CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 maja 2018

SĄSIADKA Z GÓRY


Dzwonek do drzwi. Pomyślał, że to listonosz i pospiesznie przeszedł z kuchni do przedpokoju. Odryglował zamek. Drzwi otwierały się do środka.
Stała na wycieraczce, kołysząc się niespokojnie i wydawało mu się, że przydeptuje nogami. Uniosła głowę. Był znacznie wyższy od niej. W jej oczach pobłyskiwał niepokój.
- Przyszłam do pana, bo nie wiem, co robić - usłyszał jej słowa wypowiedziane jakby w pędzie, w przestrachu. Drżeniom jej warg towarzyszyło rozbiegane spojrzenia szarych, zmatowiałych oczu.
- Niech pani wejdzie - powiedział, ale zawahał się na moment, bo w kuchni, do której zamierzał ją poprowadzić, panował bałagan.
Weszła posłusznie, drepcząc przed nim. Wskazał jej miejsce przy stole pod ścianą. Usiadła. Usiadł i on, obok niej, na rogu stołu. Wcześniej wrócił się do przedpokoju i pchnął przedramieniem drzwi wejściowe. Trzasnęły łagodnie.
- Co się stało? - zapytał.
- Nie wiem, co robić. Wszystko pozamykane. Jak tak można? Miałam pojechać do domu, zeszłam z góry, a tu wszystko pozamykane.
Pomyślał, że będzie musiał sporo się natrudzić, zanim wyjaśni wszystkie jej wątpliwości. Przede wszystkim jednak powinien ją uspokoić.
- Pozamykane jest dlatego, żeby ktoś obcy nie wszedł do bloku - wyrzekł spokojnym tonem głosu, lecz jednocześnie spostrzegł, że do tego skądinąd logicznego wyjaśnienia zakradł się fałsz, połowa prawdy - aby wyjść na zewnątrz, wystarczy nacisnąć klamkę drzwi prowadzących z klatki schodowej na podwórze, a dopiero kiedy jest się na zewnątrz domu i próbuje się dostać do środka trzeba użyć klucza do drzwi, wystukać na cyferblacie domofonu kod do własnego lokalu, albo też wcisnąć numer jakiegoś mieszkania i poprosić o otwarcie drzwi.
- No tak, ale żeby od razu zamykać? I nie ma się kogo zapytać, kiedy otworzą. Nikogo nie ma, nikogo - powtórzyła z naciskiem.
- No cóż, widocznie każdy jest w pracy - brnął nadal w wymyśloną na poczekaniu grę słów, licząc na to, że przedstawiając kobiecie logiczne uzasadnienie jej niepokojów, ta uspokoi się.
Ponieważ wyraz twarzy sąsiadki z góry, jej wciąż rozbiegany wzrok, drżenie rąk i nerwowe kołysanie się na krześle nie dawały podstaw do twierdzenia, że kobieta się uspokaja, postanowił zmienić temat.
- Pani mieszkanie jest na piętrze nad moim - zaczął raźnie.
- No tak, ale tam nikogo nie ma, a ja chciałam jechać do domu. Mieli po mnie przyjechać.
- Kto?
- Wnuczka. Mówiła, że mnie zabierze.
- To zaczekamy. Może się zjawi.
Chyba nie przemyślał tej ostatniej wypowiedzi. Prawdę mówiąc, nie wiedział, co począć z kobietą, a perspektywa spędzenia długich minut, a może nawet godzin z sąsiadką z góry nie była zachęcająca.
- Może zrobić pani herbaty. Zjadłaby pani coś?
- Nie, dziękuję. Ja wszystko mam. Ugotowałam sobie. Ja tylko chciałam, aby mi otworzyli.
- To może trochę potrwać - powiedział spoglądając na zegar wiszący na ścianie nad stołem. - Dopiero południe. Naprawdę nie chce pani herbaty?
- Nie, panie, piłam. Ugotowałam sobie.
- No cóż, w takim razie poczekamy sobie - powiedział i nagle przyszła mu do głowy myśl, którą natychmiast spożytkował w rozmowie z kobietą: - Może pani zaczekać u mnie albo u siebie na górze.
- Mogłabym?
- Na pewno nie zamknęła pani mieszkania, schodząc na dół, a tu różni się kręcą.
Tylko pozornie zmieniona taktyka, jaką przyjął w rozmowie z kobietą oznaczała chęć pozbycia się jej. Adam rzeczywiście pomyślał o pozostawionym przez kobietę otwartym mieszkaniu. Jeśli bowiem prawdą jest to, co mówiła o gotowaniu herbaty, o gorącym posiłku, to mogła pozostawić włączony gaz albo elektryczny czajnik z wodą.
- Tak pan mówi? Może ma pan rację. Tam zaczekam. Może ich spotkamy? Pójdzie pan ze mną? Pan lepiej wyjaśni im, o co mi chodzi, bo oni mnie nie słuchają, w ogóle mnie nie słuchają.
- Oczywiście, pójdę z panią.
Kobieta wstała i szybko podeszła do drzwi. Zdążył zdjąć klucze z wieszaka, a kobieta wspięła się już na trzeci stopień schodów. Prędko przekręcił klucz w zamku i pospieszył za nią. Ujął ją lekko pod lewe ramię, pomagając kobiecie wejść na półpiętro i dalej do góry.
Otworzyła drzwi swego mieszkania. Wszedł za nią i dyskretnie rzucił okiem w stronę kuchni, a potem w sposób niedostrzegalny dla kobiety zajrzał do małego pokoiku przylegającego do kuchni. Uspokoił się, widząc, że całe mieszkanie jest w należytym porządku, żadne urządzenie nie jest podłączone do prądu, nie czuje zapachu gazu, a i też nie usłyszał odgłosu cieknącej wody, ani w kuchni, ani w łazience.
W mieszkaniu panował zaduch. Ciepłe i gęste powietrze przytłaczało go swoją lepkością. Nie zdawał sobie sprawy, że można żyć w tak hermetycznie odizolowanym od powietrza na zewnątrz mieszkaniu.
Kobieta siedziała już na kozetce, na wezgłowiu której leżała pomięta poduszka,
- To ja się położę. Niech pan im powie.
Kładąc się, strąciła z bosych stóp kapcie.
- Powiem im i pani przekażę - odpowiedział.
Wychodząc, zamknął delikatnie drzwi, tak jakby podejrzewał, że kobieta zapadła już w szybki sen, więc nie chciał jej wybudzić trzaskając drzwiami. Schodząc na dół, miał wątpliwości, czy zrobił wszystko, co należało zrobić.
Kiedy otworzył kluczem drzwi do swojego mieszkania, zdecydował się nacisnąć klawisz dzwonka do mieszkającego obok sąsiada. Czekał ponad minutę na pojawienie się na progu starego człowieka, niskiego i siwiutkiego, a w tym momencie zaspanego.
- Dzień dobry, sąsiedzie. Przysnęło mi się. Ledwo dwunasta a dzień taki parny - wykrztusił starszy pan gubiąc resztki snu. - Długo pan czekał? Stało się coś?
- Niedługo. Tym razem u mnie była Wysocka. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem, jak się zachować.
- Poszła na górę?
- Tak. Zaprowadziłem ją.
- Synowa naszej sąsiadki, no tej z przeciwka, sprowadziła ją z drogi, a Wojtczak z sąsiedniego bloku zabrał ją niedawno spod sklepu. W samej nocnej koszuli była.
- Co pan powie? Aż tak z nią źle? Widzi pan, ja rzadko ostatnio bywam w domu, rozumie pan, praca…
- Rozumiem.
Stary człowiek pokiwał głową.
- Oj, nie udała się Panu Bogu starość, nie udała - westchnął. - Ona, panie, tak zawsze, jeśli tabletek nie weźmie.
- Zapomina?
- Pewnie, ze zapomina. To ja zdrowy czasami zapomnę, a co dopiero ona? A synowa, panie, to tylko na nią krzyczy. Człowiek by się odezwał, ale co to zmieni. Spojrzy się na człowieka takim wzrokiem, że nie wiesz, gdzie uciekać.
- Bo co tu krzyk pomoże, sąsiedzie. Wysocka i stara i chora.
- Panie, ale to tak nagle jej przyszło. Pana długo nie było, więc pan nie wie. Widywałem ja przecież tyle razy. Dzień dobry, dzień dobry, pogadaliśmy sobie, bo, panie, my oboje starzy, czasami chciałoby się gębę otworzyć, porozmawiać, ot tak, jak ja teraz z panem. A jej, panu to mówię, zrobiło to się zaraz po śmierci syna.
- Też tak myślę.
- Ech, panie, jaka jest ta nasza starość. To jej mieszkanie zostanie dla wnuczki. Kto wie, czy już nie przepisane. A ta siksa, panie, to nawet przez wzgląd na to mieszkania, odwiedzałaby babkę częściej, prawda?
- A synowa? Przecież mieszka nad nią.
- Synowa, panie, jak mąż do niedawna żył, to nie powiem, było jak było, ale się szanowali, a jak odszedł, panie, co tu gadać. Mnie to się nie podoba.
- Ma ojca na wsi. Też stary i chory.
- Panie, ja to rozumiem, ale żeby tak dzień w dzień od siódmej rano do dziewiątej wieczorem pozostawiać teściową samą. Przecież tamta jest na emeryturze, ma czas. Mogłaby zajrzeć i tu i tam.
- Ma pan rację. I wnuczki też często nie widzę.
- I nie zobaczy pan, dopóki nie oddadzą babki do zakładu.
- Myśli pan, że oddadzą?
- A nie? Zobaczy pan, że tak będzie. Panie, synowa nie jest biedna. Załatwiłaby pielęgniarkę na parę godzin, nawet co drugi dzień. Albo poprosiłaby jaką sąsiadkę. Sam bym zaszedł, ale wie pan, lepiej jakby wpadała do niej kobieta.
- A czy przynajmniej ma co zjeść, gdy jest sama? Mnie mówiła, że jadła coś ciepłego, herbatę piła.
- Nie wierz pan w to. Oni jej butlę wynieśli, czajnika albo grzałki nie ma. Z jednej strony się nie dziwię, bo mogłaby nas puścić z dymem, ale z drugiej strony, no niech pan powie - stary człowiek bez ciepłego caluśki dzień.
- Coś podobnego! Może jej co… u mnie nie chciała wypić herbaty.
- Panie, kiedy ona tabletek nie wzięła i tak chodzi, to gdzie tam jej myśleć o jedzeniu, ale kiedy jest spokojna, sąsiadka pije z nią herbatę. Ja też raz jej przyniosłem.
- Pan to w ogóle uczynny bardzo.
- Ech, panie, a co robić z samotnością, no co? Teraz, kiedy już wstałem, przypilnuję ją, jakby jeszcze raz zeszła, bo ja, panie, jak nie śpię, to komarzycę od komara rozpoznam po słuchu.
Pożegnali się.
Adam włączył telewizor i wyjął z lodówki bigos. Przygrzał go w mikrofalówce.
Prognoza pogody na kilka najbliższych dni nie była zachęcająca.

[14.05.2018, Besancon, Doubt, we Francji]

KAWIARENKA (109) MILKA, MŁODA LEKARKA


Wyjątkowo pan doktor Koteńko pojawił się w pewien piątek w kawiarence jako absolutnie pierwszy gość (w piątki, niedziele i poniedziałki kawiarenkę otwierano o 13-tej). Wyjątkowo też zaszedł tutaj nie sam, nie w towarzystwie małżonki, pani Zofii, ale przyprowadził z sobą panią Emilię (kazała na siebie mówić Milka), której wyznaczono staż w różanowskim szpitalu oraz przyszpitalnym ośrodku zdrowia. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że szpital w Różanowie nie należał do największych (oddział wewnętrzy, ginekologiczno-położniczy, chirurgia ogólna i okulistyka), choć wyposażony w nowoczesny sprzęt i aparaturę, jednakowoż ci i owi dziwili się, że w ogóle istnieje, że nie podległ prywatyzacji, ale dyrektor szpitala miał dotąd (i miejmy nadzieję, że to się nie zmieni) głowę na karku i nie pozwolił szpitalowi popaść w takie zadłużenie, z którego by się nie wykaraskał. Ważną kwestią był personel różanowskiej kliniki - z pewnością mniej opłacany niż w innych, o wiele większych placówkach, cieszył się jednak zasłużonym zaufaniem wśród pacjentów. Bywa bowiem tak, że nie zawsze bogactwo możliwości leczenia decyduje o jakości usług, a w dodatku Różanów z dawien dawna miał szczęście do lekarzy, którzy jeśli odchodzili to raczej na zasłużoną emeryturę, aniżeli do innych ośrodków. Właściwie jedyną niedogodnością był fakt, iż głównie lekarski personel urastał w lata, a młodych i chętnych do pracy w prowincjonalnym ośrodku nie przybywało, stąd też ucieszyła dyrektora szpitala, a najmocniej chyba doktora Koteńkę wieść o tym, że pani Emilia, młoda i ambitna absolwentka szkoły medycznej, pochodząca z drugiego końca kraju, zdecydowała właśnie w Różnanowie odbyć staż, a potem specjalizować się w chirurgii. Zadaniem jakie postawił przed sobą pan doktor było nie tylko wesprzeć młodą lekarkę w jej nowej i pierwszej w szpitalu pracy, ale i zadbać o to, aby po zakończeniu stażu nie ośmieliła się z Różanowa dokądkolwiek wyjechać.
Od samego piątkowego rana pan dyrektor szpitala po dokonaniu niezbędnych formalności związanych z zatrudnieniem pani Milki, sam osobiście zaprowadził ją do mieszkania, które odtąd zyskało nową właścicielkę. Pani Milka była wręcz zachwycona - to pierwsze jej mieszkanie, niezbyt wprawdzie ekskluzywne, dwupokojowe, co w przypadku samotnej kobiety całkowicie jej wystarczało. Problemem były meble - jedynie kuchnia w całości posiadała niezbędne wyposażenie, zaś w sumie oba pokoje mieściły w swojej powierzchni tapczanik, dwa krzesła, szafę na ubrania i stolik. Ale, niech tam, od czegoś trzeba zacząć.
Kiedy więc zbliżała się obiadowa pora pan doktor Koteńko, a był akurat po dyżurze, zaprosił panią Milkę do kawiarenki, aby odczekawszy chwilę, którą zamierzał spędzić z młodą lekarką na rozmowie, popróbowała tamtejszych dań głównych, albowiem przypomnijmy sobie, że podawano tutaj nie tylko słodkości, lecz również sytne a smaczne obiady.
Akurat Maria, żona kawiarennika przyjmowała zamówienia (ten wraz z dwójką dzieci przebywał na wywczasach od paru dni u swojej matki) i mile była zaskoczona nowym gościem, który zdawał się być od pierwszego wrażenia na tyle sympatycznym, że w oczekiwaniu na posiłek wdała się z nim - to znaczy z panią Milką - w długą a interesującą rozmowę, pozostawiając pana doktora w dyskretnym cieniu. Ten zaś nie chcąc zbytnio wchodzić w zawiłości kobiecych intymności, jakie pojawiały się w rozmowie, po odczekaniu stosownej chwili, aby nie być poczytanym za ignoranta nieszanującego kobiecych wyznań (to doprawdy dziwne, jak te dwie zbliżone do siebie wiekiem niewieście fizjonomie przylgnęły do siebie, widząc się po raz pierwszy w życiu) zaszedł do pianina i zagrał ambitnie któreś scherzo Chopina. I wtedy stała się rzecz wprost nie do uwierzenia. Pani Milka z miejsca, które zajmowała, niemal na głos wykrzyknęła:
- To pan gra, panie doktorze? Pan gra i to jak!
Pan doktor Koteńko zmieszał się do tego stopnia, że z g-moll przeszedł niespodziewanie na a-dur czy odwrotnie, nareszcie wstrzymał palce, pozwalając im na zakończenie niskiego brzmienia, po czym odrzekł spokojnie.
- Jak pani słyszała, gram, czy wybitnie - pewnie jak na lekarza, co najwyżej ambitnie. W każdym bądź razie staram się grać zgodnie z zapisami na partyturze.
- Nasz kochany pan doktor oczywiście przesadza - wtrąciła Maria. - Pan doktor gra świetnie, a do tego z duszą i gdyby nie profesja, której bez reszty się poświęca, byłby dzisiaj sławnym pianistą, na całym świecie oklaskiwanym.
- Pani Maria jak zwykle prześlicznie przesadza, ale prawdą jest to, że uwielbiam muzykę.
- Pani Milko, pan doktor grzeszy nadmiarem skromności. Musi pani wiedzieć, że w naszej lokalnej rozgłośni radiowej nasz pan doktor prowadzi muzyczną audycję, a płyt ma tyle, że wydawać by się mogło, że to co zarobi, wszystko przeznacza na zakup płyt, nie tylko zresztą z muzyką klasyczną - kontynuowała Maria. - Powiem pani jeszcze, że w naszym miasteczku nie ma większego autorytetu jeśli chodzi o muzykę klasyczną nad pana doktora.
Młoda lekarka z nieukrywanym podziwem słuchała wypowiedzi Marii, a jej oczy błyszczały z ciekawości. Jeszcze przez chwilę milczała, lecz w końcu musiała powiedzieć to, na wypowiedzenie czego pewnie nigdy by się nie zdecydowała, gdyby nie ten odruch pana doktora, który zaprowadził go przed pianino.
- Panie doktorze, tak się składa, że ja gram na skrzypcach, od maleńkości. Zarzuciłam muzykę na rzecz medycyny, co jednak nie oznacza, że gra na skrzypcach nie sprawia mi już przyjemności.
- Co pani powie? Co pani powie? Czy to oznacza, że możemy…
- Tak, panie doktorze, możemy popróbować muzyki razem, jeśli będzie pan tak łaskawy, zagramy coś miłego dla ucha.
- No niech pani powie, pani Mario, czy nie miałem szczęśliwego nosa, wiodąc z sobą panią Milkę właśnie do kawiarenki?
Pani Milka z kolei wyrzekła, że to ją właśnie spotkało to szczęście, bo nie przypuszczała nawet, że w Różanowie, w pierwszej swojej pracy napotka duszę muzyczną podobną do swojej, jak i też przyjdzie jej poznać tak uroczą istotę jak pani Maria.
Wtedy to z kuchni posłyszano głos kucharki, pani Rybotyckiej, że obiadek już gotowy, więc Maria ruszyła ku zapleczu, zaś pani Milka nie wiedzieć czemu, podążyła za nią, aby odebrać z kuchni tacę z obiadem dla pana doktora.
Pan doktor Koteńko tymczasem pomyślał sobie, że w ten niespodziewany sposób niepomiernie wzrosły szanse na to, aby pani Milka w Różanowie została na stałe.
A obiadek, doprawdy, był wyborny.

[27.05.2018, Lannemezan, Hautes Pyrenees, we Francji]

Z ODDALI (22) PIĘKNA I WYCZERPUJĄCA


Zbyt długo nie nasiedziałem się w San Sebastian obserwując zmagania jeźdźców na koniach. Podjechałem do górzystej Bazkii i w Abadiano załadowano mnie do Bourg Les Valence we Francji - bagatela 900 kilometrów, wliczając napotkany już we Francji objazd.
Właściwie to miałem wykonać ten kurs jednym tchem, bez przystanków, za wyjątkiem tankowania na hiszpańskim Repsolu (paliwo w Iberii tańsze o przynajmniej 20 eurocentów na litrze), ale te ponad cztery tygodnie spędzone w trasie spowodowały swoje - dwukrotnie poczułem senność, już we Francji. Na pierwszym postoju przespałem 30 minut, ale dopiero drugi, piętnastominutowy, spowodował, że poczułem się jak nowonarodzony.
Wróćmy jednak do początku. W tej Bizkaii, pięknej i górzystej właściwie z gór zjeżdżałem, aż do samej granicy, więc jazda szła mi nieźle, ale już po przekroczeniu granicy francuskiej, jeszcze przed Bayonne, utworzył się korek spowodowany przez dwie ciężarówki wiozące ponadgabarytowy ładunek. Szczęściem przed i za Bayonne pojawiłem się tuż po 22-iej i uniknąłem dalszych korków. Ten południowo-zachodni rejon Francji, francuskiej Baskonii i Gaskonii najeżony jest rondami, światłami i z wyjątkiem pory nocnej ciężko tam jechać dynamicznie i szybko.
Im dalej od granicy, tym luźniej. Pomknąłem do Dax, potem odrobiną autostrady w stronę Bordeaux i w końcu skierowałem się na Agen i Auch. Przed Auch konsternacja - typowe dla Francji zamknięcie drogi. Skutek - ponad dwudziestokilometrowy objazd i strata czasu.
Za Auch dopada mnie zmęczenie. Stanąłem gdzieś na wiejskim parkingu przy drodze. Po trzydziestu minutach mknę dalej. Przejeżdżam przez znajome maleńkie Bertholeme. Skąd ta pamięć? Obok szosy prowadzi tędy linia kolejowa. Onegdaj robiłem zdjęcia torów i stacji kolejowej. A tak przy okazji - uwielbiam takie podrzędne, kolejowe trasy, gdzie szyny na torowiskach nie skrzą się tak srebrzyście jak na tych najbardziej uczęszczanych. Zamarzyło mi się odwiedzić kiedyś któreś z muzeów kolejnictwa - jedno jest w Sochaczewie, inne w Warszawie (?), tak mi się wydaje. Są jakieś w Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku. Przed pięknym, starym Rodez robię sobie drugą drzemkę, krótszą, ale po której odzyskuję wigor. Kieruję się 88-ką na Mende. Już wstał dzień. Zaczynają się prawdziwe góry. Nie Pireneje czy Alpy, ale kompleks gór zwanych Masywem Centralnym. Wciska się on podłużnym klinem pomiędzy Alpy i francuskie Pireneje. Jadąc w stronę Mende najpierw nie widać w zasadzie gór, a szerokie wzniesienia, które sięgają tysiąca trzystu metrów. Pierwsza wyższa przełęcz przez jaką przejeżdżałem to 1264 metry, druga - 1325. Wydaje się, że nie jest to wysoko, ale gdy porówna się te wartości z wysokością, na której leży Zakopane i choćby Nosal, to te 1325 metrów nad poziom morza coś jednak znaczy, zwłaszcza że jedzie się autem na tej wysokości. Te dwa szczyty (przełęcze) należą do niezwykle urodziwej krainy, jaką są: park narodowy i góry Monts de Ardeche. Od zachodu jedzie się przez nie licznymi zakrętami na wysokości ponad 1100 metrów, trasa staje coraz bardziej dzika i niedostępna. W pewnym momencie opada gwałtownie; jedzie się przez 12 kilometrów w dół pokonując dziesiątki niebezpiecznych zakrętów. W tym czasie wysokość spada o około 750 metrów, aby w Mayras trasa uległa wypłaszczeniu. Ten odcinek to  chyba jedna z najpiękniejszych dróg we Francji, a może i w całej Europie.
Po wyjechaniu z gór Monts de Ardeche w krajobrazie następują pewne zmiany - w dali widać szczyty - przedsionki Alp, ale są one oddzielone od siebie przestronnymi równinami. Alpy zaczynają się za Rodanem, rzece najpiękniej uformowanej przez człowieka, z elektrowniami atomowymi i wodnymi - z rozległymi uprawami winorośli na stokach przylegających do Rodanu wzniesień.
Zanim podjechałem pod sam zachodni brzeg Rodanu, minąłem piękny Aubenas i Privas - miasta z atrakcjami turystycznymi, z pięknym kamiennym, starym centrum.
Jadąc wzdłuż rzeki minąłem przedziwne La Voulte sur Rhone. Owa przedziwność dotyczy historycznej części tego grodu nad Rodanem. Na wzgórzu stanął tam w średniowieczu zamek, zaś zbocza wzgórza to podgrodzie. Onegdaj zrobiłem w tym miejscu kilka zdjęć. Byłem zaskoczony, że w tych ciasnych, kamiennych klitkach „przyklejonych” do wzgórza, oddzielonych od siebie stromymi uliczkami nie szerszymi niż dwa metry mieszkają ludzie.
W końcu przekroczyłem autem rzekę i podjechałem do Valence. Stąd już o rzut beretem od miejscowości Bourg Les Valence, gdzie miałem rozładunek.
Myślałem, że w podróży towarzyszyć mi będzie Celestynka. Ale Celestynka, która w tej chwili nie jest rogalikiem dla dbających o linię dam, a rogalem z prawdziwego zdarzenia dla głodnych panów, obecna była na niebie w Kraju Basków. We Francji niebo przeważnie zasłał ktoś chmurami. Nie było Celestynki, więc poszukałem gwiazd. Żeby było jasne - nie szukałem gwiazd w dzień, bo one nocą są, a więc skoro jechałem nocą…?
Parę razy zabłyszczały. A jedna najbardziej… ale to była pani Wenus, nie gwiazda.

[23.05.2018, Saint Quentin-Fallavier, Isere, we Francji]

Z ODDALI (21) SAN SEBASTIAN


Pomimo tego, że wczoraj, w poniedziałek niemal w całej Europie było jakieś święto (tutaj też świętują, nie tylko w Polsce są długie weekendy), dostałem ten załadunek do Hiszpanii.
A jechało mi się przyjemnie, bo po drodze ciężarówek mijałem niewiele. Trasa podobna do tej, którą jechałem do Pau w Pirenejach, tyle że w Bordeaux podążyłem wzdłuż atlantyckiego wybrzeża w stronę Dax a potem Bayonne (Baiona) i dalej przez baskońską granicę do Hiszpanii.
Przez San Sebastian, piękne, przygraniczne miasto w Kraju Basków przejeżdżałem wielokrotnie, ale nigdy się w nim nie zatrzymywałem. Tym razem wyładunek miałem w samym centrum - jakaś instalacja do nowo urządzanego sklepu. Dojechałem tu przed drugą w nocy, a zatem miałem czas i na zrobienie sobie porządnej kolacji, i na sen.
Przed dziewiątą rano byłem już rozładowany. Ponieważ oczekiwanie na ewentualny kolejny załadunek w centrum miasta nie należy do przyjemności - zbyt mało swobody i pewnie konieczność zwalniania miejsca dla innych samochodów - przejechałem do najbliższej strefy ekonomicznej, zwanej w całej Hiszpanii „poligono” z określnikami. Miałem szczęście wybierając nowe miejsce postoju. Po prawej stronie zakola, w jakim ustawiłem renówkę mam spory placyk, na którym hasają na koniach miłośnicy jeździectwa. Koniki piękne, choć trochę mi ich żal, bo nad San Sebastian niebo nieskazitelnie błękitne i upał, ale jest też trochę wiatru, który ten upał wygładza, a koniom rozwiewa grzywy i ogony.
Trzy zdania o Hiszpanii.
Z wszystkich krain tego kraju (już kiedyś o tym pisałem) Kraj Basków i Katalonia to miejsca bez wątpienia najpiękniejsze. Reszta kraju, zwłaszcza w jego interiorze, nie sprawia dobrego wrażenia - sucha, bezleśna, kamienna pustynia.
Tu w Hiszpanii (San Sebastian nie jest wyjątkiem) panuje wręcz niemożliwy do zniesienia ład, czystość i porządek. Niech schowa się Francja i Włochy (może nie Austria i Szwajcaria).
Tu, w Hiszpanii nikt się nie spieszy i nie chodzi mi tutaj o sławetne „maňana”, ani o to, że mógłbym spostrzec trzech kurzących papierosy pracowników, każdego z nich wspartego na trzonku swojej łopaty, o nie - po prostu w Hiszpanii tak się właśnie żyje, bez pośpiechu, co wcale nie oznacza, że bezstresowo, ciesząc się brakiem większych zmartwień i kłopotów.

[22.05.2018, San Sebastian, Kraj Basków, w Hiszpanii]


21 maja 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW SPOTKANIE CZTERNASTE - KULAS



Szła w tych nowych dżinsach przylegających ciasno do jej ciała. Wyszczuplały ją, zwłaszcza biodra, które zawsze wydawały się jej zbyt obfite. Nic to, że mama powtarzała jej, że kobieta powinna mieć szersze biodra, tak jest zbudowana, bo pomiędzy nimi są organy rodne, więc biodra strzegą ich, jak i też pomagają później przy porodzie. Ania nie wybiegała myślami tak daleko, aby widzieć się jako matka. Dla niej jej biodra zdawały się szkodzić urodzie jej zgrabnych nóg - na nie nie narzekała; nie dość, że długie i szczupłe, że kolana nie wychylają się ku przodowi, kiedy stanie nieruchomo, to jej nogi były silne i umięśnione. Dzięki tym mięśniom mogła biec i biec, pozwalały jej oderwać się od podłoża bardzo wysoko, na tyle wysoko, aby wyciągnięte ku górze, ponad krawędź siatki ramiona zdołały skutecznie zablokować piłkę podczas gry w siatkówkę. Ręce też miała sprawne. Kiedy przyszła na nią kolej zaserwować, jej silna dłoń uderzała piłkę tak mocno, że aż chłopcy dziwili się, że dziewczyna tak potrafi, a kiedy dostała nieźle skierowaną do niej piłkę nad siatką, potrafiła ściąć ją tak dokładnie i mocno, że nie było możliwości, aby którakolwiek z dziewczyn grających po tamtej stronie siatki mogła odebrać to zagranie.
Ale Ania nie myślała teraz o siatkówce. Wybierając się na łąkę, ubrała nowe spodnie, aby je rozchodzić. Prawda, że nie pojawi się w nich na rozpoczęcie roku szkolnego, ale w zwykły szkolny dzień będzie w nich chodziła, bo jest jej w nich wygodnie, a jeśli nawet trochę je podniszczy, to nic złego się nie stanie: dziewczyny same je wycierają pumeksem, odbarwiają licznymi praniami, a nawet tną w poprzek materiał na zgięciu kolan. Ona tego nie zrobi, bo rodzice, choć w kwestii panującej młodzieżowej mody wyrozumiali, pewnie by tego nie zrozumieli, a i ona nie chciałaby, aby komentowali jej ewentualne znęcanie się nad dżinsami brakiem szacunku dla nowego zakupu, który w końcu kosztował niemało.
Szła z torbą przewieszoną przez ramię. Torba ciążyła jej, ale co to dla zdrowej dziewczyny dźwigać na ramieniu ciężar, do którego jest przyzwyczajona. Mało tego, o ile ciężej jej było podawać na przyczepę kostki siana. Starszy brat wściekał się wtedy na nią, mówił, że jeśli chce, niech wejdzie na przyczepę i odbiera, choć i to robota nie dla kobiety. Ale Ania wszystkiego chciała spróbować, więc przynajmniej tych kilkanaście kostek siana podrzucała wysoko, a że pot lał się strumieniami z jej czoła, to nic wielkiego - gospodarskiej córce nawet pot na skroniach do twarzy.
Pastwisko, na którym ucztowały krowy Grabowskiego znajdowało się na klinie wciśniętym pomiędzy zagony buraków i ziemniaków. Krowy, a było ich osiem czy dziewięć, skubały trawę wokół luźno rosnących wierzb, których, jak wspominała słowa sąsiada - gospodarza, nie ściął właśnie dlatego, aby w czas takich upałów jak dzisiejszy, jego krowy miały schronienie przed słońcem. Przy jednym z takich drzew ustawione było poidło - długa głęboka, ocynkowana rynna spoczywająca na drewnianych kobyłkach; obok stała stulitrowa beczka, z której wlewano do poidła wodę; beczką zaś przywożono wodę, zanim jeszcze krowy opróżniły ją, bo wiadomo, że u dobrego gospodarza woda dla stworzeń powinna być czysta i chłodna, aby krowy korzystały w pełni z jej orzeźwiającego smaku.
Kulasa zobaczyła siedzącego obok jednej z wierzb, opartego o nią plecami, w rozedrganym cieniu jej wiotkich, przesuszonych słońcem gałązek, których południowy wiatr pozbawiał już pierwszych, najstarszych liści. Spostrzegł ją i on, powstał, rozłożył derkę, na której siedział, przygotowując miejsce do siedzenia dla najmłodszej ze Staniszewskich.
- Pani Ania do mnie? W domu pracy nie stało dla niej? - odezwał się do dziewczyny, a na jego postrzępionej zmarszczkami twarzy rozlał się krotochwilny uśmiech.
- Ano nie było dla mnie pracy, to pomyślałam sobie, że przyniosę panu trochę ciasta. Wczoraj kolejne upiekłam - pochwaliła się.
- O, sławne ciasto córki Staniszewskiego! Dziękuję za pamięć.
- Zwykły jabłecznik, panie Molenda, z naszych papierówek, bo na renety jeszcze trzeba trochę poczekać.
- U mnie jedna papierówka się ostała, ale słabo rodzi.
Dziewczyna wyjęła z torby zawinięte w bawełnianą szmatkę ciasto, pokrojone już na kawałki, a kiedy oczy Kulasa jęły wpatrywać się radośnie w przyniesione słodkości, dziewczyna sięgnęła głębiej do torby - najpierw wydobyła z niej dwie szklanki, potem sięgnęła po półlitrową butelkę po wódce wypełnioną mocno brązowym płynem.
- A to od mamusi - kwas chlebowy.
Oczy Molendy ponownie zajaśniały, ale nie był to koniec ich radosnego spojrzenia - dziewczyna wyjęła z torby dwie butelki piwa.
- A to ode mnie i od ojca - wyjaśniła. - A trzeba by je wypić, bo prosto z lodówki, w sam raz na tę pogodę.
Kulas objął dłonią jedną z butelek, przekonując się co do przyjemnego zimna, które poczuł przez twardą, spieczoną skórę wnętrza dłoni.
- Przyniosłam dwie szklanki, bo chciałabym się z panem napić - wyrzekła zawadiacko, a kiedy spotkała się z jego pełnym zdziwienia wzrokiem, prędko wyjaśniła: - kwasu chlebowego, piwo jest dla pana.
- Dobra z ciebie dziewczyna i z przyjemnością się z tobą napiję.
Ania spostrzegła pod oczami staruszka dwie wilgotne plamki, które natychmiast otarł kiściami obu dłoni.
Z ogromną ostrożnością odkręcił nakrętkę butelki, a i tak z flaszki rozlało się kilkanaście kropli spienionego, brązowego płynu. Rozlał do obu szklanek. Oboje wypili po kilka łyków. A jakiż to był zapach, jaki smak, jaka ochłoda!
- Moja też przed laty robiła kwas chlebowy, prawie tak smaczny jak ten - powiedział, a dziewczyna wtuliła plecy w porowatą korę drzewa, na którym przysiadła para wróbli - narobiła hałasu i z dźwięcznym świergotem odleciała.
- Dobry, prawda? A lubi pan zsiadłe mleko?
- Też pytanie. Piłem z kartoflami okraszonymi kawałkami smażonego boczku, z mizerią albo z sadzonymi jajami. Teraz to chłop jeśli nie dasz mu do obiadu schabowego z kapustą, będzie grymasił, że mu sił do roboty nie wystarczy.
- A ja, panie Molenda, lubię tak jak pan jadał.
- Nie może być! I panna /Grabowska/ Staniszewska na takiej podłej strawie wyrosła na tak śliczną panienkę?
Zarumieniła się, ale odpowiedziała dziarsko:
- Widocznie ziemniaki z okrasą, mizeria i zsiadłe mleko sprzyjają urodzie.
Popróbowali ciasta, które smakowało jak to, którym niedawno Staniszewski poczęstował Grabowskiego, gdy ten wpadł późną wieczorową porą do jego domu.
- Jak tam cielątko, panie Molenda?
- Niezgorzej. Wścieklica miała ciężki poród, weterynarz już drugi raz przy niej się namęczył, ale cielątko piękne. Jeszcze nie czas na to, aby puszczać je z matką na popas, choć z każdym dniem silniejsze i bystre tak, jak Wścieklica.
- Ojciec mówi, że popłochu pan wtedy narobił, a Grabowski to z miejsca otrzeźwiał.
- A bo to, pani Aniu, żal by było, aby z tej rekordzistki, charakternej krowy wyszło na świat martwe dziecko. Ale już wydobrzała i lada dzień pokaże, co potrafi, a jak nauczy tego samego małe, co sama potrafi będziemy mieli dwie szalone krowy w stadzie. Ta pierwsza jej córa sprzedana - sołtys widząc ją wyprosił u gospodarza, a poszła za cenę niemałą.
- Niech chociaż ta zostanie. Pokaże mi ja pan kiedy?
- Już niedługo obie dołączą do stada.
Kulas w tę późna, letnią porę zajmował się krowami Grabowskiego. Większa robota czekała go przy kopaniu ziemniaków i później przy burakach. Właściwie to żadna robota poprowadzić krowy na pastwisko, które te dobrze znają, a i na wieczorne dojenie powróciłyby do obory same, ale Grabowski był zdania, że nie wystarczy krowy opalikować i pójść sobie, aż zeżrą trawę wedle łańcucha - trzeba przynajmniej raz na popołudniowy popas, zmienić miejsce, aby łąka na całej swej powierzchni mogła się odbudować.
- A panienka Ania za niedługo do szkoły, co? Martwi się, że wakacje się kończą?
- A bo to pierwszy raz się kończą. Przywykłam do tego, a szkołę lubię, więc nie narzekam.
- Tak… szkoła to ważna rzecz. Panienka się wyuczy na jakąś panią doktor, albo dyrektorkę i pryśnie w świat daleki.
- Kto to wie, panie Molenda. Ja jeszcze nie mam planów na swoje życie, to znaczy może mam ich za wiele.
- Lepiej mieć więcej, niż nie mieć wcale. Ale szkoła to też koleżanki, koledzy, a panienka, nie ubliżając jej, chowana jest na odludziu. Łatwo jej przywyknąć do wielkiego świata?
- Też mi wielki świat. Miasto, w którym się uczę nie ma przecież dziesięciu tysięcy mieszkańców. Nie jest to wielki świat, chociaż szkoła duża, nawet jak na prowincjonalne liceum, to i koleżanek i kolegów mi nie brakuje.
- Bo też pani Ania wydaje mi się do ludzi śmiała, więc przyjaciół pewnie ma i to wielu.
- To prawda, jestem śmiała. Może i za bardzo… pan się mną nie krępuje - niech pan napocznie piwo.
Odkapslował i nalał sobie do połowy szklanki. Kiedy pił, czuł przyjemne chłód na podniebieniu, a w jego okryte bawełnianą koszulą z podwiniętymi rękawami ramiona wstąpiły podniecające dreszcze.
- Trzeba być w życiu śmiałym. Odważnym w życiu łatwiej.
- Tak pan myśli? Czasami jednak nadmiar tej śmiałości wzbudza niepokój, powoduje rozterki… myśli się o swojej naiwności, głupocie….
- A czymże pani Ania się niepokoi? U was tam w rodzinie takie panują porządki, takie obyczaje, że gdyby tylko panienka miała jakieś kłopoty, to bracia jej pomogą, nie mówiąc już o rodzicach, prawdę mówię?
- To prawda, ale czasami są takie sytuacje, w których najbliżsi nie są w stanie pomóc. Może by w jakiś sposób zaradzili, ale jakoś zacząć z nimi temat, który wzbudza niepokój… nie potrafię.
- Moje stare oczy domyślają się, że panienka, niech mi wybaczy to, co powiem - panienka wydaje mi się być zakochana, prawda?
Nie rumieniąc się tym razem, Ania ucieszyła się, że to właśnie Molenda jako pierwszy wszedł na drogę jej niepokoju, że to on skierował rozmowę na ten bliski jej sercu temat. Nie odpowiadając jeszcze, najmłodsza ze Staniszewskich zastanawiała się, dlaczego właśnie chciała odkryć swoje myśli przed Molendą zwanym we wsi Kulasem, od tej kontuzji jakiej doświadczył jeszcze przed wojną. Bezskutecznie próbowała to sobie wyjaśnić. Mogła z tym iść do matki czy ojca, do najstarszego brata - w końcu by ją zrozumieli i prawdą było to, co przed chwilą wyrzekł staruszek - pomogliby jej, choćby nawet mieli wesprzeć ją dobrym słowem. Czy Molenda, ten prosty człowiek, od lat samotny, sterany życiem, często lekceważony, pracujący to tu, to tam, obecnie dłużej u Grabowskich, czy ten człowiek miał być dla niej wyrocznią w sprawie, do której tak wielką przywiązywała wagę? A może uznała, że zdradzenie tajemnicy obcemu, który piękno życia ma niestety już poza sobą, nie uczyni szkody jej marzeniom, ot, Molenda jej nie pomoże, nie będzie w stanie jej pomóc, ale przynajmniej spojrzy na całą sprawę z daleka, więc jego osąd będzie obiektywny i nieaspirujący do tonu pouczeń, czego by sobie nie życzyła.
- Jestem, panie Molenda. Jestem bardzo zakochana.
Wlał pozostałą zawartość butelki do szklanki.
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. Ten chłopiec skończył już szkołę, poszedł na studia… wie pan, chodził do tej samej szkoły, co ja, a nie rozmawialiśmy jeszcze z sobą, a ja… ja od samego początku wiedziałam, że jeśli nie ten, to żaden inny.
- No, no, panienka mówi bardzo śmiało.
- To bardzo dziwne kierować takie uczucie do kogoś, z kim się nawet nie rozmawiało, prawda? Panie Molenda, napisałam do niego list, tam do miasta, gdzie niebawem zacznie studia. Nawet podarowałam mu swoje zdjęcie. Nie, panie Molenda, nie wyznałam mu miłości, chociaż napisałam, że go lubię i byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie kiedyś odwiedził.
- Odważna i mądra dziewczyna - podsumował Kulas.
- Odważna - to rozumiem, ale czy mądra? Naprawdę pan tak uważa?
- Dlaczego nie? Niech pozna prawdę, niech wie o panienki uczuciach.
- Ale jak ją przyjmie? Może podrze mój list i śmiejąc się ze mnie wyrzuci go do kosza?
- Jeżeli zrobiłby coś takiego, to znaczy, że nie jest panienki godny i wiem, że pani Ani trudno by było pogodzić się z taką prawdą. Ale czy musimy zakładać, że podrze panienki list i go wyrzuci?
- Nie musimy, ale jeszcze nie odpisał, a ja czekam i czekam.
- A długi panienka list napisała?
- Oj długi, przepastnie długi.
- A zatem niech panienka nie oczekuje szybkiej, a zdawkowej odpowiedzi. Nie uchodzi, aby mężczyzna po przeczytaniu długiego listu od kobiety, miał z obowiązku odpisać byle co. Ja sobie myślę, że on z tym listem chodzi i chodzi, i zbiera się do napisania własnego, a chcąc odpowiedzieć gustownie, zajmuje mu to sporo czasu.
- Tak pan myśli?
- A pewnie. Ja bym przynajmniej tak zrobił. Panienka niech nie myśli sobie, że ja stary, w młodości nie potrafiłbym sklecić listu do ukochanej. Realną szkołę mam, a potem kursy na rolniczym uniwersytecie skończyłem, a tam nie tylko o gospodarce pobierałem lekcje, ale i o życiu…
- Co też pan, panie Molenda, nawet tak o panu nie pomyślałam. Pomyślałam sobie, że łatwiej mi będzie właśnie z panem o tej mojej sprawie porozmawiać.
- Dziwne to… mając tak dobrych i wyrozumiałych rodziców.
- Też myślę, że to dziwne… sądzi pan zatem, że muszę być cierpliwa, a on nie rzuci mego listu w kąt i napisze?
- Tak właśnie myślę.
- Podobno, koleżanki tak mówiły, że teraz przed rozpoczęciem studiów, studenci odbywają jakieś praktyki… może on też?
- No widzi panienka, że tak być może, więc jest zajęty. Studiami się cieszy, ale gdzieś teraz pracuje i nawet nie podzielił się radością ze swymi rodzicami, a tu nagle dostaje od panienki list i jest zaciekawiony, może nawet nie dowierza. Ja tam na jego miejscu chciałbym się przekonać, czy to prawda, co panienka pisze i jeżeli pani Ania napisała mu, że chciałaby się z nim zobaczyć, to pewnie któregoś pięknego dnia zajechałbym do tej, co mnie tak pięknie zaprasza.
- O, matko, naprawdę? Chłopcy są tacy?
- Pewnie nie wszyscy, ale bywa tak, że ciekawość nowego potrafi czynić rzeczy niemożliwe do przewidzenia.
Zastanowiła się.
- Owszem, poniekąd zaprosiłam go do siebie, nawet opisałam miejsce, w którym mieszkam, ale sądziłam, że najpierw odpisze na mój list.
- Może być i tak, jak panienka mówi, ale może być inaczej - przyjedzie i wreszcie porozmawiacie z sobą do woli.
Była bliska uściskania staruszka za te krzepiące słowa. Nie pożałowała tego, że niby to przypadkowo, dążyła do opowiedzenia prawdy o tym, co teraz czuje. Nie zawiodła się na Molendzie, o którym co niektórzy we wsi mówili, że to inteligentny człowiek, którego życie nie pogłaskało jednak po głowie, który przynajmniej raz pobłądził, lecz tego skutki są do dziś widoczne. Pomyślała, że chciałaby się czego o nim dowiedzieć, może właśnie dzisiaj nastał ten czas, gdy o sobie jej opowie. Myśląc o tym, raz jeszcze dziękowała przeznaczeniu, które kazało jej tego popołudnia udać się na pastwisko, miała w sercu radość, patrząc z jakim apetytem pożera jej zwyczajne, kruche ciasto z jabłkami, którego mogłaby napiec kilka brytfann, gdyby wiedziała, że cieszyć się będzie takim powodzeniem. Myślała też o „swoim chłopcu” - Grzegorzu, lecz z mniejszym już niepokojem. Choć wydawało się to jej dziwne, ale uwierzyła słowom Molendy, że jak tylko Grzegorz znajdzie chwilę czasu, przyjedzie do niej… oby tylko się nie rozczarował, bo jakkolwiek była dziewczyną śmiałą, to kto wie jak by się zachowała zobowiązana do wypowiedzenia paru chociażby słów do chłopaka, w którym jest zakochana.
Ale teraz skupiła swoją uwagę na Molendzie. Nie lubiła jego przezwiska, które musiało być dla niego krępujące, choć do niego przywykł i nie gniewał się na ludzi, że tak na niego mówią.
- A pan, panie Molenda, był zakochany, ale tak na zabój?
Zaskoczyło go to pytanie, chociaż zawsze to przyjemnie mieć okazję do przypomnienia sobie lat młodości, do których zawsze chętnie się wraca, o ile tylko ta młodość mieściła w sobie dni pogodne, nie tylko zmarszczki codzienności.
- A jakże, byłem. I to jeden, jedyny raz, w dziewczynie, która zresztą później została moją żoną. Nasze rodziny sąsiadowały z sobą przez miedzę, mniej więcej tak jak dzisiaj wy teraz z Grabowskimi. Bogusia fascynowała mnie nie tylko urodą, na co chłop zawsze na początku zwraca uwagę, ale także tym, że była oczytana. W ogóle w jej rodzinie czuć było zapach tradycji.  Ludowcy z dziada pradziada należeli przed wojną do najbardziej wykształconych wśród chłopstwa. Wiedziałem, że aby być dopuszczony przed oblicze jej rodziny (spotykaliśmy się skrycie), musiałem pokończyć szkoły i odbyć te rolnicze kursy. Zrobiłem to, ale w domu rodzinnym było biednie, więc nająłem się do dziedzica za folwarcznego robotnika, z którego zdołałem się wkrótce przeistoczyć w prawą rękę rządcy, który faktycznie kierował wszystkimi pracami w gospodarstwie, w odróżnieniu od dziedzica, który zwłaszcza letnią porą rozjeżdżał się po świecie tracąc majątek na zbytki i podróże. Mając jako takie stanowisko we dworze, nabrałem śmiałości i zaszedłem do rodziców Bogusi, aby rozmówić się z nimi o naszym wspólnym szczęściu, jakie tylko u boku Bogusi widziałem. Jakkolwiek fama głosiła, że sprawdzam się jako drugi po rządcy opiekun dziedzicowego majątku, to aby posiąść Bogusię, musiałbym najpierw udowodnić, żem pełną gębą gospodarz, mam własny dom, bo nie może być tak, abym miał córkę zamożnego gospodarza osadzić w nędznej chacie swoich rodziców. Powiedziałem wtedy, że uproszę dziedzica, abym mógł dostać w gospodarskiej przybudówce dwupokojowe mieszkanie przy dworze - zamieszkam tam ze swoją przyszłą żoną, a będąc na miejscu, dopilnuję majątku nie gorzej od samego rządcy, który człowiekiem był uczciwym, lecz że do kieliszka zaglądał, zdarzało się, że nadzorcze obowiązki cedował na mnie.
Pierwsze podejście do żeniaczki zakończyło się niepowodzeniem. Ojciec Bogusi, choć osobiście nic do mnie nie miał, a nawet był mi przychylny, bardziej nawet niż przyszła teściowa, to zamartwiał się nad córką, a już najbardziej przykro mu się zrobiło na wieść taką, że Bogusia, córka szanowanych we wsi gospodarzy, miałaby służyć we dworze. Ale czułem w tym czasie, że Bogusia twardo stała za mną, tyle że kazała mi cierpliwie czekać, aż jej ojciec zmieni zdanie, doceniając siłę uczuć swej córki.
Jak raz nastała tęga zima. Jeszcze jesienią pomagałem swoim zwozić do cukrowni buraki (wcześniej też im pomagałem) i wiedziałem, że i tego roku będę musiał z ojcem jeździć wozem do lasu po drzewo, aby zimą ciepło im było w chałupie. Ja już wtedy zajmowałem mały pokoik w przybudówce u dziedzica, więc tych zmartwień nie miałem. Wybraliśmy się zatem do dziedzicowego lasu po ten chrust. Jużeśmy natargali pół wozu, gdy nagle posłyszałem jakowyś krzyk, a potem padł strzał, jeden, drugi, może i trzeci. Jak byłem silny i zdrowy, tak nagle poczułem w kolanie ból nie z tej ziemi, lecz nie wiem jakim sposobem rzucając za siebie drwa, skoczyłem na wóz, ojciec śmignął batem konia i popędziliśmy przez las, a zatrzymaliśmy się dopiero w rodziców zagrodzie. Kolano krwawiło, noga puchła. Ojciec sprowadził felczera. Ten mnie opatrzył, oczyścił ranę, pokiwał głową, tłumaczył, że może tak być, że przez ten wypadek okuleję, co też się stało. A że na wsi nie mogła ujść uwadze moja rana, tedy felczerowi wyjaśniłem, żem się zasadził na jednego kłusownika, co na sarny w dworskim lesie wnyki zastawia, a ja, od dziedzica dostając pieniądze, uznałem, że i względem zwierzyny, co gnieździ się w dziedzica lesie, też powinienem mieć bystre oko.
Tak i ta właśnie wersja wypadku, po którym okulałem, opowiedziana została dziedzicowi. Ten zaś sprowadził do mojego kolana lekarzy, a nawet mnie finansowo wynagrodził. Źle się z tym czułem, tym bardziej, że razu pewnego odwiedził dziedzica myśliwy, którego głos wtedy słyszałem przed wystrzałem. Bałem się, czy mnie przypadkiem nie rozpozna, ale nie, stało się wręcz inaczej. Myśliwy z politowaniem patrząc na moje owinięte bandażem kolano wyrzekł do dziedzica przy mnie:
- To pewnie ten sam łotr, za którym bez powodzenia strzeliłem niedawno parę razy. Musimy, drogi panie, zasadzić się na niego, bo nie może być tak, że zwierzynę niszcząc, zaczyna polować na ludzi.
Tak i nie protestowałem, aby sprawa na jaw nie wyszła, ale też gdy rana goiła się jak na psie, choć o jednej kuli, powróciłem do swoich obowiązków. Martwiło mnie to, jak teraz mnie, kalekę, przyjmą w Bogusi domu. Z bólem w sercu zaszedłem do nich, wóz, albo przewóz, myślałem sobie z gasnącą nadzieją. I wtedy zdarzyła się rzecz niezwykła - ojciec Bogusi wyraził zgodę na nasz ślub. Więcej, nie wiedzieć czemu zarzucał sobie, że wcześniej nie dopuścił do naszego związku.
 - Może by do tego nie doszło - tłumaczył patrząc na moją nogę, która wprawdzie już mnie nie bolała, lecz stąpałem nią z trudem, nie ma co mówić - kulałem i już.
Bogusia na moje kalectwo nie zwróciła nawet uwagi, tak była za mną. Wzięli my ślub po miesiącu, huczny i paradny. Zamieszkała ze mną, tak jak to miałem w planach, w dwupokojówce przy dworze, a kiedy po roku zmarło się rządcy na zawał, nastąpiłem po nim. Miałem wtedy lat trzydzieści.
- Piękna historia - podsumowała Ania. - Jakże pan musiał ją kochać i jak ona pana kochała. To była pierwsza i jedyna pańska miłość, tak?
- Pierwsza i jedyna, panienko. Ja wiem, do czego pani Ania zmierza…. Czy historie takie się zdarzają? Moja o tym świadczy, że tak, tyle że aby się podobne opowieści spełniły, potrzeba cierpliwości, wytrwałości i zaufania. Widzisz, moja droga, teoretycznie Bogusia, a zwłaszcza jej ojciec, mogli mnie nie przyjąć wtedy, gdym zaszedł do niech na jednej zdrowej nodze, a stało się inaczej. Panienka zaraz mi powie, że znajdując się w podobnym położeniu co Bogusia, nie odstąpiłaby od swojego chłopca.
- Zgadł pan.
Molenda nalał sobie piwa z drugiej butelki, ale zanim to zrobił, przewiązał dwie najbardziej żarte krowy w inne miejsce. Ania popijała kwas.
- Ale to nie wszystko, to niecała moja historia.
Słońce, choć opadało coraz niżej, dosięgało teraz nóg obojga, po czym zbliżyło się do ich twarzy.
- Żyliśmy zgodnie i w zdrowiu, natomiast rodzice Bogusi poczęli chorować. Nie stało się to zaraz po naszym ślubie, ale po dwu latach się zaczęło. Wyglądało to tak, jakby choróbsko dopadło ich równocześnie, domagając się sprawiedliwości dla cierpień obojga. Brat Bogusi sam gospodarzył, ja z kolei z Bogusią, w wolnym czasie, którego nie mieliśmy tak wiele, doglądaliśmy i moich i jej rodziców. W końcu nastała wojna. Brata Bogusi zaciągnięto do woja, mnie z racji tej nogi pominięto. Nie później niż w listopadzie trzydziestego dziewiątego dziedzic z rodziną przepadli bez wieści, a na jego miejsce przybył jakiś stary emerytowany oficer niemiecki, który gospodarstwo przejął, a nas przy nim zostawił w dawnej roli. Nie minął miesiąc jak zawinął się ojciec Bogusi, a w sam drugi dzień świąt odeszła z tego świata jej matka. Zostaliśmy sami. Moi też zostali. Niemiec, nie powiem, szanował nas oboje, wzruszył się nawet na wieść o śmierci rodziców Bogusi. Sam miał dwóch synów na zachodnim froncie, potem zaś na wschodnim i po ludzku martwił się o ich życie. Źle nam z nim nie było. Wymagał, ale nie więcej od dziedzica, o którym słuch wszelaki zaginął. W ten zły czas dla kraju, nam udało się go przeżyć w spokoju. Wiem, że to zasługa starego Niemca, który choć podlegał przecież rozkazom, jak mi się wydaje, zaciekłym wrogiem Polaków nie był, nie dokuczał im i przymykał oczy na drobne szwindle pracujących na jego teraz gospodarstwie. Przesiadywał po nocach czytając książki, a z patefonu wysłuchiwał Bacha. A my w ten zły czas chcieliśmy na przekór wszystkiemu mieć dziecko. Nie wychodziło nam, lecz nie obwinialiśmy się o to siebie nawzajem, raczej każde z nas zrzucało winę na siebie. Tak i my doczekali końca wojny. Partyzanci, których wokół po lasach było pełno, jakoś przez całą okupację omijali to bezpieczne miejsce. Pewnie gdyby nasz Niemiec był inny, złożyliby mu wizytę, ale nie, oni walczyli z takimi, co to mieli niejednego Polaka czy Żyda na sumieniu. Na miesiąc, może dwa przed wyzwoleniem, nasz oficer dostał wiadomość, że obaj jego synowie zginęli na froncie. Ten załamał się i nie w popłochu, ale z wielkim żalem w sercu, któregoś dnia zażyczył sobie małej ciężarówki i odjechał z niewielkim dobytkiem w nieznane. Gdyśmy go żegnali, miał łzy w oczach.
Nastało wyzwolenie, a z nim przybyła ze wschodu robotniczo-chłopska władza. Niebawem wypełniając dziejową sprawiedliwość, jak mówiono, poczęto parcelować dziedzicowe pole, na czym małorolni i ci, którzy onegdaj we dworze pracowali, skorzystali najbardziej. Brat Bogusi, który ledwie po wyjściu Niemców, znalazł sobie żonę, co z wojskiem zza Buga przywędrowała, jako że ziemi po ojcach miał akuratnie tyle ile potrzeba, dodatkowych hektarów. My zaś z Bogusią wiedzieliśmy, że nasze miejsce odtąd nie będzie przy dworze, wróciliśmy na moją ojcowiznę, a że ona dla czworga nas nie wystarczała, dostaliśmy od państwa trzy hektary tej ziemi leżącej po drugiej stronie, licząc od waszego i Grabowskiego pola lasu, bo majątek dworski otaczał szerokim łukiem ten las, który jest za nami. Pewnie dostalibyśmy i więcej, bo Bogusia miała zamysł taki, abym przed komisją (sami obcy w niej zasiadali) zeznał, żem nabył swego kalectwa od niemieckiej kuli w lesie. Nie wiem do dzisiaj, czy żartowała, pewnie tak, bo jako uczciwa córka nieodżałowanych a szanujących prawo rodziców, nie odważyłaby się skłamać, nawet w dobrej wierze. Pamiętam, żem wtedy powiedział, że komisja parcelacyjna prędzej uwierzyłaby, żem dostał postrzał od partyzantów, aniżeli od Niemców, bo przecież, było nie było, przez całą okupację służyliśmy u Niemca i chociaż każdy we wsi nie wyrzekł na niego złego słowa, to zawsze nasze nazwisko z tym emerytowanym oficerem było związane.
W czterdziestym ósmym zmarła moja mama, a w dwa lata później chorujący na nerki ojciec. Zostaliśmy z Bogusią sami. Z jej bratem utrzymywaliśmy tyle o ile kontakty. Jego luba rok po roku przez mniej niż pięć lat porodziła mu trzech synów, wyręki z niej nie miał, ale że chłop był na schwał i po ojcu pracowity, trudów gospodarskich się nie bał, nawet w czasach kolektywizacji, z której się wymigał podobnie jak my, choć w naszym przypadku była to zasługa Bogusi.
Aż tu w pięćdziesiątym ósmym roku, na jesieni, moją Bogusię dopadła straszliwa choroba. Raczysko zjadało jej wątrobę, płuca, wreszcie kobiece narządy. Przecierpiała się biedaczka w szpitalach… umarła w domu… już mnie nie rozpoznawała.
Coś we mnie złego wstąpiło, we mnie, który nigdy przedtem nie tracił wiary w to, że życie sobie ułożę podług wkładu własnej pracy. Bogusia z kolei była tą dobrą wróżka, żoną i przyjaciółką, która potrafiła wykrzesać ze mnie siły, jakich czasami mi brakowało i to nie tylko przez tę nogę, do niej zdążyłem przywyknąć, choć w czas niepogody dokuczał mi jej ból.
Zaniedbywałem się, staczałem coraz niżej i niżej, zacząłem pić. Co tam pić - chlałem na potęgę. Najpierw wyprzedałem inwentarz. Część stworzeń oddałem bratu Bogusi. Próbował mnie ratować, przekonywał, żebym wziął się w garść, bo takie upodlone życie jakiego doświadczam, nie przywróci przecież życia Bogusi. Ale gdzie mnie tam było do słuchania tych rad, płynących i z serca i z litości. Przepijałem cały majątek. Sprzedałem ziemię, a mając sporo grosza, naciągnął mnie taki jeden miastowy na pożyczkę. Już nawet nie miałem siły i ochoty upominać się o zwrot długu. Zostałem bez grosza przy duszy, w rozwalającej się chacie, z małym sadem i ogródkiem, sam jak ten palec na świecie. Nie powiem, ludzie mi współczuli, nie odczuwałem, aby cieszyli się z mojego upadku, ale ten był już nie do odwrócenia. Aż nagle pewnej nocy zmiarkowałem, że tak dalej żyć nie mogę. miałem do wyboru: albo powiesić się na jabłonce w sadzie, albo zacząć nowe życie, bez wódki, bez pokusy staczania się po równi pochyłej. Zacząłem częściej odwiedzać grób Bogusi. Wydawało mi się, że podczas jednego takiego spotkania słyszę jej głos: - Zmień swoje życie, bo ja cierpię gorzej niż podczas choroby, która wygnała mnie w zaświaty. Przestałem pić. Niecałkowicie, ale zacząłem nad sobą panować. Nie posiadając już nic prócz domu, dwóch zdrowych rąk i jednej sprawnej nogi, zacząłem szukać pracy u gospodarzy. Czy litowali się nade mną? Czy pamiętali czasy, kiedym zakasywał rękawy nie niżej niż inni. Robiłem to tu, to tam, u twojego ojca również. W końcu trafiłem do Grabowskiego. Czy u niego zostanę? Nie wiem. Pracuje i mieszkam u niego, ale co kilka dni zajeżdżam do swego domu, remontuję go, ocieplam… może za rok, dwa tam powrócę, niechybnie po śmierć.
Słuchała go z przejęciem, współczuła i niedowierzała, że w jednym życiu może człowieka czekać tyle radości, co i smutku. Zrozumiała teraz ludzkie gadanie, że Kulas-Molenda może i sam zawinił najbardziej, ale zagubił się wtedy, gdy odeszła od niego ta, która była dla niego wszystkim.
- Ja nigdy go nie opuszczę - pomyślała.

- No widzisz, młodzieńcze, jak ci się trafiło? Zdaje się, że podjeżdżamy pod sam dom - powiedział dyrektor siedzący na miejscu obok kierowcy sinej wołgi.
- Chciałbym nadmienić, że to z mojej przyczyny, panie dyrektorze.
Wcześniej osobisty kierowca dyrektora przedsiębiorstwa tekstylnego, Śmigielski, uprosił szefa, aby zboczyli nieco z drogi, aby mógł odwiedzić kuzynkę, która spędzała resztę swego zwiotczałego chorobami życia w dworku-pensjonacie prowadzonym przez siostry zakonne i to Śmigielski trącił ramię dyrektora, gdy na poboczu drogi ujrzeli chłopaka machającego ku nim ręką.
- Przystanąć? Co się chłopak będzie włóczył po drodze - zapytał dyrektora.
- Dobra, weźmy go. Nie wygląda mi na zbira.
Śmigielski zwolnił, przystanął. Dyrektor przekręcił w lewo gałką i zsunął na dół boczną szybę auta.
- Zabiorą mnie panowie do Brudzewa? - zapytał chłopak.
- Do Brudzewa? - powtórzył pytanie dyrektor Rozwadowski.
- To tam, szefie, gdzie moja kuzynka. Sprawdzałem na mapie.
- Przedsiębiorczy. A nic nie powiedziałeś, że sprawdzałeś. Mogłem przecież się nie zgodzić na ten objazd.
- Mógł pan, szefie, ale ma pan serce. Wziąłem to pod uwagę.
- Bystry. Bierzesz mnie pod włos. Skoro mam serce, to chyba musimy zabrać tego chłopaka. No, wsiadaj, smyku! Do rodziny? Do mamy?
Chłopak niepostrzeżenie wsunął się do auta. Plecak położył obok.
- Do dziewczyny - odparł z niejaką dumą w głosie.
- No, no, a myślałem, że uciekła ci pielgrzymka, takiś zakurzony - roześmiał się Rozwadowski.
Śmigielski ruszył, zabuksował kołami po szutrowo asfaltowej drodze. Wołga wzniosła po sobie tuman kurzu.
- Jej dom musi być niedaleko. Widać już dworek, a jej gospodarstwo graniczy z dworskim murem - powiedział chłopiec, kiedy, jak mu się wydawało, osiągali cel podróży.
- Duży piętrowy dom przy drodze. Niedaleko przystanek autobusowy - przypomniał sobie.
Wtedy padłe te słowa:
- No widzisz, młodzieńcze, jak ci się trafiło? Zdaje się, że podjeżdżamy pod sam dom - powiedział dyrektor siedzący na miejscu obok kierowcy sinej wołgi.
- Chciałbym nadmienić, że to z mojej przyczyny, panie dyrektorze.
Śmigielski zatrzymał auto.
- To już tutaj. Innego domu przed dworem nie widzę.
Chłopiec westchnął głęboko, ledwie zdołał podziękować za podwózkę, bo w jego klatce piersiowej nagle zaczęło coś łomotać. Otworzył niepewnie drzwi auta, brał już plecak, kiedy Rozwadowski zwrócił się nagle do kierowcy:
- Śmigielski, wiesz, ja tu też wysiądę. Napiłbym się mleka. Potem przejdę piechotą pod ten dworek.
- Jak szef uważa. Długo nie zabawię.
Tak oto znaleźli się obaj na poboczu, dziesięć metrów przed wjazdem na teren posesji Staniszewskich.
Śmigielski ruszył, tym razem powoli.
- To co, poprowadzisz mnie do swojej dziewczyny, co? Napoi spragnionego?
Lecz chłopiec zamilkł nagle, nie ruszył w stronę domu za wchodzącym już na mostek dyrektorem. Nie więcej niż sto metrów przed sobą ujrzał dziewczynę z torbą na ramieniu, podążającą w ich stronę. Przez chwilę zamarł w bezruchu, podobny do samotnego przechodnia, którego przed przejściem na drugą stronę ulicy zatrzymało czerwone światło. W końcu jednak, nie oglądając się na zdziwionego całą sytuacją dyrektora, ruszył szybkim krokiem w stronę dziewczyny. Ta również przyspieszyła kroku i stanęli naprzeciwko siebie akurat w miejscu, w którym zatrzymuje się autobus.
- Przyjechałeś jednak! - usłyszał głos, który mógł być zarówno pytaniem, jak i krzykiem wydobytym na świat z bólem szczęścia; mogło to być również westchnienie przepełnione uczuciem ulgi.
Z jakiegoś powodu dziewczyna nie poprzestała na tym krzyku. Uczyniła jeszcze jeden krok i wpadając w, nie wiadomo czemu, rozwarte ramiona chłopca, przytuliła swą głowę go jego piersi.
- O, mój Boże, ale czemu ona płacze? - pomyślał Grzegorz.


[20.05.2018, Nanterre, Hauts-de-Seine, we Francji]