetę i „Matysiaków”, ale stało się, jak się stało i rozstaliśmy się w przyjaźni, a potem… potem już nie rozmawialiśmy z sobą, kilka razy odkłoniliśmy się sobie pierwszego listopada na cmentarzu i tyle.
No, podstawia się, w tylnej kieszeni spodni mam bilet… jest, zawsze go tam kładę, bo jakbym włożył do portfela, na pewno by się zapodział, a potem wysupłuj przy ludziach, a każdy czeka przed kasownikiem, a jak czeka, wiadomo, że zły, bo chciałby sobie zająć jak najlepsze miejsce; te najlepsze to pojedyncze krzesełka, tu masz najwięcej przestrzeni i nikt się o ciebie nie oprze, albo nie chuchnie dopiero co wypitą gorzałą, a ja lubię te podwójne i najlepiej, jak i naprzeciwko są podwójne, możesz sobie popatrzeć, jak życie ludzi męczy, miny takie, jakby im przed chwilą po odciskach skakali, kiwają się, głowy opuszczone, oczy przysłonięte powiekami, bo jeszcze by im powypadały. A ty młody, co taki prędki? że kobietę przepuściłeś, chwała ci za to, a co ze mną? Trzy razy starszy jesteś ode mnie, a może i cztery, no idź już, idź, i tak siądziesz na samym końcu, tam gdzie ja nie lubię.
No i mam swoje ulubione miejsce, ale pewnie przyjdzie mi jechać samemu, ludzi mało; kiedyś jak nie było tyle samochodów, to ludzie jeździli częściej autobusami. A do Nowaków wpadnę jeszcze dziś, po co ciastka mają się zestarzeć, nie będą przecież spali, jak się ma malutkie dziecko, nie zasypia się wcześnie, ale w razie czego delikatnie zapukam, bo może akurat to najmłodsze śpi.
Chciałbym mieć takiego syna jak Bartek, właściwie nie syna a wnuka, ale co robić, nie trafiło się, człowiek był głupi, wybredny chyba, bo ja wiem, widocznie kobieta, która nadałaby się na moją żonę, nie była mi pisana, Irena wyjechała i tak jakoś odechciało mi się amorów, skupiłem się na robocie w fabryce i oczywiście na rybach. W fabryce byłem spawaczem i pracowałem zwykle sam, na rybach podobnie. Gdzie mi tam się chciało jeździć na wczasy w góry, nad morze, nad jeziora łatwiej, ale najsmaczniejsze sztuki pływały zawsze w moim stawie, przez który lekkim, wąskim zakosem przepływała rzeczka. Dopiero jak Bartka poznałem, stwierdziłem, że wcale nie jest tak źle łowić z kimś, kto nie spojrzy zazdrosnym okiem na pluszczącego się w wiaderku lina, okonia czy szczupaka. Świeże robaki miałem ukopane co drugi dzień, nauczyłem go wiązać do żyłki haczyk, zakładać odpowiedni ciężarek na lina i płotkę, przynosił mi skądś gęsie pióra na spławiki, malowaliśmy je, mocowaliśmy do żyłki. W lot pojmował wszystko. Na przykład nauczył się zakładać przeponę na szczupaki, wiedział ile popuszczać rybie żyłki, gdy mocuje się z przynętą i zamierza cichcem odpłynąć, aby w trzcinach pozbyć się haka tkwiącego w pysku; potrafił sporządzać chleb na płocie, karpie i leszcze, właściwie nie chleb, a mieszaninę chleba lub bułki z ugotowanym ziemniakiem, ale najważniejsze - nauczył się łowić ryby, wykazując przy tym ogromną cierpliwość. W dniach kiedy były brania przynosił do domu po pięć, sześć sztuk - matka była uradowana. Zabierałem go nad jeziora - łowiliśmy z łódki, wyjeżdżaliśmy też do gospodarstw hodowlanych po narybek, a potem wrzucaliśmy rybeńki do naszych stawów i wraz z innymi wędkarzami należącymi do naszego koła dokarmialiśmy je mieszaniną gotowanych kartofli, pszenicy i kukurydzy. Bartek powiedział mi kiedyś, że dzięki wędkowaniu przestał urwisować w szkole, mówił, że spędzanie czasu nad wodą wycisza go i odpręża. Nie tylkośmy łowili. Podobno mam zręczną rękę do malowania, i takiego plakatówkami i akwarelami, i do odnawiania farbą ścian i sufitów - tak o mnie mówiono i to jeszcze w czasach, gdy pracowałem zawodowo w fabryce. Zapraszano mnie do domów do pobielenia ścian. Czasami robota była trudniejsza - trzeba było wyrównać gipsem ściany lub sufit czy uzupełnić ubytki w tynku. Praca ta wymagała tyleż zręczności co cierpliwości. Zarabiało się niezgorzej, a pod wieczór częstowano sutą obiado-kolacją. Od czasów bliskiej znajomości z Bartkiem, chodziliśmy na te roboty razem, a że dzieliłem się z nim kasą, to i co z tego. Raz, że zasłużył, a dwa - w końcu nie szło mi jedynie o pieniądze.
Pożyczałem mu podróżnicze książki, mam ich pełne półki w biblioteczce. Ta pasja została mi jeszcze z latmłodzieńczych. Ciekawe, że obaj najbardziej umiłowaliśmy sobie Afrykę, bezkrwawe safari, sawannę i oczywiście Kilimandżaro. Bartek zaczął marzyć o podróżach.

- Pani Nowakowa, jakiż to dla mnie wydatek? Emeryturę przedwczoraj dostałem? Dostałem. Mam przepuścić w knajpie? W lodówce mam tyle, ile mi potrzeba, piwnica i pełna, i wysprzątana przez Bartusia na błysk, więc sobie pomyślałem o pani, Bartku i Kasi… dla najmłodszego ten lizak, choć Bóg jeden wie, czy mu będzie smakował i czy w ogóle małym dzieciom lizaki się daje. Jak pani zrobi herbatkę, to choć na słodycze nie jestem łasy, przysiądę się i obrócę serniczka, bom go dawno nie jadł.
Co miała robić? Przygotowała herbatę, a najmłodsze po liźnięciu lizaczka, przy wtórze jakiejś bajeczki wyśpiewanej przez Kasię, zasnęło.
Rozeszliśmy się, kiedy zabiła północ i nastała sobota.
Spałem długo, przydługo. Słońce zdołało rozgrzać mętne kropelki mglistej zawiesiny wyległej na pola i łąki, przytulonej do ludzkich siedzib. Energiczne pukanie do drzwi. Otworzyłem. Bartek.
- Panie Cegielski, najmłodszego Obidowskiego z naszej kamienicy przejechało auto! - usłyszałem.
- Kto przejechał? Na śmierć?
- Ten z ubojni, młody, personalny, czy jak mu tam. Pogotowie już go zabrało, razem z babką. Jej nic się nie stało poza tym, że straciła przytomność. Mówią, że jest w szoku. Ale policja jeszcze jest. Pójdzie pan?
- Pewnie. Niech tyko coś na siebie założę.

[26.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, 28.03.2018, Lamezia Terme, Cozenza we Włoszech i 30.03.2018, Dourges, Pas-de-Calais we Francji]

NOWA DROGA (6) POWRÓT NA KONTYNENT. „PALĘ PARYŻ”.

A/
Można się było tego spodziewać, że na Sycylii pozostanę dłużej. I stało się, czekałem do wtorku, w nadziei, że dostane jakiś ładunek na kontynent. I dostałem. Tyle że, aby wyruszyć na północ Włoch i dalej, do Francji, aby się załadować zjechałem jeszcze bardziej na południe, za Syracuse (Syrakuzy), skąd dopiero obrałem kurs na północ.
Tak więc przemierzyłem sporą część Sycylii (od północnego wschodu) i muszę przyznać, że krajobrazowo wyspa jest niczego sobie, zwłaszcza w rejonie Messiny i Catanii… no i te pomarańczowo-cytrynowe sady. To rzeczywiście duma i gospodarka Sycylii. Musi tu panować, także latem, wilgotny klimat, ale chyba nie na tyle wilgotny, aby hodować tu w wie ilościach banany, których plantacje tu i ówdzie widoczne są z okien auta, ale w skąpych ilościach.
A zatem z Pozzallo załadowano mnie do Holandii, ale będzie jeszcze jeden załadunek. Tymczasem mam zgodę na opuszczenie promem wyspy i zatrzymanie się gdzieś 100-150 kilometrów na północny zachód na kierunku Neapol.
B/
O siedemnastej w środę, 28 marca otrzymuję sms z miejscem drugiego załadunku, który będzie miał miejsce w czwartek. Wbrew moim przypuszczeniom trasa jazdy nie będzie przebiegać via autostrada A3 w stronę Neapolu, ale muszę odbić w prawo, na Adriatyk. Jadę więc jeszcze jakieś sto kilometrów trójką i skręcam na Cozenzę i dalej w stronę Bari (piękne miasto), Foggii i w górę strada stradale 16 - Adriatica do Pescary, odbijam w lewo i jestem na miejscu w miejscowości o ciekawej nazwie , Citta Sant Angelo.
Dzięki zmianie trasy ominąłem wysokie, zaśnieżone Appeniny, przez które przebijałem się jadąc od Neapolu i Salerno na Sycylię. Obecna droga prowadziła mnie podnóżem tych gór pod sam brzeg Adriatyku, a na „Adriatyce” wzniesień mało, są piękne widoki, niestety niedostępne podczas nocnej jazdy, a temperatura nocą przyzwoita, od 8 do 10 stopni.
Załadunku nie miałem rano. Właśnie czekam do 13.30 na załadunek, tym razem do Francji, aż pod Kanał La Manche. Bagatela, do samej granicy włosko-francuskiej mam po niepłatnych drogach 900 kilometrów (ciekaw jestem, czy spedycja zezwoli na podróż płatnymi autostradami, byłoby znacznie szybciej i krócej), no i to tego należy mniej więcej tyle samo kilometrów jazdy doliczyć przez całą Francję.
C/
Czytam obrazoburczą, futurystyczną, rewolucyjną i nasyconą poetyckimi obrazami powieść znakomitego polskiego futurysty i rewolucjonisty w poglądach, Brunona Jasieńskiego, „Palę Paryż”.
Już sam tytuł książki mówi wiele o tym, na co może liczyć czytelnik, wczytując się w słowa realizujące wizję upadku zatęchłej cywilizacji kapitalizmu, zachęcającej do rozwiązań bezkompromisowych, anarchistyczno-rewolucyjnych. A że Bruno Jasieński był przede wszystkim poetą - rewolucyjnym futurystą, przeto prowadzenie przez niego narracji ma charakter wybitnie poetycki, nasycony (czasami aż do przesady) porównaniami, epitetami, dalibóg, czymże tam jeszcze, przez co, jak mi się wydaje, amatorzy języka poetyckiego będą ukontentowani, natomiast mniej miłośnicy tradycyjnej prozy. Dla tych pierwszych aż wyobraźni własnej nie starczy, aby móc ogarnąć ogromną masę środków stylistycznych, jakie użył Jasieński opisując przedmioty, miasto, jego mieszkańców, ba - całą zgnuśniałą, kapitalistyczną cywilizację. Ci drudzy z kolei niech mają świadomość, że opisywana przez Brunona Jasieńskiego rzeczywistość nie jest urojoną fantazją, jest, czy inaczej, była w czasach życia poety prawdziwym i niezaprzeczalnym faktem. A dla zaciekłych wrogów rewolucji mam swoje własne wyjaśnienie: to, że rewolucje zaistniały, nie jest konsekwencją li tylko istnienia określonych poglądów filozoficzno-społecznych czy doktryn, ale też ich przyczyny wyrażające się ostrą reakcją na zastany stan rzeczywistości, same przez się ku rewolucjom zmierzały.
A teraz, na zakończenie, parę wyjątków z tej niesamowitej powieści:
„ Na asfalcie pozostała jedynie wątła dziewczyna, wijąca się w niepojętych zygzakach bólu. Krótka, plisowana spódniczka podwinęła się do góry, odsłaniając drobne, prawie dziecinne kolana w naszyjniku zbytkownych podwiązek i nieśmiałą biel chłopięcych ud, wychylających się niby prężne rozjątrzone węże z gęstwiny kremowych koronek. Ostre lakierowane pyszczki pantofelków drgały ustawicznie” - opis młodej, zadżumionej dziewczyny na chwilę przed jej śmiercią.
„Głuche, jękliwe dzwony nad miastem ołowianymi pięściami tłukły we wklęsłą spiżową pierś i z wnętrza kościołów odpowiadał im łomot kurczowo zaciśniętych rąk i gorzki pobożny mamrot. Nabożeństwo z wystawieniem Sakramentu trwało bez przerwy, odprawiane przez woskowych księży słaniających się ze zmęczenia.
W cerkwi na ulicy Daru metropolita w złotych ryzach, dostałym basem czytał ewangelię i dzwony dzwoniły wszystkie jak w dzień wielkanocny.
W synagodze przy ulicy Victoire nad pasiastym tłumem w tałesach płonęły świece i ludzie, jak języki niewidzialnych dzwonów, kołysali się w wahadłowych ruchach, a powietrze, jak dzwon, odpowiadało lamentem.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w obliczu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali się kurczowo, w ślepym pędzie odśrodkowym, każdego elementu własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki żelazne dokoła biegunów magnesu, dokoła świątyń własnego obrządku. Wieże kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak piorunochrony, rosnący z każdą chwilą magnetyczny prąd odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samoistne kompleksy rasowe i religijne.” - tak wygląda wymodlony opis reakcji ludzi na rozszerzającą się w Paryżu dżumę.
Można nie lubić tego typu słownej narracji, ale nie sposób nie docenić autora tych poetyckich wizji - mnie to się podoba.

[29.03.2018, Citta Sant Angelo, Pescara, we Włoszech]

NOWA DROGA (5) KIEDY ETNA ZAPŁACZE

A/
Już, już witałem się z gąską, rad z tego, że na Wyspie zagościła wiosna, kiedy wczesnym rankiem, wcześniejszym z racji cofnięcia wskazówek czasu, sine niebo pokryło się dywanową gąbką chmur, zawiało porządnie, zapłakała Etna, błysnęło nad Belpasso i rozległ się pierwszy (dla mnie) tego roku grzmot. Burza przywiodła nad okolicę cysterny wody i rozpuściła je grubym prysznicem kropli. Deszcz zadudnił w kabinę auta, rozsupłał długi, prosty warkocz cieczy na pobliskiej, asfaltowej drodze; ta zamieniła się w rwącą strugę, niosąc tę masę ku nizinie. Auta jadące S24 wzniecały wodny tusz białych rozbryzgów. Po trzech kwadransach nawałnica ustała, odetchnęła, by po odsapnięciu przystąpić do dogrywki, mniej intensywnej, lecz równie uciążliwej, sennej i szumnej, bo kiedy Etna zapłacze, nic tylko zasnuć łoże pościelą smutku uszytą na miarę pękatych chmur, co nade mnę zabierają słońcu wiosnę.
B/
Nareszcie wczoraj udało mi się odszukać RAI Radio3, nadające głównie muzykę klasyczną (choć nie tylko), wolne od reklam, to taka polska dwójka, choć ta ostatnia zaczyna się ostatnio nurzać w politycznym szambie, nie tak bardzo jak telewizja, ale jednak.
Dzisiaj przez godzinę słuchałem pieśni włoskich i argentyńskich, właśnie pieśni nie piosenek, choć nie miały one nic wspólnego z operowymi ariami czy neapolitańskim bel canto. Słowa pieśni, tak sądzę, nawiązywały do czasów emigracji sprzed stu lat. Tak sądzę acz włoskiego nie znam, a wnioski wyciągam z jakiej takiej znajomości łaciny oraz słów o międzynarodowym znaczeniu, obecnych choćby w angielszczyźnie. Trochę żałuję, że nie znam włoskiego, bo jest to dla mnie najpiękniejszy, obok polskiego, język świata. 
C/
I przepadało cały dzień, dopiero przed ósmą wieczorem przestało i, jak mi się zdaje, wiatr skręcił na południowo-wschodni, ale nie chcę zapeszać.
W dalszym ciągu czytam „Odpływające ogrody” Idy Fink i niezmiennie pozostaje pod wrażeniem tych opowiadań. Sama myśl napisania o holokauście napawa grozą, panią Idę czyta się ze smutkiem, ale i ze świadomością, iż dokonała rzeczy wielkiej - pozostawiając trwały ślad o okropieństwach bezsensowne rzezi, strachu, niedoli i beznadziei, między wierszami odnajduje się trwałe wartości człowieczeństwa. Czuć w tej prozie kobiecość, jej siłę pokonującą opory gorzkiej i okrutnej pamięci. Zapewne „Stokrotce” przypadłyby opowiadania pani Idy do gustu (nie wiem czy tematyka), gdyż widzę w wielu elementach podobieństwo stylu i narracji obu pań. I jeszcze jedno zdanie w kwestii formalnej. Ida Fink operuje częstokroć równoważnikami zdania, co stwarza niepospolity nastrój, niejako uwerturę do skomponowania kolejnych zdań opisujących rzeczywistość. Lubię ten styl pisania.
Kontynuuję „Kolejność losów. Spotkania” i muszę przyznać, że chyba wyobraźnia skierowała mnie na właściwe tory. Jak dotąd poszczególne wątki opowieści wiodą we właściwą, zamierzoną stronę. Jakkolwiek spinane klamrą czasu i przestrzeni opowieści są tylko i wyłącznie fikcją, to pokusiłem się o stworzenie postaci (nie wszystkich oczywiście), których charakterologiczne cechy nawiązują do osób istniejących w rzeczywistości. Zaleta to czy wada?

[25.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]

NOWA DROGA (4) POD ETNĄ

A/
Pozostaję na Sycylii. Piszę pod Etną w Belpasso, no może niezupełnie pod samą Etną, ale ten wielki, bardzo ośnieżony wulkaniczny masyw góruje nad całą prowincją Catania, a właśnie spod Belpasso prowadzi droga na sam odległy, ale, ma się wrażenie, że bliski szczyt. Wczoraj rano Etna zaciągnięta była chmurami. To te same niżowe chmury, które sypnęły śniegiem w górach południowych Włoch. Wydaje się, że coś zaczyna się zmieniać w pogodzie. Silny i zimny wiatr słabnie i zaczyna wiać z południowego zachodu, co może być wstępem do prawdziwego powitania wiosny w tych stronach. W każdym bądź razie wypogodziło się. Nocą jest jeszcze chłodno - plus 4 (piszę nocą) i mam nadzieję, że podczas dnia odetchnę w końcu wiosennym powietrzem. 
Dla mnie osobiście najbardziej interesującym elementem krajobrazowym tych stron jest wszechobecność zwalisk głazów wulkanicznych, kolorem swym przypominających ciemnobrunatny popiół, a właściwie niedopalony węgiel, gdy polać go wodą, zanim doszczętnie spłonie. Te głazy, rozrzucone po zboczach górskich, pozostałości po dawnych, ale może i nie tak bardzo odległych w czasie erupcjach masywu Etny, przywodzą mi na myśl, oczywiście biorąc pod uwagę proporcje, porowate kamienie żółciowe czy nerkowe, tyle że o barwie zasadniczo ciemniejszej. Przejeżdżając po tych stronach na wysokości 600 i więcej metrów nad poziomem morza, wydaje się, że człowiek znajduje się na samym skraju świata, choć poniżej, w dolinach, kwitnie życie, a na urodzajnych, brunatnych glebach, na stokach opadających ku morzu, rozciągają się plantacje dojrzewających pomarańczy, rosną agawy, gaje oliwne, kwitną brzoskwinie. 
B/
Na Sycylię, do strasznie zaniedbanego portu w Messynie, przypłynąłem po czwartej nad ranem. Mając do wyboru dwie drogi do Catanii, miejsca pierwszego rozładunku, wybrałem niepłatną, prowadzącą nad samym morzem. Przewidywałem niedogodności, ale pomyślałem sobie, że o tej porze uśpionego jeszcze dnia, uda mi się przejechać przez nadmorskie miejscowości w miarę szybko. A jedzie się bardzo wąskimi uliczkami wiosek i miasteczek, prowadzącymi strużkami dróg, drożyn i uliczek pomiędzy zwartymi szeregami obskurnych, dziewiętnastowiecznych i starszych kamieniczek. A są miejsca takie, że mijając skrzyżowanie, jadąc na wprost, ma się wrażenie, że wjechało się nie na najdłuższą w miasteczku ulicę, a na jakieś wyboiste podwórze.
Najbrzydziej było na samym początku drogi, w portowej części Messyny; później zdarzały się miejsca nowocześniejszej zabudowy, turystyczne, ale po chwili znów wjeżdżało się w jakąś archaiczną wioskę, penetrując wąskie uliczki wznoszące się gwałtownie w górę, potem opadające niebezpiecznymi zakosami w dół i w końcu zrezygnowałem z tej przejażdżki, wjechałem na autostradę, która wiodła powyżej, przecinała tunelami wzgórza i zdecydowanie łagodniej wiła się ku celowi podróży - Catanii. Mając sporo czasu do rozładunku (umówiłem się na dziewiątą rano), postanowiłem przespać się prawie dwie godziny na parkingu przy jednej ze stacji paliw.
Zasnąłem błyskawicznie.
C/
Catania to całkiem spore sycylijskie miasteczko w klimacie śródziemnomorskim, przycupnięte na wybrzeżu, stare, z zabytkami, wąskimi uliczkami, które najczęściej (i na szczęście) są jednokierunkowe.
Do miejsca pierwszego swojego rozładunku w samym niemalże centrum miasta dojeżdżałem jeszcze w godzinach porannego szczytu. Kto zna miasta i miasteczka południowych Włoch, ten nie jest zdziwiony przerażająco wielkim ruchem na ulicach, ten usłyszy niezliczone reakcje w postaci sygnałów dźwiękowych jakie dobywają się z aut niecierpliwych kierowców. Tu i tam trzeba się wciskać pomiędzy auta, a miejsce brytyjskiej kurtuazji zajmuje szybkość zachowań prowadzącego samochód, jego umiejętności i spryt. Całe szczęście, że ciężaróweczka jaką kierowałem budziła pewien respekt, zwłaszcza gdy chodzi o autka małe, wiec krok po kroku, skrzyżowanie za skrzyżowaniem, światła za światłami, przemieszczałem się w stronę Via Emmanuelle II 294 w miarę sprawnie i, co najdziwniejsze, nie spóźniłem się ani minuty. Okazało się jednak, że odbiorczyni trzech palet nie ma i blokując dwa miejsca parkingowe, które na szczęście udało mi się odnaleźć tuż przy biurze firmy, na wąskiej, dwukierunkowej ulicy o zabudowie typowo staromiejskiej, czekałem na Danielę około godziny. Podczas rozmowy telefonicznej dowiedziałem się od niej, że wyładunek nie będzie możliwy w miejscu, gdzie stoję; ona przyjedzie po mnie i poprowadzi we właściwe miejsce. A miejscem tym było niewielkie podwórze, wewnątrz którego mieściła się jakaś firma, względnie magazyn. Największym problemem było wjechanie w wąską „szyję” wjazdu na podwórze, praktycznie bez pomocy z zewnątrz wjazd nie był możliwy, a to przynajmniej w tego względu, że należało „schować” boczne lusterka, a i tak zostawało jakieś dwa, trzy centymetry wolnego miejsca na wjazd. Z rozładunkiem też był kłopot, bo firma nie miała widlaka; moje autko ma wprawdzie windę, ale miejsca na rozładunek było na tyle mało, że dostarczenie do magazynu większych, niewymiarowych trzech palet z towarem było nie lada zadaniem i trzeba je było wykonać „sposobem”.
Po rozładunku i spięciu bagażowej części renówki, największym problemem było wyjechanie tyłem z tego miejsca. Na szczęście w odwodzie pozostawała Daniela i magazynier, którzy wyprowadzili mnie na ulicę przez ten wąziutki przejazd łączący firmę z miastem.
Daniela zaoferowała swoją pomoc przy wydostanie się z Catanii w stronę drogi prowadzącej do Belpasso. Wprawdzie moja nawigacja określiła dalszy cel podróży, tym nie mniej ta sympatyczna, zrobiona na ciemny blond Sycylijka, poprowadziła mnie mniej ruchliwymi ulicami, każąc mi jechać za sobą. Rozstaliśmy się u wyloty z miasta.
D/
Nawigację mam dobrą, jednakże każda nawigacja, w tym moja, ma swoje „ale”. Wpisujesz na ten przykład ulicę „Sycylijska 124”, a w nawigacji figuruje ta ulica pod numerami 44 i 77. Trzeba więc szukać właściwego miejsca, jak również wiedzieć, że w takiej na przykład Francji numery domów przy ulicach albo nie istnieją, albo też nie występują w kolejności, jak Pan Bóg przykazał, jeden po drugim, rosnąco lub malejąco. Czasami bywa tak, że adresu w nawigacji nie ma, choć jej oprogramowanie oparte jest ona na bazie Google. Z tym moim drugim rozładunkiem było tak, że nazwy ulic Contrado Rubina nie ma i nikt z pytanych przeze mnie mieszkańców wyspy nie miał zielonego pojęcia, że takie miejsce występuje, choć ponoć w Googlach istniała. Niestety nie mogłem też odnaleźć adresu wpisując cyfry współrzędnych geograficznych, albowiem niektóre, więcej, te potrzebne cyfry, są zwykle nieaktywne (w tym miejscu musze nadmienić, że perfekcyjną lokalizację „po kodzie” ma Wielka Brytania). Najeździłem się więc co niemiara i w końcu spedytor podał mi numer trasy z numerem zabudowania. Było to strada provinciale 24/19. Dla niewtajemniczonych powiem, że ta pięknie brzmiąca nazwa oznacza drogę regionalną wraz z jej numerem, natomiast ciekawostką dla mnie i dla nawigacji jest to, że posiada ona w Googlach numer domu. Aby wyjaśnić tę kwestie do końca, spróbujmy sobie wyobrazić, że polska autostrada pomiędzy Świeckiem a Warszawą, A2, tzw. „Autostrada Wolności” posiada jakiś numer, będący odzwierciedleniem jakiegoś domu znajdującego się przy tej trasie. Stawiam dobry obiad temu, kto odnajdzie np. adres Polska/A2/Autostrada Wolności 126.
W końcu jednak udało mi się trafić pod wskazany adres, a odbyło to się w taki sposób:
Spedytor: Zawróć i jedź  do tą drogą 3,5 kilometra. Stań i rozejrzyj się.
Veni, vidi vici - dotarłem do klienta, Hindusa mieszkającego przy ulicy (sic!) Via Garofalo.

Zbliża się druga po południu. Zachmurzenie z przejaśnieniami. Temperatura +17. Wiosna.

[24.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]

NOWA DROGA (3) PRZEZ WŁOCHY

Podróż na Sycylię, z dwoma ładunkami w Catanii rozpoczęła się nieźle. Wyspany przejechałem spod Chartres na Orlean, Nevers, a dalej na Macon przez Burgundię i na wschód od Lyonu aż na Grenoble, Gap i przejście graniczne z Włochami  pod Montgenevre. Trochę obawiałem się śniegu w Alpach, który oczywiście zalegał na poboczach (w wysokich Alpach było go prawie metr), ale nie padało przy temperaturze minus 11 stopni na samej granicy.
Z Alp zjechałem w stronę Turynu, najpierw bezpłatną droga przez Susę, później już wjechałem na mediolańską autostradę A1 wiodącą do Neapolu przez Bolonię, Florencję i Rzym. Oczywiście wspominając te miasta, trzeba mieć na uwadze, że nie jedzie się bezpośrednio przez nie, a omija się je (najdalej Rzym objeżdżany od północnego wschodu). Kto by pomyślał, że jadąc w stronę Neapolu za Rzymem, bezpłatną już autostradą A3, szczyty Apeninów będą tak bardzo ośnieżone. Najpiękniejszą, słoneczną pogodę miałem na wysokości Florenncji, ale ciepło nie było, zaledwie 8 stopni plusie w dzień, a bardzo silny wiatr od gór powodował to, że temperatura odczuwalna była bliska zeru. Wiosny we Włoszech jeszcze nie ma.
Im dalej na południe, tym pochmurniej, bardziej mglisto i wilgotnie. Montcasino z klasztorem na jego szczycie widoczne doskonale, znacznie lepiej, niż kiedy przejeżdżałem ze dwa lata temu bliżej tej uświęconej walkami Polaków góry drogą prowincjonalną.
Za Neapolem, kierując się na sam południowy skraj półwyspu - na kierunku Reggio Calabria są miejsca, gdzie trzeba koniecznie przecinać Apeniny i tam właśnie czekała mnie niemiła niespodzianka. Mniej więcej przez sto kilometrów jechałem w zadymce śnieżnej, która zaczęła się gdzieś na wysokości 300 metrów, a nasiliła się na wysokości ponad kilometra. Jako że Włosi bardzo oszczędnie chronią drogi przed śniegiem (soli chyba nie mają), to brnąłem przez góry bardzo powoli, ucieszony tym, że na trasie przejeżdżałem przez dziesiątki tuneli, które pozwalały nieco odetchnąć od niezbyt mroźnej, lecz dokuczliwie śnieżnej włoskiej zimy u progu wiosny.
Nareszcie zjechałem ku morzu, gdzie temperatury dodatnie, ku San Giovanni, portowemu miasteczku, skąd kursują promy do Messyny już na Sycylii.
Jeśli ktoś podróżował promami przez Kana La Manche, przez Bałtyk albo pomiędzy Walią a Irlandią, to pojawienie się w porcie San Giovanni, przed podjęciem przeprawy promowej na Sycylię przenosi nas w XIX wiek. Tu na południu Włoch poza willami, bogatymi apartamentowcami oraz ośrodkami wypoczynkowymi cała reszta przypomina czasy sprzed co najmniej 100 lat „nazad”.  

[24.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]

NOWA DROGA (2)

A/
Nie wiem jak kogo, ale mnie intryguje taka sytuacja: przejeżdżasz/przechodzisz obok kogoś, kogo spotykasz może i pierwszy raz w życiu i zastanawiasz się, kim jest ów człowiek, czym się zajmuje, o czym myśli w chwili, gdy mijasz go na swej drodze. I z tym wiąże się inna okoliczność. Otóż nie będę odkrywczy, kiedy powiem, że każdy człowiek na tym świecie myśli (także podczas snu, choć inaczej) i gdyby te wszystkie myśli zsumować, a i też gdyby dało się je zważyć, waga naszej planety kto wie, czy nie przewyższyłaby realnej wagi wszelkich istot, jakie nią zamieszkują, nie mówiąc już o całym tym bagażu składającym się z różnorakich „przedmiotów” świata nieożywionego - materii. A co dzieje się z ludzkimi myślami po śmierci? Czy giną bezpowrotnie? Czy ulegają przekształceniu jak żar płonących węgli w popiół, skała w kamień, pył i piasek, lód w wodę a ta w lotną parę? Powiedzmy, że odpowiedź na to pytanie pozostawimy filozofom, niemniej jednak przynajmniej w kwestii absorbcji i rozpoznawania bądź też domyślania się, co dzieje się z myślami w ludzkich głowach pole do spekulacji jest niezwykle rozległe.
Zatem wymyślając rozmaite historyjki, postępuję w taki sposób, że spekuluję na temat tego, co w ludzkich głowach siedzi, płytko czy głęboko, ale zawsze warte jest do wydobycia na zewnątrz. A rozmyślając o myślach człowieka, spekuluję nie tylko o tym, co tu i teraz ma do powiedzenia ludzki mózg, lecz również prognozuję wraz z nim przyszłość, sięgam też do przeszłości. Jaki by nie był efekt moich domyśleń, zaryzykuję, że myśli każdego człowieka, każdego z nas są inne, tak jak odmienne są nasze indywidualne historie.

B/
Dlatego też z przerażeniem obserwuję postawy i zachowania, które przejawiają się w generalizacji sądów o człowieku. Chodzi mi o przystawianie jednej miarki do osobników należących wprawdzie do jednej, w miarę czytelnej grupy, ale przecież różniących się od siebie.
Szufladkowanie ludzi, wsypywanie ich do jednego worka bez świadomości tego, że różnią się między sobą (nie wnikam w to czym i w jaki sposób, bo pole różnic jest zbyt obszerne dla zeprezentowania go w tym skromnym tekście) jest czynnością tak dalece prymitywną, na jaką może sobie pozwolić polityk pisu i przystawek. Weźmy na to przykład ustawy, która pozbawia funkcjonariuszy PRL-u części świadczeń emerytalnych. Czy miała ona godzić w zło, jakie przyniosła społeczeństwu konkretna jednostka ludzka, wykazując się w wykonywaniu swojej pracy jakimś szczególnym okrucieństwem, chęcią czynienia zła? Oczywiście, że nie. Chodziło o to, aby a’priori zemścić się na poprzednim ustroju za nieważne - rzekome czy faktyczne winy, których, zdaniem obecnej władzy, się dopuszczono. Jeżeli pisowski reżim nie rozróżnia, bądź też nie chce widzieć różnicy pomiędzy przestępcą (jego wina została udowodniona) a osoba niewinną (w systemach prawnych cywilizowanych społeczeństw istnieje coś takiego jak domniemanie niewinności), to słusznym wydaje się twierdzenie, że dla marionetkowego reżimu każdy, ale to każdy ma prawo być oskarżony pod byle pretekstem, a powodem oskarżenia może być odmienność poglądu, zwyczaju, kultury, zachowań, etc. W ten sposób wkraczamy w mroczny świat totalitarnego świata Kafki, w którym obwiniony nie wie nawet, jakie ciążą na nim zarzuty.
C/
Wracając do początku niniejszych dygresji - ciekawość myśli drugiego człowieka - podjąłem próbę napisania kilku, może kilkunastu opowieści pod roboczym tytułem „Kolejność losów. Spotkania”, w których zamierzam przedstawić okrojone do najistotniejszych szczegółów historie ludzkie, które zaczynają się i kończą w momencie jakiejś formy spotkania się poszczególnych bohaterów. Żaden z bohaterów nie będzie wprawdzie uczestniczyć w całości historii drugiego, jednakowoż połączy ich jakże ważny moment spotkania. Może uda mi się zakreślić koło, które dodatkowo połączy opowieść pierwszą z ostatnią.
D/
Przeczytałem „Jutro będzie lepiej” Mariusza Maślanki. Nie zawiodłem się. Na tle współczesnych polskich prozaików Maślanka wyróżnia się niezwykłą wrażliwością w ukazywaniu bolesnych tematów świata ludzkich przeżyć, tu: chłopca próbującego sobie radzić z problemami dorosłych, a mimo wszystko, na swój sposób szczęśliwego. Lektura warta polecenia tym wszystkim, którzy odczuwają przesyt romansidłami, eksperymentami formalnymi, polityczną i feministyczną poprawnością. Absolutnie niepolecana fanatycznym zwolennikom dobrej zmiany dla szydły i przyjaciół - niczego z niej nie zrozumieją. 

[19.03.2018, Villebon-sur-Yvette, Essonne, we Francji]

NOWA DROGA 1.

A/
Dwunastego wydostałem się nareszcie z kraju, ze Zduńskiej Woli, potem wschodnie Niemcy i z trzema rozładunkami do Francjii: poniżej Orleanu (niedaleko Blois), do Normandii i w końcu do Bretanii.
Już w nowej firmie z Warszawy. Autko, tak jak poprzednio, renówka, tyle że ze spaniem w kabinie za fotelem kierowcy, więc wygodniej, można się „rozciągnąć” porządnie.
Z poprzednią firmą łączy mnie dług jaki ma wobec mnie pracodawca, dług pewnie nie do ściągnięcia. W każdym bądź razie obiecałem sobie sms-owo, przez miesiąc każdego dnia kulturalnie przypominać szefowi o zobowiązaniu, jakie ma wobec mnie. Jakie będą tego skutki - nie wiem. Wiem tylko, że moje sms-y zaśmiecą pamięć służbowego telefonu szefa.
Jak będzie w obecnej - Bóg raczy wiedzieć.
B/
Wydawałoby się, że kierowca podróżujący po Europie powinien cieszyć się z tego, gdy powraca w rodzinne strony. Niby tu na niego czekają, rodzina, a w moim przypadku również Adelka, której powitania, tj. reakcja na mój powrót przechodzi ludzkie pojęcie. Zachęcam córkę do tego, aby wstawiła na You Tube filmik z takiego powitania (nie tylko zresztą z powitania, ale i z rozlicznych zabaw, które sama aranżuje), który, jak sądzę, miałby zdumiewająco ogromną oglądalność.
A jednak ten finansowy kłopot, jaki zaistniał, plus problemy zdrowotne spowodowały, że mój przedłużający się pobyt w kraju nie należał do przyjemnych. Na to wszystko należy jeszcze nałożyć paranoidalną sytuację polityczną w kraju, która jeszcze długo odbijać się będzie czkawką u piszącego te słowa.
I tak, człowiek dowiedział się, że urodził się przed laty nie w Polsce, a w jakimś niezidentyfikowanym, reżimowym kraju; że Żydzi podczas II wojny współpracowali z hitlerowskimi Niemcami przy holocauście, że pisowskie państwo miało być oszczędne, tymczasem tak nie jest; że ministrowie rządowi i prezydenccy ledwo wiążą koniec z końcem… i tak dalej.
Gdyby nie problemy finansowe, w jakie popadłem, pewnie przekazałbym gowinowi* jakiś datek, aby sobie zakupił kaszy, mąki, jajek, soli i zapałek. Ale aby wspomóc wicemarszałka senatu bielana* to chyba bym już nie podołał. Patrzcie państwo: trzy mieszkania, 750 tysięcy odłożonych w banku, trochę walorów w euro i dolarach, 12 tysięcy na rękę comiesięcznych dochodów, baba pracuje… i nie starcza. To ja się zapytuję: jakieś dziadostwo nami rządzi, czy jak?
Albo niedawna pani premierka szydło*. Też u niej bida aż piszczy. I z tej niedoli musiała sobie przyznać nagrodę, aby móc związać koniec z końcem. Mój ty świecie, to ja, gdybym swego czasu miał sam sobie nagrodę przyznać za to moje dyrektorowanie, za to, żem pozapominał sobie urlopy wykorzystać, bo mi się spodobało pracować i latem, i w ferie, i w święta, ja chyba przez co najmniej miesiąc nie wystawiałbym łba z chałupy, bo wstyd mi by było, że takiego „przekręta” uczyniłem.
No cóż, mnie nie wolno, dziadostwu, jak widać, można.
C/
W Zduńskiej Woli, skąd w europejski świat wyruszyłem, wstąpiłem na pocztę, aby zakupić koperty. A jakże, kupiłem, bieluśkie, przydadzą się do wysyłania w nich dokumentów do firmy. Ale zainteresowało mnie co innego - półki z książkami. Faktem jest, że nie od dzisiaj na poczcie można kupować nie tylko koperty i znaczki, ale i, jak to mówią, mydło i powidło. Mnie zainteresowały książki. Na dolnej półce polskie i amerykańskie bestsellery, innymi słowy „badziew” w ślicznym opakowaniu; na półce górnej, tej ważniejszej, księgi uczonych w piśmie księży, o takim jednym (Chrobry), co podbijał sąsiadów, czyniąc Polskę wielką i sławną, o czerwonej zarazie (komuniści), o zapomnianych zbrodniach Stalina, o tym jak roześmiani żołnierze wyklęci pacyfikowali polskie wsie już po wyzwoleniu… wróć, po napaści ZSRR na Polskę w roku 1944 i 45. Pozycje jak najbardziej na czasie: są modlitwy, jest Wielka Polska od morza po morze i aż po Sachalin, jest o dzielnych wojakach, którzy mając na ustach „Bóg, Honor i Ojczyzna” nie przepuścili bezbronnym matkom i dzieciom.
Ot czasy nam się pomieszały, ale idą śmiało z duchem bieżących wydarzeń.
Taki morawiecki* młodszy, gdyby miał trochę słonecznikowego oleju w głowie, to chcąc załagodzić reakcje mądrzejszych od siebie w kwestii II wojny światowej, wybrałby się z Monachium do nie tak bardzo odległego Dachau, gdzie hitlerowcy skutecznie dożynali Żydów, ale też i inne narodowości, wybrałby się i złożył w tym właśnie miejscu wiązankę kwiatów. Tymczasem morawiecki* (kto wie, czy nie pod wpływem lektury o uciesznych żołnierzach wyklętych) oddał był honor bandziorom zabijającym między innymi Żydów, ludziom współpracującym z hitlerowcami, ba, mało tego, wyklętym również przez Armię Krajową.
Ale skoro oleju w głowie się nie posiada, skutki są takie a nie inne.
D/
Jakby na przekór nastrojowi i panoszącym się czasom ciemnogrodu sięgnąłem po „Jutro będzie lepiej” Mariusza Maślanki - jednego z niewielu współczesnych autorów, którego da się czytać.

*   klawiatura złośliwie odmówiła pisowni niektórych nazwisk wielką./ dużą literą.

[15.03.2018, Pluvinger, Morbihan, Bretania, we Francji]

30 marca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE PIĄTE - SIOSTRY

- Młodzieńcze ty tutaj? Zwiedzasz, czy przyszedłeś odwiedzić groby bliskich… wróć, popatrz, co z nich zostało, kamień na kamieniu, a’propos kamieni, czy złożyłeś na jednej choćby płycie kamień? To taki piękny zwyczaj w judaizmie, tak jak u nas, chrześcijan, zapalanie świec, nie tylko na pierwszego listopada.
Zaskoczyła go kompletnie. Ta, której nie znał, choć wydała mu się bardzo podobna do tej drugiej. Tę widywał często na mieście, choć nigdy nie odezwał się do niej słowem. Zbliżył się do dwóch kobiet o krok, może dwa. Rzeczywiście podobne, a w świetle słońca schylającego się ku zachodowi, siwe, jak się domyślał, włosy kobiet przybierały kolor świeżej miedzi. Chyba pozdrowił je obie „dobry wieczór paniom”, ale wcale nie był tego pewien, bo ta, której nie znał, ponownie się do niego odezwała.
- Ty pewnie zastanawiasz się, młodzieńcze, dlaczego ja zagaduję ciebie tak bezpośrednio. No cóż, ja tak zawsze. Jestem bardzo bezpośrednia i łatwo nawiązuję kontakty, prawda, siostro? I jeżeli intryguje cię jeszcze to, że w ogóle się odzywam, to moja siostra z pewnością potwierdzi, że ja dużo, bardzo dużo gadam. Taka już jestem. Jadwiga wręcz przeciwnie - ona zawsze ważyła słowa, zawsze stonowana, rozsądna, no i z pewnością mądrzejsza ode mnie. Ale ja od dziecka byłam żądna poznawania świata, nowych ludzi. Zainteresowało mnie na przykład to, co młodzieniec w twoim wieku może szukać na naszym starym cmentarzu żydowskim, bo jakoś nie podejrzewam, że przyszedłeś tu odwiedzić groby swoich przodków, chociaż…
- Ireno, powinnaś dać temu chłopcu dojść do słowa, jeśli chcesz się od niego czegoś dowiedzieć - strofowała siostrę Jadwiga. - A jeśli nie zechce ci odpowiedzieć, nie możesz mieć o to do niego pretensji. 
- Przepraszam cię, młodzieńcze, siostra jak zwykle ma rację. Nie mogę wymagać od ciebie odpowiedzi, ale ciekawość starej kobiety, rozumiesz, ta potrafi pogrzebać maniery dobrego wychowania. Rozumiesz więc…
Nareszcie przerwała i był to czas, w którym miał sposobność odezwania się do tej pani, do obu pań, ale początkowo wzdragał się przed odpowiedzią, sądząc, że odbiorą ją jako niepoważnie banalną, bo kto urządza sobie schadzki na cmentarzu, a do tego…
- W miejscu, gdzie panie stoją, pierwszy raz pocałowałem swoją dziewczynę - odważył się na wypowiedzenie tych słów i nawet tego nie pożałował. Nie dbał o to, jaką przyniosą reakcję, zwłaszcza tej kobiety, która podjęła z nim rozmowę.
Irena zanim zareagowała, spojrzała na swoją siostrę i to do niej skierowała kolejne słowa.
- Dziwisz się, Jadziu? Uważasz, że nie przystoi w tak świętym miejscu wyznawać sobie miłość pocałunkiem? Ja wcale tak nie uważam. Owszem, my obie wiemy, co to za miejsce, miejsce, gdzie raczej płacz winien być świadkiem ludzkich spotkań, ale przyznasz sama, że panująca tu cisza, jakiś niezwykły błogostan uczuć wyzwala chęć bycia razem właśnie tu, a myślę też, że ci, których prochy objął w posiadanie czas, nie mieliby nic przeciwko, gdyby na gruzach ich kości powstawało nowe uczucie… oni też w swoim czasie kochali…
- Irciu, ja nic nie powiedziałam.
Tomasz podszedł do kobiet i teraz miał świadomość tego, że ucałował dłonie obu pań. Cecylia stała tam, gdzie teraz pani Jadwiga, przypomniał sobie.
- Kochasz ją? A dzisiaj, dlaczego sam? - zapytała młodsza siostra.
- Ireno, nie powinnaś… - po raz kolejny Jadwiga strofowała siostrę za jej niedyskretne pytania.
- Ależ, Jadziu…
- Wyjechała. Jestem sam. Nie może być teraz ze mną - odparł Tomasz.
Irena spojrzała na chłopca tak jakoś czule, a w jej oczach zachodzący rumian słońca zapalił dygotliwe iskierki w kolorze ciemnego brązu.
- Jeśli miłość, która was łączy jest prawdziwa, ufam, że kolejne spotkanie będzie możliwe, nie tylko jedno spotkanie. Powinno wam się udać przezwyciężyć czas rozłąki, która zawsze jest bolesna, ale to właśnie ona wyda świadectwo potwierdzające, bądź nie, siłę waszego uczucia, a jeśli ono potwierdzi się u was obojga, wtedy dopniecie swego celu… przeznaczenia. Wiele bym miała ci do powiedzenia na ten temat, młodzieńcze, ale przewiduję, że moja siostra ma w tym względzie cokolwiek odmienne zdanie, a w każdym bądź razie będzie miała, uzasadnione zresztą, uwagi co do tego, jak powinna wyglądać prawdziwa miłość i czy wielka miłość naprawdę istnieje.
Zastanowił się nad tą wypowiedzią. Zmiotła niepokój z jego myśli. Dostrzegł, że kobiety wymieniły pomiędzy sobą szczery, dyskretny uśmiech.
- Chodźmy już, zrobiło się zimno - wyszeptała Jadwiga.
- Idźmy więc, chyba że ty, chłopcze, chcesz tu jeszcze chwilę pozostać w samotności.
Nie odpowiedział. Podążył za kobietami. Kiedy wydostali się na ulicę, na skraj przedmieścia, bo cmentarz żydowski położony był na wzgórzu na samym krańcu miasta, Tomasz zapytał:
- A panie w tym miejscu z jakiego powodu? Na groby bliskich?
- Nie jesteśmy żydówkami. Mieszkałyśmy bardzo dawno temu przy ulicy oddzielającej część chrześcijańską od żydowskiej - zaczęła Irena. - Właściwie to nie jesteśmy aż tak stare, aby pamiętać tamte czasy, bardziej znamy je w z opowieści naszych rodziców. Owszem, pamiętamy jakieś sceny, szczegóły. Jako bardzo małe szkraby kolegowałyśmy się z dziewczynkami dwóch rodzin żydowskich z naprzeciwka. Grałyśmy w piłkę, klasy, bawiłyśmy się lalkami, odwiedzałyśmy się nawzajem, ale jeśli chcesz wiedzieć, to ci Żydzi, których mogliśmy znać, nie spoczywają na tym cmentarzu.
- To prawda - wtrąciła Jadwiga. - Różne były ich losy, ale najwięcej z nich rozstrzelano w…
- w Chełmie - dopowiedział Tomasz.
- Dobrze, że o tym wiesz - pochwaliła go Irena. - A co byś powiedział, gdybyśmy wpadli na ciasteczka i kawę do cukierni?
Tomasz przytaknął.
Kiedy po nie tak bardzo długim i uciążliwym marszu w stronę centrum miasteczka, a szli powoli rozmawiając skąpo, może z wyjątkiem Ireny, która zadawała pytania, bardzo pospolite, nie nawiązujące do ich wcześniejszej rozmowy, kiedy wreszcie znaleźli się w cukierni, w której cztery stoliki czekały na amatorów ciasteczek i ciepłych napojów, Tomasz starał się zaprognozować kolejną wypowiedź pani Ireny, a brzmiałaby ona mniej więcej tak:
- Młodzieńcze, zapewne znajdujesz niejaką niezręczność, odnajdując się w sytuacji, w której starsze panie, a zwłaszcza ja, zaprosiły cię na kawę i ciasteczka. Gdybyśmy były twoimi rówieśniczkami, to całkiem inna sprawa, prawda Jadziu? Ale ja, Jadwiga może to potwierdzić, lubię obchodzić konwenanse wszelkimi możliwymi drogami i nie widzę nic złego w spędzeniu kilku, no może kilkudziesięciu minut w towarzystwie młodego człowieka, niemal dorosłego, bo matura za pasem, któremu sama zaproponowałam wcześniej wizytę w naszej znakomitej cukierence. 
Tomasz wcale nie był pewien, czy tylko wyimaginował sobie to przemówienie pani Ireny, czy też zaistniało ono w rzeczywistości. Siadając na stoliku naprzeciwko kobiet, przypomniał sobie, że nie wziął z sobą telefonu, a Cecylia może w każdej chwili… nie, nie zrobi tego dzisiaj, zwykle komunikują się z sobą raz na dzień i miał nadzieję, że nie inaczej będzie tego piątkowego wieczoru.
Zamówienie dla ich trojga złożyła Jadwiga, trzy wuzetki (nigdzie w świecie takich nie mają), dla Tomasza dodatkowo bezę (podobnie) i trzy kawy, w tym „marago” dla niej (nigdzie indziej w świecie nie podają kawy „marago”). Tomasz zauważył, że „stonowana” i oszczędniejsza w słowach pani Jadwiga wiedzie prym w sprawach doczesnych - to ona zarządza gotówką, przeznaczając ją na takie frykasy jak te, które będą towarzyszyć im w rozmowie w cukierni; Irena potulnie przyjęła zamówienie, nie próbując nawet wszczynać dyskusji na temat, czy przypadkiem jej siostra nie odstąpiłaby raz od schematu rodzaju zamawianych ciasteczek.
Kiedy barmanka, córka właścicielki cukierenki, ubrana w śmieszny, staromodny fartuszek zawiązany od tyłu na ogromną, bielusieńką, przeuroczą kokardę przyniosła na tacy zamówione porcje ciast i kawę i postawiła je według starszeństwa, poczynając od pani Jadwigi, o dziwo ta właśnie kobieta, siostra Ireny, odezwała się do Tomasza jako pierwsza.
- A ja ciebie chłopcze bardzo dobrze znam. Raz, że widuję cię od czasu do czasu na Parkowej, gdy zmierzasz do szkoły tuż pod oknami mojego domu, a dwa, jesteś zapewne tą samą osobą, która była u mnie pewnego majowego dnia, kiedy przybyłeś wraz ze śliczną szatynką, aby pożegnać się z naszymi gośćmi, studentami, którzy przypadli do gustu chyba całej społeczności naszego miasteczka.
- Coś podobnego! Rzeczywiście. Tym razem zawiodły mnie moje oczy - skonfudowała Irena i przyglądając się chłopcu z największą uwagą zapewne miała sobie za złe, że to nie ona jako pierwsza rozpoznała w Tomaszu tamtego chłopca, bo kiedy on owego maja pojawił się z tą doprawdy śliczną dziewczyną w domu siostry na Parkowej, ona również była tam obecna.
Tomasz nie miał wyboru, jak tylko potwierdzić słowa pani Jadwigi.
- Mieszkasz na nowym osiedlu, prawda? - kontynuowała pani Jadwiga.
- Tak, w jednym z pierwszych bloków, które tam wybudowano.
- Czyli na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej - dopowiedziała Irena i przezornie zerknęła w stronę siostry, czy aby nie powiedziała czegoś nie tak.
- Widziałem jak wyburzali te stare kamieniczki, gdy byłem małym chłopcem.
- No cóż, przed nowoczesnością się nie ucieknie. Kiedy tak ci się przyglądam, młodzieńcze - rzeczywiście Irena przeszywała go wzrokiem - to widzę w twoich oczach, w rysach twojej twarzy podobieństwo do dobrego kolegi naszego ojca. Zwróciłaś na to uwagę, Jadziu?
- Jeśli tak mówisz…
W tym momencie Irena zmrużyła oczy i widać było, że próbuje w ten właśnie sposób wydobyć z pamięci jakiś szczegół naprowadzający ją do uściślenia pochodzenia chłopca.
- Twój pradziadek miał warsztat ślusarski niedaleko rynku. To było dawno temu, znam z opowieści. Twój dziadek pracował już w naszej fabryce (akcentowała wyraźnie pierwszą zgłoskę wyrazu „fabryka”) i zapewne twój ojciec również w niej pracuje, tak? Nazywasz się Zakrzewski?
- Bezbłędnie pani odgadła - stwierdził Tomasz - choć, prawdę mówiąc, sam powinienem był się przedstawić.
- Ależ nie ma o czym mówić - uspokoiła go Jadwiga. - Dzięki temu Irena wytężyła swoją pamięć…
- Bo ty się, siostro, śmiejesz ze mnie, ale to właśnie ja, choć od pięćdziesięciu lat nie mieszkam w naszym miasteczku, znacznie lepiej od ciebie znam ludzi, koligacje, osoby, które należą do naszej rodziny, także takie, o których istnieniu ty nie masz zielonego pojęcia.
- Cała ty. Jakbyś nie miała większych problemów na głowie poza ustalaniem stopnia pokrewieństwa ludzi, którzy są członkami naszej rodziny, jak i też tymi, którzy się do niej nie przyznają. 
- Musisz przyznać, siostro, że ja tego nie mam sama z siebie, a odziedziczyłam tę cechę po naszej mamusi - głos Ireny załamał się nagle i przepadł w otchłani gardła. Po chwili przełamała w sobie tę niespodziewaną niemoc, dodając: - mamusia naprawdę znała wszystkich w naszym miasteczku, a już krewnych, także tych mieszkających w pobliskich wioskach… tych odwiedzała regularnie i, przyznasz sama, że podczas okupacji to dzięki tym krewnym i znajomym mogliśmy żyć na jako takim poziomie. Prawda, że chodziła często na odróbkę w polu, gdy zbierano ziemniaki, czy tez w żniwa.
- Wybacz, Irciu, ale zagłębiamy się w nasze rodzinne sprawy, które pana Tomasza nie muszą obchodzić.
- Dobrze więc, zjedzmy, młodzieńcze. Po raz kolejny jestem ci winna wybaczenie. Jadwiga ma rację - cóż mogą cię obchodzić sprawy naszej rodziny, zwłaszcza że nie było cię wtedy na świecie i cóż ci z tego przyjdzie, że jak już było po wojnie, a zaraz po wojnie urodził się nasz brat, Mateusz, też mieliśmy ciężko. Ojciec niewiele zarabiał, mamusia kombinowała jak mogła… pamiętasz, Jadziu, jakżeśmy popychały zębami po cienko posmarowanej masłem kromce chleba plasterek kiełbasy, aby jej smak pozostał na dłużej?
- Ireno!
- Dlaczego mam nie mówić. Tomasz wydaje mi się na tyle rozsądnym młodym człowiekiem, że zrozumie, dlaczego po latach te właśnie wspomnienia są dla nas takie ważne.
Tomasz po pierwszej łyżeczce wuzetki i łyku kawy stracił apetyt. Nie odzywał się, choć w jego spojrzeniu odbijała się nie niechęć przysłuchiwania się temu, o czy mówiła pani Irena, lecz ciekawość.
- Ale, młodzieńcze, nie pomyśl sobie, że żyło nam się tak źle. Żyliśmy skromnie, to prawda, ale iluż mieliśmy przyjaciół. Przypominasz sobie, Jadziu, te nasze wyprawy na wieś, właśnie do krewnych, do znajomych. Chodziliśmy na potańcówki, na pieszo, później rowerami, a tańczyło się do białego rana…
- Na pierwszego maja, na Jana, zawsze w drugą sobotę lipca, potem po żniwach… i jeszcze w wykopki - ożywiła się nagle Jadwiga.
- A myślisz, młodzieńcze, że poprzestawałyśmy na sobocie, na dniu, w którym urządzano zabawę? Nic podobnego! Zostawaliśmy na poprawinach i dalejże tańczyć, dalejże weselić się. Nic to, że mieliśmy potem ochrzan od mamusi, a mnie to od niej i ścierką się nieraz dostało.
- Tak, tak, ty dostawałaś, bo byłaś krnąbrna, choć młodsza ode mnie, a mamusi chodziło o to, żeśmy zostawały na noc.
Irena mrugnęła okiem do Tomasza.
- A spaliśmy, młodzieńcze, byle jak, w stodole, na sianie, chłopcy obok dziewcząt… i nic z tych rzeczy, nie pomyśl sobie, a i owszem, całowałyśmy się, siostro, powiedz - rumieniec pojawił się na suchych, ziemistych policzkach Jadwigi.
- Mnie było wolno, bo ja starsza - tłumaczyła Irenie siostra.
- Terefere, za mną się chłopcy częściej oglądali, bo nie byłam taka spięta jak ty. Tomaszu, uwierz, że po twojej prawej ręce siedzi teraz kobieta, która w przeszłości, a i teraz, jest jedną z najlepiej ułożonych dam w mieście… o tak, Jadwiga zawsze szukała swego księcia z bajki.
- Ireno!
- No, co ja poradzę, taka już jestem. Nie smakuje ci?
Tomasz pospiesznie przystąpił do dalszej konsumpcji wuzetki.
- Tak, mój drogi, choć stare, może wyglądamy dzisiaj, zwłaszcza Jadwiga, na dostojne panie, co to nigdy wideł czy grabi nie miały w swych dłoniach, ale pozory mylą. My, młodzieńcze, wywodzimy się z ubogiej rodziny, a nasze korzenie sięgają wioski oddalonej od miasta o pięć kilometrów, taka jest prawda. Ale wyszłyśmy na swoje. Miałyśmy dobrych mężów, zmarło się już nieborakom, czegoś się tam w życiu dorobiłyśmy, mamy w sumie czworo, bardzo dorosłych już dzieci, ja wyjechałam w daleki świata, ale teraz, gdy zostałam sama - znów głos Ireny zapadł się w czeluść gardła - teraz często do mojej kochanej siostrzyczki przyjeżdżam, ona też sama. A i owszem, i do mnie, i do niej zajeżdżają w odwiedziny nasze dzieci, a te dają nam swoje pociechy do pobawienia się z nimi, ale nam dwojgu, kiedy tak przyjadę w nasze strony… nam dwojgu jest chyba z sobą najlepiej, chociaż… chociaż miasteczko bez rodziców, to tak jakbyś prawą rękę stracił.
W oczach Ireny pojawiły się łzy. Jadwiga szybciutko sięgnęła do torebki po chusteczkę i podała ją siostrze. Tak, Irena była na pewno gadatliwa, ale była też uczuciowa. Przetarła oczy, potrząsnęła głową, strzepując z siebie wióry smutnych wspomnień.
- Ja też pochodzę z ubogiej rodziny - odezwał się nagle Tomasz. - Mój ojciec, ma pani rację - spojrzał na Irenę - pracuje w fabryce, która teraz nie jest już taka, jak dawniej.
- O, tak, niegdyś fabryka była żywicielką niemal całego miasteczka - wtrąciła Irena, lecz tym razem pozwoliła Tomaszowi kontynuować wątek.
- Cześć zakładu sprzedali, to, co sprzedali, zlikwidowali później. Ojcu udało się przetrwać na swym stanowisku w warsztacie, ale co to za praca, większe wymagania, aniżeli praca. To ojciec powinien uczyć tych nowych właścicieli roboty. Nie dość, że na nim i jeszcze paru innych zakład stoi, to nie doceniają tego. Raz praca jest, innym razem nie ma i z pieniędzmi różnie. Mamie udało się załapać do ośrodka zdrowia, jest pielęgniarką. Najpierw była na pół etatu, teraz ma cały, więc jest lepiej, trochę zarobi. Ale jak ona zarobi, to akurat ojciec dostanie połowę z tego, co miał w zeszłym miesiącu…
Przerwał na chwilę. Kobiety siorbały kawę. Teraz się przekonał, że są do siebie bardzo podobne i gdyby nie ułożenie włosów, wyglądałyby jak bliźniaczki. Słuchały go.
- Mama zawsze mi powtarzała, że jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na ślub, powinienem wziąć sobie ubogą dziewczynę; wtedy uniknę upokorzenia. Oczywiście musimy się kochać.
Miał wrażenie, że musiał to powiedzieć, musiał zrzucić z siebie ten balast niepewności, wierząc, że znajdzie zrozumienie u obu kobiet. Może ten jego problem, który pojawił się niegdyś wraz ze słowami matki, był już przebrzmiały i nie stanowił poważnej przeszkody, tym niemniej rada matki zasiała w nim niepokój, który odżył z chwilą spotkania Cecylii. Wiedział przecież, że Cecylia jest z innej bajki, stała się księżniczką od kiedy jej ojciec zrobił zawrotną karierę, karierę, która teraz pchnęła go do stolicy, na wysokie stanowisko. Czy Cecylia z wysokości obecnego dostatku jej rodziców, prędzej czy później straci go z oczu, porzuci dla kogoś, kto sprosta wymaganiom, zwłaszcza jej ojca? O tym wszystkim, w sposób nieco zagmatwany, nieuporządkowany, Tomasz zwierzył się obu kobietom, kiedy już skończyli słodki posiłek w cukierni.
- Ja znałam brata tego pana - wyrzekła Jadwiga. - Umarł na raka. To był bardzo porządny człowiek… w przeciwieństwie do…
- Jadziu, musiałaś spostrzec, że nasz młodzieniec ma bardzo dobrze ułożone w głowie i jestem pewna, że zdoła skruszyć bezwzględne serce ojca Cecylii. A jeśli nie? Dalibóg, uciekną, tak, tak, bo wielka miłość ma to do siebie, że przeszkód nie znosi. Powiedziałabym ci, młodzieńcze, co oznacza wielka miłość, ale moja siostra znów zacznie mnie strofować, powie, że nie wypada i że wcale nie jest tak jak mówię. Bądź wytrwały, Tomaszu, wytrwałość popłaca.
- A gdybyś miał jakiś problem, wiesz, gdzie mieszkam - uzupełniła Jadwiga.
Szykowali się do wyjścia. Mimo wszystko Tomasz czuł się podbudowany i słowami, jakimi go uraczyły obie panie, ale też samą ich obecnością. Poczuł się zobowiązany odprowadzić kobiety na Parkową.
A kiedy wychodzili, minęli w samym progu mężczyznę w podobnym wieku do kobiet. Sylwetkę miał szczupłą, jeśli nie wychudzoną, przewyższał obie panie wzrostem niemal o głowę, z której, wchodząc do cukierni szybko zdjął nie pierwszej młodości czapkę z daszkiem. Skłonił się obu kobietom, pozostając w tym ukłonie parę sekund, po czym niedbale wsunął czapkę do szerokiej, nieco rozciągniętej, prawej kieszeni zmaltretowanej czasem jesionki. Kobiety dygnęły dyskretnie siwymi głowami, a Irena swoim zwyczajem zmrużyła oczy. Robiła tak zawsze, ilekroć sięgała wspomnieniem do najtajniejszych skrytek swojej pamięci. 

[25 i 26.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE CZWARTE - TOMEK

Zmartwił się tym, że możliwe spotkanie wyznaczyła dopiero na sierpień. Sierpień jest za dziewięć miesięcy. Jak to przeżyć? Nie dość, że samo rozstanie było tak bolesne, sama rozłąka, a co dopiero czekać tak długo. Z drugiej strony pocieszał się tym, że Cecylia była nieprzewidywalna i miał prawo przypuszczać, że niedługo usłyszy jej głos w telefonie mówiący o terminie tajemnej schadzki nie za ileś tam miesięcy, ale za tydzień, za dzień, teraz. O tej ucieczce też nie napisała poważnie, bo niby gdzie mieliby uciec. Przed kim? To by zrozumiał - przed ojcem, mniej przed matką, ale sama ucieczka niczego by nie rozwiązała, choć popuszczając wodze fantazji, wyobraził sobie, że mogłaby się schronić u niego, to znaczy u jego rodziców. Byliby z sobą razem przynajmniej dwa miesiące, dopóki nie podjąłby studiów, bo miał w planach studia… ale co potem? A może jednak poszedłby gdzieś do pracy i zarobił na ich oboje, póki ona nie skończy ogólniaka, a później… później poszliby gdzieś na zaoczne, albo przynajmniej on.
- Dlaczego młodość jest tak trudna? - wrzasnął. - Czy wy nie byliście młodzi?
Uchyliły się drzwi od przedpokoju i stanęła w nich matka.
- Synu, dobrze się czujesz? Skąd te krzyki?
- Uczę się wiersza na akademię - odparł automatycznie, przyłapany na tej niezwykłej, jak dla niego, mowie podniesionym głosem.
- Musisz aż tak głośno?
- Muszę, mamo, bo to idzie młodość.
- „Idzie młodość” to śpiewała twoja babcia, a ty miałeś się wykurować do niedzieli… a jest piątek.
Matka nie mogła wiedzieć, że to nie stan zdrowia był powodem tego, że nie poszedł dzisiaj do szkoły i wcale nie oponowała, gdy o poranku oznajmił jej, że czuje się na tyle źle, że chyba zrobi sobie jeden dzień wolnego.
- Przepraszam, nie będę się już darł - spojrzał na matkę, która oderwała się od swoich zajęć w kuchni, a musiała nie być w dobrym humorze, mając w perspektywie nie tylko dokończenie obiadu, ale też pójście do ośrodka zdrowia na drugą zmianę.

Pożegnali się ukradkiem wczoraj, a już tęsknił, już o niej myślał.
A zaczęło się to półtora roku temu, w dosyć niebanalnych okolicznościach. Do miasteczka na długi weekend majowy, już w piątek, przyjechali krakowscy żacy, czworo studentów umilających sobie czas ulicznymi występami. Bóg jeden wie, czemu akurat zajechali do Z, gdzie turystów jak na lekarstwo; znacznie większe szanse na wypełnienie portfeli za występy i, przy okazji, świetną zabawę mieliby w podwawelskim grodzie, albo przynajmniej w jakimś powiatowym mieście, a oni… no cóż z wypełnionymi do nieprzyzwoitości plecakami na grzbietach wybrali się w podróż koleją, byle jak i byle gdzie, i zatrzymali się na stacji w Z. Fama głosi, że stało się tak z powodu Paco, który zwykł wlewać w siebie hektolitry piwa, co nie przeszkadzało mu w grze na gitarze klasycznej. Gdy pociąg zwalniał swój bieg, Paco oznajmił przyjaciołom:
- Zlitujcie się. Chciałbym napić się piwa. Wysiądźmy tutaj.
I wysiedli. Oprócz Paco wysiadła jego dziewczyna Olga (ksywka od Boznańskiej); parała się malowaniem, to do jej plecaka przytroczona była sztaluga, zwój z płótnami i kartonowe pudło wypełnione brystolem formatów A3 i A2; we wnętrzu plecaka prócz osobistych rzeczy farby, pędzle i węgle. Paco rzecz jasna targał na grzbiecie gitarę, a ponad głowę wystawał nad jego plecak maksymalnie zwinięty trzyosobowy namiot. Drugą parę stanowili Beżar i Madam - studenci kulturoznawstwa, też para, specjalizująca się w klasycznym, ale i w nowoczesnym tańcu. Już na pierwszym roku studiów odnosili sukcesy na tanecznych zawodach, a ich sztandarowym numerem było tańczenie renesansowej La Folii z tangami, walcami i rumbą na dokładkę. Ci, prócz plecaków dzierżyli w silnych, artystycznych dłoniach walizki, mieszczące w sobie stroje. Swoją walizką Madam dzieliła się z Paco, w końcu to mężczyzna, ale i tak poruszanie się na własnych nogach wspomnianej czwórki odbywało się nieśpiesznym krokiem ślimaka, toteż korzystali z każdej nadarzającej się okazji, podsuwającej im pomysł podwózki, aby ulżyć nogom i grzbietom. Do centrum Z. przejechali się jakimś firmowym busem, który akurat odwiózł pracowników na stację.
Udali się do pierwszego napotkanego baru, dwie przecznice przed centralnym placem miasta, a że piwo było dobre i zimne, wielka pizza na czworo w rozsądnej cenie, Beżar oznajmił:
- Dobra, Paco. Zostajemy tutaj.
Przeszli potem na plac pod ratuszem, gdzie stały wygodne ławki z oparciami. Chłopcy zajęli się pilnowaniem bagaży, wtulili w nie swoje strudzone ciężarem plecy i popadli w jakże przemiłą popołudniową drzemkę. Wolne jak ptaszyny Olga i Madam ruszyły w miasto w poszukiwaniu jakiegoś przydomowego ogródka, gdzie można by rozbić namiot i, jeśli gospodarze byliby tak łaskawi, skorzystać z toalety. W jednym z domków, w kamieniczce nie tak bardzo odległej od centrum miasta napotkały dwie panie w słusznym wieku po siedemdziesiątce. Olga i Madam dowiedziały się, że starsze panie są siostrami, wdowami. Jadwiga, właścicielka posesji, mieszkała w Z. od urodzenia, młodsza o dwa lata Irena przyjechała do niej z wizytą, która zapewne potrwa, jak co roku, do końca sierpnia. Na zapleczu kamieniczki był ogródek i mikroskopijny, składający się kilku czereśni i jabłoni sad; można było z powodzeniem rozgościć się z namiotem w tym miejscu choćby przez tydzień. Starsze panie nie były wymagające jeśli chodzi o opłatę za możliwość noclegu na posiadłości Jadwigi, a kiedy posłyszały z jaką misją przybyli do miasteczka żacy, zrezygnowały z pobierania pieniędzy, a nadto zgodziły się udostępnić wędrowcom nie tylko toaletę, ale i kuchnię, aby mogli jadać „jak ludzie”.
A misja tych czworga polegała na tym, że zagnieżdżali się gdzieś na głównej, eksponowanej ulicy lub placu miasta, Olga zasiadała na własnym rozkładanym stołeczku lub pożyczonym krzesełku z okolicznej kawiarni lub restauracji, rozkładała sztalugę, wydobywała farby i pędzle i ołówki z plecaka i zaczynała malować. Paco przycupnął nie opodal, szarpiąc struny gitary na hiszpańskie rytmach, Madam z Beżarem ubierali się pośpiesznie w kiczowatą imitację strojów „z epoki” i poczynali taniec w takt muzyki po mistrzowsku granej przez Paco. Oczywiście w pobliżu ekwilibrystycznie grającego pasaże Paco czyjeś zmyślne dłonie ustawiły kartonowe pudełko, w które dobre a wrażliwe dusze wrzucały brzęczące monety, a zdarzały się czasem banknoty. Jeżdżąc „po świecie” artystom udawało się czasami zjednywać właścicieli okolicznych knajp, którzy w zamian za ciepłą słowną reklamę swoich wyszynków, nagradzali ich sowicie, także w postaci solidnego wieczornego posiłku. 
Olga oprócz widoczków sporządzanych od ręki i rzadko, bo rzadko, ale sprzedawanych na miejscu, rysowała w ołówku portrety i karykatury najodważniejszych obywateli miasta, tudzież turystów, gdy takowi zechcieli odsapnąć od przemieszczania się pomiędzy muzeami. W Z. były dwa zaledwie muzea, ale pomimo tego Olga wystawiała tabliczkę z napisem: „Widoczki, portrety, karykatury - dogadamy się - Olga”. W pobliżu grającego na gitarze Paco napis głosił: „Paco zbiera na piwo”. Tancerze z kolei sporządzili wspólną notatkę o treści: „Jeśli spodobał się taniec, dorzućcie na kawę i ciasteczka - Madam i Beżar”. Wszystkie drobne trafiały i tak do wspólnego pudełeczka.
W piątek w Z. tłumów nie było, ale już w sobotę, przy pogodzie jak najbardziej wiosennej na ulice miasta wylegli obywatele cieszący się z nastania długiego weekendu. Studenci z pozazdroszczenia godną śmiałością rozwinęli swój majdan, anektując w tym celu jedną z ławeczek na placu, tę, która pamiętała wczorajszą drzemkę obu żaków. Radujące męskie oczy dorodne łanie w postaci jasnowłosej Olgi i ciemniejszej, śniadej Madam udały się do pobliskiej knajpki, skąd bez trudu udało im się wyprosić dwa całkiem wygodne krzesełka. Olga z miejsca przystąpiła do pracy, Paco zagrał tango, a Madam z Beżarem zatańczyli swój pierwszy numer. 
Miasteczko Z. nieprzywykłe do takich występów, posłyszało dźwięki tanga, przylgnęło wzrokiem do tancerzy, a spacerujący przechodnie zaczęli przystawać przy artystach, odczytując śmiałe napisy na kartonowych tabliczkach; zerkali to na tańczących, to znów śledzili pojawiające się na kremowym brystolu zarysy kamieniczek starówki. W pudełku pojawiły się pierwsze monety, Paco zmieniał „płytę”, a Madam z Beżarem byli już po wykonaniu walca, samby i rumby; szykowali się do renesansowej La Folii. Powoli późne popołudnie przeistaczało się w ciepły pomarańczowy i wciąż jeszcze jasny wieczór. La Folia cieszyła się największym powodzeniem, robiono zdjęcia tancerzom, a jedna z najznakomitszych postaci miasta, pan przewodniczący miejskiej rady pozwolił sobie na luksus pozowania do portretu z pieskiem na kolanach.
Pod wieczór, kiedy gasili pragnienie w knajpce, skąd wypożyczyli krzesełka, Madam przemówiła:
- Jest tak przyjemnie, że zdecydowałabym się na ten numer z pantomimą, co wy na to?
- Jestem za, ale musielibyśmy znaleźć jakiegoś chłopca, który zagrałby klauna - odparł Paco.
- Już ja tam kogoś upatrzę - Madam była zdecydowana.
Paco grał Ibaneza, a Madam wyłowiła z wątłego jeszcze tłumu chłopaczka. Nie bez trudu go namówiła. Musiała pokrótce przedstawić mu scenariusz.
- Słuchaj, młody dżentelmenie - mówiła. - Sprawia przedstawia się tak. Ja z Beżarem wykonujemy pantomimę przedstawiającą dziejące się na świecie zło. Olga objaśnia adekwatne sceny publice, Paco gra na tragiczną nutę. Wtedy ty pojawiasz się ucharakteryzowany na smutnego klauna. Właśnie otwarta została Puszka Pandory, świat zmierza do upadkowi. Ty jako ten biedny klaun symbolizujesz człowieka, dla którego ostatnią deską ratunku jest miłość. Wchodzisz w ludzką ciżbę, zalewasz się łzami (to artystyczne zadanie Olgi, jej wizji człowieka nieszczęśliwego), bezsłownie prosisz o miłość. Scena kończy się wtedy, gdy znajdzie się jedna z kobiet, która wsłuchując się w słowa Olgi: „- Czy jest pośród was niewiasta, która odważy się pocałować tego nieszczęśliwego człowieka, odmieniając w ten sposób jego życie, czym zbawi świat cały?”. To proste, Tomaszu, to bardzo proste.
Cecylia nawet nie namyślała się długo. Podbiegła do chłopca - klauna, wpadła w jego błagalnie rozchylone ramiona, pocałowała go w usta; ten pozostawił na jej twarzy ślad po krwisto czerwonej szmince. Paco zagrał radośniej, tancerze zatańczyli rock&rolla, a zwieńczeniem sceny był najpierw polonez, potem hurmy weselnego Mendelsona. Tomasz i Cecylia zebrali oklaski, jakich świat nie widział.

Stało się tak, jakby sam los zgotował im tę młodzieńczą, jakże niedorosłą miłość. Spotykali się przynajmniej dwa razy w tygodniu, zauroczeni sobą, zaskoczeni tym, że widując się tak często, wciąż mają sobie coś do powiedzenia. Wdzięczni studentom za wciągnięcie ich do tej gry, nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, jak poważnym dla ich obojga będzie wejście na wyższy poziom rozgrywki, w której tak chętnie uczestniczyli. To było poważne uczucie dwojga młodziutkich przecież ludzi, lecz próbowali sprostać temu zadaniu. Odczuwając prawdziwą przyjemność ze spotkań z sobą, stawali się jakby inni, lepsi i wbrew pojawiającym się tu i ówdzie opiniom, że miłość w tym wieku może jedynie zaszkodzić zakochanej w sobie parze, Tomasz z Cecylią zdawali się być tymi, dla których wszystko to, co dzieje się wokół nich, nabiera nowego kolorytu, że ich osobiste szczęście emanuje miłością do ludzi i świata. Oczy Tomasza mówiły: - ja wiem, że nasze uczucie przetrwa do śmierci. Cecylia zwierzyła się koleżankom: - nie wyobrażam sobie życia bez niego. Ktoś miał powiedzieć: „- sfolgujcie z tym uczuciem, jesteście za młodzi, aby już teraz podejmować odpowiedzialne decyzje na temat życia i snuć plany na przyszłość. To minie. Życie jeszcze was nie pokąsało”. Nie wierzyli tym przestrogom. Wprawdzie ojciec Cecylii, kiedy dowiedział się z kim „zadaje” się jego córka, w grzecznych słowach próbował wyperswadować jej, że Tomek nie jest dla niej najlepszym wyborem i lepiej by było, aby zaczęła sobie zdawać sprawę z tego faktu. Cecylia stanowczo odrzuciła te „dobre” rady, zamknęła się w sobie i w domu nie poruszała więcej sprawy jej zakochania się w Tomku. Matka Tomka może niezręcznie, ale wróciła w rozmowie z synem do wcześniej wypowiedzianego przez nią samą stwierdzenia: - Synu, dziewczyny swego serca powinieneś poszukać wśród ubogich panienek i nie pchać się do wyższych sfer, gdzie tylko może cię spotkać upokorzenie. Ja jestem skromną pielęgniarką, ojciec ciężko i za marne wciąż grosze pracuje fizycznie. Gdzież tam nam do tych dzisiejszych nowobogackich.
Ojciec Tomasza znacząco milczał, z trudem powstrzymując się w rozmowach z synem od wyjawienia, co myśli o ludziach robiących w dzisiejszych czasach tak szybkie, zawrotne kariery.
- Ufam, że w swoim życiu będziesz podejmował właściwe i przemyślane decyzje - powiedział do Tomka.
Przeszkody jeszcze się nie piętrzyły, jeszcze nie docierały do nich słowa, które jeśli nie zamierzały przerwać tego związku, to przynajmniej miały na celu zmniejszyć jego intensywność. Młodzi nie opuszczali się w nauce, chodzili do kina, na tańce, spacerowali po mieście.
Gdzież to Tomek pocałował Cecylię po raz pierwszy? Tam przecież, podczas przedstawienia, to Cecylia go pocałowała. Któżby zgadł? Nikt by nie uwierzył, że miało to miejsce na cmentarzu, na cmentarzu żydowskim.
Ciepły tego roku listopad miewał wieczory chłodne, bezchmurne, z lekkim przymrozkiem, ale nie odczuwało się jeszcze nadchodzącej zimy. Południowe słońce oddawało swym ciepłem po wielokroć chłód wieczorów, nocy i poranków.
Tego dnia, w piątkowe, bardzo późne popołudnie Tomek wybrał się na nieogrodzony, pusty, pozostały we fragmentach, ale jakże przytulnie cichy i spokojny żydowski cmentarz. Dostrzegł na nim znajomy krzak dzikiego bzu, teraz pozbawiony nie tylko kwiecia ale i liści. Tam właśnie, pod tym wiosennie pachnącym krzewem pocałował Cecylię.
Kiedy zbliżał się do tego miejsca, zauważył zmierzające w tym samym co on kierunku dwie starsze panie. Jedną z nich rozpoznał.

[20.03.2018, Fontaine-la-Guyon, Eure-et-Loir, we Francji i 24.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]