ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

27 lutego 2019

WYCIĄGNIĘTE ZE ŚMIETNIKA

1.
Z całą pewnością nie dorosłem jeszcze do dzisiejszych czasów, czasów wszechpotężnej głupoty i pieniądza, epoki kłamstwa i nienawiści.

2.
Człowiek ma prawo do życia i do tych motyli szczęścia, ulatniających się chwil mierzonych każdorazowym mrużeniem powiek.

3.
Wymarzyłem sobie, aby pod koniec życia móc przespać letni poranek przy otwartym oknie, albo zdrzemnąć się w samo południe na leśnej polanie pokrytej gąbczastym mchem.

4.
Mój grzech jest ciężki jak dwudziestotonowa cysterna wypełniona olejem napędowym. Grzeszę pogardzając ludźmi stojącymi nade mną, których mózgi zostały wypatroszone z uczuć.


[27.02.2019, Dobrzelin]

25 lutego 2019

TAMTO (szkic) 2.


2.
Właściwie ta obecna sytuacja, w jakiej się znalazłaś bardzo mi sprzyja. Na czas choroby jesteś unieruchomiona. Nawet gdybyś miała wstać z łóżka i zająć się jakąkolwiek pracą, jesteś na to za słaba, ale i tak to zapalenie oskrzeli, jakie ci się przytrafiło przechodzisz łagodniej niż mężczyzna, który, wiem to po sobie, w czasie zwykłego przeziębienia jest bliski śmierci, tak przynajmniej wygląda, gdy na niego spojrzysz, jest niewyobrażalnie marudny, wszystko go boli i gorączkuje na samą myśl, że każe mu się systematycznie zażywać lekarstwa, nie mówiąc już o zastrzykach. A ty poza tym, że leżysz i ciężko ci mówić, mimo wszystko zachowujesz pogodę ducha i posłusznie wykonujesz moje polecenia, zjadasz wszystko, co ci podam, choć wiem, że ci nie smakuje, bez słowa sprzeciwu kładziesz się na brzuchu i pozwalasz, abym podniósł ci koszulę, natarł spirytusem plecy, wymasował je solidnie, abyś nie miała odleżyn, a nawet już dwukrotnie zgodziłaś się, abym postawił ci bańki. A na koniec słuchasz mnie, dając mi się wypowiedzieć do syta, bo gdybyś była zupełnie zdrowa, to… mam kończyć?
No, już naciągnął. Trzydzieści osiem i dwie kreski. Od wczoraj temperatura spadła ci o cały stopień, znaczy się, zdrowiejesz. Ja przy takiej temperaturze… .
Wiesz, ja myślę, że to było jednak zapalenie płuc. Nie wiem na jakiej podstawie ten konował wybrał opcję zapalenia oskrzeli. Podejrzewałem, że to płuca, gdyż niby dlaczego przepisał ci antybiotyk i to silny, przeczytałem ulotkę i wiem.
Jak byłem dzieckiem, znam to z opowiadań matki, dwa razy poważnie chorowałem. Ten drugi raz to była odra. Wyobraź sobie, że z odrą wiążą się moje najodleglejsze wspomnienia. Można powiedzieć, że moje świadome życie rozpoczęło się właśnie w czasie trwania tej choroby. Chyba nie miałem wtedy jeszcze czterech lat. Ale wcześniej zachorowałem na zapalenie płuc, czego absolutnie nie pamiętam. Podobno uratował mnie wtedy lekarz, który po odebraniu telefonu odstawił wszystkich pacjentów jacy przyszli do przyzakładowego ośrodka zdrowia i podjechał starą „warszawą” pod sam dom, zdiagnozował mnie bezbłędnie, zaaplikował lekarstwa, jakie wziął ze sobą i cudownie wyzdrowiałem w kilka dni, a temperatura mojego ciała dochodziła do czterdziestu jeden stopni. Ten lekarz lubił sobie popić, jak mówiła matka, zdarzało się, że był nieświeży, gdy przyjmował pacjentów, ale na choroby dzieci był szczególnie uwrażliwiony, wręcz nadwrażliwy. Bywało, że przyjeżdżał do domu chorego dziecka z jakiejś zakrapianej alkoholem imprezy i nawet w takich sytuacjach jego diagnoza była trafna, a co też warte podkreślenia, ratując dzieci, nigdy nie brał wynagrodzenia, ani też zwrotu kosztów przyjazdu do chorego, taki był.
Inna sprawa… w miasteczku była apteka; mieściła się w takim niepozornym z zewnątrz budyneczku przy głównej ulicy. Wewnątrz sala apteczna wyglądała okazale: pośrodku ogromny, jak w teatrze, żyrandol, sufit ozdobiony gustowną sztukaterią, no i te przedwojenne meble, jak kredensiki z niezliczonymi szufladkami. Pan aptekarz, mężczyzna niepozornej postury, w okularach, w nieskazitelnie białym kitlu nie tylko wydawał gotowe leki w tubach, pudełeczkach i buteleczkach, ale też sam sporządzał na podstawie recepty, ale także nie tylko według wskazówek lekarza, rozmaite mikstury, lekarstwa w proszku w takich wafelkowych otulinach, kropelki i maści. Czekało się na te lekarstwa godzinę albo i dłużej, ale pomagały zawsze. Pana aptekarza nazywano w mieście alchemikiem-cudotwórcą.   
Czyli kolację mamy za sobą. Połknij jeszcze te dwie tabletki, a ja rozrobię ci tę musującą z saszetki, a potem… potem mógłbym ci opowiedzieć bajkę, gdybyś była młodsza, taka całkiem mała, jak ta dziewczynka na starej fotografii.
(…)

[24.02.2019, Dobrzelin]

22 lutego 2019

TAMTO (szkic, 1.)


1.
Przypomniałem sobie okoliczności, w jakich powstało to zdjęcie. Popatrz, zatrzymaliśmy się na parkingu znajdującym się w zakolu wspinającej się lub, jak kto woli, opadającej serpentyną drogi. Odwinąłem kanapkę i zszedłem niżej, stanąłem przy blaszanym prostopadłościanie kosza na śmieci. Po zjedzeniu bułki z masłem, szynką i pomidorem moim zamiarem miało być wrzucenie do pojemnika papieru, w który zawinięte było śniadanie – taka była moja intencja. W pewnej chwili podszedłem do pojemnika bliżej, uchyliłem wieko, zajrzałem do środka.
- Teraz zrób mi zdjęcie! – krzyknąłem z dołu.
Była zdziwiona, słysząc moje zawołanie, ale wyciągnęła z torebki aparat i uchwyciła mnie w momencie penetracji oczami wnętrza śmietnika; w prawej dłoni trzymałem resztkę bułki zawiniętej w pergaminowy papier. Tak właśnie powstało to zdjęcie. Każdy kto spojrzał na nie, uległ wrażeniu, że oto konsumuję posiłek wyciągnięty przed chwilą z otchłani papierzysk, butelek i puszek, całej tej smrodliwej zawartości pojemnika na śmieci.
Miałem ubaw patrząc na wyreżyserowanego siebie przytulającego się do tego śmietnika. Nie wiedziałem, że później wiele razy będę świadkiem podobnych, acz niewyreżyserowanych scen, których bohaterami będzie jakiś bezdomny biedak posilający się tym, co przed chwilą wydobył z pojemnika na śmieci.
Ale to, o czym ci teraz mówię, miało miejsce znacznie później, a jeszcze później pojawiły się nowoczesne, metalowe śmietniki przystosowane do wywozu nieczystości przez przystosowane do tych prac ciężarówki. I wtedy przy tych pokrytych zieloną albo szarą farbach kontenerach pojawili się współcześni nędznicy, nędznicy, których wcześniej, daję ci słowo, nie widziałem, co wcale nie oznacza, że wszystkim wokół powodziło się.
Ale zanim opowiem ci o nich, chciałbym ci powiedzieć, że za sprawą matki nie patrzyłem z szyderczym obrzydzeniem na ludzi ciągnący swój ciężki wózek byle jakiej pracy, nie śmiałem się z brudnych od pasa w górę ciał mężczyzn rozładowujących wagony z kamieniem wapiennym i węglem, nie raził mnie cuchnący odór wlewanego do gardeł piwa pijaczków siedzących na schodkach u wejścia do spółdzielni, nie raził mnie widok podartych rajstop kilku koleżanek chodzących do tej samej klasy, nie przerażała mnie epidemia wszawicy, która wybuchła pewnego razu w szkole, wszawicy, która miała swoje źródło w jednym z domów, który miał wspólną ścianę z oborą, w której trzymano pegeerowskie krowy. Nic mnie nie raziło. Nie miałem odruchów wymiotnych i zawdzięczam to matce.
Ojca z kolei podziwiałem za to, że potrafił zrobić coś z niczego. Masz w szafce jedynie zeskorupiały chleb sprzed kilku dni – ostrożnie kroisz go na grube kromki, wrzucasz do głębokiego talerza wypełnionego mlekiem i rzucasz na patelnię, na rozgrzany, skwierczący tłuszcz, smażysz po obu stronach, przekładasz na talerz, obsypujesz miałkim cukrem i chrupiesz je z taką przyjemnością, jakbyś się objadała kanapką z masłem i baleronem.
A później zdarzało się niejednokrotnie, że mając do wyboru kotlet schabowy z kością, młode ziemniaczki z koperkiem i mizerię, wybierałaś ten smażony, ech, jakże niezdrowy chleb posypany cukrem.
(…)

[22.02.2019, Dobrzelin]

ZWIĄZEK PARTNERSKI (1-2)

1.
- Bo pan tak zawsze z rana po ciemku, a przespacerować się do okna można… z każdym dniem jest panu przecież lepiej.
Podeszła do okna i odsłoniła firanki. Blask porannego słońca spotęgowany skrzącą się bielą zmrożonego śniegu zalegającego grubą warstwą na pobliskich świerkach rozweselił cały pokój. Piotr siedział przy biurku nad papierami i ani myślał wyswobodzić się ze szlafroka, który założył na siebie zaraz po wstaniu z łóżka, a było to przed szóstą rano.
- I nawet połknął pan wieczorne tabletki – stwierdziła z podziwem Mela, spoglądając na opróżniony plastykowy pojemnik na lekarstwa zagubiony pośród rupieci na biurku. – Z tego widać, że jeśli przemówić panu do rozumu, słucha się pan, ale nie we wszystkim, bo tyle razy mówiłam: obudzi się pan, proszę odsłonić okno, otworzyć je i zakosztować świeżego powietrza.
Stała przy oknie i zrobiła to, czego nie zrobił profesor – otworzyła je na całą szerokość.
- Pan patrzy, sikorki dziobią słoninkę, wcale się nie boją, a synogarlice i wróble siedzą sobie na czubkach najbliższego świerku i czekają na karmę.
To ostatnie stwierdzenie poruszyło go.
- Och, zapomniałem, Melu, wsypać im ziaren słonecznika.
- Pan siedzi, wysypię.
Mela sięgnęła już po stojącą na parapecie szklaneczkę, w której Piotr przechowywał odmierzoną na dzisiaj porcję nasion.
- Nie, nie, ja to zrobię – wzmocnił tembr swego głosu, powstał z fotela i przeszedł pod okno, po czym wysypał zawartość szklanki do niskiego drewnianego pudełeczka spoczywającego na zaokiennym parapecie.
- No tak, pan profesor sam musi nakarmić swoje ptaki, aby wiedziały, że to pan je dokarmia. Egoista z pana – dodała z uśmiechem, a później: - Czekam na pana ze śniadaniem w kuchni. Udało mi się dostać bezkofeinową kawę – oznajmiła. – Proszę się przebrać Nie znoszę, kiedy mężczyźni jedzą śniadanie w szlafroku.
- Dobrze, Melu, zrobię jak każesz, ale zapomniałaś o jednym.
- A mianowicie o czym?
- Abym zrobił porządek na biurku i wziął z sobą pudełeczko na lekarstwa.
- Ma się rozumieć.

2.
Poprosiłem syna, aby przystanął przy tym zakładzie. Ponarzekał trochę, bo, prawdę mówiąc, nie było gdzie stanąć, a na poboczu śnieg, więc można ugrzęznąć, ale w końcu zatrzymał auto na mostku, którym dawniej przejeżdżały ciężarówki chcące się dostać do zakładu.
Kiedy śnieg oblepił białą pierzyną ziemię i ten zrujnowany zakład, ten rachityczny dziś kompleks budowli składający się z kilku hal, biurowca i portierni nie wyglądał tak źle. Śnieg przykrył wyszczerbione mury, opadłe lub wręcz zawalone dachy, nagromadzone pomiędzy halami żelastwo, jakieś ryszpy potłuczonych płyt chodnikowych, cegieł i kamieni, umarły już sprzęt – beczkowóz, resztki transportera, dwie traktorowe przyczepy stojące na kołach bez ogumienia i porozrzucane po całym terenie śmieci. Być może ten lutowy dzień kiedy powiało chłodem, a intensywny opad śniegu przesłonił rzeczywistość, był jedynym, powtarzalnym zimą przez ostatnie kilka lat ułamkiem czasu, kiedy dało się jeszcze patrzeć na to pobojowisko. Podszedłem pod sam szlaban zagradzający drogę do upadłości (ogradzająca ziemię niczyją siatka była postrzępiona i dziurawa), spróbowałem unieść poprzeczkę zapory, o dziwo, udało i się ją odhaczyć od pożartego przez rdzę trzpienia pochyłej kolumny – uniosła się, skowycząc metalicznie. Przeszedłem po śnieżnym puchu do stróżówki i nagle omal nie umarłem wtedy po raz pierwszy; z pozbawionego szyb okna portierni wyskoczył rudokity lis.
(...)

[13.01.2019, Lamortaye, Oise we Francji]

20 lutego 2019

STARUSZKA


Siedzieliśmy blisko okna przy stoliku na cztery osoby. Było nas dwoje: ja i ona w tym ciemnomorskim żakiecie zaciągniętym na ramiona, pod którym zawiesiła dosyć niedbale bluzkę w kolorze granatowym, lecz z bielusieńkim, wyprasowanym kołnierzykiem, jaki zdobił przed laty szyje ugrzecznionych uczennic szkół – pensjonatów dla dziewcząt w wieku młodocianym. Specjalnego uroku dodawał jej kaszkiet osadzony na głowie nieco na ukos, obejmujący znaczną część jej kręconych, lnianych w barwie i miękkich jak bawełna włosów wydzielających intensywny, słodki zapach lewkonii.
Rozmawialiśmy o tym i o owym, spragnieni swych słów po długim niewidzeniu się nierozmawianiu z sobą, nawet telefonicznym, a że tradycyjna i mailowa korespondencja także ustała, trzeba więc było odrobić z nawiązką tę stratę, należało zamówić dobry obiad, tak wystawny, aby jego przygotowanie zajęło sporo czasu, aby można było ten darowany sobie czas poświęcić na rozmowę, nawet nie na tę wspomnieniową, ale jak najbardziej uwspółcześnioną, na czasie; oboje żyliśmy akurat intensywnie i było o czym opowiadać, dopytywać się o szczegóły, słowem dowiadywać się od siebie, co też zaoferował nam w ostatnim czasie wszędobylski los.
Fryderyk zasiadł do pianina - ona powiedziała mi, jak ma na imię; w końcu zachodziła do tej luksusowej restauracji częściej – grał klasykę, ale nie stronił też od dżezujących improwizacji, w których słyszało się wiele motywów z Schuberta, Chopina czy Mozarta; grał oczywiście, jak to się mówi, do kotleta, ale absolutnie doskonale; w jego melodiach nie było zakłamania i kiczu. Czasami ktoś podchodził do niego i prosił o zagranie jakiegoś kawałka, a Fryderyk z przyjemnością spełniał te życzenia, grając rzecz jasna bez nut, improwizując odtwarzał z pamięci melodie, uderzając we właściwe klawisze instrumentu.
A my w antraktach rozmowy – w końcu trzeba się było poważyć na odpoczynek, na umoczenie ust w krwistym, acz niezbyt mocnym wytrawnym winie pobudzającym kubki smakowe do szykowanej dla nas degustacyjnej uczty, my spoglądaliśmy osobno (ukradkiem) i wspólnie (wesoło) na uliczny pejzaż starówki, na którego tle przemykali lekko ubrani przechodnie, na trącące myszką dorożki ciągnione przez upstrzone w złocisto-srebrzyste gadżety konie, na dorożkarzy w bajecznie kolorowych liberiach, zgodzonych jakby do podróży pomiędzy kościołem a domem weselnym nowożeńców.
A po nasyceniu się wciąż zmieniającymi się widoczkami żyjącego z turystyki i historii miasta wracaliśmy do rozmowy, która w pewnym momencie została brutalnie przerwana przez kelnera przepraszającego nas za to, że pieczeń z dzika w sosie własnym, zaprawionym śmietaną, wzbogaconym wywarem z rosołu z domieszką jałowca ściętego poziomkową nalewką; do tego pęczak okraszony koralikami żurawiny, że ta pieczeń jeszcze niegotowa, ale wkrótce zostanie podana, że półwytrawne różowe d’anjou o posmaku malin lekko się chłodzi, no i oczywiście pan kelner nie zapomniał o kawie i lodach waniliowych obsypanych wiórkami gorzkiej czekolady… póki co postawił przed nami butelkę kryniczanki.
I nawet nie zauważyliśmy tej kobiety, która przysiadła się do dwuosobowego stolika, skąd rozpościerał się widok przez nasze okno na ulicę. Perspektywa ułamka miasta była stamtąd inna, bardziej ukośna; stolik znajdował się w pewnym od okna oddaleniu, wciśnięty był w niszę, gdzie dominował półmrok podcieni; wydaje się, że to miejsce w restauracyjnej sali nadawało się najbardziej dla narzeczonych lub dyskretnych kochanków, starających się ukryć przed spojrzeniami nazbyt ciekawych oczu.
Tam właśnie usiadła stara, ozdobiona zmarszczkami na krągłej, dobrodusznej twarzy kobieta, ubrana w niedzisiejszą granatową sukienkę w drobne, wyszczuplające sylwetkę, białe groszki. Podano jej herbatę, kremówkę i obleczoną w metalową folię pastylkę miętowej czekoladki.
Zerkałem na nią ponad głową mojej przyjaciółki. Przy całym owalu jej twarzy, policzki miała lekko zapadnięte, podłużne bruzdy zmarszczek usadowiły się na jej czole, krótsze, bardziej pękate – pod oczami; i o ile cała jej twarz nie sprawiała wrażenia nazbyt wysuszonej (może za sprawą zastosowania nawilżającego kremu), o tyle drugi podbródek i szyja pogłębiały starość kobiety, czyniąc w tych newralgicznych miejscach skóry bezkształtną masę zwiotczałych mięśni, których sprężystości już nigdy nie uda się odzyskać.
Moja przyjaciółka była malarką. Akurat opowiadała o wystawie, na której również jej prace zdobiły kremową biel ścian nowocześnie urządzonego i nienagannie podświetlonego pomieszczenia jednej z galerii na starym mieście. Wernisaż szykowany był na siedemnastą (trochę jeszcze czasu zostało); miała się tam spotkać z pewnym Anglikiem, który przymierzał się do zakupu dwóch jej płócien, nie tych z wystawy, innych, na które natknął się w jej pracowni; na nich ostre powierzchnie nadrealnych kolorów przypominały obrazy fowistów. W pierwszym z tych płócien moja przyjaciółka przedstawiła wyimaginowany las zimą, oświetlony kąśliwym blaskiem światła pełni księżyca. Tajemniczość tego leśnego pejzażu uwypukliła groza zrodzona z głębokich cieni rzucanych przez strzeliste sosny na wąską, śródleśną drożynę. Drugi obraz, jakże odmienny w charakterze, przedstawiał łubinowe pole zbiegające z łagodnego wzgórza ku wiosce, nad dachami której załamywały się purpurowiejące promienie zachodzącego słońca, co wymuszało zastosowanie setek odcieni kolorów plamiących końcówką pędzla całą powierzchnię obrazu.
Oktawia spostrzegła, że słuchając jej słów, spoglądam na staruszkę, która dzieliła ciasteczko na drobne kawałeczki, bez pośpiechu podając je sobie do ust; drugą łyżeczką mieszała herbatę, po czym nabierała ją na łyżeczkę i siorbała bezgłośnie wsysając ciepły napój umazanymi karminową szminką wargami; następnie na jej twarzy pojawiał się uśmiech wzniecający kolejną bruzdę zmarszczek, tym razem występującą jako przedłużenie kącików ust.
- Ona przychodzi tutaj codziennie z wyjątkiem poniedziałków. W poniedziałek zmarł jej mąż, z którym wcześniej zjawiała się w tej restauracji w każdą niedzielę – poinformowała mnie moja przyjaciółka.
Odwróciłem na chwilę wzrok od kobiety, spojrzałem intensywniej na Oktawię.
- Mogłabyś ją sportretować dla mnie? – zapytałem.
Malarka dyskretnie przesunęła się z krzesłem w taki sposób, aby widzieć twarz staruszki, ukłoniła się jej, a kiedy wymieniły z sobą spojrzenia, miałem wrażenie, że Oktawia zaczyna patrzeć na stara kobietę oczami artystki, która instynktownie ocenia, czy będzie możliwe przedstawić plastycznie twarz kobiety w taki sposób, aby wydobyć z niej to, co najważniejsze.
- Mówisz serio?
- Jak najbardziej. Zamawiam jej portret – powiedziałem stanowczym głosem.
Oktawia była zdziwiona.
- Spodobała ci się? Dlaczego?
- To bardzo piękna kobieta. Potrafisz namalować ją realistycznie?
- Oczywiście. Muszę ci powiedzieć, że jej twarz nie jest tak trudna do sportretowania. Zresztą widziałam ją tutaj tyle razy, że mogłabym ją namalować z pamięci.
Byłem usatysfakcjonowany jej odpowiedzią.
- Mimo wszystko zaskoczyłeś mnie… mówisz, że jest piękna…

Wniesiono naszą pieczeń, na podłużnych talerzach. W powietrzu unosił się słodkawo-leśny aromat dziczyzny, mgiełka pary-dymu unosiła się nad naszym posiłkiem jak smużka porannej mgły.
Stara kobieta wstała i przechodząc obok nas wchłonęła do płuc tę mgiełkę. Wymieniliśmy spojrzenia i dyskretne ukłony.
- Przepraszam panią, czy jutro o tej porze mogę liczyć na to, że zastanę tutaj panią? – zwróciła się do staruszki Oktawia.
- Tak, moja droga, przecież wiesz, że przychodzę tu punktualnie o pierwszej po południu.
Staruszka odeszła. Spoglądałem za nią. Kulała na jedną nogę i aby nie stracić równowagi podpierała się drewnianą laseczką.

[12.01.2019, Lamortaye, Oise we Francji]

18 lutego 2019

GDZIE JA SIĘ PODZIEJĘ?

- Gdzie ja się teraz podzieję? Wrócić muszę, to prawda, ale jak tu sobie dać radę bez niego? Panie, to niesprawiedliwe – dzieci nie powinny odchodzić przed rodzicami.
Wypiła pół szklanki lekko gazowanej wody. Zamówił jeszcze jakąś zupę.
- Ja, panie, napisałam mu w liście, że może jeszcze w czerwcu do niego przyjadę. Telefonu nie mam, bo i po co. Jak zlikwidowali ten na drucie, to nawet nie myślałam o zakupie innego. Jak będzie coś ważnego, myślałam, to pójdę do sąsiada, on mi da zadzwonić. Ale jakie to ja mam ważne teraz sprawy? Stara jestem, nieślepa, więc listy do niego pisałam. Nie powiem, odpowiadał na każdy, ale tak jakoś krótko. Teraz ludzie nie mają czasu na pisanie długich listów, więc nie dziwiłam się synowi. Ale na mój ostatni list odpowiedział, że czeka na mnie, o każdej porze dnia i nocy mogę do niego przyjechać, a że mieszka bliziutko dworca, to nawet nie musi po mnie wychodzić, sama trafię, to, panie, ze dwieście metrów będzie, nie więcej.
Umyśliłam sobie, że zanim do niego pojadę (pan się zapewne dziwi, że o synowej nic nie wspominam, a przecież ona złego słowa na mnie nie powiedziała, co to, to nie, ale tak jakoś źle się przy niej czuję, tak jakoś obco, bo ona wielka pani… nie powinnam tak o niej mówić, zresztą synowej się przecież nie wybiera), zanim do niego pojadę , wstąpię do Gabrysiakowej – to trzydzieści kilometrów ode mnie. Na wsi mieszka, pan sobie wyobrazi, że kiedyś spotkałyśmy się na jarmarku, ona z mężem i córką handlują owocami, bo sad mają przepiękny; ile jabłoni, wiśni, czereśni, śliw! Z tego sadu żyją, a do tego mają prosiaki, krowę mleczną, kury, więc jeśli wczesną wiosną drzewka nie pomarzną, jeśli ominie ich jakiś pomór, to mają z czego żyć, żadne luksusy, ale jednak.
Byłam już kilka razy u niej, gościnna bardzo, aż przyjemnie. To sobie pomyślałam, że zanim pojadę do syna, wpadnę do niej na czereśnie. Nie, panie, nie żeby mi tam dali za darmo, to synowi zawiozę, ale pomogę im w czasie zbioru. Pan się uśmiecha, że niby z jakiej przyczyny ja, stara baba, mogę im być pomocna? A mogę, bo do roboty zawsze byłam pierwsza. Prawda, na drzewo nie wejdę, ale czy to innej pracy przy czereśniach nie ma? Zapodam na auto, przebiorę, poważę albo przynajmniej w chałupie im pomogę, ot co.
Tak i ja przez całe dziesięć dni byłam u Gabrysiakowej. No kto by, panie, mógł przypuszczać, że takie zło się stanie?
I rzeczywiście zapakowałam do drugiej torby czereśnie, Gabrysiakowa dała mi też sera, swojskiego masła i śmietany. Odprawili mnie na pociąg i pojechałam do syna, a cieszyłam się z tego spotkania, bo wiedziałam, że syn przyjmie matkę jak królową, a i żonę ustawi, gdyby miała względem mnie jakieś „ale”.
Już mnie coś tknęło, że domofon w jego mieszkaniu nie zadziałał, ale, mówię sobie, pewnie zepsuty, tak przecież być może, więc nacisnęłam guzik obok. Jakaś kobieta się odezwała. Podałam nazwisko, powiedziałam w czym rzecz, ona zamilkła na chwilę, potem:”-Och to pani!” – usłyszałam. „-Niech pani wejdzie.”
Czekała na mnie w otwartych drzwiach swojego mieszkania, zaprosiła do środka, kazała usiąść, certowała się ze mną, a to wody, a to herbaty proponowała się napić i z takim jakimś smutkiem patrzyła na te moje dwie pękate torby.
No i dowiedziałam się: pogrzeb syna był przedwczoraj, piękny, tyle ludzi…
- Ta jego żona wydzwaniała do pani, telegram puściła… żadnego odzewu.
Wtedy wypiłam całą szklankę wody, aż mnie przytkało. Przecież że tłumaczyłam się tej pani, nic nie wiedziałam, Matko Boska, sąsiadom nie powiedziałam, gdzie wyjeżdżam. A ja u tej Gabrysiakowej, pani patrzy, mówię, przez całych dziesięć dni byłam, pani patrzy, co dla syna przywiozłam. Otworzyłam tę jedną torbę, panie, i w płacz. Ona mnie uspokaja, przynosi jakieś krople, też zlichocona, połykam i tabletki, a w głowie tak mi szumi, tak mi ciężko.
Kobieta tłumaczy, że mojej synowej nie będzie jeszcze przez jakieś dwa tygodnie. Tak… synowa powiedziała to tej kobiecie, na wypadek, gdybym jednak przyjechała odwiedzić syna… ale go już nie odwiedzę, chyba że na cmentarzu.
Powiedziała, że mnie przenocuje, bo to bardzo późne popołudnie było, prawie wieczór, a jutro zabierze mnie na grób mojego syna.

- Niech pani zje tę zupę. Zamówiłem ją dla pani.
Zobaczył ją w dworcowej poczekalni. Cała w łzach. Początkowo sądził, że powód tych łez jest banalnie prosty, ot, spóźniła się na pociąg. W pierwszych słowach, jakie skierowała do niego po tym, jak się do niej przysiadł, był właśnie ten żal z powodu spóźnienia, a następny pociąg odchodził dopiero za cztery godziny.
Mężczyzna im dłużej siedział przy niej na ławce, tym bardziej nabierał przekonania, że płacz kobiety, jej nerwowe, niemalże konwulsyjne drżenia ciała, szeptanie do siebie słów, z których poza „gdzie ja się teraz podzieję” niewiele rozumiał, to wszystko sprawiało na nim tak przykre wrażenia, że w pewnej chwili zaproponował jej przejście do dworcowego baru, w którym o tej porze nocy jest i ciszej, i cieplej. W międzyczasie mężczyzna rozmawiał przez telefon, kończąc:
- Nie czekaj na mnie, przyjadę późniejszym.
Tutaj w schludnym jak na dworcowe bary i restauracje pomieszczeniu, niemal bezludnym, z paroma osobami drzemiącymi przy stolikach, poznawał prawdę o kobiecie i jej synu. Też był synem i scena, czy sceny jakie rozegrały się w opowiadaniu kobiety, mogły się przydarzyć także jemu.
Chlipała zupę w taki sposób, jak to czynią obdarowani miską posiłku bezdomni. Jadła może nawet nie z zapałem, ale z regularną częstotliwością i satysfakcją nabierała zupę łyżką, po czym machinalnie zbliżała ją do ust.
Skończyła.
- Wie pan, nie mogę się z tym pogodzić, że nie dojechałam do syna na czas. Urządziłam sobie niepotrzebnie ten wyjazd do Gabrysiakowej, niepotrzebnie… Boże mój, a czy ona temu winna, że mnie tak długo trzymała u siebie? Nie wiedzieliśmy przecież, że stanie się taka rzecz. Gdybym przyjechała wcześniej, nie dałabym synowi umrzeć.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z irracjonalności tłumaczenia się kobiety, lecz nie oponował, pozwalając się jej wypowiedzieć do końca.
A ona opowiadała o tym, jak z sąsiadką syna odwiedziły jego grób, zobaczyła mnóstwo  świeżych jeszcze kwiatów, ledwie mogła odszukać białą tabliczkę z wypisanymi na niej nazwiskiem i datami urodzin i śmierci. Pożegnała go matczynymi łzami. Dobrze, że były dwie; tamta pomogła jej wsiąść do autobusu, a potem, potem czekało na nią coś niedobrego, nie tak niedobrego jak śmierć syna, ale w opowiadaniu sąsiadki pojawił się kolejny żal i smutek, a nawet wściekłość. Powiedziała jej, że ten zawał mógł być spowodowany tym, że pan Roman dowiedział się, że żona go zdradza. Bodajże ich nakrył na gorącym uczynku, tak mówią ludzie… i z tego wszystkiego się załamał, ale najpierw długo kłócił się z żoną, ona wybiegła, dokąd? Pewnie do tego swojego gacha, a kiedy wróciła nad ranem, pan Roman już nie żył.
- Ja nic o tym nie wiedziałam, panie, chociaż można się było tego spodziewać. Nie bierze się za żonę kobiety dziesięć lat młodszej.
Mężczyzna aż otworzył usta. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez kobietę dało mu wiele do myślenia – on również miał żonę dziesięć lat młodszą od siebie. Pewnie, że to przypadek, ale w kontekście tej opowieści, tej śmierci, z którą zetknął się w opowiadaniu kobiety, ten niepozorny fakt miał dodatkowe, nieuświadamiane wcześniej znaczenie. Często szukamy w swoim życiu analogii z życiem tych, których historie i doświadczenia są bliskie naszym.
- Droga pani – zaczął – rozumiem pani ból, ale samooskarżanie się o cokolwiek, ani też próba cofnięcia historii życia pani syna nie odwróci tego, co już się stało. Życie jest nieprzewidywalne, a w swojej nieprzewidywalności bywa także okrutne.
I w tym miejscu opowiedział kobiecie kilka wątków z własnej biografii, odmiennej, ale w kwestii różnicy wieku dzielącej go małżonki bardzo podobnej.
- Ja z kolei nie mam obojga rodziców – kończył – żona ma swoich, ale to nie to samo. A gdyby kiedyś – ściszając głos przerwał nagle – gdyby kiedyś przyjechała pani do mnie jak do swojego syna… byłbym szczęśliwy.
Kobieta otarła chusteczką łzy, które wypełzły nagle z kącików jej oczu. Bez wykonania tej kobiecej czynności, słone krople zgromadzone pod powiekami utrudniłyby jej rozpoznanie rysów twarzy mężczyzny siedzącego naprzeciwko niej przy stoliku w dworcowym barze. Patrząc poprzez łzy widziała zamgloną, rozkołysaną twarz swojego syna; kiedy je wytarła miała przed sobą mężczyznę zupełnie niepodobnego do Romana, niewiele starszego od jej zmarłego syna; skoncentrowała swoje spojrzenie na mężczyźnie, który zaoferował jej rzecz niesłychaną.
- A lubi pan jabłka, wiejski ser domowej roboty, śmietanę?- zapytała.

[17.01.2019, Penne-sur-Huveaune we Francji]

WYBÓR SUBIEKTYWNY NA TĘ CHWILĘ

Zanim znów uaktywnię słowa, zanim opadnie mgła przygnębienia, ponownie w kawiarence zabrzmi muzyka, tym razem popularna, choć właściwie nazwać ją by trzeba - popularnie klasyczna.
Dokonanie wyboru jest sztuka o tyle łatwą, że wynika on z bieżącego nastroju, chociaż; jest zatem to wybór trafny na tę chwilę, a jutro, pojutrze, za tydzień... pewnie poddałbym wspomnieniom inne utwory.

1. 
"Luz blues" Urszuli i Budki Suflera zaistniał jako miłe wspomnienia z czasów... powiedzmy, że młodości. Melodia miła, wpadająca w ucho, no i ten niby prosty tekst, ale taki jakiś ponadczasowy...



2. 
Bardzo ważna piosenka niezapomnianego Grzegorza Ciechowskiego i jego "Republiki". Dlaczego? Może dlatego, że odnosi się do przyjaciół, których powinno się umieścić w ramach cudzysłowu???


3.
"Objazdowe nieme kino" Perfectu po prostu porusza. Tak, wiem, że w innym kontekście znalazło się w kawiarence, ale dla takich słów:
"
Skurczony świat, nie większy niż ta pięść
Na piersiach siadł i oddech mi się rwie",
czyż jeszcze raz nie warto posłuchać tej pieśni?



 4.
Ponownie "Budka Suflera", Urszula i przede wszystkim Krzysztof Cugowski, ale też niezwykły tekst Adama Sikorskiego. Piosenka, podczas słuchania której przez całe ciało przechodzą dreszcze...


5. Monika Brodka również pojawiła się z tą piosenką w kawiarence. Niezły tekst, świetne wykonanie, wspaniała aranżacja - piosenka kompletna.


6. 
A teraz trochę dobrego, surrealistycznego humoru - "Formacja Nieżywych Schabuff" w piosence "Klub wesołego szampana", a przy tym całkiem przystojna muzyka.


7. 
Z Korą i "Maanamem" problem polega na tym, że właściwie każda ich piosenka to przebój, stąd i wybór utworu do kawiarenki niełatwy. Dlaczego zatem "Bez ciebie umieram"? Muzyka świetna, tekst wspaniały, wykonanie perfekcyjne... a oprócz tego... co za mowa ciała pani Olgi!!! Warto posłuchać i podpatrzyć, w jaki sposób można uwiarygodnić tekst piosenki.




8.
Zupełnie inny klimat. Tak... tekst piosenki Kazika Staszewskiego odnosił się do historycznego wydarzenia, była zapowiedzią zburzenia muru berlińskiego... to taki protest song przeciwko podziałowi społeczeństwa/narodu. Nie stracił nic z aktualności... i wcale nie opisuje dziś podziałów w społeczeństwie niemieckim.


9. 
Chyba najbardziej mi bliska piosenka Maryli Rodowicz - "Ale to już było", choć trzeba też pamiętać, że autorem muzyki i tekstu tego przeboju jest Andrzej Sikorowski, twórca grupy "Pod budą". Dla mnie ta refleksyjna pieśń jest czymś w rodzaju testamentu odnoszącego się do wspomnień o minionej, wcale nie tak tragicznie beznadziejnej epoce.


10. 
Na koniec prorocze słowa? Jeszcze raz Grzegorz Ciechowski. "Raz na miesiąc kurz ze mnie zetrzesz..."



[18.02.2019, Dobrzelin]

15 lutego 2019

MYŚLI ROZBIEGANE / ODPOCZYNEK


16)
No i wychodzi na to, że po raz kolejny muszę zmienić robotę.
Podobno prawdziwego mężczyznę, jak twierdził pewien wieszcz, poznaje się po tym jak kończy. Okazuje się, że to twierdzenie ma zastosowanie do mojej ostatniej firmy… a była taka piękna, amerykańska J.
W sumie to zastanawiałem się nad zerwaniem kontraktu wcześniej, bo stan techniczny mego auta coraz głośniej wołał o pomstę do nieba, a to głównie z powodu katastrofalnej obsługi w firmowym warsztacie. To przede wszystkim, ale też próba wrobienia mnie we współudział w fatalny stan auta sprawiło, że dalsza moja współpraca z tą warszawską firmą mija się z celem.
I na sam koniec spotkały mnie pewne restrykcje finansowe plus niedotrzymanie terminu zapłaty za ostatni kurs, ale do tego ostatniego zdążyłem się już przyzwyczaić.
[15.02.2019, Dobrzelin]

Odpoczynek (szkic)
Padł na mnie blady strach, kiedy w ostatniej chwili zauważyłem tę wysepkę i w tej samej chwili, w ułamku sekundy wykonałem nagły ruch kierownicą w prawo bez naciśnięcia pedału hamulca. Autem zakołysało podwójnie, bo chwilę później instynktownie odbiłem kierownicą w lewo, aby nie złapać niepewnego, szutrowego pobocza. Pot zalał moje czoło i w tym momencie odzyskałem pełną świadomość, a i wzrok został mi przywrócony. Wszystko jedno, pomyślałem, dość tej szarży, na najbliższym parkingu przystaję. Sięgnąłem po papierosa. Lekko trzęsły mi się ręce, kiedy wzniecałem języczek ognia zapałką. Poczułem ulgę po zachłyśnięciu się pierwszym dymem. W mgławych światłach reflektora – deszcz wciąż zacinał z lewej strony – dostrzegłem wyasfaltowane miejsce na szerokim poboczu i tam postanowiłem się skierować auto. Wjechałem w jakąś boczną drogę, która okazała się być parkingiem. W głębi znajdowała się uśpiona nocą restauracja i właśnie wtedy, nie uwierzysz, poczułem się szczęśliwy mogąc rozwinąć na podłodze między siedzeniami mego „blaszaka” pościelowe „bety” z wielgachną poduszką (lubię mieć wysoko pod głową). Ucieszyłem się, gdy mogłem rozprostować nogi. Wydawało mi się, że rozciągając się maksymalnie na podłodze auta, staję się jakiś dłuższy, a moje kości odpinają się od mięśni i uzyskują tę nieskrępowaną wolność, w której nie czuje się napięcia, a człowiek pogrąża się w amoku szczęścia, na które, kto wie, czy w ogóle zasługuje.
A jakie intensywne sny wpełzają wtedy do głowy opróżnionej z trosk i zmartwień. Wspinasz się w nich bez wysiłku na niewyobrażalnie stromą górę, przeciskasz się przez ciężkie pierzyny przepoconych chmur, otwierasz bramę do mlecznej drogi gwiazd, a może jeszcze dalej, do galaktyk rządzonych przez innego Boga.

[12.01.2019, Lamortaye, Oise we Francji]



14 lutego 2019

MYŚLI ROZBIEGANE (15 i 8)


15)
Wielki nieporządek wkradł się do pisaniny odczynionej podczas mojej ostatniej trasy, nota bene, chyba najgorszej, najbardziej nużącej z tych, jakie dotąd odbyłem. A mimo wszystko zakupiony 60-kartkowy zeszycik został w stu procentach wypełniony (a piszę kratka pod kratką), co tylko udowadnia, że mój nałóg się pogłębia.
Tak jak przypuszczałem, nie będzie mi chyba dane w całości przetworzyć długopisowych zapisków na język elektroniczny, trochę szkoda, bo podjąłem kilka tematów, w tym jedną dłuższą opowieść, nieco eksperymentalną… ale dość o tym… spróbuję wrócić do tych numerowanych myśli
[Dobrzelin, 14.02.2019]

8)
Polityka nienawiści prowadzona przez kaczyńskiego* i jego popleczników nie pozostaje bez związku z pewnymi decyzjami, jakie podjął był piszący te słowa.
Nie uciekając się, ani też nie próbując naśladować zaproponowanej przez pis retoryki, wybrałem opcję ostracyzmu, która przejawia się w wykreśleniu z publicznej, ale i prywatnej debaty osób posługujących się plugawym językiem, bądź też aprobujących wątpliwe argumenty formułowane przez osoby przesiąknięte mową nienawiści. Doszedłem bowiem do wniosku (po licznych rozmowach), że z „pisiakami”, tudzież „sektą rydzyka” i wyznawcami „religii smoleńskiej” dyskutować nie sposób. Ostracyzm mój jest odpowiedzią na kłamstwa, hipokryzję, nienawiść słów powielanych „hejtem”; jest odpowiedzią na obsesyjną nienawiść wobec kogokolwiek, kto śmie przeciwstawić się pisowskiej ideologii.
(...)

A człowiek mimo wszystko pragnie żyć, chce być szczęśliwy, nawet jeśli to szczęście miałoby wyrażać się w tym, że po dobrze przespanej nocy rankiem, po przebudzeniu, otwieram oczy, czy to w aucie gdzieś za granicą, czy też we własnym domu. (…)

Jestem kanalią z gorszego sortu, która zamordowała twojego brata, jestem komuchem i złodziejem, elementem animalnym, tym co stoi tam, gdzie stało ZOMO, nieprawdziwym Polakiem, lewakiem, zdradziecką mordą, wiadomo jakie stoją za mną siły…

… moja duma z powyższego nie ma granic.


*osoby związane z pisem i radiem maryja pisane są z „małej litery”

[18-19.01.2019, gdzieś w Niemczech]

13 lutego 2019

MYŚLI ROZBIEGANE (1-4)


1)
Jeśli zdecyduję się na opublikowanie tego, co napisałem odręcznie, będzie to już tylko historia.
2)
Zbulwersowała mnie śmierć prezydenta Gdańska, pana Pawła Adamowicza. Nie miałem wyrobionego zdania na jego temat. Wiem, że wywodził się ze środowiska PO, że zarządzał Gdańskiem od lat dwudziestu, co, jak sądzę może świadczyć o tym, że polityka samorządowa, jaką prowadził, była akceptowana przez Gdańszczan.
Każda śmierć boli; ta zaś była szczególnie spektakularna – przyniósł ją człowiek oszalały z nienawiści. Adamowicz zginął w miejscu publicznym, na scenie, na oczach tysięcy ludzi odliczających sekundy dzielące ich od puszczenia kultowego światełka do Nieba, kulminacyjnego finał charytatywnej akcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka.
Była to zatem śmierć symboliczna, niemal na miarę antycznych tragedii. Przemyślny zbrodniarz zapragnął sławy (typowe zachowanie terrorystów). Udało mu się kilkoma ciosami bagnetem uśmiercić konkretnego człowieka, jak i też zabić symbolikę dobra czynionego przez WOŚP oraz ugodzić w serce Owsiaka.
3)
Kiedy pali się kukłę Żyda, kiedy z szubienic zwisają podobizny polityków, których się niesłusznie oskarża o zdradę, kiedy wystawia się akty zgonu ludziom, których się nienawidzi, kiedy policyjne żołdactwo chroni nade wszystko rządzących, a zmasowanymi siłami przepędza do radiowozów protestujących przeciwko bezprawiu, kiedy ciż sami lub im podobni policjanci zamiast ścigać z urzędu obłąkańców szerzących nienawiść w sali sejmowej, w mediach, na ulicy, mizdrzą się do przełożonego, to tak nierządne państwo zasługuje na rzeźnika z Gdańska.
4)
Jestem kanalią z gorszego sortu, która zamordowała twojego brata, jestem komuchem i złodziejem, elementem animalnym, tym co stoi tam, gdzie stało ZOMO, nieprawdziwym Polakiem, lewakiem, zdradziecką mordą, wiadomo jakie stoją za mną siły…
… moja duma z powyższego nie ma granic.

[18.01.2019, gdzieś w Niemczech]

09 lutego 2019

OPOWIASTKI MAKABRYCZNE (JAK WYKOŃCZYŁEM...)

Piłem kakao. Piłem świetne kakao. Po trzecim kubku potrafi po nim boleć żołądek. Ale to nic.
Jadłem bułkę z dżemem. Dżem był truskawkowy. Taki jak dawniej. Słodki i z kawałkami owoców, nie taka galaretowa miazga.
Telewizor grał, a potem zaczął gadać.
- Mamo, bolał cię krzyż, dlaczego myjesz okno?
- Jeśli ci przeszkadzam, nastaw sobie głośniej.
To zupełnie nie o to chodzi. Chciałem mamie pomóc i nawet podszedłem do okna z taką smużką kakaowego wąsika nad górną wargą.
Mama stała na parapecie. Odpędziła mnie.
- To nie jest praca dla mę6żczyzn. Wiesz dobrze, że ja lubię myć okna, zawieszać firanki... . Och, tylko te firanki mi wyprasujesz, dobrze? Ty umiesz prasować.
Wróciłem do gadającego telewizora. Telewizor przemawiał w imieniu prezesa. Zdenerwowałem się, bo w pewnym momencie zaczął krzyczeć: "wy tacy owacy", "ja was wszystkich...". Po każdej inwektywie podchodziłem do ekranu i musiałem ścierac zeń chusteczką warstwę piany. Podkręciłem głos. Patrzyłem i słuchałem, i coraz bardziej bolała mnie głowa. W pokoju rozpanoszyła się lubieżna woń octu - to płyn do mycia szyb.
Telewizor rozjuszył się na dobre. Skąd on zna takie słowa? Zbulwersowało mnie to, że w pewnej chwili pokazał wypełnioną ludźmi salę i zaczął klaskać. Przeraźliwe były to oklaski. I znów zaczął gadać. Rozochocił się. Ciskał brzydkimi słowami, to znów rechotał szyderczym śmiechem. W końcu nie wytrzymałem:
- Mamo, on cię obraża, upokarza.
- Co tam mówisz? Skończyłam. Zrobię sobie herbaty. Zostawiam okno szeroko otwarte, niech wejdzie trochę świeżego powietrza. Kiedy skończysz śniadanie, powiem ci, którą firankę mi wyprasujesz.
Mama zeszla z parapetu, potem z krzesła na podłogę.
- Mamo, nie słyszałaś? On cię obraża... ciebie, mnie... nas.
Mama przeszła do kuchni.
Wykorzystałem jej nieobecność, aby pochwycić telewizor w silne, jak się okazało, ręce, a nie był lekki, bo to stary egzemplarz, nie żadna plazma czy ledowy, stary, ale na nieszczęście, odbierał świetnie.
Wywlokłem go z tego stolika, na którym stał; kable stawiały opór, ale puściły. Przeszedłem z nim do okna, kątem oka zerknąłem, czy tam na dole, cztery piętra niżej nikt nie stoi i... cisnąłem nim... . Roztrzaskał się w drobny mak. 
Po godzinie zadzwonił telefon.
- Adaś, ty wiesz, co się stało? - głos kolegi z pracy. W sobotę? Przed południem?
- Nic nie wiem, a o co chodzi?
- Włącz telewizor, to się dowiesz...
- Z tym będzie problem - przerwałem mu - bo widzisz, akurat mi się popsuł.
- Tak? To ci powiem, że prezes nie żyje!
- Jaki prezes?
- Jaki prezes... no, ten najważniejszy. Wypadł z okna czwartego piętra w biurowcu... na miejscu, rozumiesz? Niewiele z niego zostało. Teraz tylko o tym mówią na wszystkich kanałach. Wpadnij do mnie. Posłuchamy.
Przerwaliśmy połączenie.
Mama weszła do pokoju trzymając na wyciągniętych przed siebie rękach firankę.
- Wspaniale ją wyprasowałeś, skarbie.
Mama wspięła sie na krzesło, potem na parapet i sukcesywnie mocowała żabkami górną krawędź firanki do aluminiowej rurki karnisza.
- Ja dla mamy... ja dla mamy wszystko zrobię - powiedziałem.
Ech, jaka piękna wiosna. Aż chce się żyć.

[09.02.2019, pod Magdeburgiem w Niemczech]

07 lutego 2019

OPOWIASTKI MAKABRYCZNE (NÓŻ)

- Powinieneś się częściej modlić.
- Wystarczy, że ty....
Przesunął palcami po ostrej krawędzi noża. Z wąziutkiej niteczki jaka pojawiła się na opuszku wskazującego palca prawej dłoni spłynęła wstążeczka ciemnoróżowej krwi, która, gdy uniósł dłoń do góry, rozlała się po całym palcu.
- Ja cały czas modlę się za ciebie - zapewniła go.
Wykonywała jakieś przedśniadaniowe prace, ani na chwilę nie odrywając się od tych czynności, których on nie widział, gdyż wciąż spoglądał na swój zakrwawiony palec.
- I ja modlę się za ciebie o to,  abyś ty przestała się modlić za mnie - powiedział.
Zdaje się,  że kroiła kuchennym nożem wędlinę i żółty ser. Jej nóż nie był tak ostry jak jego. Jego nóż z łatwością przeciąłby skorupę melona, zupełnie jak tasak; wbiłby się też głęboko pomiędzy żebra, a kto wie, czy nie przebiłby na wylot samego serca.
- Co ty mówisz? Jak możesz tak mówić? Jesteśmy rodziną, najbliższymi sobie ludźmi - zareagowała niemal dramatycznie.
Wciąż stała tyłem do niego. Pochylona nad blatem kredensu, na którym przygotowywała poranny posiłek, poruszała biodrami - były mięsiste i jędrne.
- Nie chcę, abyś się modliła w mojej intencji - powtórzył i podchodząc do niej otarł o spodnie nóż z plamkami krwi pochodzącymi z jego palca.
Naraz silnie ścisnął w dłoni trzonek noża, uniósł rękę do góry - ostrze noża skierowane było teraz na łopatkę, w każdym bądź razie poniżej obojczyka.
Odwróciła się.
- Tym nożem będzie ci łatwiej kroić - powiedział pozwalając się obezwładnić.
Chwyciła ten nóż i nie namyślając się wiele, sprawnym, sierpowatym ruchem prawej ręki, co w nomenklaturze tenisowej nazywane jest "backhandem", rozpłatała mu szyję nieco ponad wystającą chrząstkę grdyki. Z tak doskonale poderżniętej szyi wytrysnęło krwiste źródło gorącej cieczy.
Zatoczył się na glinianych nogach, ukląkł przed nią, jego w pół odcięta głowa zsunęła się bezwładnie na jej kolana.
- Będę się za ciebie modliła. I tak robię to każdego dnia - powiedziała do tej coraz bardziej niekształtnej cuchnącej masy zwiotczałych mięśni i rozlewającego pomiędzy kośćmi tłuszczu, i poczęła kontynuować krojenie kiełbasy i sera, przyznając, że rzeczywiście jej brat miał rację... jego nóż jest o wiele ostrzejszy.

[07.02.2019, Oise we Francji]

06 lutego 2019

BEZ TYTUŁU (fragment 22.)

Anna z Chinką i Joanną-Beatrycze były w kuchni, a wychodząc z pokoju profesorostwa zostawiły drzwi uchylone. Edward siedział przy stoliku, do którego pulpitu przytwierdzona była lampka dająca o tej porze przedwczasnej, granatowej nocy pokaźny strumień jaskrawo żółtego światła padający na otwartą książkę - "Człowieka zbuntowanego" Camusa.
Profesor bardzo powoli połykał wzrokiem poszczególne zdania z księgi i, swoim zwyczajem, sporządzał ołówkiem notatki do fachowo przygotowanych fiszek; tak czynił od dawna w swoich studenckich latach. Skąpy prostokąt światła dochodzącego z korytarza przez niedomknięte drzwi kładł się leniwie na mocno zdeptanym dywaniku ręcznej roboty jakim zarzucona była ciemna, olchowa podłoga.
Nagle ta wąska pręga jasności poszerzyła się, po czym rozległ się odgłos cichego stukania do drzwi. Profesor wstał i skierował się ku tym drzwiom, a będąc tuż przed nimi włączył główne światło w pokoju. Rozjaśniło się, a drzwi zostały otwarte na całą szerokość.
- Jeśli przeszkadzam, niech mnie pan wygoni - profesor usłyszał suchy, chrapliwy głos starszego człowieka, który najpierw wyłonił się ze świateł korytarza, by po chwili zostać porażonym energiczną jasnością bijącą z wnętrza pokoju.
Stojący wciąż w progu mężczyzna mógł mieć z wyglądu sporo ponad siedemdziesiąt lat, trzymał się jednak prosto, a stary, zdarty do cna garnitur luźno opływał tę wychudzoną postać mężczyzny z twarzą porysowaną zmarszczkami.
- Piasecki jestem - kontynuował gość. - Stróżuję na sąsiedniej działce. Nie wiem, czy panu coś o mnie wiadomo... - zawahał się przestępując dwa małe kroki naprzód w stronę profesora.
Zgodnie uściskali wyciągnięte ku sobie dłonie.
- Pan siada - wyrzekł Edward, wskazując jedno z krzeseł stojących przy stole, to, które zwykle zajmowała Anna. - Coś mi mówi pana nazwisko, zdaje mi się, że studenci... tak, oczywiście, oni... to pan jest z tej sąsiedniej działki, pilnuje pan dobytku... . 
- Z psem pilnuję - dodał z dumą stary człowiek. - Bo ja pana profesora znam, znam z opowieści, chociaż dwa czy trzy razy wymieniliśmy z sobą uszanowania.
- Możliwe, często spaceruję z żoną drogą pomiędzy wsią a lasem.
- Tak właśnie mogło być, na drodze. Stróżuję, panie, bo emerytura nietęga, gospodarstwo oddaliśmy z żoną synowi... niech się bogaci. My w starym domu dożywamy swych dni, a że oboje czujemy się na siłach, matka, znaczy się moja żona, pomaga synowi w jego nowym domu, a ja nająłem się do tego bogacza. O, panie profesorze, tam on postawi prawdziwy pałac. Terenu ma na trzy działki, a ile nawiózł już materiału... nie dziwota, że mnie najął... po prawdzie to mógł wynająć jakichś ochroniarzy, ale kiedy zobaczył mojego Szatana, jaki bystry, jak zaszczeka to z człowieka leje się pot, a jak do ogrodzenia dopadnie, to myśli takie nachodzą, że zaraz przeskoczy i pożre w jednym kawałku... tak i ten chlebodawca zgodził się na mnie... jasne, że i z psem.
- A coś mi się obiło o uszy, że za sąsiada będę miał biznesmena.
- A ja nie wiem, czy to dla pana profesora takie dobre - Piasecki zastanowił się - bo te bogacze to bliskiegovsasiedztwa nie lubią. Najlepiej dla nich to odgrodzić się od świata wysokim płotem i mieć taką bramę zamykaną i otwieraną kluczykiem z dalekości.
- No już tam ja nie będę dla niego uciążliwym sąsiadem - zawyrokował profesor - nieczęstym tu jestem gościem, nieproszony nie odwiedzam nikogo, a i mało mnie obchodzi to co się dzieje w okolicy. 
- Tak... pan profesor się nie interesuje, ale panem... - tu zamilkł na dłuższą chwilę.
Edward pomyślał sobie, że może nadeszła pora na to,  aby w inny sposób zachęcić gościa do rozmowy, wydawało mu się bowiem, że Piasecki przerwał opowieść w najmniej nieoczekiwanym przez niego momencie. Z wysokiej sosnowej szafki wyjął napoczętą już, smukłą butelkę koniaku i dwa kieliszki. Wlal do każdego z nich po pięćdziesiątce.
- No to co, panie Piasecki, po jednym za spotkanie?
- Można by. Pan profesor, widzę, drogie trunki preferuje.
- Podarunkowy koniak. Czy drogi? Nie bardz, bo ten akurat jest węgierski. Oryginalny francuski droższy.
Wypili. Starzec lekko się otrząsnął.
- Jak dobry bimber. Całkiem znośny - skomentował smak alkoholu.
- Sugeruje pan, że ktoś interesuje się moją osobą?
- A i owszem, choć z jednej strony samo to, że jest pan profesorem, wzbudza ludzką ciekawość, ale zainteresowanie panem to jedno, a obserwacja tych młodych ludzi, którzy u pana mieszkają to drugie.
- A kogóż to tak bardzo ciekawi?
- A choćby i policjantów - skwitował stary człowiek. - Nie wiem, czy oni tak od siebie, czy może z nasłania, fakt faktem, że się interesują.
- Czyżby moi studenci tak bardzo rzucali się w oczy? Dokazują podczas mojej nieobecności?
- A uchowaj Boże. Sympatyczniejszych ludzi daremnie ze świecą szukać o wcale nie mówię tak dlatego, że czasami mnie do siebie zapraszają,  a to na piwo, a to na kolację, której, aby nie sprawiać im przykrości, nie odmawiam.
- Jeśli więc nie naprzykrzają się swoją obecnością ludziom ze wsi, czy temu nowobogackiemu, to w czym rzecz?
- A czymże nieliby się naprzykrzać? Że ognisko, tak jak dzisiaj, rozpalą, na gitarze ktoś zagra, pośpiewają sobie, a jeśli nawet przekroczą północ w tej zabawie, to i cóż z tego? Wsi nie obudzą, bo daleko, a ten m ó j z rzadka tu przyjeżdża, bo prawdziwa budowa ma się rozpocząć w lecie.
Wypili po jeszcze jednym kieliszku.
- Panie profesorze, ci policjanci to się mnie wypytywali o to, co za komunę ci młodzi tu uprawiają i kto za nimi stoi, a dobrze wiedzą, że to pańska posiadłość,  a studenci też pańscy, oj, panie profesorze, oni wszyscy o panu wiedzą -Piasecki rozgadał się serdecznie - ale kto przed bramą kukłę podobną do pana spalił, kto wyzywa pana od komuchów i bluźnierstwa pisze farbą na asfalcie, kto wreszcie śmierci panu życzy, tego nie wiedzą, bo ja, panie profesorze, ledwo mnie o pana zapytali, że  niby jak się pan sprawuje, to ja zaraz się ich pytam, czy złapali tych łobuzów, którzy na pana tak nastają, a oni zaraz morda w kubeł, że śledztwo w toku i powiedzieć nic nie mogą i... i sobie zaraz poszli, a tych młodziaków to legitymować raz chcieli, tylko taka jedna młoda wyszła do nich na ulicę, coś tam mocno im powiedziała... i też poszli jak zmyci, ale przychodzą i patrzą się na pana posiadłość tak, jakby szykowali jakiś podstęp na wtargnięcie tu siłą. 
Profesor wcale nie był zaskoczony.
(...)

[06.02.2019, Lamorlaye, Oise we Francji!]