ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - SZLIŚMY

Szliśmy. Do domu. Ukochany dom.
Szedł z nami księżyc. Drogą powyżej, półkolistą, po niewidocznym łuku.
Szedł też mróz.
Celowo wstępowałem na zziębnięte kałuże, w których odbijało się odbite od księżyca światło naszej gwiazdy. Kałuże były płytkie i chrzęściły pod butami jak w zębach ziarenka piasku zagubione w bujnym jasnozielonym bukiecie liści nieopłukanej sałaty.
Kiedyśmy się zbliżali, odliczając w pamięci przebyte pary kroków, na granatowe, posrebrzone słońcem gwiazd niebo wstępował dym. Dym szedł z komina. Nie był to dym ani cuchnący, ani żrący, nie przymuszał do kaszlu. Unosił się wysoko i zaraz opadał ostrymi mikrokryształkami sadzy.
- Oho, wiatr wieje w naszą stronę - zauważyła matka. - Nie patrz w górę, a patrząc przed siebie i w dół, przymruż oczy.
Jakże miałem się nie patrzeć, co się tam wyrabiało na srebrnym globie? A gwiazdy to co? Miałem nie poszukiwać wzrokiem najjaśniejszych? Miałem nie rozpoznawać Wenery? Uczyła mnie przecież.
- Nie teraz - kontynuowała matka. - Ty wiesz jaką krzywdę oczom może zrobić takie malutkie ziarenko.
Wiedziałem o tym. Nieraz dostawałem źdźbłami sadzy po oczach. Piekły potem. Bolały.
Ale najbardziej nie lubiłem tych drobinek, kiedy opadając zaczerniały dopiero co spadły ku mojej uciesze śnieg.
Jedź po takim obsypanymm sadzą śniegu na sankach. Spróbuj żwawo zjechać z górki. Wreszcie jakiż to śnieg, skoro niebiały?
Doszliśmy szczęśliwie. Do domu. Ukochany dom.
Szło zmęczenie nóg. Szła senność.

[31.08.2019, Aire de Garabit, Cantal we Francji]

KRÓTKI METRAŻ - PIERWSZE POWAŻNE BRANIE

Staliśmy przy wąskim przesmyku prowadzącym swe keniwe wody od "poniemieckiego stawu" do małego strumyka mającegi swoje źródełka u podnóża niewielkich wzniesień zwanych "Babimi Górami". Strumyczek ciągnął się lekko zwichrowaną linią przez łąki, a wcześniej u stóp babskich wzniesień przeciskał się rowem pod mostkiem na kasztanowej drodze. Podobno w czas wielkich opadów wody strumienia rozlewały się szeroko po łące, a w wielu miejscach były tak głębokie, że szczuki i liny myliły je ze stawem, opuszczały "poniemiecki", wpływały do zatopionej łąki, a kiedy woda opadła pozostawały tu na wieczność, nie mogąc się wydostać z powodziowych zagłębień.
Ze zniewolonych ryb cieszyli się wędkarze - tylko pozazdrościć takiej łatwej zdobyczy, po którą dosłownie można sięgnąć ręką, i wyciągano nie tylko szczupaki i liny, ale też węgorze, okonie, nie licząc już drobnicy w postaci płotek, wzdrąg, kiełbi czy uklei.

Ojciec zasadził się z dwoma wędziskami na szczupaki na owym przesmyku. Łowił na kiełboe i rosówki. A jakże, wędziska przygotował wspaniale: mocny, lakuerowany bambus, czeska żyłka, haki polskie, spławiki i korki własnej roboty, ołowiowe ciężarki oraz dzwoneczki zakupione na targu od znanego i solidnego handlarza (dzwoneczki przeznaczone były na nocny połów).
Tego dnia gdy słońce poszło już spać za odległym szpalerem olszyny, ojciec jedną wędkę przeznaczył dla mnie, tę z zadzierżgniętym na hak robakiem. Przez długi czas oba spławiki leciutko dygotały na spokojnej wodzie, a i to raczej ze względu na przysiadające na nich owady. Zapadał zmrok i od "poniemieckiego stawu" powiało chłodem. I kiedy ojciec miał już zamiar spakować się i wrócić do domu poirytowany tym, że ryba dziś pewnie uśpiona a kapryśna nie skusi się na przymocowane do haczyków przysmaki, nagle zadzwonił dzwonek, mój dzwoneczek.
Miałem wtedy dobry wzrok i pomimo narastającego zmroku spostrzegłem jak spławik wynurzył się cały, tak jakby powstał z kolan, aby po chwili gwałtownie zniknąć pod wodą, a później odpłynąć na drugą stronę wąskiego gardła przesmyku. Uniosłem wtedy wędkę i poczułem spory opór. Nie miałem wątpliwości - mam branie. Powoli, pamiętając o naukach ojca, przyciągałem delikatnie niepewną jeszcze zdobycz w swoją stronę; niespiesznie skracając dystans dzielący mnie od ryby nawijałem żyłkę na kołowrotek. Ryba dzielnie stawiała mi opór, co czułem całym prawym ramieniem. W końcu pojawiła się na granicy lustra wody i powietrza. Spostrzegłem wynurzający się z wody giętki, pręgowany grzbiet - to był szczupak.
Ojciec tymczasem przyglądał się mojej pracy nad brzegiem i komenderował:
- Nie szarp, popuść jeszcze trochę żyłki, spróbuj skierować go w miejsce, gdzie jest najmniej zielska, pozwól mu niech się wyszumi, teraz pobierz żyłkę, podprowadzaj powoli, wywinęła się? Popuść znowu, niżej trzymaj wędkę, zaczekaj wezmę podpierak, zaraz go wsunę pod niego, teraz możesz szarpnąć, ciągnij do brzegu, ooo, jest już w siatce, teraz razem, wyciągnijmy go, Matko Boska haki wielki, jak to się trzepoce, trzymaj go jeszcze, bo jeszcze gotów wyskoczyć nam z siatki, namy go, masz go!!!
Kiedy w domu zważyliśmy szczupaka sprężynową wagą, wyszło na to, że miał prawie osiem kilogramów.
Byłem z siebie bardzo dumny. Ojciec też był dumny, tyle że trochę zawstydzony, że szczupaczek nie skorzystał z zaproszenia haka jego wędki.
A ja nie wydawałem się, że po tym pierwszym poważnym braniu piekielnie bolało mnie prawe ramię.

[30 08.2019, Saint Tropez, Var we Francji]

30 sierpnia 2019

ZAPAŚĆ


Jakie warunki należy spełnić, aby być szczęśliwym? Inaczej... chciałbym o poczuciu szczęścia.
Geny? Nastawienie? Wychowanie? Przypadek? Wybryk natury? Beztroska, która każe cieszyć się szczęściem bez względu na okoliczności? Poczucie własnej wartości? A może splot życiowych okoliczności - dobra praca, partner (-ka), niezłe zdrowie, jednym słowem satysfakcja z życia, aby zaprzestać już wyliczanki.

A kiedy nie ma się poczucia szczęścia?

Czasami tak jest. Otacza cię mgła. Jesteś zamknięty w szczelnym kokonie, przez który nic do ciebie nie dociera, nawet słowa pocieszenia, że jeśli nie teraz, to o innej porze życia  czeka cię coś dobrego,
 "till the cows come home"; czujesz, że pogrzebałeś życie, że stało się ono fikcją, i aby nie zwariować do końca, uruchamiasz wyobraźnię, tworzysz inną rzeczywistość, tak różną od tej, w której egzystujesz, fikcyjną, bo życie, w którym uczestniczysz, jest fałszywe, a zatem jest fikcją.
Trzymasz się tej wyobraźni i przynosi ci ona chwilową ulgę, jak zimny kompres na stłuczony mięsień, ale wewnątrz gorzeje rak, na którego lekarstwa nie ma.
Brak poczucia szczęścia to brak sensu, powolne i systematyczne staczanie  się; nic nie zatrzyma tego upadku; ta katastrofa jest, zaiste, przepiękna; ale twój uśmiech jaki wydobywasz z siebie, ta resztka fałszu na jaką cię stać, twój dowcip, chroni cię, póki co, przed najgorszym i dziwisz się potem, że nikt lub prawie nikt nie zauważa, że słońce roztopiło wosk twoich skrzydeł i... .
Ale w porywach rozpaczy wykrzykujesz "na puszczy" : - dlaczego nikt tego nie zauważa?
Bo w gruncie rzeczy w tej fałszywej rzeczywistości, w tej fikcji cholernej człowiek pozostaje sam na Ziemi, na tej Ziemi, a wydawałoby się, że tyle na niej ludzi, tyle ludzi... .
I w pewnej chwili dochodzisz do wniosku, że może ty przynależysz już do innego zbiorowiska - tych, co za murem, w objęciach korzeni brzóz, pod katafalkiem, pod lub za płotem i niekoniecznie żywi stawiają na tobie płonący znicz, bo w końcu żyjesz, oddychasz jeszcze, pojawiasz się i wydobywasz z siebie okruchy słów, a z tych słów kompilujesz obrazy zaprzeczające własnemu położeniu.

[30.08.2019, Ramatuelle, Var we Francji]


26 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - GOŚĆ


Bogdański z synem wrócili ze skupu. Jęczmień zawieziony. Ojciec miał nosa, aby ze sprzedażą poczekać do zimy. Zaraz po zbiorze płacili słabo, aż dziwne, bo padały wtedy deszcze i dobrego ziarna było mało, więc teoretycznie im akurat powinni zapłacić dobrze, gdyż zdążyli przed ulewami. Bogdański wytłumaczył to sobie tak, że spichlerze były wtedy wypełnione zeszłorocznym ziarnem (przynajmniej tam, gdzie zwykle oddawali swoje plony) i z tego powodu cena nie była taka, jakiej oczekiwali.

- Zenuś, przeżyjemy z rzepaku - tłumaczył synowi - przetrzymamy ich. W zimę albo na przednówku sami poproszą.
I miał rację. Jęczmień wyjątkowo był paskudny tego roku, mało go i fatalnej jakości, bo chłopi zwlekali ze żniwami, więc ziarno może i było spore, ale tak bardzo przemoczone, że za tę jego wilgotność odliczali procentów więcej niż w zeszłym roku.
- Nasz jęczmień, Zenuś, pierwsza klasa. A co, nie mamy to go
 gdzie trzymać? Do tego nasz jest suchy i wystarczy łopatami przerzucić parę razy, nie zmarnieje.
No i Bogdański dopiął swego. Przed wigilią obrócili trzy razy przyczepami, a sam kierownik aż nie mógł wyjść z podziwu, że tak przepięknie sypnęło tego roku Bogdańskim.
- Wprost do browaru - skomentował i nie certował się z zapłatą, bo wiedział, że na takim jęczmieniu zarobi.
Bogdańska naszykowała im w balii ciepłej wody, świeżą bieliznę i grochówkę z wkładką. Bogdański umył się pierwszy prawem starszeństwa, Zenuś po nim; nigdy nie narzekał, jak i też na to, że chociaż głód ściskałby mu żołądek, to i tak dla ojca będzie pierwsza odkrojona pajda chleba, dla matki kolejna i dopiero on się posili. Zenuś w ogóle mało czym się przejmował, od małego był posłuszny, a do roboty rwał się aż miło. Ciotka Stasia, chrzestna Zenusia mówiła, że sam Pan Bóg, gdy obaczył, że młody Bogdański od maleńkości choruje na głowę, postanowił obdarzyć go dobrym sercem, siłą i życiową radością. We wsi nie było nikogo, kto wypowiedziałby złe słowo o Zenku, dawniejsze docinki i wyśmiewanie się z przypadłości chłopca minęły bezpowrotnie, więcej, starzykowie gotowi byli przetrzepać skórę młodym, gdyby ci poważyli się mu dokuczać.
Kiedy zjedli już gęstą i pożywną grochówkę, matka miała już coś na języku do powiedzenia, ale skończyło się na oznajmieniu, że nazajutrz chciałaby obu mężczyzn zaciągnąć do pracy przy przygotowywaniu się do świąt. Dzisiaj niech jeszcze poodpoczywają sobie.
Bogdański zapalił skręta, a Zenuś przeszedł do swego pokoju. Nie minęła minuta, gdy powrócił do kuchni.
- Mamo, tato, Bóg - krzyknął wniebogłosy.
- O czym ty mówisz, chłopcze? Jaki Bóg?
Bogdański nie ukrywał zdziwienia, a jego żona spuściła nagle swój i tak pokorny wzrok.
- Jest w moim łóżku, śpi przykryty moją kołdrą pod samą szyję, brodaty taki, chodźcie zobaczyć!
- Coś ci się pokręciło, chłopcze. Bóg w twoim łóżku?
- Taki sam jak na portrecie, na tym świętym obrazku.
- No dobrze, chodź Reniu, sprawdzimy - wyrzekł Bogdański do żony, która zdawała się nie być obecna przy tej rozmowie. W końcu jednak przemówiła:
- Nie trzeba, Włodziu. Wszystko powiem. Kiedyście zwozili ten jęczmień, przypałętał się taki jeden, brodaty, pewnie nie bardzo stary, choć ta broda i włosy spadające na ramiona postarzyły go. Głodny był, to na pewno. Dałam mu grochówki, chleba, opił się kawą, nareszcie pozwoliłam mu, aby się przespał... dałam go do twojego, Zenusiu, pokoju, tam ma chyba najcieplej. Już czwartą godzinę śpi tak jak się ułożył.
Bogdański odgasił peta, pomyślał chwilę, spojrzał na syna.
- No, widzisz, Zenuś, wszystko się wyjaśniło. Nasz gość nie jest Bogiem.
Młody Bogdański pokiwał głową, lecz w jego spojrzeniu ojciec dostrzegł jakowyś wyrzut, rozczarowanie.
- No co, tę noc prześpimy obaj w moim łóżku, nie widzę problemu.
- Ale tato, Bóg to Bóg. Wolałbym, aby on nas odwiedził.
- A co by ci z tego przyszło chłopcze? A pamiętasz ty powiedzenie: "gość w dom, Bóg w dom"?
- To tak jakbyśmy samego Pana Boga przy... przyjęli...- wyjąkał Zenuś.
- A tak, żebyś wiedział chłopcze.
- A ja myślałam, że mnie potępisz, Włodziu, bo to czy my tak bogaci, aby żywić innych?
- Dodaj, biedniejszych od nas.
- Biedniejszych... prawda - potwierdziła - myśmy jeszcze nie tak dawno... Taka jestem szczęśliwa.
Bogdański zasnął szybciej niż zwykle, a Zenuś rozmyślał nad tym, dlaczego matka powiedziała, że jest szczęśliwa.
- No, nic, prześpię noc, to może jutro się dowiem... zapytam - powiedział odwracając się plecami do ojca.

[26.08.2019, La Chapelle Saint-Ursin we Francji]


TRUDNO ZAPOMNIEĆ

Nie pierwszy raz jestem w okolicy Bourges (chyba piąty), z którym to miastem łączą mnie wspomnienia z czasów, kiedy byłem dyrektorem szkoły i współpracowałem ze szkołami rolniczymi z Bourges, a wcześniej z filią w Vailly sur Sauldre.
Ostatnim razem przejeżdżałem obok tego sporego rolniczego liceum właśnie w Bourges, gdzie stołowano grupę naszej młodzieży w czasie naszego pierwszego kontaktu z francuskimi szkołami. Potem to liceum zmieniło lokalizację - na peryferiach Bourges powstała nowoczesna szkoła. I koło niej też swego czasu przekeżdżałem.
Wczoraj z kolei nawigacja poprowadziła mnie przez samo centrum Aubigny sur Nere, gdzie mieliśmy przyjemność (wychowawcy, bo uczniów rozlokowano u rodzin francuskich rówieśników) spędzić weekend w jednym z hoteli. A jakże, rozpoznałem to miejsce, przejeżdżałem tuż obok, a pomimo tego, że dochodziła północ, pobliska restauracja wypełniona była gośćmi. Samo centrum Aubigny jest przepiękne, choć peryferie miasteczka przypominają starszą, niższą zabudowę Sierpca, Pułtuska czy np. Aleksandrowa Łódzkiego lub Koluszek.
Kiedy indziej, chyba dwa razy zdarzyło mi się przejeżdżać przez Vailly sur Sauldre, gdzie nie ma już szkoły rolniczej, a pozostała po niej tylko biblioteka; odwiedziłem też dwukrotnie La Borne - skupisko twórców wytwarzających przedmioty z gliny, nie tylko garncarzy. Tam onegdaj zabrali nas nasi francuscy opiekunowie.
Pracując już w transporcie przejeżdżałem bardzo często przez miejsca, z którymi zapoznali nas francuscy przyjaciele.
Niestety ten powrót do przeszłości ma swoje cechy negatywne. Od paru ładnych lat wymazuję z pamięci szkołę, w której pracowałem grubo ponad 15 lat, którą prawie przez siedem kierowałem i kiedy już udaje mi się zapomnieć, Francja, Bourge i okolice, na nieszczęście, przypominają mi tamte lata. I znów będę musiał posłużyć się jakimś trickiem, aby powrócić do normalności, aby zatrzeć każdy z tamtych dni... to trudne.

[26.08.2019, La Capelle Saint-Ursin pod Bourges we Francji]

23 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - OBRAZEK PANI ELWIRY


Dopiero po latach doceniłem to, jak trudno utrzymać sześcioosobową rodzinę z jednej pensji ojca plus dorywczych kilkuset dawnych złotych uzyskanych z oświatowo-artystycznej działalności pani Elwiry. Koneccy trzymali owce, od czasu do czasu świnki, zawsze kaczki, kury i gęsi – wszystko po to aby dorobić, aby starczało do pierwszego i do piętnastego kiedy płacono zaliczki.
Pani Elwira udzielała się a to w Gromadzkiej Radzie Narodowej, a to w zakładzie, to znów w szkole. Dbała o estetykę wystaw w tych trzech instytucjach, sporządzała dekoracje, wykonywała malunki i przymocowywała w gablotach zdjęcia, będące odzwierciedleniem tego, czym żył kraj – coś w rodzaju Polskiej Kroniki Filmowej, tyle że zdjęcia były nieruchome. Pani Elwira posiadała niewątpliwie talent malarski, aczkolwiek była samoukiem i gdyby wcześniej trafiła do szkoły artystycznej, prawdopodobnie jej prace miałyby nieco inny charakter, ale że nie miała fachowego wykształcenia, malowała w duchu socrealistycznym połączonym z prostotą malarstwa naiwnego.
W szkole ilustrowała na przykład plansze obrazujące częste przypadki występowania błędów ortograficznych. Na jednej z takich plansz przedstawiła ptaka w locie – jaskółkę. Nad obrazkiem był napis: „jaskółka fruwa”. „Ó” w nazwie ptaka było zaznaczone na czerwono i pogrubione, a trafiło pomiędzy „k” i „ł” z dymu puszczanego przez starego człowieka palącego fajkę. Z „u” występującego pomiędzy „r” i „w” sprawa przedstawiała się tak, że jaskółka swoim dzióbkiem uderzała w „o” aż do chwili, gdy wyrąbała w górnej części tej literki rowek, który upodobnił się do „u”.
A ja z dwoma synami pani Elwiry wyruszaliśmy rowerami co dwa tygodnie w podróż do odległego o 7 kilometrów zamkowego parku, gdzie istniała wokół średniowiecznego, dobrze zachowanego zameczku fosa zarośnięta po brzegi rzęsą. Tę rzęsę zbierali chłopcy grabiami i wrzucali ją do jutowych worków. Przeznaczona była dla kaczek i gęsi, a przy okazji moi koledzy oczyszczali oblewający zamek pierścień wody. Pomagałem i w tym, ale to oni byli mistrzami w połowie rzęsy wodnej.
Po powrocie pani Elwira częstowała nas grubymi pajdami chleba posmarowanymi gęsim smalcem.
Jedząc te kanapki, przypatrywałem się olejnemu obrazowi zawieszonemu na jednej ze ścian kuchni. Przedstawiał statek płynący po wzburzonym morzu. Dziwiłem się temu, dlaczego w chorągiew na maszcie statku uderza wiatr od rufy, natomiast z komina wystającego ponad sterówkę bury dym unosi się w przeciwną stronę… ale czy to ważne? Statek bardzo mi się podobał. Pani Elwira musiała to zauważyć, bo któregoś dnia w podarowała mi na imieniny niemal identyczny obrazek z widoczkiem statku, lecz morze było tam spokojne, było bezwietrznie.   

[23.08.2019, Dobrzelin]

21 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - DZIESIĘĆ ZŁOTYCH


Przestało padać. Powiało ciepłem.  Przejaśniło się i nawet pomarańczowa twarz słońca wychynęła spoza rzednących chmur. Chociaż przez wpółotwarte okno wdarło się popołudniowe ciepło, porwałem kurtkę z szafy. Nie tę z zeszłego tygodnia, nie tę, w której spacerowałem po starówce miesiąc temu; chwyciłem tę z samego rogu szafy, starą, czarną i wypraną chyba jeszcze przed rokiem.
Zaskoczyło mnie to, że jej rękawy pasowały do długości moich ramion, co znaczy, że podczas prania nieco się wstąpiła, to dobrze.
Wyszedłem przed dom i ukłoniłem się dozorczyni. Rzuciła w moim kierunku pozytywne spojrzenie, takie długie, powłóczyste. Nie miałem pojęcia dokąd idę i po co. Szedłem sobie ot tak, bez specjalnej potrzeby i celu, aby iść, niekoniecznie dojść.
Kiedy doszedłem do rynku z niegroźnej jasnobrunatnej chmurki potoczyły się łezki deszczu. Odruchowo naciągnąłem kołnierz kurtki na uszy, odruchowo wsadziłem ręce do kieszeni, a opuszki palców jednej z rąk namacały papierowe zawiniątko, taki dosyć sztywny rulonik, który po wyciągnięciu z kieszeni objawił się czyściutkim, wypranym banknotem dziesięciozłotowym. Mieć dziesięć złotych a nie mieć?
Ruszyłem żwawiej po znanych mi lecz zapomnianych uliczkach miasta, tej jego najstarszej części, gdzie sporo sklepów i knajp, gdzie kościół jeden przy drugim, gdzie w podcieniach prastarych kamienic rozsiadły się butiki, kioski, lodziarnie, kawiarenki – czego dusza zapragnie. Z każdym przebytym krokiem podejmowałem decyzję w sprawie tych szczęśliwie odnalezionych dziesięciu złotych. Mogłem z nich sobie sprawić kawę, piwo, lody, kupić gazetę; z papierosami gorzej, z sytą kolacją podobnie. Mogłem sobie zamienić ten banknot na krótkotrwałe szczęście, wsunąć go do kapelusza grajka na skrzypcach, albo kupić sobie parę bułek, dżem lub homogenizowany ser. O tak, w pierwszym rzędzie zamieniłbym banknot z dziesiątką na dowolny posiłek, do którego dołączyłbym jakąś małą colę lub większą wodę mineralną.
Z takimi myślami krążyłem po starym mieście, przystając przy sklepowych wystawach, niemal dosiadając plastykowych krzeseł w ogródkach piwnych; zajrzałem nawet do antykwariatu. Nie mogąc podjąć właściwej decyzji, popadłem w zniechęcenie, które w końcu przepadło, gdy na mojej drodze stanęła cyganeczka: śliczna, ciemnowłosa, niewysoka, z oczami jak płonące kosteczki antrykotu.
Wywróżyła mi szczęście, że stanę się bogaczem, więc te dziesięć złotych… cóż to jest dla mnie?
Dozorczyni spostrzegła mnie, kiedy przechodziłem przez ulicę na pasach, a kiedy otwierałem kluczem drzwi do klatki schodowej, zastąpiła mi drogę.
- Pan zajdzie do nas na kolację – powiedziała. – Przecież widzę, że porusza się pan na ostatnich nogach.

[20.08.2019, Dobrzelin]

20 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - ELEKTRYKA


Kiedy wracałem ze szkoły „Wsią”, w domu czekało na mnie babcine kakao, czasami „czerwona zupka” albo udo kurczaka w potrawce; kiedy szedłem z chłopakami „Jabłonkową”, zahaczałem o biuro, gdzie pracowała moja mama. Mama (była to przedobiednia pora) częstowała mnie kanapkami z kiełbasą, salcesonem lub pomidorami.
Zanim jednak dostałem się do pokoju biurowego mamy, należało odczekać swoje w portierni i poprosić, aby strażnik wykonał telefon do biura, dowiadując się, czy przypadkiem moja mama nie załatwia jakiś zakładowych spraw czy to u głównego księgowego, dyrektora, albo też technicznego, który z reguły wizytował pracowników remontujących dyfuzor, wirówki czy wyparki. Jeśli była obecna w biurze, portier wpuszczał mnie do zakładu poprzez obrotowe drzwi, które zawsze wywoływały uśmiech na mojej twarzy, i tak dostawałem się do części biurowej cukrowni, gdzie pracowała mama.
Każdorazowo przechodząc obok zamkniętego zwykle okienka kasy zerkałem na tablicę zawieszoną naprzeciwko na ścianie. Na tejże tablicy, oprócz zdjęć i wykresów przymocowana była niewielkich rozmiarów tekturowa plansza obrazująca dane produkcji cukru w czterech cukrowniach działających w naszym województwie. Tego dnia (była to połowa września, a kampania cukrownicza zaczynała się zwykle w połowie lub pod koniec października), dane o wysokości produkcji były nieaktualne, bo dotyczyły zeszłorocznej kampanii. Z dumą odczytałem, że nasza cukrownia wyprodukowała w zeszłym roku najwięcej ton cukru, a przodowała też pod względem wydajności podanej w procentach. Pomimo tego, że byłem szkrabem chodzącym zaledwie do pierwszej klasy, już wcześniej (odwiedzałem mamę w biurze, zanim zostałem pierwszoklasistą) mama nauczyła mnie właściwie odczytywać podane na planszy dane, także te dotyczące wydajności, tak więc z łatwością orientowałem się w tym, że nasza cukrownia istotnie zwykle przodowała jeśli chodzi o wielkość produkcji, choć bywały takie okresy (wielkość produkcji w czterech cukrowniach podawana była systematycznie co miesiąc), gdy nasz zakład spadał na trzecie, a raz nawet na ostatnie miejsce. Głównie przez awarie. To najgorsze miejsce zajmowaliśmy kiedyś przez cały czas trwania kampanii cukrowniczej i było to spowodowane poważną awarią elektryki. Nie wiem na czym polegała ta awaria elektryki, ale pamiętam, że od połowy listopada aż po połowę stycznia dzień w dzień brakowało prądu w kamienicy, gdzie mieszkałem. Puszczano go na trzy-cztery godziny, aby go później wyłączyć na noc. To musiała być jakaś poważna awaria. Najpierw stanęła produkcja cukru, a potem, kiedy już uporano się z awarią, prądu nie starczało dla całego osiedla. Niełatwo było żyć bez światła, ale ojciec tłumaczył mi, że w żadnym wypadku nie można sobie pozwolić na to, aby nasz zakład nie produkował cukru, i wcale nie chodziło tylko o te liczby wypisane na tekturowej planszy w biurze naprzeciwko kasy. Chodziło o coś znacznie ważniejszego.
- Człowiek wytrzyma bez prądu, a maszyny potrzebne do produkcji cukru nie – tłumaczył mi tato. – Nie martw się, jeszcze przed wiosną wymienimy całą instalację elektryczną i będziesz mógł oglądać swoje filmy.
W tym właśnie roku, gdy nawaliła elektryka, kupiliśmy sobie telewizor – stąd te filmy.
Na szczęście mieliśmy przepięknie śnieżną zimę tego roku, a kiedy za oknem bieleje się śnieg, kiedy posrebrza go księżyc i gwiazdy, to nawet jeśli nie starczało prądu, w kuchni i pokojach naszego mieszkania nie było znowu tak ciemno, a przy świeczkach można i jeść, i czytać. Nie było z tym żadnego problemu, poza tym, że nasza cukrownia nie zdołała się już podnieść z produkcją przez tę elektrykę.

[20.08.2019, Dobrzelin]

KRÓTKI METRAŻ - ŁUK


Zdaje się, że wyrwano mnie wtedy z przepysznej zabawy. Sprawiłem sobie pierwszorzędny łuk i wystrugałem do niego strzały, i strzelałem, ach, jak strzelałem. Ale nie strzelałem do wszelkiego stworzenia, które przecież nie chce być tarczą; nie strzelałem też do tarczy, tylko tak sobie, na odległość, i cieszyło mnie to, że wypuszczona zgrabnie strzała, pruła powietrze tak zapamiętale, tak wysoko, że musiałem się potem przyłożyć, aby ją odnaleźć.
Właśnie wtedy, gdy zajęty byłem tą okrutnie celną bronią, kiedy rozmyślałem sobie, że pewnego dnia moja strzała wbije się w błotko tuż obok zdezorientowanej żabki, która okaże się śliczną księżniczkę, właśnie wtedy powstał pomysł dwudniowej kolejowej wycieczki na Jasną Górę. Rzecz jasna była to inicjatywa babci, która wprawdzie nie raz i nie dwa odwiedzała Czarną Madonnę, ale widocznie chciała po raz ostatni w swoim życiu pojawić się w klasztorze na wzgórzu i pomodlić się za całą naszą rodzinę, a szczególnie za mnie. Nie byłem specjalnie zadowolony z powodu czekającej mnie podróży, chociaż uwielbiałem jazdę pociągiem; nie byłem specjalnie zadowolony, bo miałem przecież ten swój łuk, który wypuszczał strzały tak daleko, że musiałem potem ich szukać. Rad nie rad pozwoliłem, aby założono mi czyste, odświętne ubranie (jak ja nie lubiłem nosić na sobie pachnących krochmalem, wyprasowanych spodni i zniewalających czystością bluzek i koszul!) i wyruszyłem na stację z rodzicami i babcią drogę ciągnącą się wzdłuż torów kolejowych wiodących od cukrowni ku dworcowi kolejowemu. Warunkiem do nie strojenia przeze mnie fochów, czy też innych aktów rozpaczy było to, że pozwolono mi wziąć z sobą łuk, który (zadziałała perswazja babci – przecież w pociągu konduktor zabierze ci ten łuk.) ukryłem w zrujnowanym budyneczku niewiadomego przeznaczenia, ukryłem go z nadzieją, że po powrocie z pielgrzymki go odnajdę.
Z Jasnej Góry pamiętam tyle, że bolały mnie nogi i z radością powitałem nocleg u sióstr zorganizowany przez babcię oraz to, że na targowisku nieopodal jasnogórskiego wzgórza zakupiłem (czytaj: wymusiłem zakup) czarną, gumową główkę diabełka, którą jeśli pocisnęło się mocno palcami, ta straszliwa bestia wyciągała bezczelnie czerwony jęzor, tudzież z głowy poczwary ukazywały się dwa w pozycji na baczność wyprostowane rogi. Początkowo miałem zamiar pochwalić się przed babcią swym zakupem, ale dostawszy od mamy po łapach zmuszony byłem ukryć swojego diabła aż do czasu powrotu do domu.
No właśnie, powrót do domu przebiegał koleją i dalsza droga, odbywana na piechotę prowadziła dobrze znaną mi trasą obok ruiny małego budyneczku nieznanego przeznaczenia, gdzie ukryłem swój łuk.
Niestety nie odnalazłem swojej kosmicznej broni. Najwidoczniej komuś spodobał się mój łuk, a mogłoby się wydawać, że ukryłem go przed wścibskim wzrokiem nielicznych przechodniów z powodzeniem.
Nigdy później nie zmajstrowałem już łuku, nie było więc szans na odnalezienie żabki, która okazałaby się piękną księżniczką.

[19.08.2019, Dobrzelin]

KRÓTKI METRAŻ - MARZENIE


Być może pojawiło się tego dnia, kiedy nie przespałem nocy i o brzasku wyłączyłem nocną lampkę, po czym wyrwawszy się z pościeli wszedłem przez uchylone drzwi na balkon. Akurat na wprost płonęła planeta. Mógł być to Mars, ale równie dobrze, tak mi się wydawało, na jaśniejącym tle granatowego nieba paliły się pierścienie Saturna. Kto to może wiedzieć. W każdym bądź razie byłem pod wrażeniem tego blasku i po kryjomu wyszedłem na dwór, aby przyjrzeć się światłości z innej perspektywy. Mars lub Saturn były podówczas najjaśniejszymi obiektami Drogi Mlecznej, a ja stałem na niej z głową zwróconą ku milionom światełek i chyba wtedy zrozumiałem, w jak pięknym i uporządkowanym towarzystwie znajduje się Ziemia. Pomyślałem sobie wtedy, że nie powinno się zmieniać porządku świata i należałoby raczej zadbać o to, aby i na naszej planecie on zapanował, porządek jaki od milionów lat panuje we wszechświecie, ot takie marzenie niedorostka.
Te myśli, które odgrzebuję z pamięci, sklecone z naiwności towarzyszyły mojemu dzieciństwu. Przedstawiam je takimi, jakimi wtedy były. Niczego nie upiększam. Pragnąłem porządku i normalności, wierząc, że kiedyś…
W czas burzy z piorunami, gdy ramiona niedalekich wierzb obserwowanych z okien pierwszego piętra kamienicy czesały wzburzoną wodę w stawie, dziadek wyprowadzał mnie na balkon i przedstawiał mi niespokojny świat opętany wichrem i siekący deszczem niby klingą kosy. Nic to, że błyskawice rozrzynały niebo, że Gromowładny grzmiał artyleryjską palbą – taki jest porządek natury, tłumaczył dziadek, który nie bał się nawet Boga, a co dopiero…
Po burzy następował spokój. Moje marzenie zmartwychwstawało o poranku, nasuwając na błękit nieba pastelową smużkę pomarańczowego słońca.

[18.08.2019, Dobrzelin]


KRÓTKI METRAŻ - ROZŁADUNEK


W sobotę kończyli pracę o trzynastej, ale Rosolski zapisał się do rozładunku kamienia wapiennego. Na wagon przypadało ich trzech. Mieli gable, ale większe kamienie ciskali bez użycia tych narzędzi. Wyobraź sobie: lato, czterdzieści stopni w słońcu, Rosolski czuł przecież w mięśniach fizyczną pracę (wymieniali akurat rury kanalizacyjne na terenie zakładu), a mimo tego podjął się rozładunku. Przed trzecią kiedy wyładowali kamienie z połowy wagonu, chłopak Rosolskiego przyniósł z domu obiad. Dwaj jego partnerzy wyjęli ze skórzanej torby kanapki i w trójkę przystąpili do jedzenia. Chłopak został z ojcem; czekał aż zje i wtedy zabierze do domu kamionkowy talerz i pusty kubek po zbożowej kawie. Mężczyźni mrugnęli do siebie. Każdy z nich wyjął z portfela po dwudziestce i poinstruowali małego, co ma kupić w spółdzielni, i ustalili, że za piątaka, który mu zostanie po zrobieniu zakupów, może sobie kupić co zechce.
- Matce powiesz, że poszedłem się wykąpać – powiedział Rosolski do syna i była to prawda. Zawsze po takiej robocie, która zwykle trafiała się w lecie, szedł z kamratami nad staw, aby pozbawić ciało węgielnego lub wapiennego kurzu.
Słońce wcisnęło już krwistą głowę w trzciny, a potem ugrzęzło w niekoszonej trawie rosnącej u brzegu stojącej wody, kiedy Rosolski z przyjaciółmi opróżnili drugą butelkę ciężkiego gruzińskiego wina. Ubrani w kraciaste koszule, w których nie pracowali podczas rozładunku, szykowali się do drogi powrotnej do domów. Kiedy rozstawali się na kasztanowej drodze, skąd każdy z nich wyruszał we własną stronę, na tej kasztanówce dostrzegłem dwie postacie: Rosolskiej i tego małego chłopca, z którym rok później zacząłem chodzić do jednej klasy w szkole. Rosolska ujęła męża pod prawe ramię i oboje wolnym krokiem podążali wąską ścieżką otaczającą zakład od północy. Chłopiec niósł podniszczoną, brązową teczkę ojca, wyprzedził rodziców, ale idąc przed nimi co chwila oglądał się i pomachał do mnie, wracającego z przedwieczornego spaceru z matką. Lato kończyło się, a ja byłem ciekaw, ile jeszcze razy pod cukrownię przyjedzie wahadło z kamieniem wapiennym albo węglem. 
  
[18.08.2019, Dobrzelin]

KRÓTKI METRAŻ - PAN STEFAN


- Ty się go nie bój. To sympatyczny człowiek.
Jak go się nie bać, skoro krzyczy o byle co i potrafi pogonić, a kiedy biegnie wygląda wprost strasznie, przebierając tą swoją chromą nogą, tak jakby poruszał się na szczudłach.
- On tak krzyczy, tato, a do tego nie wiadomo, czy się śmieje, czy jego oczy błyszczą jak wilkowi.
- Naczytałeś się bajek. A że kuleje, to pamiątka po wojnie… walczył pod Lenino.
Jakieś dziesięć lat później dowiedziałem się, nie wiem skąd czy od kogo, że tam pod Lenino wszyscy polegli, ale to nie mogła być prawda, a wtedy zupełnie o tym nie wiedziałem, to znaczy wiedziałem, że pod Lenino była bitwa, ale ilu naszych żołnierzy tam poległo…?
- A krzyczeć musi, bo nie wolno wchodzić na węglową hałdę, zwłaszcza w lecie. W lecie węgiel może dostać samozapłonu.
Przekonałem się o tym na własnej skórze. Pewnego razu ugrzęzła mi noga w tlącym się miale. Nie tylko straciłem prawą tenisówkę, ale na mojej stopie pojawiły się bąble. Ojcu powiedziałem wtedy, że się skaleczyłem.
- I po torach nie powinieneś chodzić – tłumaczył tato. – Ja wiem, że kolejka nieczęsto tutaj jeździ, ale jak się zagapisz, nie zauważysz, to może cię przejechać. Pan Stefan ma rację, że krzyczy.
Doszliśmy do niego. Ojciec ze Stefanem podali sobie ręce. Ja starałem się trzymać na uboczu, schowałem się za plecami ojca, a pan Stefan ni z tego, ni z owego wyjął z kieszeni spodni garść cukierków i dosłownie wcisnął je w moją dłoń. Byłem zaskoczony, nieśmiało podziękowałem.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, a ja odwinąłem z papierka mlecznego cukierka i wsunąłem go sobie do ust.
- Za rok pójdziesz do szkoły – przypomniał mi ojciec. Nie wiedziałem z jakiego powodu wyskoczył z tą szkołą. – I kiedy będziesz miał w którejś klasie historię, dobrze by było, aby pan Stefan… prawda panie Stefanie… opowiedział ci o tej bitwie pod Lenino i w ogóle o wojnie.
Skinąłem głową. Pomyślałem, że rzeczywiście mógłbym posłuchać opowieści pana Stefana, bo o wojnie nie wiedziałem prawie nic. Ale jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się, że pan Stefan kuleje, bo w jego prawej nodze tkwi jakieś żelastwo, odłamek granatu, z którym przebył szlak bojowy do samego Berlina.

[18.08.2019, Dobrzelin]

19 sierpnia 2019

ZE STACHURY

Edward Stachura, fragmenty z opowiadania "Pod Annopolem".
"Z każdym podzielę się opłatkiem, chlebem, kawałkiem kiełbasy czy kaszanki, jak on nie będzie miał, a ja tak, ale to, co wycierpiałem, to moje i nie podzielę się tym z każdym, bo nie każdy zasługuje, nie każdy jest godny czapki cierniowej."
"Być dobrym trzeba zawsze, dzielić się wszystkim, miłość nieść, pomoc i słodycz, ale myśli najstraszniejsze i przejścia przebyte najgorsze zachować dla siebie. To - chować do własnych jaskiń głęboko, coraz głębiej. Tam niech to rośnie. Na głębokość. W korzeniach. Tu na górze, jeśli jeszcze można dalej żyć, jeśli się chce - niech się rozwija i rośnie kwiat.
Tylko to się tak mówi."

[19.08.2019, Dobrzelin]

15 sierpnia 2019

Z RODZINKĄ NAJLEPIEJ NA ZDJĘCIU (2)

Do tej pory w kawiarence opublikowałem 1784 posty, a gdyby dodać do tego te, które przed kilkoma laty usunąłem, liczba wpisów sięgnęłaby niemal dwóch tysięcy. Ale wszystko ma swój kres, tak jak kończy się dzieciństwo, młodość, a także świat, w którym żyjemy, tak inny od tego utrwalonego na zdjęciach, świat, który z tamtym nie ma porównania.
Żegnając się z kawiarenką, postanowiłem w dwóch ostatnich postach cofnąć się do czasów, dla których w obecnej rzeczywistości miejsca nie ma. Niech sobie te fotografie zostaną ku pamięci własnej.
1. Takie oto zdjęcie ze stołowego... miało się włosy...  Lubiłem ten wazon niedostatecznie objęty obiektywem aparatu (górny prawy róg zdjęcia)


2. Z rodzicami... ojciec tak jak ja - Andrzej i mama - Jadwiga.


3. Prawdopodobnie święta Bożego Narodzenia... przed lub po wieczerzy. Od lewej mama, jej ojciec Władysław czyli mój dziadek, nabcia Maria a właściwie Marianna; natka ojca, ojciec... no i ten mały pędrak...



4. W tym moherowym bereciku to ja... z mamą na ławeczce w parku w Dobrzelinie, nieopodal przedszkola w "dzielnicy" zwanej "Cytadela"


5. Spacer z dziadkiem Józefem. Byliśmy na mostku pomiędzy dwoma "górnymi" stawami niedaleko cukrowni.




6. To były zimy...


Do miłego!!!!

[15.08.2019. Dobrzelin]





Z RODZINKĄ NAJLEPIEJ NA ZDJĘCIU (1)

Kiedy nadchodzi czas na wspomnienia fotograficzne... no kiedy?
Kiedy myśli się o... i właśnie teraz.
Na pierwszym zdjęciu moi dziadkowie ze strony ojca: Maria i Józef.


Drugie zdjęcie. Ten młodzieniec w, powiedzmy, góralskopodobnym stroju to mój ojciec, Andrzej.


Kolejne zdjęcie pochodzi z tego samego okresu (koniec lat czterdziestych ubiegłego stulecia). Mój tato w towarzystwie chrzestnego, stryja Władysława i cioci Tekli (broń Boże, aby kto odważył się powiedzieć na ciocię Tekla - dla nas wszystkich była Barbarą).


Na następnym zdjęciu - moi rodzice w dniu ślubu.



I w końcu piszący te słowa w wieku bardzo, ale to bardzo młodzieńczym



I to by było na tyle tą razą.

[15.08.2019, Dobrzelin]

14 sierpnia 2019

LARGO ASSAI (1)


Pierwszy promyk porannego słońca musnął rozłożysty bieluśki płatek gardenii, pomalował go na pomarańczowo, potem ocieplił intensywnie pachnące kwiecie żółtą pastelową barwą dorastającego dnia, aby wreszcie już pełną mocą odległego światła wedrzeć się do kuchennego pomieszczenia, bezludnego o tej porze, lecz znającego doskonale dbałą rękę gospodyni.
Helena wstała przed świtem i po przemyciu twarzy i rąk, ubrała się pospiesznie w znoszoną spódnicę i stonowaną w kolorach, niemal szarą bluzkę; wdziała na siebie letni bawełniany płaszczyk, chwyciła prędkimi dłońmi lnianą torbę i niepostrzeżenie udała się do osiedlowego sklepiku, w którym robiła codzienne zakupy. Zanim wróciła ze sprawunkami: bułkami, masłem, serem i dżemem, Władysław opuścił już łóżko, odbył toaletę i czym prędzej zamienił piżamę na elegancko wyprasowane spodnie i białą koszulę. Postawił na gazie czajnik z wodą, która poczęła wrzeć w chwili, gdy jego żona otwierała drzwi mieszkania. Helena zawsze szybka w ruchach, położyła torbę z zakupami na taborecie, oddała Władysławowi do powieszenia swój letni płaszczyk i wsypała do imbryka dwie łyżeczki liściastej herbaty; zalała ją wrzątkiem. Władysław zdążył wrócić z przedpokoju, usiadł na swoim miejscu przy kuchennym stole, przyjrzał się swojej twarzy w lustrze wiszącym nad lodówką, po czym przesunął otwartą dłonią po policzkach i podbródku. Uznał, że z zarostem upora się wieczorem.
Helena przekroiła na pół trzy kajzerki. Gdyby do pokrojenia był chleb, zająłby się nim Władysław – chwyciłby lewą ręką okrągły bochen, a dzierżąc w prawej dłoni dobrze naostrzony nóż, uczyniłby nim na spodniej części chleba znak krzyża i przystąpiłby do krojenia, przeznaczając dla siebie przylepkę. Ale tego dnia była kolej na bułki, które, jak wiadomo, najlepiej smakują z masłem i dżemem albo serem. Dla obojga przeznaczone były po trzy połówki kajzerek. Helena nie żałowała masła (odwykła od czasów, kiedy masło w ich domu jadło się od święta); na dwóch połówkach rumianych bułeczek położyła po plasterku żółtego sera – na pozostałe połówki bułek nałożyła dopiero co kupionego dżemu.
- Jak pogoda? – zapytał Władysław po pochłonięciu pierwszego kęsa bułeczki z serem.
- Będzie upał. W końcu to połowa lipca – odparła.
- W połowie lipca miała przyjechać Irena z dzieciakami. Którego dziś mamy? – zapytał, lecz jednocześnie zerwał ze ściennego kalendarza wiszącego tuż nad jego głową kartkę. – Trzynasty – odpowiedział sobie i już zabierał się do czytania tego, co widniało na odwrocie zarwanej kartki.
- Teraz jedz, nie czytaj – upomniała męża Helena.
Jedli.
- Przyjmiemy ich godnie? Wystarczy?
- Irena pisała, że przyjeżdżają szesnastego. Nie martw się, Władek, starczy nam, przeliczyłam. Zresztą Irena jak zawsze coś z sobą przywiezie.
- Ale wiesz, że dzieciaki zjeść potrafią. Nie to, co my.
- Władek, ale teraz mamy lato. Pomidory tanieją, ogórki… na śniadanie nie musi być wędlina. Będą jedli to co my, a Irena na pewno przywiezie jakąś dobrą wędlinę, może baleron, szynkę. W dużym mieście o to łatwiej.
- Helcia i u nas można kupić szynkę…
- Ale trzeba ją wystać. No, ja tam nie mam nic przeciwko staniu w kolejce.
Uśmiechnął się. Wiedział, że Helena uwielbia wystawać w kolejkach. Nie dość, że wróci z pełną torbą, to jeszcze przyniesie od rzeźnika  sporo wiadomości. Ona nie może nie wiedzieć, co się dzieje w miasteczku.
- Nie martw się. Damy radę. Jutro kupię na targu kurę. Zrobimy rosół na powitanie.
Kończyli śniadanie.
- Dolać ci?
- A dolej. Wypiję w pokoju. Włączę telewizor.
- Co ty ciekawego widzisz w tym telewizorze?
- Oj tam. Dobrze wiedzieć, co się na świecie dzieje… a potem puszczają jakiś film… młodzieżowy.
Zabrała się do zmywania naczyń.
- A ja zagrałabym w tysiąca, ale jakoś tak nie mogę, tak jakbym nie miała ochoty a chcę.
- Pewnie już myślisz o Irci, co?
- A żebyś wiedział, myślę. Ale ty się chyba ogolisz zanim przyjedzie – spojrzała na Władysława surowym wzrokiem.
- A ogolę się. Przypomniałaś mi, że muszę naostrzyć brzytwę.
- Tylko nie ostrz przy mnie. Wiesz, że nie lubię na to patrzeć.
- Helcia, to nic trudnego. Czy ja się kiedyś zarżnąłem przy ostrzeniu brzytwy, no powiedz?
- Nie zarżnąłeś się, ale tego nie lubię… wiesz, a ja się jeszcze położę. Pomidorówkę mamy z wczoraj, mielone mamy w lodówce; obierzesz tylko ziemniaki na obiad, a ja zrobię mizerię… tak jakoś dziwnie się czuję… jakbym była słaba.
- To przez ten upał. Już czwarty dzień trzyma. Oddychać nie ma czym.
Kiedy puścili film dla młodzieży, Helena pochrapywała leżąc na zasłanym łóżku. Stojący zegar wybił dwie pełne godziny, zanim wstała. Władysław przez ten czas wypalił jednego papierosa.
(…)

[14.08.2019, Dobrzelin]

12 sierpnia 2019

RZECZ O PORAŻCE


Wstępny tytuł to „Córeczka tatusia” i chyba go nie zmienię. Ale ten tytuł jest trochę zwodniczy… nie powiem jeszcze dlaczego. Właściwie będzie to rzecz o porażce lub, jak kto woli, klęsce życiowej, zawinionej i nie, lecz chyba bardziej zawinionej.
Zastanawiałem się nad tym, w jakim czasie historycznym umieścić tę swoją najważniejszą opowieść i wyszło mi na to, że początek tej historii przypadnie na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, choć może nie jest to najważniejsze – ta historia mogłaby się wydarzyć (i zdarza się) w każdym okresie historycznym.
Myślę, że do jej napisania należało dojrzeć. Czy dojrzałem?
Nie jest łatwo opisywać ludzkie słabości, przyznawać się do swoich wad, błędów i zaniechań. Nie jest łatwo podsumowywać życia, którego barwy nie są takie, jak wyobrażenia o nich, dodajmy: wyobrażenia ukształtowane w wieku młodzieńczym.
Mój bohater w pewnym wieku uświadomi sobie, że przeszedł obok życia i, co gorsza, pozwolił na to, aby życie przeszło obok osoby, którą kocha… nic już nie można na to poradzić.
Ta opowieść nie będzie się ukazywać w kawiarence. Zdecydowałem się jedynie na zaprezentowanie kilkunastu początkowych zdań we wstępnej, jeszcze niedopracowanej wersji.
Wydało mi się, że muzyka Erika Satie świetnie komponuje się z charakterem pisanej przeze mnie opowieści.

CÓRECZKA TATUSIA

Przyłożył dłoń do jej główki. Poczuł wilgotne ciepło. Jeśli nawet zdawało mu się, że oddycha normalnie, swobodnie, rytmicznie, miał co do swoich odczuć wątpliwości.
Łóżeczko stało pomiędzy ich łóżkami. Dlaczego akurat tak? Aby każde z nich miało równy i natychmiastowy dostęp do małej; tak zdecydowali i bardzo ucieszył się z tego, że Elżbieta przystała na jego pomysły. Najpierw, że wyrzucą ich stare, podwójne łoże, a kupią dwie „jedynki”, niekoniecznie łóżka - mogły być wersalki, ale dostali łóżka; było o nie łatwiej, bo teraz ludzie rzucają się na tapczany i wersalki, a łóżka nie są dziś w modzie. Ucieszył się także ze sposobu w jaki je ustawili, czyli łóżeczko Madzi pośrodku z dostępem do niego z obu stron i właśnie korzystając z tego dostępu sprawdzał, czy coś złego nie dzieje się z ich córeczką, bo jeszcze przed dwoma dniami wydawało mu się, że zakasłała. Elżbieta oczywiście zbagatelizowała to zdarzenie; mówiła, że było to delikatne zachłyśnięcie się podczas przerwy w karmieniu.
– Madzia je nazbyt szybko, ale natychmiast podniosłam wyżej jej główkę i odstawiłam pierś… i przeszło – tłumaczyła mu. – A kiedy ponownie przystąpiłam do karmienia, dziecina tak jakby zrozumiała i zaczęła wysysać pokarm mniej łapczywie.
- A pewnie, że zrozumiała, bo jest inteligentna – odparł wtedy z dumą.
- No jest… - Elżbieta uśmiechnęła się. – Ależ nie przejmuj się tak bardzo byle czym…
- Byle czym? – oburzył się. – Wiesz czym mogłoby się skończyć takie zachłyśnięcie?
Wodził palcami po nosku, po policzkach córeczki i nie mógł się nadziwić kształtności jej twarzy, delikatności aksamitnej skóry, śmiesznemu dołeczkowi w podbródku. Tak… ma śliczną córeczkę. I znów przesunął dłoń na jej czoło. Coś go tknęło. Dlaczego jej główka jest tak ciepła? Wręcz gorąca? A Elżbieta śpi. Nawet jeśli ma prawo być zmęczona, to jako matka powinna przecież wiedzieć, że nocą temperatura ciała bardzo małego dziecka może się tylko nasilić.
Wstał, obszedł oba łóżka i stanął pomiędzy oknem a tym, na którym spała jego żona. Wyciągnął ku niej rękę. Lekko drżącą dłonią dotknął odkrytego ramienia Elżbiety. Potrząsnął nim delikatnie, ale wystarczająco silnie, aby reagując na ten zew, otworzyła oczy. Posiłkował się przy tym naprędce sporządzoną wypowiedzią:
- Elu, nasza Madzia ma gorączkę.
Nie od razu otworzyła oczy, ale kiedy już uniosła bezwładne powieki, na jej twarzy pojawił się grymas bólu.
- Co ci się stało, Adasiu? Dlaczego masz taką zimną dłoń, zupełnie lodowatą. 
(...)

  

11 sierpnia 2019

CZAS RELAKSU

Aby nie zwariować, aby nie odlatywać zbyt wysoko i często jak pan Samolocik i upadać tak nisko jak pan Ampułka proponuję kolejną pocztówkę muzyczną.

1. Edyta Bartosiewicz i Krzysztof Krawczyk - "Trudno tak".
Zaczynam od tej piosenki, jednej z moich ulubionych, prawdziwej, wzruszającej i ważnej. To, że stosunkowo rzadko można ją dzisiaj usłyszeć nie jest równoznaczne z utratą jej wiarygodności. Muzyka "wpadająca w ucho", aranż świetny, tekst prosty ale dziwnie aktualny także w kilkanaście lat po jej powstaniu. Wykonawcy stanęli na wysokości zadania z leciutką przewagą pani Edyty.

2. Kombi - "Nasze randez vous"
W świecie muzyki popularnej onegdaj styl "new romantic". W Polsce sztandarowym przedstawicielem romantycznego brzmienia był zespół Kombi. Bardzo przyjemnie się słucha, tak jak i miło jest wracać do pozytywnych wspomnień.

3. Wilki - "Na zawsze i na wieczność".
Lubię piosenki stanowiące w wersji tekstowej pewną dobrze sprecyzowaną opowieść. Wbrew pozorom nieczęsto zdarzają się takie teksty. Atrakcyjne jest wykonanie tej pieśni; podoba mi się falset pana Roberta Gawlińskiego.


4. Sarsa - "Carmen".
Muszę przyznać, że nie wiem prawie nic o wykonawczyni tego utworu, ale na tle grasującego obecnie schematu wykonań młodych współczesnych artystów popularnej muzy ta propozycja muzyczna Sarsy ma w sobie coś intrygującego. Widać, a właściwie słychać, że artystka popracowała nad oryginalnością wykonania. Może kogoś odpycha dająca się zauważyć monotonia powtarzających się fraz i dźwięków; dla mnie jest to zabieg atrakcyjny.


5. Pedro Capó, i Farruko - "Calma".
Na koniec tegoroczny letni przebój. Pewnie za rok, dwa "Calma" zostanie zapomniana, co często się zdarza w tego typu hitowych utworach: momentalnie zyskują popularność, aby po pewnym czasie ustąpić nagle jak pan samolocik marszałek na rzecz innego, nowego przeboju. Świetnie się słucha tej piosenki prowadząc auto. 
















06 sierpnia 2019

POBRANE NAUKI

Nauczyłem się od niego,
że rym w wierszu to nie wszystko.
Liczy się znaczenie słów,
a że rozproszone
jak koraliki
przeciętnego sznura różańca?
Co z tego?
W każdym słowie
ma być sens i basta.

I jeszcze tego,
że zmarszczki przygarbionej staruszki
śmiało mogą stanąć
na wybiegu modelek Gucciego.
Dostaną ode mnie brawa
nawet wtedy,
gdy mistrz ceremonii
przy wtórze gwizdów z sali
pospiesznie sprowadzi kobietę na ziemię.

Tak jak on
nie pastwię się nad ojczyzną
opisywaną wielkimi literami.
Zamiast bohaterstwa
używam słowa powinność
i chwalę wysiłek codzienności,
szarej, nie nadającej się
na tytuły do kolorowych czasopism.

Nauczyłem się nie tylko od niego,
to prawda.
Kilka osób już odeszło.
Każda z nich w jedną stronę,
tak myślę.
Dlaczego nie potrafię przekazać tej wiedzy...


[06.08.2019, Porto w Portugalii]

WYCZEKIWANIE

Słońce zaiskrzyło ledwie raz, około południa, potem przygasło. Na wysokim niebie chmury nieruchome otaczają szczelnym parasolem miasto leniwie toczące wody swego żywota, na pierwszy rzut oka beztroskie.
Kobiety, mężczyźni z psami na uwięzi przesuwają się skrajem chodnika. Zwierzęta wstępują na zieloną, przyprószoną opadłymi liśćmi połać trawnika; idą za potrzebą pod kamienny parkan. Dwa koty: rudy, szczupły jak modelka-anorektyczka krąży wokół niepełnych pojemników ze śmieciami; grubszy, popielaty zachodzi w to miejsce rzadziej.
Samochody niespiesznie znikają z parkingów; pojawiają się ponownie po godzinie, pół. Wychodzą z nich ludzie, mieszkańcy, właściciele aut z naręczami papierowych toreb z poczynionymi zakupami.
Dobrze ubrany mężczyzna myszkuje tymczasem w czeluści jednego z kontenerów. Wydobywa zeń zwoje drutu, jakieś nikomu niepotrzebne kable. Odchodzi.
Cisza jakby kto zatkał uszy tamponami z waty, przerywana od czasu do czasu rechotem silnika samolotu.
Przestałem liczyć godziny. Uzbrojony w cierpliwość wyczekuję na start do kraju, który nie jest już dla mnie oazą szczęśliwości, nie tęsknię za nim jak Mickiewicz na paryskim bruku; nawet gdybym potrafił, nie napisałbym "Pana Tadeusza". Dla tego kraju - nie warto.
Moja ojczyzna jest tylko we mnie. Każdorazowo zmieniam jej adres.
Tak być nie powinno.

[06.08.2019, Porto w Portugalii]

PANI BASIEŃKA Z MĘŻEM

Pani Basieńka z mężem
i w tym roku w podróży.
Bułgaria, tam słońce, plaża.
Wiadomo - bezdzietni,
mogą sobie pozwolić.
A my nad nasze morze.

Pani Basieńka z mężem
schorowani.
Trzecie piętro, schodzą rzadko,
tyle co na balkonie
karmią gołębie.
Dwojga z nas już nie ma.

Pani Basieńka z mężem
częstują mnie ciasteczkami.
Zostało im jeszcze ze wspomnień
pudełeczko z kawą marago.
Moi też pili,
nie doczekali.

Pani Basieńka z mężem
pokazują mi fotografie:
Balaton, Złote Piaski, Odessa.
Pożółkłe, wyglądają jak nowe.
W wewnętrznej kieszeni marynarki
skrywam zdjęcia z pogrzebu.

Pani Basieńka z mężem
nie mają dzieci.
Kto wie, co stanie się z ich spanielką,
gdyby przypadkiem... równocześnie...
Moi odeszli z pokorą jedno po drugim.
Tak wyszło.

[06.08.2019, Porto w Portugalii]

NA LUDOWĄ NUTĘ


Powiedzmy, że będzie na wesoło. Tak naprawdę jest super i o co nam chodzi? Zabawmy się!
Co niektórych moich rodaków nie obchodzi nic albo prawie nic i w tej nicości tkwią, zadowoleni z tego, że żyją.
Gdybyśmy żyli w normalnym państwie (nie żyjemy w normalnym) to wszyscy jak jeden mąż sprzeciwilibyśmy się stylowi pracy pana sułtana marszałka, polegającej na nagminnym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce samolotem w towarzystwie rodziny i przyjaciół. Ale się temu nie sprzeciwiamy, przynajmniej nie wszyscy, co pewnie okaże się w najbliższych wyborach. Ale w tym miejscu przestrzegam: mimo wszystko pan kuchciński nie weźmie na pokład samolotu wszystkich wyborców pisu... ograniczenia pojemnościowe (dotyczy to gabarytów samolotu, choć równie można by to odnieść do gabarytów co niektórych mózgów elektoratu).
W każdym szanującym się demokratycznym państwie taki sułtan z miejsca podałby się do dymisji, ewentualnie dostałby takiego kopa, że wzniósłby się ponad stratosferę bez konieczności czarterowania aeroplanu... ale nie w naszym kraju.
Zdaje się, że naczelnik Polski - pis bada odporność Polaków na mniej lub bardziej spektakularne przekręty. Ciemny lud wydaje się bardzo odporny. Łyknął jak pingwin młodego śledzia szydłowe nagrody, przegryzł kumplowskie pensje panienek zatrudnionych przez prezesa NBP, nie obchodzi go szubrawski biznes rydzyka. Przyjął do wiadomości, że parlament ma być twierdzą, a niepełnosprawni wypłakują swoje żale we własnych chałupach, nauczyciele niech się cieszą, że żyją, a ci wstętni uchodźcy, geje i lesbijki, ten cały animalny element, co to nie docenia dobrej zmiany - won z kraju.
Ciemny lud wierzy, że reforma sądownictwa polega na obsadzeniu w KRS-ie i TK ludzi skierowanych tam przez ziobrę i że w celu poprawy jakości powietrza, czy szerzej, środowiska naturalnego jest wycinka lasów.
Ciemny lud ma swoją telewizję, radio i prasę, do których się modli wraz z księdzem pedofilem przygarniętym przez satrapę z Torunia.
Nic, ale to nic, nie jest w stanie przekonać ciemnego ludu, że sprawy wolności i demokracji idą w złym kierunku, a jeśli kto wątpi, zostaje przekonany programami z plusem.
Ciemny lud nie zauważa tego, że pisowskie rządy prowadzą nasz najkrótszą i najmniej skomplikowaną drogą w stronę faszystowskiej dyktatury eliminującej wszystkich oponentów. Nie zauważa kłamstw płynących z ust premiera, jawnych i ukrytych podwyżek podatków, tego że kraj nasz staje się państwem policyjnym.
Nic się nie dzieje, doprawdy...
Kościół katolicki w Polsce przestał być chrześcijański; w sposób jawny zrywa z tradycją pierwszych chrześcijan, z naukami Chrystusa; jest pełen nienawiści już nawet nie tylko wobec ateistów, lecz również wierzących, którzy wzdragają się przed dawaniem koperty satrapie z Torunia, albo tych bezdomnych, którzy nie palą się z oddawaniem luksusowych aut biznesmenowi w sutannie.
Nic się nie dzieje... i nic się nie wydarzy, dopóki nie nastąpi otwarcie szeroko zamkniętych oczu. Jednym słowem musi się wydarzyć cud.
Póki co, zabawmy się, zatańczmy ten chocholi taniec.
Amen.

[06.08.2019, Porto w Portugalii]