ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 marca 2019

CHIRURDZY (15)

Dwa czy trzy dni przeszły. Minęły. Od z górą dwóch tygodni zajmował miejsce w szpitalu. Zajmował je leżąc, spacerując; widywał się z Nataszą - zajęta bardzo, ale mimo to raczyła go rozmowami, krótkimi, lecz przyjaznymi zawsze, a podczas każdej z nich, kiedy wpatrywał się w jej oczy, kiedy próbował wniknąć w sens jej niedomówień, podejrzewał, że jest w tej kobiecie coś z tajemnicy, która pewnego dnia rozleje się przed nim, ale jak dotąd, rozszyfrować tych domyśleń swoich nie potrafił.
Można powiedzieć, że w tym czasie zakolegował się z trzena pacjentami, których położenie było pidobne do jego - czekali na ostre cięcie. Jakieś drobnostki: woreczek żółciowy, przepuklina i też żołądek. Drobnostki dlatego, że w przeciwieństwie do niego, zdaniem morfologii i roentgena, byli całkowicie zdrowi dla potrzeb operacji. I to było najgorsze, albowiem każdy z tych trzech panów skłonny był do podejmowania rozważań natury medycznej, opisując przed pozostałymi historię swojej dolegliwości, następnie precyzując szczegółowo istotę zabiegu jaki ich czeka oraz prognozując konieczność zmian jakie z pewnością zajdą w ich życiu po opuszczeniu szpitala.
Zdarzyło się tak, że każdy z tych mężczyzn (młodsi od niego) miał różnych lekarzy prowadzących. Ten z woreczkiem do usunięcia - Ordyńskiego, tego, który zajmował się Adamem; doktor Jezierski prowadził pana "żołądkowca", Ślusarski zaś miał się zająć przepukliną najmłodszego z panów.
Adamowi, któremu wszelkie dywagacje na temat chorób i ich zwalczania zawsze wydawały się zbyteczne, w rozmowach z towarzyszami szpitalnej niedoli pełnił funkcję przysłuchującego się laika. Podziwiał tych trzech za ich ogromną wiedzę medyczną jaką nabyli, nie przebywając w szpitalu dłużej niż tydzień, ba, potrafili się też wypowiedzieć o umiejętnościach poszczególnych chirurgów (każdy przyznawał palmę pierwszeństwa swojemu), dostarczając dla potrzeb owej charakterystyki rozlicznych zasłyszanych, acz całkowicie wiarygodnych przykładów znaczących, nadzwyczajnych zdolności, jakimi dysponowali ich lekarze.
I tak "człowiek" Ordyńskiego upierał się przy tym, że tenże lekarz, najbardziej w latach posunięty, czerpie swą doskonałość z ogromnego doświadczenia, którego nie sposób nie docenić przy operacyjnym stole.
Dwaj pozostali panowie ripostowali: - Owszem, doświadczenie w pracy chirurga to kwestia godna zauważenia, jednakowoż z wiekiem sprawność ręki trzymającej skalpel się osłabia, a i skłonność do nienajnowoczesnuejszych metod leczenia przeważa.
Drugi z panów z kolei docenił Jezierskiego, który obszernie informuje pacjenta o czekającym go zabiegu, rozrysowuje wręcz na karcie papieru poszczególne operacje, mówi śmiało o zagrożeniach i o tym, jak sobie z nimi będzie radził.
Na to ten z przepukliną oświadczył, że przy tak bezczelnie szczerym podejściu do chorego, w jego przypadku to oczywiste, pogrążyłby się w takim stresie, że nieprzespana noc przed zabiegiem to jedynie najfrywolniejszy ze skutków takiej "nadbezpośredniej" narracji.
"Przepuklinowiec" z kolei radował się z tego, że nim zajął się najmłodszy z chirurgów - Ślusarski.
- To, panowie, prawdziwy lekarz z powołania i jakże wrażliwy na ludzkie nieszczęście. Ledwie mnie co zaboli, przybiega na zawołanie, ordynuje zastrzyk lub przynajmniej uspokaja, że wszystko będzie w należytym porządku i zabieg się powiedzie.
A "żołądkowiec" na to:
- No tak, ale przemiłemu w rozmowie Ślusarskiemu brak doświadczenia, a jego wiedza to podręczniki. Ileż to cięć zaliczył nasz młody pan doktor, proszę pana?
Na takich i podobnych rozmowach upływały godziny. W końcu jednak i one ustały, albowiem każdemu z tych panów ustalono już dzień i godzinę zabiegu i w ten sposób prozaiczna rzeczywistość szpitalna stłamsiła ich inwencję twórczą.

Przed obiadem to było. Doktor Ordyński pofatygował się do jego łóżka. Adam leżał w półśnie, ale był wyspany. Na widok Ordyńskiego przysiadł na baczność, a tamten:
- Oj, ma pan tu swoich zaciekłych orędowników, co to wypytują się o jego zdrowie - zaczął, zerkając to na Adama, to znów na przytroczoną do łóżka kartę temperatur.
- Miło słyszeć, aczkolwiek nikogo nie upoważniałem aż do takiej troski o moją osobę.
- No tak, ale ja nie o tym. Pan wpadnie do mnie, do zabiegowego zaraz po obiadku, porozmawiamy. Myślę, że nadchodzi czas na pana. Wyniki badań zbliżyły się do normy... aha, jeszcze jedno... ma pan gości... na świetlicy na pana czekają. Biedni, nie wiedzą, że to nie pora na odwiedziny.

[31.03.2019, Yffiniac, Còtes d' Armor w Bretanii, Francja]

PIERWSZY NIEPOKÓJ

Ni stąd, ni zowąd uruchamiał wspomnienia. Stało to się po kolacji, tej pierwszej, smacznej, spożywanej w zbiorowej rozkoszy kilkunastu podniebień. Cztery kobiety pośród nich, mężczyzn w straszliwej sile wieku i po prostu dojrzałych, a wszyscy jak jeden mąż - po przejściach. Kobiety nieco na uboczu, po lewej stronie kierowniczki; całość jak podczas Ostatniej Wieczerzy.
Zastanowiło go, że kierowniczka, ta starsza, szczupła kobieta o przystojnym, pomimo siwizny we włosach obliczu, zasiadła do kolacji razem z innymi. Nie brzydzi się jeść z nimi, nie krępują jej rubaszne komentarze rzucane co i rusz przez niektórych panów. Czy spożywa posiłek jedynie asystując, bo tak wypada? Niekoniecznie. Okazuje się, że przełożona ich wszystkich, pomimo niewielkiej wagi i szczupłości nabytej zapewne w genach, apetyt ma doskonały. Pałaszuje jak pozostali gryczaną kaszę okraszoną siekanym boczkiem i kiełbasą, do tego konserwowy ogórek, kawałek drożdżowego placka i herbatę.

Pani Krysia jak co rano weszła do niego z tacą, na której stała filiżanka z kawą oraz mały talerzyk z ciastem. Poczta dochodziła po dziewiątej, a więc nie mógł liczyć na bieżącą korespondencję. Musiała mu wystarczyć wczorajsza, którą właśnie przeglądał bez specjalnego zainteresowania - rachunki, ulotki reklamowe, jakieś podziękowanie i poparta życiorysem prośba o zatrudnienie.
- Dziękuję - rzucił przyjaźnie w stronę sekretarki, która znalazła pośród szpargałów jakie zaśmiecały jego biurko, miejsce do postawienia tacy.
Nastąpiła teraz chwila wymiany codziennych uprzejmości, wzajemnych pytań o zdrowie i samopoczucie; na nowinki może by i czasu nie brakło, ale pani Krysia z jakąś obcą jej nieśmiałością, może tremą, stanęła nad nim w półotwartym słowie, milczeniu, któremu nie potrafiła się przeciwstawić.
Zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze coś, co sekretarka ma mu do przekazania, ale z jakichś powodów milczy, oczekując pewnie na to, aby on zapytał. Ale o co, skoro nie miał pojęcia o powodach jej milczenia.
Nareszcie jednak przełamała się, odsunęła się od niego o krok, wyprostowała, a kiedy zerknął w jej oczy, wyrzekła:
- Panie Adamie, proszę pomyśleć o swojej przyszłości - zakomunikowała mu. - Niech mi pan uwierzy, coś się szykuje, a tyle lat tutaj pracuję, że potrafię odróżnić banalną plotkę od przypuszczeń opartych na solidnych przesłankach. Ja bym na pana miejscu poszukała wsparcia. Udałabym się do samego prezydenta albo przynajmniej do przewodniczącego miejskiej rady; ten drugi był panu zawsze przychylny. Coś się kroi, panie dyrektorze.
Próbowała przestrzec przed ruchem jaki wobec niego zanosił się ze strony rady miejskiej, która ledwo co uzyskała minimalną większość przy ostatnich głosowaniach, a mówiło się o tym, że aby utrzymać władzę w mieście, rządzący muszą pozyskać nowego koalicjanta, a ten stawia pewne wymogi i liczy na stanowiska. Zdaniem pani Krysi w związku z tą przykrą atmosferą, fotel dyrektora miejskiego domu kultury począł się niebezpiecznie bujać.
- Dlaczego sekretarka wie więcej ode mnie? Dlaczego ja dowiaduję się o wszystkim ostatni? - zadawał sobie nie od dzisiaj te pytania.
- Pani Krysiu, niczego nie będę robił. Niczego - odparł, pozostawiając swoją sekretarkę w głębokim rozczarowaniu, które niespiesznie wyniosła do swego pokoiku.

Odwrócił głowę od wspomnień.
- Może partyjka? - zaproponował mu gierkę w warcaby starszy z mężczyzn.
- Dlaczego nie. Spróbuję.

[31.03.2019, Yffiniac, Còtes-d' Armor w Bretanii, Francja]

30 marca 2019

WE MGLE I PODCZAS PISANIA

1.
A kiedy budzisz się we mgle (Yffiniac leży w takiej niecce, poniżej średniej wysokości półwyspu), kiedy budzisz się w tej mgle, a pomimo tego zerkając na termometr, widzisz, że jest jednak o cztery stopnie cieplej, niż było wczoraj, kiedy wreszcie włączasz radio (rzecz jasna France Musique), w którym wita cię David Frey grający "Melodię węgierską" Schuberta, ten jeden z hitów muzyki klasycznej (Schubert, prekursor romantyzmu w muzyce, zauroczony folklorem tak jak Chopin, czerpie z tradycji ludowej tematy do swych kompozycji, a że nuta ludowa jakże często bywa śpiewną, nostalgiczną, bywa też taneczną i melodyjną, przeto nie dziwota, że Franz z tego źródła korzystał do woli. A muzyka Schuberta, fortepianowa jest inna: dźwięki krótsze niż szopenowskie, dynamiczne, jakby "blisko siebie" usytuowane, z częstym stacatto, podczas gdy u Chopina inaczej, rzewniej, bardziej rozwlekle; nie dziwmy się, że interpretacje geniusza z Żelazowej Woli nader często obfitują w zmianę tempa, owo rubbato, które niektórym nie odpowiada; ale zostańmy przy Schubercie i dosłuchajmy "Melodii węgierskiej" do końca, gdy przy fortepianie Frey...), kiedy wreszcie zespolimy te atrakcje w jedność, to żyć zachciewa się ponownie, pomimo wcześniejszego zniechęcenia.
2.
Pisze mi się opowieść, której absolutnie nie planowałem, ot tak, zacząłem ją pisać niemal bez powodu, choć gdyby zanurzyć się w to źródło, w przyczynę zaistnienia czegoś spontanicznie, to mam na to odpowiedź... ale skoro nikt nie pyta, nie odpowiadam.
W tej opowieści chronologia wydarzeń jest umyślnie odwrócona. Bohater o imieniu Adam (często korzystam z tego imienia w zmyślonych fabułach) istnieje w czasie rzeczywistym, obecnym, kiedy jest w szpitalu, oczekując na operację. Kolejna płaszczyzna czasu jest tą wcześniejszą; mój bohater przedstawiony jest w niej od chwili, gdy jako osoba bezrobotna i bezdomna spędza noce w tenderze wagonu towarowego i w końcu po perypetiach zdrowotnych trafia pierwszy raz do szpitala, a stamtąd do ośrodka dla bezdomnych.
Ale to nie koniec kompozycyjnej zawiłości. Następna płaszczyzna czasu, w której umieszczę główną postać opowieści to okres czasu, w którym bohater przeistacza się z "bycia kimś" do roli wykluczonego poza nawias społeczeństwa, czyli osoby bezdomnej, bez pracy i perspektyw na dalsze funkcjonowanie w świecie, który nie znosi nieudaczników.
Będzie też kolejna płaszczyzna (płaszczyzny) czasu, wnikające głębiej w czas miniony.
Jak to się zakończy? Czy zdołam przedstawić życie człowieka w taki sposób, aby wykazać, że wbrew obiegowym opiniom, nie wszystko zależy od jednostki, która jest przecież uwikłana w dziesiątki problemów, z których nie zawsze jest się w stanie wydostać siłą swej woli i chatakteru?
Mam już zakończenie dla tej opowieści... rzecz jasna, że nie zdradzę. Póki co jedynie piszę, kontynuuję.

[30.03.2019, Yffiniac, Còtes - d' Armor w Bretanii, Francja]

PONIEDZIAŁEK (13)

Poniedziałek. Podeszła do niego, kiedy siedział na końcu korytarza (świetlica?), gdzie stał telewizor. Nie był włączony.
Przedwczorajszy spacer po szpitalnym parku wzmocnił go. Nie czuł już zmęczenia pokonując wydeptaną ścieżkę korytarza i jej odnogę - drożynkę do łóżka w swojej sali.
Zaraz po porannym obchodzie do jego sali przywieziono towarzysza. Cierpiący. Blady. Senny. Żadnych rozmów. Może i by porozmawiali o byle czym, ale nie miał ochoty narzucać się; zdawał sobie sprawę, że tamten w swoim cierpieniu może nie mieć na to ochoty. Rozumiał go.
- Przepraszam za moją mamę. Obserwowałam was z daleka. Była obcesowa - powiedziała przysiadając na sąsiednim fotelu, przysiadając, a nie zanurzając całego swojego kształtnego ciała w aksamitne objęcia fotelowego siedliska i oparcia.
- Przyznaję, że na początku nie wiedziałem, jak się zachować... ale to minęło - uspokoił ją.
- Proszę mi wierzyć, że dla nas, mnie i matki, takue spotkanie z człowiekiem, który... to niemal cud, to coś nierealnego.
- Rozumiem panią doskonale.
- Ale niech pan nie myśli, że to tylko dlatego jestem tutaj z panem, że z powodu pana podobieństwa do mego ojca zainteresowałam się pana osobą. Coś mnie do pana ciągnęło. Może to, że leżał pan zawsze na lewym boku odwrócony tyłem do środka sali, do wchodzących. Widziałam wciąż pana plecy, a po nich trudno rozpoznać człowieka.
- Proszę się nie tłumaczyć. Doceniam pani pracę i ten szczególny rodzaj empatii, jaki posiada pani w kontaktach z chorymi - to rzuca się w oczy. A nawiasem mówiąc, gdybym się postawił w pani sytuacji, postępowałbym podobnie. Śliczną ma pani córeczkę - zmienił temat.
- Dziękuję. Jest śliczba i kochana. Tęsknię za nią, choć wiem, że kiedy pracuję, jest pod dobrą opieką.
- Ojciec? - wyrwało mu się. Pożałował tego słowa.
Nie przeraziła się. Podeszła do tego zwięzłego pytania racjonalnie.
- Majka jest ze mną. Tylko ze mną... i z babcią oczywiście.
- Przepraszam.
- Ależ nie musi pan. Widzi pan, tak jakoś ułożyło się w naszej rodzinie, że odczuwalny jest w niej chroniczny brak ojców - uśmiechnęła się. - Rozmawiałam z mamą i wiem o czym panu opowiadała.
- Tak... pani mama opowiedziała mi wiele. Byłem tym zaskoczony.
- Ona w ogóle lubi dużo mówić. Zwłaszcza jeżeli jest czymś lub kimś poruszona. Ona jeszcze przeżywa  j e g o  śmierć, tak nagłą.
- Pani... też...
Przytaknęła bezsłownie.
Dłuższa chwila milczenia.
- Chciałam panu powiedzieć, że dzisiaj rano, jeszcze przed obchodem, rozpytałam szczegółowo lekarza prowadzącego o stan pańskiego zdrowia.
- Tak?
- Proszę się nie obawiać. Nie przynoszę złych wieści. Jest tak: ma pan... nazwijmy to prostym językiem... ma pan guza na żołądku. Wyniki badań wycinka tej narośli wykluczają na ten moment, że mamy do czynienia ze złośliwym nowotworem, co oczywiście nie znaczy, że w przyszłości... - zawahała się, złapała świeży oddech.
- Dlatego należy usunąć tę poczwarę i to jak najszybciej, choćby dlatego, że narasta w dynamicznym tempie. Umiejscowienie guza, jak mi objaśnił Ordyński, wskazuje na to, że konieczna będzie częściowa resekcja żołądka, co oznacza, że może pan stracić nawet jedną trzecią tego organu. Ale z tym można żyć, zapewniam pana.
Nic nie odpowiedział, ale w głębi duszy czuł się uspokojony, tym bardziej, że przewidywał coś gorszego, zważywszy na szybkie tempo w jakim rozwijała się jego niedyspozycja.
A jeśli Natasza chciała go tylko pocieszyć? Jeśli ukrywała przed nim prawdę? To odwieczne pytania, z jakimi borykają się ludzie żyjący na krawędzi nadziei, że ich choroba nie jest tą ostatnią z jaką przychodzi im się zmierzyć w ich życiu.
Musiała odejść do swoich obowiązków.
Nie włączył telewizora. Sięgnął ze stolika po jakąś gazetę sprzed tygodnia.

[30.03.2019, Yffiniac, Còtes - d' Armor w Bretanii, Francja]

WALIZKA (12)

Nie wspomniał o walizce.
Grali w warcaby, kiedy wszedł. Wstali. Wydawało mu się, że niechętnie. Zdawkowe rozmowy. Wcześniej powitanie. Ten starszy zdawał się być rozmowniejszy. Rozpytywał go.
Odpowiadał tak zwięźle jak tylko możliwe. Spojrzał przed rozłożoną przed tym młodszym na stole kartkę papieru. Zauważył liczby, przekreślone, i kolejne pod spodem. 37-19. Wynik rozgrywki, domyślił się. Dla kogo? Było mu obojętne, choć stawiał na tego starszego, który sprawiał wrażenie lotniejszego. Ale może się mylił.
Wgramolił się na swoje łóżko, odwracając się plecami do obu mężczyzn. Nie słysząc z ich strony słów kierowanych do niego, domyślił się, że ponownie przysiedli do warcabów, aby kontynuować przerwaną partię. Potem rozmawiali z sobą na temat toczącej się rozgrywki.
Spłynęła na niego senność. Nic go nie bolało, aczkolwiek czuł coś, co można by nazwać ssaniem gdzieś w żołądku, ale to był szczegół, drobnostka w porównaniu z bólem jakiego doświadczył przed kilkona dniami.
Powinien jednak wspomnieć o tej walizce. Miał w niej wszystko, cały dobytek. Ciekaw był, co się teraz z nią dzieje. Ten człowiek z kolei, który go wspierał, widział go z nią za pierwszym razem kiedy się spotkali. Później widywali się sporadycznie, ale podówczas nie miał walizki przy sobie. Była zbyt ciężka na eskapady do miasta i pozostawiał ją w tenderze, przykrywał pledem, którym okrywał się na noc, a walizka służyła mu wtedy za podgłówek.
Oczyma wyobraźni otwierał ten swój neseser próżności, zagłębiał się weń dłońmi, skrupulatnie penetrował wnętrze wypełnione książkami, pismami, zeszytami, kompletem świeżej, nieużywanej bielizny sprasowanej w woreczku foliowym; były w niej sztućce, pdzybiry toaletowe i do golenia, dwa metalowe kubki dopasowane do siebie tak, że ten większy mieścił w sobie tego mniejszego. W wewnętrznych, bocznych kieszeniach zgromadził całe mnóstwo ołówków i długopisów, także świeczki, zapałki i sól w tubce po pastylkach do ssania.
Leżał nieruchomo i jakkolwiek cały zdawał się być utkany z obojętności, marzył o śnie, którego końca nie oczekiwał, a nawet w milczeniu prosił Boga, aby pozwolił mu dospać do wieczności, walizka obojętną mu nie była. Mieszkał w niej cały świat, wszystko co zdołał ocalić przed zagładą; było w niej dobro i zło, i myśli złożone na papierze, myśli, które zapisywał w tych ułamkowych chwilach szczęścia, kiedy nakarmiony i napojony odzyskiwał w sobie żywotność, nie czując chłodu nocy; ale też zdarzało mu się pisać nieporadne słowa w stanie dalekim od radości, kiedy zmuszony był wspomagać umęczoną duszę coraz to bardziej pojemnymi łykami alkoholu.
Lecz na nic te pragnienia odzyskiwania części samego siebie, kiedy głowa wciśnięta w róg łóżka ciąży uwikłana w puszystą miękkość poduszki, kidy ta głiwa kona, oddech się osłabia, myśl wietrzeje i nadchodzi z całą mocą niedomówień i fantazji sen. 
Trwało to jakiś czas, dopóki nie poczuł silnego pociągnięcia za to ramię, które założyło obręcz na jego głowę.
- Panie nowy, pora na kolację - usłyszał.

[30.03.2019, Yffiniac, Còtes-d Armor w Bretanii, Francja]

OŚRODEK (11)

- Myślę, że się pan nie zawiedzie przebywając tutaj z nami. Nie chcę powiedzieć, że będzie się pan czuł u nas jak w domu, bo to nieprawda, ale ci dwaj mężczyźni, do których pana dokwaterujemy nie sprawiają większych kłopotów. To ludzie po przejściach, podobnie jak pan, nieprawdaż?
Nie doczekawszy się choćby zdawkowej odpowiedzi, kontynuowała:
- Musi pani się z tym, że zimą wasze gospodarstwo może się powiększyć o dwa łóżka. Staramy się wprawdzie nie przesadzać z dokwaterowaniami, ale, rozumie pan, że zimą ośrodek wypełnia się po brzegi.
Przytakiwał, próbując nie patrzeć kobiecie w oczy.
- Jeśli chodzi o warunki życia, pory spożywania posiłków i o to, w jaki sposób staramy się uprzyjemnić czas pensjonariuszom, wszystko to znajdzie pan w regulaminie, który warto wnikliwie przeczytać. Dostanie go pan. W razie jakiś watpliwości, proszę pytać personelu lub mnie osobiście. Jeśli chodzi o alkohol... rozumie pan... papierosy jedynie w miejscach do tego przeznaczonych. Prawdopodobnie padną też propozycje pracy, głównie dorywczej, można trochę zarobić - proszę śledzić ogłoszenia wieszane na tablicy informacyjnej znajdującej się na parterze przy recepcji albo pytać.
Wszystko rozumiał, przytakiwał. Przeniósł teraz śmielej swój wzrok na kobietę. Wyraz twarzy świadczył o jej fachowości; nie było w niej niepotrzebnej egzaltacji uczuć. Każde zdanie wypowiadała tonem chłodny i rzeczowym ale przyjaznym. Odbierał jej wypowiedź z pokorą, domyślając się, że ton niejakuej surowości obecny w jej głosie wynika przede wszystkim z jej doświadczenia pracy w ośrodku. Przypuszczał również, że kobieta musiała się w tym miejscu spotkać z pensjonariuszami bardziej krnąbrnymi od niego, co wymuszało na niej zachowanie stoickiego spokoju, na który z kolei on zwykle reagował pozytywnie.
Kiedy myślał, że już skończy, pożegna się z nim w progu drzwi i przekaże pracownicy, aby ta zaprowadziła go do przydzielonego mu pokoju, kobieta kontynuowała opowieść o ośrodku, przytaczając ważne, jej zdaniem, szczegóły z życia pensjonariuszy i perdonelu, nie uciekając od podawania przykładów zabawnych, humorystycznych, uwrażliwiają go na to, że i on może być również świadkiem lub wręcz autorem podobnych scen.
- Nie wszystko w tym naszym specyficznym życiu, jakie tu prowadzimu, wypełnione jest smutkiem, apatią czy beznadzieją. Proszę mi wierzyć, że staramy się nadać naszemu życiu jakiś głębszy sens, ale zależy to w głównej mierze od nas samych... teraz także i od pana.
Zakończyła ten wątek i przesunęła po blacie stołu w stronę mężczyzny plastykowy kartonik będący dowodem osobistym Adama.
Schował go do zniszczonego, brunatnego portfela. Wtedy rozposarła przed sobą podzieloną na pół kartę papieru, na której zgromadzone były informacje o nim. Przejrzała dokładnie każdą wypełnioną wcześniej rubrykę. W pewnej chwili zatrzymała wzrok na jednym konkretnym zapisie.
- Odnotowałam, że ma pan wykształcenie wyższe, prawda?
Potwierdził skinieniem głowy.
- Mógłby pan rozwinąć ten wątek? Chodzi mi o rodzaj wykształcenia.
Milczał. Nie ponawiała prośby.
- Nie mam jeszcze wypełnionej rubryki: "ostatnie miejsce zatrudnienia".
- Wolałbym...
- Jak pan uważa, ale to by nam ułatwiło.. 
Właściwie to miejsce ankiety nie powinno pozostawać puste. Kobieta nie chciała, bądź też nie mogła o tym mówić, ale wiele razy kontaktowała się pracodawcami, którzy uprzednio zatrudniali dzisiejszych pensjonariuszy i w paru przypadkach takie rozmowy osiągały pozytywny skutek.
- Ulica Zamkowa, tak gdzieś pomiędzy sklepem obuwniczym a pocztą - odpowiedział, zdając sobie sprawę z tego, że sprawił być może kobiecie przykrość tym wyznaniem. Ta jednak zachowała kamienny wyraz twarzy; najpewniej zrozumiała jego intencje.
- Ale gdyby miał pan coś do dodania w tej kwestii, proszę mi dać znać, dobrze?
Pożegnali się. Kobieta otworzyła drzwi swego gabinetu, przywołała pracownicę i poprosiła ją o wskazanie pokoju dla nowego podopiecznego.

 [30.03.2019, Yffiniac, Còtes-d Armor w Bretanii, Francja]

29 marca 2019

W BRETANII

Przemkąłem z Malden na północny-wschód od Londynu do Ploufrasan w Bretanii, co wraz z podlotem pod załadunek dało 1000 kilometrów. Dojechałem co do minuty na czas, trafiając w punkt rozładunku idealnie (dzięki, nawigacjo). Potem okupiłem się oszczędnue w Lidlu (na trzy dno wystarczy) i przezornie zjechałem na parking przy  N12 w Yffiniac, to jest tak mniej więcej pomiędzy Rennes a Brestem na Półwyspie Bretońskim. Stąd raczej rzadko zdarzają się kursy do kraju, więc prawdopodobnie zostanę tu do poniedziałku, chyba że trafi się jakiś załadunek w stronę Paryża albo do Niemiec.
Pogodę mam świetną, słoneczną, choć nie jest upalnie, a podczas nocnej jazdy w delikatnej mgle temperatura spadał do jednej kreski powyżej zera ( teraz jest 14 w cieniu). Musiał chyba namieszać wyż usytuowany gdzieś nad Morzem Północnym, albo wyżej, który ściąga w dół masy arktycznego powietrza, a to przecież pora na wiosnę, kwiecień za pasem.

[29.03.2019, Yffiniac, Còtes-d Armor w Bretanii, Francja]

28 marca 2019

HENRYK (10)

- Zadziwiające podobieństwo - tłumaczyła mu, a wiatr nagle ucichł, lecz duży jasny obłok, który nasunął się na tę połać nieba, z której zwisało słońce sprawił, że spiekota popołudnia natenczas ustała. - Córka zauważyła to podobieństwo od razu, nawet wtedy, gdy był pan nieogolony. To dziwne, prawda, spotkać kogoś tak podobnego gdy tego, do którego się porównuje, nie ma już z nami.
Słuchał, analizował każde słowo, był już mniej zaskoczony, mniej zmieszany. Mimowolnie przemyśliwał nad powodem zainteresowania Nataszy jego osobą. Czyżby to podobieństwo do jej ojca było jedyną przyczyną jej wyszukanej troski o niego? Ale nie, obserwował ją w kontaktach z innymi pacjentami ilekroć odwiedzał sąsiednie pokoje (w jego sali stały trzy wolne łóżka, był sam). Do każdego z chorych podchodziła z jednaką wyrozumiałością i empatią. Myślał wtedy, że z takimi cechami jakie reprezentuje Natasza, trzeba się po prostu urodzić. Tacy ludzie istnieją i to nie tylko pośród lekarzy i pielęgniarek. On i ci pacjenci, którymi się zajmowała, mieli szczęście.
- Wie pan - kontynuowała matka Nataszy - córka od najmłodszych lat miała rzadki kontakt z ojcem. Byliśmy pod tym względem nietypową rodziną. Henryk był budowlańcem, zawsze w rozjazdach, na kontraktach krajowych i zagranicznych. Owszem, powracał z nich, miewał urlopy, spędzał z nami większość świąt, ale mimo wszystko bardzo go nam brakowało. Oczywiście ta jego cygańska praca miała też swoje plusy. Henryk zawsze dobrze zarabiał. Nie musiałam pracować, chociaż dorywczo zatrudniałam się tu i tam, ale mąż patrzył na to niechętnie. Upierał się, że jako mężczyzna to on odpowiada za sferę materialną naszego życia. Wybudował dom, w którym miałam być panią, a on ilekroć przyjeżdżał, pragnął nieskrępowanego odpoczynku, który może mu dać tylko kobieta, którą kochał.
Dopiero kiedy dobiegał czterdziestki, zdecydowaliśmy się na dziecko. Późno bo późno, ale urodziłam mu Nataszę. Wtedy, na samym początku, kiedy Natusia była malutka, Henryk przyjeżdżał częściej, ale gdy już podrosła, poszła do szkoły, znów porwał go wir pracy. Myślę, że po prostu kochał to swoje zajęcie, przemieszczanie się z miejsca na miejsce, a później niekończące się opowieści o tym gdzie był, co wybudował, okraszone zdjęciami.
O ile ja zdążyłam już przywyknąć do jego trybu życia, Nataszy brak ojca dawał się we znaki. To prawda, zawsze była zadbana, mogła sobie pozwolić na najwymyślniejsze stroje, ale jak to się miało do tęsknoty za ojcem. Ile razy wracał do domu, za sprawą dorastającej córki, w domu panowało święto. Tak silna więź łączyła ich oboje, że częstokroć zazdrościłam Henrykowi tej wylewności uczuć, jakie przelewała na niego córka. Ale czy mogłam się temu dziwić, sprzeciwiać się temu odwiecznemu, naturalnemu prawu dziecka do wielbienia ojca, którego nie ogląda się często?
W końcu Henryk postanowił się ustatkować. Powiedział to nam. Natasza właśnie skończyła ogólniak. Nie podejrzewałam wtedy, że jego decyzja może mieć coś wspólnego z pogarszającym się, jak się okazało, a czego nie byłam świadoma, stanem zdrowia męża. Przyjechał na kilka dni przed Bożym Narodzeniem... ale już nie doczekał z nami wigilii. Zabrał go nam rozległy zawał. Długo nie cierpiał... choć kto to wie. Córka postanowiła wtedy, że będzie pielęgniarką.
Wylewność kobiety, która w sposób tak bezpośredni opowiedziała w koniecznym skrócie swoje życie, a właściwie jego istotną część przypisaną także jej mężowi, poruszyła go i jak to bywa w podobnych przypadkach, kazała mu spojrzeć na swoje zaprzepaszczone życie pod innym kątem. W tym stanie podziwu i zrozumienia dla problemów jakimi obarczyła go matka Nataszy, zdobył się na uściśnięcie jej prawej dłoni - była chłodna i wilgotna.

[27.03.2019, pod Dover, Kent w Anglii]

27 marca 2019

BÓL (9)

I wtedy, gdy ból stał się nie do zniesienia (pierwszy raz czegoś takiego doświadczył), kiedy nie był w stanie przyhamować go siłą własnej woli, gdy nie mógł zbagatelizować go, odłożyć choćby na godzinę, służby miejskie się nim zajęły. Nie był na tyle świadomy, aby móc odpowiedzieć sobie na pytanie, w jaki sposób dowiedziano się o jego bólu, czy stało się to samoistnie, przypadkowo, czy jakiś przechodzień przechodząc obok niego, zaryzykował i wystukał właściwy numer; jeśli tak było, pewnie pozostał przy nim do czasu przyjazdu służb, pogotowia - tego też nie wiedział.
Ocknął się dopiero w w szpitalnej przychodni, kiedy dawano mu zastrzyk, a czas jakiś potem podłączono do kroplówki. W końcu przetransportowano go na jakąś salę, wykąpał się, nareszcie znaleziono mu miejsce w sześcioosobowym pokoju.
Wciąż znajdował się w stanie odrętwienia, choć cały czas podczas tego pierwszego pobytu w szpitalu zachowywał świadomość przerywaną częstym zasypianiem. Chyba od tego czasu datowało się jego pragnienie snu i odpoczynku.
Ból pod mostkiem czy gdzie indziej (miał kłopoty z jego lokalizacją) już się nie powtarzał i było jasne, że ta nierzeczywista, w półśnie przeżywana sielanka musi się kiedyś skończyć. Odnowiony fizycznie, z duszą zobojętniałą lecz uspokojoną, oczekiwał dnia, w którym szpital podziękuje mu za gościnę, zwłaszcza że podówczas nie znaleziono w jego organizmie niczego niepokojącego, co mogłoby przywrócić niedawny ból.
Był przekonany, że wydostawszy się z opiekuńczych rąk medyków, stanie na własnych nogach i przejdzie nimi znajomymi ulicami miasta, przebrnie park i dotrze bez trudu do kolejowego dworca, a stamtąd sobie tyllo znanymi ścieżynami przedostanie się do swego wagonu (pewnie jeszcze nie wysłano go na rzeź pił, palników i mechanicznych pras) i zacznie na nowo żyvie, do którego przywykł, przygotowując swój domek w tenderze do zbliżającej się zimy.
Był ciekaw, czy napotka tego montera, który wielokrotnie pomagał mu w złych chwilach, który teraz najpewniej zastanawiał się, co też się z nim dzieje, mężczyzną-włóczykijem, bezbronnym i bezdomnym żebrakiem, z którym łączył go układ oparty może na współczuciu lub na jakimkolwiek innym odruchu człowieczeństwa.
Ale kiedy czekał już na wypis, niecierpliwie spoglądając na wskazówki zegara umieszczonego nad drzwiami prowadzącymi do gabinetu przełożonej pielęgniarek, czy też w końcu dosiężą dwunastej, w jego pokoju (chodził wtedy jak nakręcony, przemieszczając się po długim, szpitalnym korytarzu i powracając stamtąd do swego łóżka) pojawiło się dwoje ludzi - mężczyzna w połyskującej na pomarańczowo kamizelce i kobieta, starsza, szczupła, wciśnięta w nienowe i niemodne, choć eleganckie spodnium, w bluzeczce błękitnej z koronkowymi wypustkami u przegubów dłoni, z niewielkim owalnym dekoltem, też zakończonym koronką.
- Zabieramy pana do naszego ośrodka - oznajmiła mężczyźnie zaraz po powitaniu i przedstawieniu ich obojga.
Jej głos zdradzał może nie tyle stanowczość, ile zapowiedź czegoś, co zostało już postanowione. Szły za tym stwierdzeniem argumenty ponawiane nienatrętnie; były to bardziej rzeczowe komunikaty, słuchając których Adam z biegiem czasu ulegał lub przynajmniej były mu one na tyle obojętne, aby móc poddać się ich magii.
Mężczyzna w kolorze pomarańczy stojący obok kobiety, sprawiał wrażenie zniecierpliwoonego. On pewnie postąpiłby inaczej wobec pacjenta, ale zdał się najwidoczniej na charyzmatyczną siłę perswazji starszej od niego partnerki; niecierpliwie oczekiwał zgody mężczyzny na złożone mu propozycje.
Ta ze strony Adama nastąpiła bardzo szybko. Nie spodziewał się tego po sobie, bo przecież jeszcze nie tak dawno umykał jak mógł i potrafił wszelkim służbom, aby nie dostać się w ich ręce.
Teraz sprawy potoczyły się błyskawicznie: ubrano go, dano mu do ręki jakąś plastykową torebkę, aby miał w czym pomieścić swój żałosny dobytek, wreszcie odebrsno za niego wypis ze szpitala wraz z kartą choroby i poprowadzono do auta zaparkowanego przed szpitalem.
Wtedy dopiero przypomniał sobie o walizce.

[27.03.2019, pod Dover, Kent w Anglii]

PODOBIEŃSTWO

Dziewczynka mogła mieć pięć - sześć lat. Nie miał wątpliwości, że była do Nataszy przywiązana, co tam przywiązana, kochała swoją matkę, i można było znaleźć potwierdzenie na to, obserwując jak wyrywa się z babcinych rąk i biegnie jak szalona okrążając sadzawkę, potem przeciska się pomiędzy dwojgiem ludzi idącym środkiem alejki i niemal zderza się z wózkiem pchanym przez kobietę w białym kitlu, idącą naprzeciw jej spontanicznej radości.
Natasza wstaje, odchodzi od Adama na kilka kroków, przykuca, aby pochwycić dziewczynkę w ramiona. Uściski, zgraja szczebiotliwych słów z obu stron, ucałowania. Tylko babcia w oddali oddycha ciężkawo, niby podbiega za małą, lecz po paręnastu metrach przystaje, krzyczy coś o żywym srebrze; on siedzi jak widz na pierwszym rzędzie przy samej scenie teatru, próbuje wstać, ale momentalnie siada, obejmuje prędkim spojrzeniem dziewczynkę i jej matkę; później do tego kadru dołącza starsza pani, umęczona pogonią za dzieckiem.
Natasza bierze dziewczynkę na ręce i, rzecz ciekawa, spoglądając na starszą od siebie kobietę, natychmiast przenosi spojrzenie na siedzącego na ławce mężczyznę, po czym ponownie muska wzrokiem babcię, mruży oczy, albo mruga do niej porozumiewawczo, kiwa głową, w końcu odzywa się do dziewczynki:
- Pobiegamy sobie? Zobaczymy, gdzie się podziały nasze belgijskie kurki.
Odchodzą.
Starsza kobieta krokiem już spokojnym zmierza ku siedzącemu na ławce mężczyźnie, planując przywitanie, że wyciągnie ku niemu prawą dłoń, wszak jest kobietą, a on podejmie ją, ściśnie, może nawet zbliży do niej usta; jest w końcu w takim wieku, w którym obowiązują dawne konwenanse; podchodzi do niego blisko, nagle zatrzymuje się, tak jakby opadła przed nimi niewidzialna zapora, jakby spuszczono pomiędzy nimi przezroczystą kurtynę... i zamiast powitania kobieta wyciąga przed siebie rękę, a dłoń tej ręki dotyka przyczułkami palców lewej skroni mężczyzny, spływa po jego policzkach, kieruje się w stronę nosa, warg i podbródka, w końcu opada bezwładnie. Adam nic z tego nie rozumie, stoi przed nią (wstał, kiedy wyciągnęła ku niemu rękę), wyraz jego twarzy - zdumienie, totalna nieświadomość przyczyny, z powodu której tak go potraktowano jak śliczną lalkę w zabawkowym sklepie... słucha:
- Mój Boże, skóra w skórę, wzrok ten sam, nos identyczny, lekko wystające kości policzkowe, podbródek z takim samym zabawnym dołkiem, tylko usta inne, szersze, bardziej nabrzmiałe, smutne, tak jakby nigdy nie miały się unieść  w radosnym uśmiechu. Natka dobrze mówiła... on częściej był nieogolony, mówił, że cerę ma taką, skórę, która nie znosi częstego golenia, kaleczył przez nie twarz, albo, chcąc tego uniknąć, golił się rzadziej, kiedy jego skóra już odżyła.
Nastał moment, w którym poznał tajemnicę dziwnego zachowania kobiety; przedtem jeszcze zdołał z siebie wykrztusić: 
- Przypominam pani kogoś?
Teraz opanowała się, możliwe że odnalazła w swoim zachowaniu nietakt, wstrząsnęło to nią, przeraziło to, że tak obcesowo i bez wytłumaczenia poczęła rzeźbić palcami jego twarz.
Jakoś w jednej chwili oboje przysiedli na ławeczce.
- Ojca Nataszy - przemówiła z niekłamaną ulgą. - Mojego męża.
W oddali dziewczynka i jej matka okrążały klomb z peoniami, których kwiaty były jeszcze w pączkach.

[27.03.2019, pod Dover, Kent w Anglii]

26 marca 2019

TENDER

Nie wymienił jeszcze jednego miejsca, które byłoby adekwatną alternatywą dla jego obecnego pobytu w szpitalu. Była to noclegownia, ośrodek dla bezdomnych, do którego trafił po pojawieniu się silnego bólu w okolicy podsercowej poniżej mostka.
Spał w tenderze wagonu towarowego pozostawionego pośród wielu innych na rozjezdni. Wybrał to miejsce nieprzypadkowo. Ktoś z pracowników kolei, jakiś monter, przekazał mu informację, że na tym a na tym torze stoją wagony przeznaczone jeśli nie do naprawy, to wręcz do likwidacji i wiele jeszcze upłynie czasu, zanim się nimi zajmą. W związku z tym może się osiedlić w jednym z nich, w zabudowanym tenderze, bez obawy o to, że go stamtąd wykurzą, byleby tylko nie rzucał się w oczy, nie starał się zwrócić na siebie uwagi strażników pilnujących towarowych składów, zanim te wyruszą w dalszą drogę ośmielone zielonym światłem jakie pojawi się przed lokomotywą na bocznicy.
Tenże monter, nota bene, przynosił mu od jakiegoś czasu posiłki. Mieli to uzgodnione: on będzie przyjmował dary z wdzięcznością wzamian za to, że monter nie zdradzi tajemnicy jego pobytu, a zwłaszcza że nie zawiadomi służb miejskich, które zapewne skłoniłyby Adama do oddania się pod opiekę nie tak bardzo odległej od torów noclegowni.
Dziwny to był układ. Adam nie do końca był przekonany co do tego, czy zobowiązany do zachowania tajemnicy jego opiekun, rzeczywiście zamilknie jak grób; ale innego wyjścia nie miał, jak tylko zawierzyć mu.
Rzecz jasna nie całe dnie przepędzał w wagonie. Wybierał się "na miasto", przesiadywał pod witrynami sklepów, ukryty przed światem pod obszernym rondem znalezionego gdzieś kapelusza. Czasami za to siedzenie w podcieniach krużganków starej zabudowy miasta dostawał jakiś grosz, czasami bułkę, wodę mineralną lub mleko; przytrafiło się też raz pętko kiełbasy.
W położeniu w jakim się znajdował trudno było obnosić się honorem. Przyjmował każdą pomoc, każdą ofiarę z wdzięcznością, pamiętając o tym, aby podczas żebraniny jaką się trudnił nie czuć było od niego alkoholu, choć jednak pił, kupował, najczęściej tanie wino i piwo, ale zawsze spożywał te trunki u siebie, w swoim domku na szynach.
Owszem legitymowano go, nie robiąc afery z dźwięczących w jego kieszeniach monet. Po takiej kontroli strażników miejskich czy policjantów, udawał się właśnie, jak mówił, do domu, przyjaciółki lub koleżki, których faktycznie nie miał, a że nie dochodzono prawdy, puszczano mimo uszy jego deklaracje, aczkolwiek parę razy sugerowano mu, aby udał się do sióstr lub do miejskiej noclegowni prowadzonej przez miasto. Tak, z zakłamaną wdzięcznością przyjmował przekazywaną mu karteczkę z adresem, obiecując, że niebawem zajrzy pod wskazane miejsce, no bo zima za pasem i innego wyjścia mieć nie będzie. Ale łgał za każdym razem, zwodził chcących mu pomóc, a aby nie mieć więcej z nimi do czynienia, przemieszczał się na inną ulicę, mniej ludną, tracąc na tych wojażach "klientów", ale czuł się bezpieczniej, no i w końcu nie tracił na tej zmianie miejsc aż tyle, aby chodzić spać z pustym żołądkiem i spragnionym płynu, po wypiciu którego krew burzyła się w żyłach, a i z zasypianiem nijakich problemów nie miał.
W końcu do tego stopnia opanował umiejętność skrywania się przed służbami, że instynktownie wyczuwając ich obecność w pobliżu, umykał im z oczu, zanim go zdołano dostrzec.
I pewnie zima zastałaby go w tenderze wagonu towarowego (miał zamiar wymościć go, przygotowując do spania w mroźne dni), gdyby nie ta kolka żołądkowa, ten ból paskudny i nie do zniesienia, który dopadł go znienacka po zjedzeniu darowanej mu przez nastolatka bułki z serem.

[26.03.2019, pod Dover, Kent w Anglii]

25 marca 2019

ZDARZENIA I WYŚNIENIA

1.
Nie umknęły mojej uwadze Dumagasy, Ikry, El Mosco, XPO-le, Dixony, WOS-y, Jatisy, Nicholsy, Weberersy, Europy, Omeg, Stefaniuki, Moszyńscy, Sitry, Girteki, Discordie i wiele, wiele innych aut firm transportowych krążących pomiędzy Kontynentem a Wyspami. Głównie te większe, pospolicie zwane TIR-ami. Wśród marek przeważają DAF-y, przystojne, z pięknymi, podłużnymi antrapami Scanie, smukłolinijne, również udatne Volva, 500-tki i 460-tki, mniej subtelne, za to z siedzeniami kierowcy najwyżej Mercedesy, bardziej toporne MAN-y; mniej spotykane Renaulty, choć zgrabne i ze świetnym zawieszeniem oraz najmniej liczne Iveca.
Przez pięć i pół dnia, kto by je zliczył.
Na szczęście tego szóstego dnia podjechali dwaj polscy mechanicy spod Londynu i wymienili mi skrzynię biegów, którą w niedzielę przywieziono mi z kraju. Sylwester, starszy z nich od 19 lat przebywa w Anglii, ma swoją małą firmę, która właśnie specjalizuje się w naprawie aut na drodze, a jego autko to prawdziwy warsztatowy magazyn. Dorobił się na tej robocie dwóch własnych domów - jakże mógłby narzekać, choć jego praca do najłatwiejszych nie należy.
Myślałem, że szefowa zleciła mu też wymianę klocków hamulcowych, o co, zdaje się od 6 marca upominałem. Nic z tego. Byłem w kropce, bo sam nie mogę zlecić przy okazji kolejnej naprawy. Ruszamy do bankomatu, do centrum Dover i... dzieje się to, co stać się musiało. Zdarte klocki blokują mi auto. Zjeżdżamy na pierwszy lepszy parking. Teraz Sylwester osobiście kontaktuje się z moją szefową... może będzie bardziej wiarygodny ode mnie.
Jest decyzja: wymieniać, ale nie podoba mi się to, że w rozmowie z mechanikiem szefowa powiada, że nie zgłaszałem jej awarii klocków. Śmieszne to trochę, bo wprawdzie nie jestem w stanie odtworzyć rozmów telefonicznych na temat klocków, ale posiadam sms-y... w razie czego do wglądu, pani szefowo.
Naprawione i zapłacone. Sylwester tłumaczy mi, że po przyjeździe do kraju należy wymienić wszystkie cztery tarcze hamulcowe i obie linki do zmiany biegów (już to widzę :-)  )
Czas jakiś przebywam na parkingu w centrum miasta (nabijam tytoniem gilzy użyczone mi przez sympatycznego tirowca z Białorusi - też miał awarię auta i kiedy kończono mi wymianę skrzyni, podjechał do niego serwis Mercedesa) i wyruszam w stronę Londynu, aby zatrzymać się gdzieś przy A20 i zaczekać tam na ewentualne zlecenie... oby w stronę kraju.
2.
Czasami, niestety ostatnio coraz częściej, nachodzą mnie myśli nie od parady, takie niechciane i wcale niepożyteczne. Co w takich chwilach? Kto zna mnie tyle o ile, wie, że muzyka, wie nawet jaka... nic z tego, nie pomaga. Pisanie? Zwykle to afrodyzjak na marny humor - myśli się plączą i bardzo się to wyczuwa podczas pisania. Lektura? Czujesz się tak, jakbyś przez pogrzebową woalkę przy słabym świetle nie dosięgał znaczenia słów. Rozmowa z kimś? Ta daje wytchnienie, ale na czas jej trwania. Więc co? Sen wymuszony, nieprawdziwy. Prawdziwy jest, kiedy się przed nim odpocznie. Jeśli nie, taka sytuacja się rai.
Zatrzymuję auto przed niewielkim wzniesieniem, na którym rozpościera się kompleks budynków, przypominających jako żywo dawne, sporych rozmiarów pegeerowskie gospodarstwo (był ktoś? widział?). Obory, chlewy, szopy, magazyny. Walający się gdzie popadnie sprzęt, nie tylko stricte rolniczy. Stan zaniedbania. Przejścia pomiędzy budynkami wąskie, obszerniejsze podwórze w kocich łbach. Ale... wchodząc w tę dziedzinę, słyszę ludzkie głosy; potem jawią się moim oczom kolumny pracowników rolnych dzierżących w dłoniach łopaty, szpadle, grabie i grace. Tłum jest radosny i potężnieje. Młodzi ludzie w przewadze. Uczniowie? Praktykanci? Przeszli mimo, nie oglądając się za mną wcale. Tak jakby mnie nie było. 
Dosyć tej wędrówki! Wracam. Do auta. Ale jak i gdzie? Z uliczki w uliczkę, z zaułka w zaułek docieram na skraj gospodarstwa - wszędzie obsiane pszenicą i kukurydzą pole. Gdzież jest moje auto? Gdzież droga do niego? Nie ma i nie ma. 
W pewnej chwili przechodzę wąskim gardłem podwórza pomiędzy dwoma gospodarskimi budynkami. Wtem nie wiadomo skąd, ale kierując się wprost na mnie dopada mnie rój owadów hałaśliwy, grzmiący jak palba artyleryjska; jak szarańcza, gzy, jak szerszenie, jak żuki gnojarze robaki-stwory nie większe od zapałki złamanej na pół tratują moją twarz, chłoszczą mnie od stóp do głów. Te co ode mnie odbite, zalegają na moim wełnianym swetrze, przyczepiają się do spodni i butów; inne jak kulki gradu zasklepiają drogę przede mną, a wstępując na nią, pod stopami trzeszczą jak mocno zmarznięty lód na płytkich kałużach. Widzę je - to robaczki, białe, sierpowate w budowie, zwinięte niby w harmonijkę. Idę lub biegnę pod prąd tego gradobicia. Może za kolejnym zaułkiem, za następnym zakrętem odnajdę właściwą drogę... .
I nagle myśl mi załopotała jak chorągiew bitewna na zdobycznym szańcu. Wypowiadam tę myśl:
- Jeśli chcę odnaleźć swoje auto, nie ma rady, muszę się obudzić.
Co miałem począć? Obudziłem się.
Ale... ale coraz częściej myślę sobie (najpewniej niestety sobie tak myślę), co zrobić, jak sprawić, aby móc obudzić się z własnego życia. Po prostu w takich dniach gnojnych i znojnych, okrutnie się ze mną obchodzących, ponurych i szarych, beznadziejnych i bezsilnych, w takich dniach powiedzieć sobie: - Dość, obudź się wreszcie z tego snu-koszmaru, bo jeśli w nim zostaniesz, zginiesz marnie lub, co najwyżej, zarzucisz na mocne jeszcze ramię jukowy worek, kijaszka sobie weźmiesz do towarzystwa, aby ci służył, gdy słabym się poczujesz, jako trzecie ramię... .
Próbowałem... niestety na ten zew, na to zawołanie do obudzenia się ze snu-życia dusza moja i ciało, całe jestestwo moje nie odpowiada.

Nie prorokuję przyszłości, nie czarnowidzę, nie piszę mętnych scenariuszy. Ja tylko w nich występuję, obsadzany w poślednich rolach, jako nazwiska, które nie mieszczą się w strumieniu postaci płynących po napisie "koniec filmu". Należę do kategorii "i inni"... i tyle ze mnie zostanie... raczej popiół...

[25.03.2019, Capel le Ferne, Kent w Anglii]

24 marca 2019

W PARKU

Przysiedli na ławeczce przy sadzawce, gdzie karpie złociste cmokały pyszczkami wystawionymi ponad płaszczyznę uspokojonej muśnięciem wiatru wody, błękitnej, zawieruszonej w półkuli jasnego nieba. Twarzą ku słońcu, przez co mrużyli oczy, lecz ciepły dotyk promieni słońca łaskotał ich czoła, a ochładzający powieki powiew wiatru gładził ich twarze. Nieodległe ptactwo baraszkujące pośród kępin dzikiego bzu, samotnych jarzębin i brzóz, pośród różanych i peoniowych klombów kląskało melodie na rozmaitych strunach, zmieniając raz po raz tonację z durowej ba mollową.
Wczesnoletnie popołudnie, niemal upalne, zdawało się być rajem w tym muejscu tak bliskim zapachowi spirytusu, lekarstw, środków dezynfekcyjnych; nie dochodził tu odór potu, zatęchłych bandaży, krwi i moczu.
- Wiem, że pani zrobiła to dla mnie - powiedział i nie czekając aż  wysuple ze swoich jędrnych, karminowych ust odpowiedź dodał: - Ja tu jestem wystarczająco długo, aby orientować się w tym, która z pielęgniarek ma akurat dyżur.
- Niedługo babcia przyprowadzi tutaj moją córkę - wykręciła się z odpowiedzi. -Wtedy pożegnam się z panem. Chciałby pan poznać moją córeczkę?
- Oczywiście. Bardzo.
Zaskoczyła go swą propozycją, nie mniej jednak rzeczywiście nabrał ochoty na spotkanie się z córką siostry Nataszy, a także, jak sądził, z matką lub teściową kobiety.
Wymienili z sobą kilkanaście zdań, najczęściej dotyczących jej pracy w szpitalu, kurtuazyjnych bardzo. Nie śmiał zaglądać do jej życiorysu, za krótko się znali, aby miał prawo wnikania w jej życie osobiste.
Ona z kolei starała się nie zahaczać o jego życie i chorobę - ta pozostała na drugim piętrze szpitala, w pokoju, w którym szczęśliwie lub nie, przebywał sam.
- Myśli pani, że nam jakąś szansę - zapytał, starając się śledzić jej zachowanie, mowę ciała, która, jak uważał, mogłaby powiedzieć więcej niż słowa, jakich oczekiwał lub nie usłyszeć.
- Lekarzy mamy świetnych - zaczęła - a doktor Wisłocki, który pana prowadzi, należy do najlepszych, ma wyczucie i szczęśliwą rękę, tak że o przebieg operacji może pan być spokojny.
- A co po niej?
- Myślę, że wszystko ułoży się pomyślnie. Najważniejsza jest wiara i siłna wola życia. Proszę mi uwierzyć, że od tego bardzo wiele zależy... wyniki badań również. Proszę, niech się pan o to postara.
Dziwna to była prośba, albowiem był przekonany, że gdzie jak gdzie, ale w miejscu, w jakim się znajdował, nic już od niego nie zależy.

[24.03.2019, Dover; Kent w Anglii]

23 marca 2019

TOALETA *

- Zanim pana przebierzemy w coś nowego i czystego, powinien się pan ogolić.
Spoglądał w lustro, wodząc palcami otwartej dłoni po zajętej zarostem twarzy. Nie był zbyt intensywny, gęściejszy pod podbródkiem, na całej powierzchni siwy, postarzający; przyzwyczaił się do niego. Stojąc pod lustrem, lewą dłonią wspierał się o umywalkę, ceramiczną, w odcieniu różu jak skrzydła fleminga.
- No co, przyniosę panu przybory do golenia. Wiem, że na je pan w szafce.
Byłby się nie zgodził, ale siostra już pomknęła, nie czekając, aż wyrazi zgodę.
- Jeśli zajrzy do szafki, zauważy tabliczkę mlecznej czekolady i nadgryzioną, choć w pozłotku, chałwę - pomyślał.
Przybiegła. Rozpoczął golenie. Na samym jego początku, kiedy jeszcze namydlał twarz pianką o zapachu rumianku, zerkał w lustro, patrząc na nią. Wydawało mu się, że obserwuje go pod kątem samodzielności z jaką wykonuje czynność golenia. Prawdopodobnie pozytywnie oceniła jego postawę przy umywalce, gdyż w pewnym momencie zniknęła mu z pola widzenia. Prawdopodobnie też w czasie gdy nie bez trudu usuwał maszynką nagromadzony na twarzy zarost, Natasza wraz z salową zmieniały powleczenie pościeli na jego łóżku.
Powróciła w chwili, gdy sprawnie osuszał twarz, przykładając miękki ręcznik do policzków.
- Jakże inaczej pan wygląda - powiedziała. - Młodziej.
Niemal uśmiechnął się do niej.
- No to teraz prysznic - zaskoczyła go - a po kąpieli poleży pan jeszcze z godzinkę i po obiadku pójdziemy na spacer numer dwa, tym razem do szpitalnego parku. Pogoda wymarzona.
Nigdy przedtem nie  myślał o tym, że stać go będzie na wyprawę poza mury szpitala, i to w towarzystwie tej młodej kobiety. Rozweseliła go ta myśl, choć chwilę później przywołała go do porządku inna:
- Ona wie, że u mnie nie będzie dziś odwiedzin.

* śródtytuły w tej skondensowanej opowieści są jedynie symboliczne i służą celom porządkowym.

[23.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

SPACEREK

Myśli...
Zakosztowałem domu (nie) pogodnej starości i teraz szpitala. Trzecim, adekwatnym miejscem mogłoby być więzienie. Większej różnicy nie ma. Tu i tam upragniona samotność po życiu w samotności. Tu i tam ostatni rozdział kiepskiej książki. Wynudziłem się przy jej czytaniu, choć na początku zapowiadała się nieźle.
Hej, autorze, pozwoliłeś sobie na niesmaczny żart, na drwinę z ludzkiego losu! Jakby ci tego było mało, dołożyłeś mi guza, którego nie chcą mi usunąć ze względu na niedostateczne wyniki badań. A przecież powinno być im wszystko jedno. Jedna śmierć więcej, cóż to za problem, skoro podałem już jej rękę, usiedliśmy zgodnie przy wspólnym stole i negocjujemy moją przyszłość.
- Słuchaj, człowieku - mówi ona - dopiero tam odżyjesz na nowo. Urojony twój świat stanie przed tobą otworem. A jakie krajobrazy! Lubisz sielskie pejzaże? Czyste niebo bez chmurki, szumiące łany zbóż, las na wyciągnięcie wzroku, strumyl szemrzący, para dzikich koni pasąca się na łące, pszczół pracowitych pobrzękiwanie, łabędzie na stawie i kurki, chatynka na dróg rozstaju, kobieta, która czeka na ciebie z zalewajką i kurczakiem w polewce... tam dopiero... podpisz.
Powiedzcie mi, proszę, dlaczego tutaj, w tak komfortowych warunkach (skrząca błyskiem czystość, ład i porządek) jestem taki senny?
Jest sobota. Natasza przyszła. Pewnie poza grafikiem.
- Spacerek, panie Adamie.
Ten z przekąsem kręci głową, ale czuje, że musi wstać... musi.
Kiedy dźwiga się z łóżka, siostra ujmuje go lekko pod ramię. Czuje dreszcze przebiegające wzdłuż i poprzek jego ciała - stado szpileczek, a drobniutkie kropelki potu roszą jego czoło.
- To co, pierwszy spacerek do toalety? - domyśliła się.
Idą noga za nogą, posuwiście.

[23.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

OBCHÓD

- Nie wiem, jak wygląda, nie spotkałem go, ani też innych - myśli... mówi... pisze.
Po prostu nie interesował się nimi. Słusznie? Odpowiedział tym samym. Oni również o nim zapomnieli i teraz też go nie odwiedzą. Gdyby przyszli, odwróciłby się do nich tyłem. Tak by zrobił.
To zastanawiające, jak wielki problem mają niektórzy ludzie z pamięcią. Co innego, gdy jesteś aktywny, w pełni sił i zdrowia, a już bezwzględnie wtedy, gdy są od ciebie zależni. Wtedy czułe, pochlebiające ci słowa, okazywanie szacunku (jakże urocze zakłamanie), okazywanie pomocy, serdeczności i tak dalej.
A zatem nie odwiedzą go, bo i po co.
Popada w senność i nawet nie wie, czy kiedy otworzy oczy, będzie to sobota czy jeszcze piątek.
Obchód. A zatem piątek. Za oknem szarówka i tylko srebrne świata odległej ulicy błyszczą jak rój meteorów.
- A z panem jeszcze nie skończyliśmy, chociaż udało nam się powstrzymać niekontrolowane skoki ciśnienia. Wyniki badań krwi są jednak w dalszym ciągu niewystarczające, podobnie z pracą serca. W takiej sytuacji nie ma co mówić o tym, aby położyć pana pod nóż - słyszy donośny głos lekarza dyżurnego, tego co to nie owija w bawełnę pacjentom, w jakim są stanie zdrowia.
- Pani Nataszo, leków nie zmieniamy, zalecam picie większej ilości płynów; poza tym dieta, więcej spacerów... niech wreszcie pan zakosztuje ruchu.
Siostra Natasza wtchodzi z jego pokoju ostatnia i porozumiewawczo snaga go spojrzeniem ciepłym i przestronnym.

[23.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

22 marca 2019

ZMAGANIA Z PRZECIWNOŚCIAMI LOSU

1.
No cóż, trzeci dzień po awarii i nic się nie dzieje. Mechanik już drugi dzień przyjeżdża, a ja rozważam także wariant ewakuacji, gdy się okaże, że jednak nie dojedzie. Trzeba przyznać, że szczęścia to ja jakoś nie mam, ale zawsze w takich chwilach powołuję się na dzieci z Somalii czy Etiopii, które mają gorzej. No i w końcu mogłem się urodzić jako kaczyński czy pawłowiczowa, albo jakikolwiek inny pisiak... jakiż to byłby dla mnie wstyd. Nie zdzierżyłbym tego. Więc jest jak, choć nieciekawie, lecz mogło być gorzej.
Ale w takim, bądź co bądź, stresie, w tym niewiadomym, to i nawet czytanie mi nie wychodzi; z pisaniem jest podobnie. A przede mną trzecia noc na parkingu, nieopodal wiat, gdzie angielscy celnicy przeszukują auta. Na tym parkingu jestem sam, a tak naprawdę to jest on przeznaczony dla autek, które z jakichś technicznych względów nue zostały przez kontrolerów dopuszczone do ruchu. Mojego nawet nie kontrolowano - zjechałem nim sobie "z górki na pagórki" i stoję. Różnica pomiędzy moim autkiem a innymi jest taka, że wszystkie inne czekają na naprawę maksimum dobę; moje zaś oczekuje na pomoc już trzy noce i dnie.
Wifi portowe się zrywa, a zatem korzystam z roamingu, ale najkrócej jak się da, bo to kosztuje. Szczęśliwie teksty do kawiarenki mogę wpisywać w trybie off-line, co nie wpływa negatywnie na koszty transmisji danych.
2.
Po przeczytaniu pierwszej części "Międzywojnia" Brzękowskiego, czyli "Startu", zabrałem się za czytanie "Zawiści" Tadeusza Brezy. To wybitnie psychologiczna, jeśli nie psychoanalityczna powieść, w której można odnaleźć elementy prozy Prousta, Kafki i Conrada. Nie powiem, aby czytanie "Zawiści" szło jak po maśle. Breza jest wprawdzie łatwiejszy w interpretacji niż Proust, ale wymaga skupienia. To książka, którą całkiem dobrze czyta się na głos, no i język świetny, choć jak mówię, do Brezy trzeba się przyłożyć.
Nie jest to typ literatury, który sam chciałbym uprawiać. Sam raczej skłaniam się ku prozie behawiorystycznej, w której opisy uczuć zredukowane są do pewnych zachowań; stan uczuć przedstawionych postaci ma natomiast odkryć czytelnik. Wcale to jednak nie oznacza, że zaproponowana przez Brezę narracja jest mnudj dla mnie wartościowa, wręcz przeciwnie, znajduję w niej to, czego wyrazić sam prawdopodobnie nie potrafię.

[22.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

OLIWNE GAJE...

Oliwne gaje mojego dzieciństwa
szumiały bezłzawą radością wierzb,
cyprysy - topole sadzone własną ręką,
bananowce - ciemna zieleń buraczanych pól,
skaliste wybrzeża - kopczyki kamieni na miedzach,
piaszczyste plaże - połacie zapuszczonych ugorów.
I tylko słońce nade mną to samo,
i księżyc kąpiący się w kryształowym lustrze stawów.

W czas wielkiej powodzi
nienawistne fale
porwały korzenie mojej młodości,
skamieniała równina
rozlała się po kres horyzontu,
nie zdążyłem na ostatnią Arkę,
spoglądam w bezchmurne niebo
wypatrując gołębia,
który przywróci mi pamięć,
uwije gniazdo tuż obok
kamiennego wezgłowia
człowieka - trupa.

[22.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

21 marca 2019

W SZKOLE

- Przyjdą na pewno. Jutro z samego rana zmienię panu pościel.
Przysiadła obok niego na łóżku. Przywykły do kierowania wzroku ku nieokreślonemu punktowi zawieszonemu pomiędzy zacienioną linią łączącą sufit ze ścianą a stojakiem do zawieszania na nim plastykowych butelek z lekarstwem w płynie, odwrócił głowę, aby móc widzieć lewy profil kobiety.
- Gdzie dzisiaj pan był? - zapytała poważnie zmieniając temat.
- W szkole - odparł sucho i zwięźle.
- Lubił pan szkołę? 
- Bardzo - odpowiedział bez namysłu poruszając powiekami, a kąciki jego ust rozsunęły się, tak jakby chciały wskrzesić przyszły uśmiech.
- Czy pani wie, że do szóstej klasy szkoły podstawowej miałem na świadectwie same piątki i przynosiłem do domu nagrody?
- Świetnie! - zareagowała pełnym uśmiechem.
- Miałem kolegę z podwórka, który uczył się gorzej ode mnie, lecz jego matka wracając z nim z zakończenia roku szkolnego, gdy przechodziła obok kiosku, kupowała mu książkę. Wtedy on idąc na osiedle, trzymał tę książkę w ręku, zaglądał do niej, a wszystko wyglądało to tak, jakby cieszył się ze szkolnej nagrody jaką dostał.
- Ciekawe. Może matce było przykro, że jej syn nie jest najlepszym uczniem.
- Na pewno. Widziałem go dzisiaj, gdy byłem w szkole.
Spojrzała na niego ciepłym, pełnym wyrozumiałości wzrokiem.
- Chciałbym, wie pani, aby mnie jutro odwiedził... pogadalibyśmy sobie.
- Nie dziwię się. Wspomnienia z najodleglejszych lat są najpiękniejsze.
- Chyba tak - wyrzekł bez przekonania i za chwilę dodał: - Mogłaby mi siostra nie przynosić już więcej tabletek? Może wtedy byłoby mi łatwiej...
- Co też pan mówi! - obruszyła się. - A ból? A to wszystko?! Nie mogę i nie chcę tego dla pana zrobić.
Odwrócił od niej wzrok, a po chwili...
- Niech pani już idzie. Chciałbym jeszcze raz pójść do szkoły.

[21.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

NA BALKONIE

Będąc w okopach snu uniknął ostrzeliwania jakiemu był narażony każdego dnia. Odnalazł się na balkonie domu patrzącego na południowy wschód. Wiosną wystarczyło spojrzeć w górę na krawędź dachu obejmującą swym podcieniem jedną trzecią powierzchni balkonu. Tam w wąskich szczelinach pomiędzy rynną spadzistym okapem dachu uwiły sobie gniazdka i para jaskółek. Obserwował całodzienne kursy dorosłych ptaków przylatujących do gniazd z porcjami świeżo złowionych owadów. Nad balkonem rozlegało się ustawiczne szwargotanie piskląt, a z ptasich, utkanych z wiotkich gałązek i wysuszonych łodyżek chwastów domków wystawały szeroko rozdziawione dzioby wiecznie głodnych nielotów.
Zimą do przymocowanego do balustrady karmnika przylatywały wróble i sikory, a czasem pojawiały się gawrony, aby prawen kaduka uszczknąć dla siebie większy kąsek wędzonego boczku lub kawałek posiekanej kiełbasy.
- Proszę się obudzić! Termometr dla pana - usłyszał matowy dźwięk głosu pielęgniarki.
Otworzył oczy.
- Czy to długo jeszcze potrwa? - zapytał.
- Ma pan na tyle silny organizm, że stawi pan czoła chorobie, która panu dokucza.
Przyjął te słowa z obojętnością przewlekle chorego pacjenta, któremu nie wróżono wyzdrowienia, choć nie powiedziano mu tego wprost.
-Wolałbym, żebym już... - nie dokończył.
- Opowiada pan głupstwa - usłyszał nad sobą.
Zasnął ponownie.
Stał na balkonie. Prószył śnieg.

[21.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

20 marca 2019

JAK PECH TO PECH

No i doczekałem się atrakcji, które jednak atrakcjami trudno nazwać.
Mój ostatni kurs miał się odbyć spod Walencji do Bognor Regis niedaleko Portsmouth. Po przejechaniu ponad 1500 kilometrów, przed Chartres coś złego stało się ze skrzynią biegów w mojej renówce. To coś złego oznaczało, że pozostał mi tylko jeden bieg (trójka), na którym przebyłem około 300 kilometrów i dojechałem aż do Dover. Wiem, że to szaleństwo, ale towar (tona płytek ceramicznych) trzeba dowieźć. Autko jakoś sobie radziło, ale najwyraźniej klimat brytyjski mu nie posłużył i w nocy zniknął także ten ostatni bieg.
 Na domiar złego stoję bez możliwości ruchu bezpośrednio na zjeździe z promu, W miejscu kontroli celnej i tamuję ruch. Ochrona otoczyła autko palikami, a mnie przyszło wydzwaniać z prośbą o pomoc.
Moje prywatne ubezpieczenie assistance nie obejmuje auta, a moja szefowa wykupiła assistance "na kraj", a zatem nawet sholowanie autka na jakiś parking jest płatne. Niestety wyszukane w internecie telefony "holowników" i mechaników albo nie odpowiadają, albo ich auta nie podejmą się próby odholowania mojego. Na razie dwie osoby obiecały mi pomóc, ale muszę, jak widać, uzbroić się w cierpliwość.
Czyli czekam. Prawdopodobnie, co wiem od szefowej, skrzynia biegów wymieniona zostanie w Anglii, lecz pozostaje jeszcze kwestia przeładunku tony płytek na inne auto.

[20.03.2019, Dover, Kent w Anglii]

17 marca 2019

NA ŁĄCE, czyli na wagarową nutę

Na alei kwitną kasztany,
a my na łące
jabłkowe wino popijamy.
Słońce gorące,
oczy w mgle utarzane,
w gębach chwiejne słowa,
a jeszcze nad ranem
Jesienin w głowach
drobnym maczkiem spisany,
wyśpiewany skowronkiem,
na obrazku wymalowany
dźwięczącym majowym dzwonkiem. 
Tymczasem urzekła nas łąka;
w niej nasze miłości nieszczęśliwe,
niezasłużona rozłąka
i te wspomnienia tkliwe.
Ech, z krwią się mieszają myśli pijane...
mogłabyś teraz w stokrotek wianku na głowie
jasności słońcu ubliżyć jak diament,
oddać się na... lecz nic już nie powiem...
ciąży na piersi jabłkowe wino;
topię w nim rozpustne pragnienia,
zapadam w sen z koślawą miną,
wskrzeszam twój obraz... ciebie nie ma.

[17.03.2019, Picassent, Wspólnota Walencji w Hiszpanii]

16 marca 2019

NOWA FIRMA - NOWA TRASA (6,7)

6.
Zeszłotygodniowy kurs z Francji przez Luksemburg i Belgię do Anglii (okolice Derby) miał tę niedogodność, że przeprawa przez Kanał promem zajęła mi 10 godzin zamiast czterech (wliczam kolejkę przed wjazdem na prom), a to z powodu strajku sportowców (tym razem nie żółte kamizelki), przez co spóźniłem się z dostawą i rozładowałem się w sobotę rano.
Tejże soboty i w niedzielę rano spedytor zlecił mi dość nietypowy kurs: sześć załadunków; te dwa główne to przeprowadzka i kanapy do Hiszpanii. Włożyłem też 3 telewizory, skuter, całkiem nowy motocykl hondę, A na zakończenie, już w poniedziałek z Paryża zabrałem z antykwariatu statuetkę i złoty wisiorek - to za, bagatela - 5.500 euro.
Dwa pierwsze rozładunku miałem w centrum Madrytu. Z komodą mieszczącą we wnętrzu sprzęt stereo (z "second-hans shop w Leicester) nie było kłopotu, gorzej było z hondą, którą nijak nie mogliśmy wyładować. Trzeba było podjechac do odległego od centrum warsztatu samochodowego i tam zainstalować prowizoryczny podjazd. Udało się, ale do Malagi, gdzie (także w jej okolicach) miałem cztery kolejne rozładunku nie udało mi się podjechać na czas. Wrzuciłem "przeprowadzkę" następnego dnia rano i... zaczął się koszmar.
Klient, któremu pomagałem wnieść do mieszkania kanapy, telewizory i materace, nie zapłacił mi za kurs. Czmychnął, zanim przekazałem mu do podpisania dokumentów; próbowałem wprawdzie go zatrzymać, ale jakoś nie uśmiechał mi się tarasowanie jego drogi ucieczki (odjechał furgonetką) własnym ciałem. Zdążyłem jedynie zapamiętać numer jego auta, po czym zadzwoniłem na 112. Tam przyjęli moje zgłoszenie i kazali czekać na radiowóz.
Po pół godzinie przyjechali dwaj policjanci, odpowiedziałem tę historię, weszliśmy do bloku, wskazałem mieszkanie, gdzie wraz z tym oszustem nosiłem towar.
Policjanci mieli właściwie wszystkie namiary na tego gościa, wzięli numer mojego telefonu i podali adres komendy, pod który miałbym podjechać, aby dowiedzieć o rozwoju śledztwa. Problem w tym, że miałem jeszcze dwa miejsca rozładunku poza Malagą, dodajmy dwa adresu nie do odnalezienia i było wręcz niemożliwe, że wstawię się na komendzie tego samego dnia.
Pikantnego smaczku tej historii dodaje fakt, że spedytor, którego powiadomiłem o incydencie, skontaktował się że złodziejem, który w rozmowie telefonicznej oświadczył, że wręczył mi przy świadku owe 525 euro za fracht. Byłem zatem zdecydowany udać się na komendę nazajutrz, tymczasem dostałem z rana kolejny kurs z miejsca oddalonego o 100 kilometrów na zachód od Malagi do Walencji (750 km), a rozładować miałem się maksymalnie na 22 tego samego dnia.
Niestety nie starczyłoby mi czasu na podjazd na komendę, więc ruszyłem w drogę wzdłuż pięknego wybrzeża Morza Śródziemnego w Andaluzji, potem wyjechałem w góry Sierra Nevada omijając od północy Grenadę i wysokie pasmo ośnieżonych gór; następnie wyjechałem do nizinnej, rolniczej Murcji i dalej po Walencję. Dojechałem pół godziny przed czasem.
Od piątku stoję na parkingu, czekając na kolejne zlecenie, mając po prawej ręce Walencję. Pogoda dopisuje. Jest słonecznie, temperatura w nocy nie schodzi poniżej +14 stopni; w dzień przekracza 25.

7.
Mam wyjątkowo dużo wolnego czasu, który poświęcam głównie na czytanie. Po skończeniu "Komediantki" Reymonta i odłożeniu czytania "Autoportretu z kobietą" Szczypiorskiego (nie pociąga mnie ta lektura), wziąłem się za "Czarną Julkę" Morcinka. Świetna powieść napisana z wersją i humorem, jakże bliska poetyce Hrabala... polecam.

10 marca 2019

NOWA FIRMA - NOWA TRASA (4-5)

4.
"Konsolacja" to jeden z wariantów tytułu.
Właściwie to trzy momenty najważniejsze: narodziny, ślub/wesele i śmierć. Można jeszcze do tego dodać urodziny dziecka (Jeśli jest ono komuś pisane); można ubarwić własną biografię szkołą i pierwszą pracą, a i znalazłoby się także miejsce na kilka innych przełomowych w życiu każdego człowieka.
O narodzinach i śmierci z punktu widzenia tego, co rodzi się  i umiera wie się najmmiej, albowiem w obu przypadkach nie sposób odnotować tych stanów w pamięci. O swoich narodzinach nie wiemy nic; podobnież w przypadku śmierci trudno uchwycić moment rozstawania się że światem.
Mnie zainteresowały te chwile, minuty, godziny, także dnie po śmierci, rejestrowane przez kogoś z zewnątrz.

5.
Punktem wyjścia będzie zatem śmierć.
Bohater opowieści dożywszy sędziwego wieku odszedł do innego wymiaru czasoprzestrzeni. Sporządził przed śmiercią testament, w którym zawarł między innymi wskazania co do przebiegu uroczystości żałobnej, miejsca pochówku i oczywiście, co jest typowe dla tego rodzaju dokumentów, dokonał przed śmiercią rozrachunku z posiadanym mieniem, rozporządzając nim notarialnie. 
Upoważnione przez zmarłego osoby wypełniły wprawdzie sumiennie wolę nieboszczyka, ale jak to często bywa w takich sytuacjach, postanowienia naszego bohatera są nierzadko kontestowane, ot choćby jego prośba, aby powiernikiem przeprowadzenia pogrzebu był pewien leciwy ksiądz, nawiasem mówiąc jego rówieśnik.
Jakkolwiek niewiele czasu upłynęło od śmierci naszego bohatera, obecni na uroczystości pogrzebowej i nieodłącznej w takich wypadkach konsolacji, wzniecają bezlitosne spory dotyczące "podmiotu", dla którego się zebrali, wspominając jego życie.
Stąd najprostsza droga do uwikłania się w dysputę znacznie szerszą, niebezpiecznie przypominającą odwieczne kontrowersje przytoczone przez Wyspiańskiego w "Weselu.

[10.03.2019, St. Albans, Hertz w Anglii]


08 marca 2019

DZIEŃ KOBIET

Wszystkim Kobietom w Dniu Ich Święta najserdeczniejsze goździkowo-tulipanowe życzenia zdrowia i wszystkiego lepszego pomimo śmiesznych czasów życzy kawiarennik.

Ps. życzenia dotyczą też moich czworonożnych pań, Adelki i Maszy.

03 marca 2019

NOWY ŚWIAT (1)

1.
Brzask zaiskrzył na niebie, pomarańczową pomadką malując wschodni kraniec horyzontu w miejscu, gdzie niedługo powinno się wytoczyć słońce, głaszczące czupryny dalekich świerków porastających niewysokie wzgórza. 
Adam otworzył niechętnie oczy. Ten przedporanek podziałał na niego jak metaliczny szczebiot budzika, który rozlegał się zwykle nie w porę, w czasie gdy należało się jeszcze kołysać w ramionach snu. Przymknął natychmiast powieki i zorientował się, że wciąż jeszcze oscyluje na granicy jawy i snu, był przekonany, że urokliwy sen, jaki zesłała mu noc, nadal go prześladuje. Pozwolił sobie na delikatny uśmiech, kierując go w stronę sennego wyobrażenia - obrazu, który urzekał swoją niezwykłością nie dlatego, że przedstawiał sobą świat niezwykły, wręcz fantastyczny, ale że opowiadał o wydarzeniu mającym miejsce w dalekiej przeszłości, wydarzeniu jak najbardziej autentycznym.
Odległe to były czasy - środek zimy, mroźnej i śnieżnej; jechał z wujem saniami do lasu, na porębę po drzewo. Gajowy dzień wcześniej dał znać, że tych parę kubików bukowego i osinowego drzewa jest gotowych, mało tego, pracownicy leśni pocięli kłody na mniejsze kloce; wystarczy je rozłupać siekierą na ćwiartki, a palić się będzie, że hej, pomimo tego, że to wycinka styczniowa, ale drwa wysuszone, ustawione w przewiewie pod zadaszeniem na polanie.
Kiedy nareszcie załadowano kloce na płozowy wóz przyczepiony do sań, wuj świsnął batem i dwie klacze ruszyły z kopyta. Adaś początkowo zajął miejsce na siedlisku obok wuja, ale długo nie usiedział na ławie. Zerwał się z miejsca, odrzucając z kolan baranicę, którą był okryty i kiedy sanie pełzały powoli pod górę, wyskoczył z nich w biegu.
- A cóż to, nie podoba ci się jazda na saniach? - zgromił to, acz łagodnym tonem głosu wuj.
- Wujku, toć koniom będzie lżej - odparł chłopiec, wlokąc się leśną ścieżką tuż przy płozach sań. 
- Gadanie! Nie takie ciężary Kasztanka z Popielatą ciągnęły. A śnieg, jak widzisz, zmrożony i sanie jadą jak po lodzie.
- Ale pod górę jakoś wolniej ciągną. Pewnie się męczą.
- Też mi powiedział! To mądre stworzenia, nie pędzą bez przyczyny, oszczędzają siły. Po cóż miałyby się męczyć? Już tam one same sobie wyznaczają właściwy rytm kroków, a zobacz, jakie zgrane.
- Ale, wujku, zawsze to ciężar dla nich. Beze mnie mają lżej.
- Co ty opowiadasz, chłopcze? Chuchro z ciebie. Patrz, nawet łbów nie odwróciły, widać, że nie bardzo im ciążyłeś.
- A ja tam sobie pójdę - upierał się Adaś. - Przed samą wsią wskoczę, tam jest z górki.
- Pisz wymaluj ojciec. Ten też w twoim wieku własnymi drogami chadzał. Tylko mi butów nie przemocz, bo ciotka da ci do wiwatu, a przy tobie to i ja dostanę.
Istotnie Kaszanka z Popielatą szły powoli własnym tempem, a drogę do gospodarstwa znały tak, gdyby wuj zakrzyknął do nich: "- A teraz do domu mnie wieźcie", to mógłby sobie przysnąć na ławie, a obudziłby się dopiero na podwórzu przed stodołą.
Chłopiec kroczył obok sań w niegłębokim śniegu, który skrzypiał wesoło pod podeszwami, a kiedy zbliżał się do klaczy, idąc przy nich, te zerkały na niego swymi pięknymi oczami, a dostrzec można było w ich spojrzeniu zdziwienie.
Adaś rzeczywiście sądził, że zaskakując z sań, przynosi ulgę zwierzętom. Co z tego, że silne, dobrze utrzymane, najpiękniejsze we wsi i najrozumniejsze. Może właśnie dlatego wymagają współczucia i specjalnej o nie troski. Wuj oczywiście dbał o swoje klacze. Nie na darmo kupił ostatnio traktor, aby ten pracował w polu, orał, bronował i siał. Koniki zwoziły mu siano i słomę, jeździł nimi na targ, do miasta, kościoła, i tak jak teraz, do lasu. Adaś o tym wiedział, lecz mimo wszystko martwił się tym, że Kasztanka i Popielata zbyt ciężko pracują.
- Konie powinny być wolne jak ptaki - powiedział kiedyś do wujka.
Ten pokiwał tylko głową, a w niej turlała się myśl:
- Wspaniale jest być dzieckiem i nie znać okrucieństw życia.

Adam spał jeszcze godzinę, zanim słońce wyciągnęło ku niemu ramiona i połechtało jego powieki.

[03.03.2019, Tours, Indre-et-Loire we Francji]

02 marca 2019

NOWA FIRMA - NOWA TRASA (1,3)

1.
Dzisiaj sobota, czwarty dzień w trasie, Francja, na południe od Paryża, mała wioska około 40 kilometrów od Niort; w Niort już byłem, podobnie jak w niezbyt odległym stąd, przepięknym Saumur - to jeden z najulubieńszych przeze mnie zakątków Francji, gdzie płynie Vienne, a i do zmierzającej w stronę Atlantyku przez Nantes Loary niedaleko. Pogoda wiosenna, słonecznie, choć czasami znad oceanu nadciągają chmury, a nad ranem spadł rzęsisty deszcz.
Przyzwyczajam się do nowej firmy, auta, warunków pracy, do kolejnej podróży. Po perypetiach jakie mnie spotkały we współpracy z poprzednią firmą, mam nadzieję na "lepszą zmianę" (oby nie "dobrą").
Przydał mi się dziesięciogodzinny sen.

3.
Zabrałem się za czytanie "Komediantki" Reymonta. Często miewam ochotę na zanurzenie się w klasyce, w świecie realistycznych powieści jakich się teraz nie pisze.
Podczas poprzedniego kursu przebrnąłem przez rozległą powieść Marii Dąbrowskiej - "Przygody człowieka myślącego" i chociaż "Noce i dnie" są lepsze, to w "Przygodach..." jest kilka świetnie skonstruowanych przez autorkę wątków, jak i też parę postaci zasługuje na uwagę (wierność psychologii).
Jak zwykle podczas podróży naroiła mi się kolejna opowieść do napisania - w całości zmyślona, aczkolwiek o treści bliskiej moim wyobrażenion o świecie i naturze ludzkiej. I jak zwykle podejmując się pisanią mam już w głowie 90% całości.
Dziwny jest ten mój mózg, który w pół godziny potrafi zaprogramować opowieść, której pisanie zajmie mi kilka, kilkanaście godzin, a może nawet i tygodni.

[02.03.2019, Dissay, Vienne we Francji]