ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (14)

To już ponad 7 miesięcy, a wspomnienia jakie są, takie są i upominają się o siebie, i obarczają mnie winą o to, co się stało, i to jest prawda, choć fakty świadczyłyby o czymś innym, ot, wypadek jakich wiele, ale niezależnie od winy lub jej braku, obwiniam siebie, bo przecież gdybym nie znalazł się w tamtym miejscu w danym ułamku czasu, sekundy może... może sprawy potoczyłby się inaczej.
A tak, miałem jeszcze tyle sił, tyle świadomości, aby zadzwonić do żony i przeprosić o ten wypadek, i żeby się nie martwiła, bo ze mną wszystko w porządku.
Ale o nodze jej nie powiedziałem, choć bolała jak diabli, czułem, że coś jest nie tak, nie czułem natomiast bólu w klatce piersiowej, chociaż ona też była pokiereszowana.
Domagałem się,aby zrobili mi miejsce na tę nogę, aby mnie od niej uwolnili, od tego bólu, a tymczasem oni pytali mnie (kobieta pytała mnie po angielsku) czy boli mnie głowa, czy mogę ruszać szyją (mogłem), a potem powiedziano mi, że będą mnie odcinać od tego żelastwa; później zapytano się, czy się zgadzam, aby mi przecięli bluzkę i spodnie. Zgodziłem się i powędrowałem wielkim ptakiem do szpitala, ale tego lotu nie pamiętam. Czy wprowadzono mnie już wtedy w śpiączkę, czy może sam straciłem przytomność.
Później nie miałem świadomości, że robiono mi dwie operacje tej nogi, a nie jedną. No cóż, mam kilka dni wymazanych kompletnie z życia. Musiałem też przez tych kilka pierwszych dni egzystować na środkach odurzających, bo jak się później okazało wielokrotnie dzwoniłem do domu, skarżąc się, że znalazłem się w szponach mafii, że moja siostra jest wtyką w tejże międzynarodowej mafii, która mnie więzi, a żona też jest lub będzie w tej przestępczej organizacji, a tak w ogóle to mnie w tym szpitalu wiążą i głodzą.
Wstydzę się tych zachowań, choć wiem, że nie miałem wtedy nad sobą kontroli, ale wstyd pozostał i nie potrafię go wymazać z pamięci; podobnie z tym jednym okropnym snem, który chyba jeszcze w grudniu zeszłego roku zamieniłem na krótkie mikro opowiadanie. 
Ale przecież miewałem z sobą inne niezwykłe historie jak ta z moim jednoosobowym szpitalnym pokojem, który, jak mi się wydawało, każdego dnia zmieniał lokalizację na bliższą krajowi.
Ale też bywały pogodniejsze chwile w tym moim zdrowieniu w dalekiej Norwegii. Były takie przytulenia (hugs), spontaniczne, w reakcji na moją pogłębiającą się depresję; owszem, była i depresja, ale te hugs pomogły, przynajmniej na spokojniejszy sen.
Ale też, w miarę zdrowienia, bywały żarty, rozmowy, ba nawet śpiew (kto w to uwierzy?)... jednakowoż dominantą pozostała świadomość, że bardzo zawiniłem, że może powinienem nie uczestniczyć w tym wypadku... po co mi to było???
Tym bardziej, że po wypadku życie stało się zupełnie inne. Trudniejsze to mało powiedziane. Byłem zmuszony prosić... tego też sobie nigdy nie wybaczę, podobnie jak wypadku.
Ale w końcu tych parę lat, jakie mi zostało, jakoś tam przeżyję, oby tylko wschodziło słońce i zostawało na niebie przez cały dzień.
Z drugiej strony nie mieć marzeń, to niepodobna, prawda, ale realna rzeczywistość. Już tak zostanie, na wieki wieków, amen.



[31.05.2020, Toruń]

30 maja 2020

DRUGI SPACER

Tych kilka zdjęć to pamiątka po środowym spacerze numer dwa. Tym razem zawędrowałem do samego historycznego centrum Torunia.

1. Okazuje się, że pan Kopernik dba w czasie pandemii o swoje zdrowie.

2. Lubię takie kamienice patrzące frontonem na ulicę pod kątem 45 stopni. W Paryżu i w ogóle we Francji pełno jest tego rodzaju budynków 

3. Nie doszedłem czemu lub komu przypisać obecność na starówce tego sympatycznego osiołka.

4. Dziewczyna z pieskiem w miedziowej, utlenionej patynie.
 

5. Główna ulica starówki, tym razem w szarości. Udał mi się ten ptak w lewym górnym rogu.

A może to już ostatni spacer, kto to wie, choć pogoda robi się coraz lepsza, ale przecież to nie ona decyduje o tym, jak wiele jeszcze spacerów przede mną.

[30.05.2020, Toruń]

29 maja 2020

KAWIARENKA (116) ZA LEPSZĄ PRZYSZŁOŚĆ

Stary pisarz na chwilę odłożył pracę. Zorientowawszy się, że kreska stawiana rylcem wiecznego pióra staje się coraz mniej wyraźna, sięgnął po atrament, rozkręcił korpus starego jak świat pióra i wprawnym ruchem kciuka i palca wskazującego pocisnął podłużny balonik, i nabrał weń kilka mililitrów ciemnogranatowego, chińskiego atramentu.

Kawiarennik skupiony nad czytaniem odwrotnej strony kartki ze ściennego kalendarza, zamyślił się przez chwilę, spojrzał smutnym wzrokiem w okno, lecz za chwilę powrócił do przytomności.

- Skończy pan jeszcze dzisiaj?

- Prawdopodobnie tak – odparł stary pisarz – chociaż z pewnością należałoby tę opowieść rozwinąć, ot choćby zobrazować tę obecną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy.

- To chyba najnudniejszy okres czasu w naszym życiu – wyraził filozoficzne spostrzeżenie kawiarennik

- Tak? A gdybym, drogi panie Adamie, opisał jak to kawiarenka pomimo wprowadzonych restrykcji spowodowanych epidemią prowadziła niezmącenie swą działalność? Byłoby o czym pisać, prawda?

- Ale chyba o tym pan nie napisze? – w głosie kawiarennika zabrzmiała nuta wahania.

- Oczywiście, że nie, bo musiałbym wtedy opisać, jakeśmy wspólnie nie przestrzegali prawa w kawiarence, wchodzili do niej tylnym wejściem, jak okna zasłonięte były czarnym papierem….

- Jak za okupacji – uśmiechnął się Adam.

- Jak za okupacji. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ochraniał nas pan inspektor Kowalski, który w tym przedsięwzięciu brał czynny udział.

- Jednym słowem, panie pisarzu, zapachniało w kawiarence mafią.

- Panie Adamie, a zwrócił pan uwagę na taki fakt, że na tę  n a s z ą  mafię nikt jak dotąd nie doniósł?

Stary pisarz w sposób szczególny podkreślił słowo „naszą”, pragnąc uzmysłowić swemu rozmówcy, że jeżeli za tę pandemiczną niesubordynację przyjdzie kawiarennikowi zapłacić, to on, pierwszy pisarz Różanowa, pójdzie z nim w kazamaty, jak wielu, wielu innych.

- Rzecz szczególna – kontynuował stary pisarz – nawet nasi oponenci, oponenci pana burmistrza i przewodniczącego rady miejskiej pana radcy Kracha nie uczynili wobec nas żadnych wojen podjazdowych, a wręcz przeciwnie, i oni się w tym miejscu stołowali.

- To prawda. Różanów nie poszedł drogą wiecznych kłótni i waśni, a wielka w tym zasługa pana doktora Koteńki i pana Majewskiego. To oni na samym początku epidemii zainwestowali w środki ochrony osobistej, potem te testy. A’propos pana doktora, jak tam z jego zdrowiem, pisarzu? Wie pan coś o tym?

- Już doszedł do siebie po tej kwarantannie. Infekcję przeszedł w miarę lekko, ale już zdrów jest, tyle że jego małżonka, pani Zofia, za nic nie chce go z domu wypuścić. Powiada, że pani doktor Emilia wraz z kilkoma innymi daje sobie z powodzeniem w szpitalu i przychodni radę, zresztą przychodnia i tak na telefon, a pan doktor Koteńko wyrywa się wciąż, aby jechać na wieś do swoich pacjentów. Już dwa razy się tak wyrwał.

- To było do przewidzenia. Pan doktor Koteńko zawsze na barykadach postępu, a swoją drogą brakuje mi bardzo tych jego pląsów na pianinie, chociaż pewnie niedługo to się zmieni.

- Tak pan myśli Adamie?

- Byłem właśnie w Ciżemkach u Kosmowskich, aby dowiedzieć się o mleko i kozi ser do kuchni, gdy zatelefonowała pani Zofia. Oznajmiła mi, że w najbliższą sobotę pan doktor z panią Milką jakiś koncert nam zagrają… pewnie coś Schuberta, tak myślę.

- I już nie wejdą tylnymi drzwiami, i bez maseczek – roześmiał się stary pisarz.

- A jakże, wszystko odbędzie się legalnie.

Późna bardzo była to pora, po jedenastej wieczorem; drzwi kawiarenki zakluczone, jedynie te od podwórza otwarte, jak w czasie pandemii. Panowie byli już znużeni. Stary pisarz także rozmową, bo do długich częstych rozmów przyzwyczajony nie był. Kawiarennik Adam tymczasem czuł się jak w nieświeżym sosie, w każdym bądź razie energią nie tryskał. Pewnie by panowie udali się do ciepłych łóżek, gdy nagle w bocznych ościeżach lokalu pojawił się pan radca Krach. Ten pomimo późnej pory, kipiał wigorem, a witając się serdecznie z siedzącymi przy stoliku panami poprosił, a właściwie zażądał koniaku, także dla starego pisarza, który zwykle gościł się w kawiarence mlekiem i pochodnymi.

- Panowie, ruszamy na sto procent z budową osiedla. Kontrahenci się opamiętali. Będziemy w końcu odnawiać te zaułki na starym mieście, prace przy porządkowaniu miasta też biegną galopem. Mam nadzieję, panowie, że w końcu zaczniemy żyć od nowa i na nowo, a przyszło nam żyć w czasach szczególnych.

- To prawda, panie radco – potwierdził kawiarennik. – Za lepszą przyszłość! – kawiarennik Adam potrącił się z panami swym kieliszkiem.

- Za lepszą przyszłość, to i ja w ostateczności wypiję – wyrzekł stary pisarz.

[29.05.2020, Toruń]

28 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (13)


1.
Nareszcie mam nowe książki. Załatwiono mi, a w zasadzie żona załatwiła mi opowiadania Iwaszkiewicza (znaczną część czytałem, ale to nic… gruby tom (lubię), Hrabala (Hrabal częściowo wypożyczony, bo wciąż modny, proszę sobie wyobrazić: „Popiół i diament” Andrzejewskiego (czytałem w liceum i z tego powodu sobie zażyczyłem) oraz kolejny raz „Miłość w czasie zarazy” Marqueza (język prześwietny).
Czyli jest dobrze. Zacząłem od Iwaszkiewicza, którego cyzeluję, tak jakbym przygotowywał sobie z niego aktorską rolę, ale to w końcu nietrudne, bo język tego pisarza jest wielce obrazowy; w ogóle świetnie się go czyta, niespiesznie i do tego w moim klimacie. Oddycham zatem z ulgą pełną gębą.
A z pisaniem z kolei to jest tak, że zaczynam wchodzić na obroty jeśli chodzi o wznowienie opowiastek kawiarenkowych. Już pierwszą bazgrzę, jednakowoż był na początku problem, w jaki sposób w świat fikcji wtłoczyć okruchy (podczas pandemii całkiem sporych rozmiarów) rzeczywistości, bo w kawiarence świat przedstawiony do pewnego stopnia był jednak z rzeczywistością powiązany. Czy mi się udało, trudno powiedzieć.
A tak w ogóle, to z tym pisaniem dostałem, jak mówią ludzie młodzi, powera  (pauera). W tym momencie wszystko szamoce się w głowie, a to dobry znak, że coś tam mi z tego wyjdzie albo i nie wyjdzie. Czasu mam teoretycznie sporo, a chyba najważniejsze jest to, że mogę w końcu dłużej siedzieć przy stole i bazgrolić. Ale żeby nie zabrzmiało to nazbyt optymistycznie, to chorzy na nieuleczalne choroby, takie jak rak, też przed śmiercią mają nagły przypływ energii i aktywności. Czyżby podobnie działo się ze mną?
2.
Bo w życiu politycznym dzieje się niesporo. Przemówił szeregowy poseł zbawca narodu i powiedział, że wybory mają się odbyć 28 czerwca, bo jak nie, to, że powtórzę za Kobuszewskim, „w ryj”. Strach się bać.
3.
Próbuję ostatnimi czasy lekko oszukiwać zaordynowane mi lekarstwa, a właściwie oszukać własny organizm. Zawsze sceptycznie i bez wielkiej gracji odnosiłem się do leków. Praktycznie nie uczęszczałem do gabinetów lekarskich, choć, co prawda to prawda, przeżyłem onegdaj dwie operacje z nerką w roli głównej. Oczywiście ten październikowy zeszłoroczny wypadek spowodował, że nie miałem wyboru – musiałem przywyknąć, a to do zastrzyków, a później do prochów.
Moja pierwszokontaktowa pani doktor przepisała mi kilka różnych pastylek i zwróciła mi uwagę, że jedna z nich musi być brana pod uwagę do końca życia (to przez ten zawał). Powiedziała mi, że na bolącą nogę to ja z tego świata nie odejdę tak prędko, ale na serce, owszem. Więc zaleciła mi łykanie takiej okrąglutkiej pigułki, której nazwy nie pamiętam, a nie chce mi się iść po nią do szuflady. No i właśnie spróbowałem oszukać własny organizm brakiem zażycia tejże tabletki. Niestety poprzedniej nocy zmuszony byłem uzupełnić ten brak nitrogliceryną w spreju… pomogło nawet szybko. Ale wcale mi się to nie podoba. Jak trochę zyskam na siłach (nie tylko na wadze) spróbuję przechytrzyć raz jeszcze swój organizm… może tym razem się uda.
4.
Jak Masza ma ochotę przysnąć sobie ze mną, na co z chęcią pozwalam, wciska się we mnie „tyłobokiem”, a pozwalam dlatego, że lubię jak mi oddaje swoje ciepło – to taki mały grzejniczek za friko.
Masza, ale też i Duśka przytulają się do mojego boku, kiedy mają ustawkę. A cóż to jest ustawka? Ustawka to taka ekstremalna zabawa suczek z użyciem zębów i pazurów oraz bezwzględnych napadów jednej na drugą. Co może być powodem ustawki? Konflikt wywołany posiadaniem bądź nie ryjka czy innego smaczka (obie dziewuszki bezustannie podkradają sobie smakołyki), a czasami niegrzeczne spojrzenie jakim jedna obdarowała drugą. I kiedy jedna z nich przyparta jest do muru, wtedy wciskają się we mnie, aby napierająca z wściekłością koleżanka nie zaszła przeciwniczki od tyłu. Osobiście jako pacyfista nie lubię ustawek, jednakowoż prześmiesznie wygląda jak te szczekliwe brytany kłapią zębami otwartej na oścież szczęki.  

[27.05.2020, Toruń]

26 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (12)

Czy to normalne, że przychodzi mi się cieszyć z perspektywy drugiego  w tym roku wózkowego spaceru, albo z tych ułamków filmów pamiętających czasy mojego dzieciństwa, obejrzanych po latach w internacie spektakli teatralnych, czy też książek - tych pierwszy raz wziętych do ręki i tych czytanych już raz, dwa razy, a może  więcej? Na obronę tego ostatniego Sokratesa powiem, że chyba nie ma nic dziwnego, gdy wraca się do pięknych, dawno poznanych krajobrazów, do ludzi, z którymi prowadziło się przepiękne rozmowy, do sytuacji wymownych i wpływających, do tego wszystkiego, co stanowiło niezaprzeczalną treść, sól ziemi czarnej, piaszczystej, całego Mazowsza. Niech mi będzie wolno zabrać na swoją wyspę bezludną (kto pamięta taki program w dawnej publicznej telewizji polskiej?) ludzi, myśli, naturę i rekwizyty... oj nie byłaby to wyspa bezludna.
A piszę o tym wszystkim tak jakbym był podekscytowany, pozytywnie nastawiony, a to przecież nieprawda, bo oto wczoraj na dobre straciliśmy wolność, nastały siermiężne czasy Bieruta - padł ostatni bastion niezawisłości.
Ale spokojnie... dla pokrzepienia serc kilka obrazów mojego ulubionego mistrza, Paula Gauguina. Dzisiaj pejzaże.
Na przykład ta "Ścieżka pod palmami"

... albo ten krajobraz z pawiami

...albo taka wioseczka na Tahiti

... lub ta kobieta na tle palm

...jeszcze jeden polinezyjski obrazek

... i ten krajobraz widziany oczami przybysza z Europy
Dlaczego Gauguin? Chyba jasne. W czasach dyktatury każdy ułamek pozytywnych barw jest dla kończącego się powoli życia niezbędny... jak tlen.

[26.05.2020, Toruń]



24 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (11)


1.
 Martwią mnie te obrazki ze stolicy, te zastępy policji wystawione naprzeciwko garstki protestujących, straszne, i pan prezydent Duda, który w Garwolinie na pytanie jednej z pań, dlaczego policja użyła przeciwko protestującym gazu pieprzowego, odparł, że policja zareagowała w ten sposób, aby zapobiec burdom ulicznym, czym udowodnił, że ja i pan prezydent żyjemy w różnych rzeczywistościach, bo jeśli mowa o burdach, to mnie się wydaje, że czynią ją właśnie policjanci dowodzeni przez usłużnych dowódców polityków najgorszej ze zmian. Niedawno pisałem o tym, że po ewentualnym zwycięstwie Dudy możemy się liczyć z represjami, aż do utworzenia obozów pracy dla przeciwników politycznych. Czy ostatnie zachowania policji to uwertura tych prześladowań?

2.
 Miałem już kiedyś o tym napisać, co wiąże się z tekstem powyżej. Zacznę od tego, że obserwując twarze tych zakwefionych policjantów i policjantek, którzy z taką lubością legitymują wszystkich, których spotkają na swej drodze, spostrzegłem, że wielu z nich to ludzie młodzi lub bardzo młodzi, których nauczono znajomości dwóch-trzech przepisów kosztem konstytucji. Próżno oczekiwać od nich odpowiedzi na zadane im pytania, próżno też dowiedzieć się, kim są ci napastujący przechodniów ludzie. Niektórzy z nich mają dość specyficzne poczucie humoru, jak ten młodzian w mundurze, który zapobiegł wrzucenia listu do skrzynki pocztowej zbawiającego Polskę Jarosława, a na pytanie jednego z dziennikarze dotyczące charakteru obowiązków tegoż konkretnego policjanta, wyraził się, że ochrania skrzynkę pocztową wodza, a jest to przy okazji (serio, wypowiedział się w ten sposób) jego hobby.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Zastanawiałem się, skąd biorą się "te policjanty szyte na miarę ZOMO". Czy nie wywodzą się oni z tych tak licznie w ostatnich latach wyrosłych w naszych średnich szkołach liceach i klasach mundurowych czy wojskowych, jak zwał tak zwał to dziwactwo nastawione na jakże potrzebne naszej gospodarce strzelanie, dzisiaj do tarcz, jutro do ruchomych celów. Jestem gorącym przeciwnikiem tego typu szkół uczących młodzież przemocy i pseudo-patriotyzmu. Z ogromnym rozczarowaniem przyjąłem do wiadomości, że moje cudowne liceum ogólnokształcące, mające za patrona Adama Mickiewicza również zawiera w sobie klasę wojskową, a też i szkoła, której dyrektorowałem  wypuściła lu wypuści absolwentów tej specjalności. Prawdopodobnie absolwenci o specjalizacji wojskowej zasilają obecnie "terytorialsów" Macierewiczą, "karierzą" w policji, służbach miejskich i więziennych bądź też w zawodach ochroniarskich. Podejrzewam, że służba w tych szkołach oparta jest na wyuczeniu młodzieży: sprawności fizycznej, którą mogą się wykazać przy obezwładnianiu obywateli, strzelania z gumowych pocisków do tłumu, rozpraszania tegoż tłumu i zaciągania co żwawszych jednostek do policyjnych suk oraz wyrabianiu absolutnego posłuszeństwa wobec dowódców - czytaj: pisowskiego patriotyzmu. Prawdopodobnie przesadziłem.

3.
W czasie pisowskiej dyktatury i związanej z nią kwarantanny przerzuciłem się na słuchanie i oglądanie spektakli polskich teatrów w wersji on line; także ściągnąłem sobie parę książek do przeczytania, w tym "Zamku" Kafki i "Siekierezady" Stachury. Denerwują mnie: zbliżające się wybory, chamstwo i naiwność w sieci, niestabilność emocjonalna władz, robienie kasy na pandemii przez klan Szumowskich i wiele, wiele innych spraw i sprawek, wokół których trudno nie przechodzić obojętnie, a żyć trzeba.
Żyć trzeba, więc żyję, i noga mi się poprawia, choć po dłuższym siedzeniu czy chodzeniu lewa stopa mi puchnie, a przy okazji ta prawa, zdrowa noga walczy z lewą o pierwszeństwo do bólu. Ostatnio połamało mnie w ramionach obu rąk (czy od kul?). Zrobię sobie jakiś ruch nieopatrzny i na minutę zastygam w potwornym bólu, tak jakby ktoś usiłował mi wykręcić rękę z barku. Ale pomyślnym zbiegiem okoliczności po tej minucie ból mija i tylko trzeba uważać, aby nie wykonać jakiegoś fałszywego ruchu tą czy drugą kończyną. Czekam z utęsknieniem na kolejny wózkowy spacer, który winien być dostosowany do warunków atmosferycznych, a te zmienne są jak kobieta puch marny.

4.
Najmilsze i najśmieszniejsze rzeczy wiążą się z moimi/naszymi suczkami. Panna Adelka w konkursie na śmieszydełko miesiąca przed zaśnięciem bierze w zęby Żółwika lub Hipka i spaceruje z tą zabawką po pokojach, po kuchni. Na nic tu opis - należałoby to na własne oczy zobaczyć jak Adelka (inne nazwy gadziny - na każdą reaguje: Ada, Adula, Aduśka, Duśka, Dusia) zajmuje się pluszakiem i przypomina w tej troskliwości swojej małą dziewczynkę nie rozstającą się z ukochaną laleczką.
Teraz słów parę o drugim stworzeniu - Maszy. Pisałem już o tym coś w rodzaju tego, że o ile Duśka dysponuje własnym światem i bywa przez to niepokorna (wrodziła się we  mnie, pisz wymaluj Andrzej), Masza jest realistką i mimo młodszego wieku to bardzo dobrze ułożona suczka. A o jej ułożeniu najlepiej świadczy to, że podaje łapę - przysięgam, że nikt tego jej nie uczył, zresztą i yoreczka, i biewerka rozpuszczone są jak bicz stryja z Tarnopola. Ale aby z ochotę podała swą kosmatą łapkę (i to nie raz), należy odbyć pewną ceremonię, czy rytuał, jak kto woli. Otóż panna Masza sadowi się na oparciu kanapy, zbliżamy się do niej, tak na oko, na wyciągnięcie psiej łapy oraz całujemy Maszkarona po kolei: w lewy policzek, potem w prawy (nastawia), następnie w czółko (pochyla łebek) i w końcu prawą ręką dokonujemy przymilnego, szerokiego głasku. Po tych okolicznościach Masza unosi wysoko łapkę (niemal zawsze prawą) i podaje ją nam do uszanowania.
Oprócz opisanej wyżej procedury Masza potrafi posłużyć się łapką w innej, konkretnej sytuacji, a mianowicie kiedy ktoś z nas zbyt długo wpatruje się w smartfona, Maszkaron poczytuje sobie za obowiązek ukrócić naszą czynność poprzez wymuszenie łapką podania jej dłoni, bądź też poprzez bezczelne wyrwanie z naszych łap komórki.
A skierowany ku nam wzrok mówi:
- Zajmij się mną!!!

[24.05.2020, T.] 

22 maja 2020

WYJĄTKI Z ŻYCIA PROFESORA FILOZOFII, W DODATKU ETYKA (2)


W tamtych czasach nad dwuskrzydłowymi oszklonymi drzwiami wejściowymi do tego miejsca widniał szyld z napisem „Klubokawiarnia Miejska” i w każdy piątek i sobotę o godzinie siedemnastej w kawiarni rezerwowano stolik dla czterech mężczyzn: właśnie dziadka Stanisława, pierwszego buchaltera największego zakładu w mieście, pana pułkownika w stanie spoczynku, poruszającego się przy pomocy laski, magistra farmacji urzędującego w jedynej podówczas aptece miejskiej oraz emerytowanego urzędnika magistratu o bardzo znacznej, ciężko zapracowanej przez lata pracy od zakończenia światowej wojny społecznej pozycji. Panowie ci aż do godziny dwudziestej drugiej zaszczycali swoją obecnością znakomite miejsce za jakie uznawano kawiarnię; zamawiali na przemian herbatę i kawę, także niewielkie ilości słodkości, w tym lodów, a zajmowali się rozmowami, od tych błahych, obrazujących świat codziennych obywatelskich, urzędniczych i pracowniczych zmagań w mieście Z. po dysputy zgoła filozoficzne. Niejednokrotnie czytano gazety i tygodniki dostarczane przez właściciela lokalu, a  przytwierdzane do drewnianych uchwytów i czytając popołudniówki, dzienniki i magazyny, wybierano sobie tematy do rozmów właśnie z prasy ogólnokrajowej i lokalnej. Rzadziej grywano w brydża lub szachy i to nie z tej przyczyny, że umiejętności do rozgrywania szlachetnych partii nie starczało czwórce dostojnych panów, ale że na pierwszym miejscu stawiano kulturę słowną, którą starali się zainfekować innych gości kawiarni. Nierzadko rozmowy i dyskusje obejmowały bowiem pozostałych biesiadników, co wszystkim konsumentom naprawdę świetnie zaparzanej kawy marago wychodziło jedynie na dobre.
Pan profesor filozofii, w dodatku etyk, zajmujący najwygodniejszą z możliwych pozycji leżących na łóżku, wiedział już, że tej nocy nie będzie mu dane zasnąć bez bólu bezsenności, a ważnym przyczynkiem do tego stanu rzeczy było owo wspomnienie niegdysiejszej kawiarni i tych czterech mężczyzn, którzy powołani już zostali do zażywania pogody ducha w krainie wieczności. Ważnym był również słodkawy aromat kawy marago, zapach ptysi, eklerek i brzuchatych, pofałdowanych karpatek oraz… oraz ten szczególny dzień, kiedy to dziadek Stanisław zmuszony był zabrać z sobą do uświęconego rozmowami lokalu swojego wnuczka, Adama, dzisiejszego profesora filozofii, w dodatku etyka.
Owszem Adaś zachodził do tej kawiarni, ale tylko w niedziele, do tego z rodzicami; najczęściej bywał tu krótko, konsumując lody lub szarlotkę, popijając ją płynnym owocem o smaku jabłkowym.
- W ten piątek – wspominał pan profesor – miałem przebywać w kawiarni całe pięć godzin, albowiem mój dziadek nie wyobrażał sobie sytuacji, w której pozbawiono by go przyjemności posilania się rozmową w towarzystwie zacnych przyjaciół.
Rzecz jasna trzej interlokutorzy pierwszego w miasteczku buchaltera zapałali zdziwieniem, gdy pan Stanisław pojawił się o wyznaczonej porze dnia w kawiarni z wnukiem, jednakowoż uznali za w pełni uzasadnione wytłumaczenie tej sytuacji przez sprawcę zamieszania. Otóż rodzice małego Adasia wyjechali do chorej ciotki, aby służyć jej wsparciem i opieką, zanim zjawi się jej syn przebywający od miesiąca na zagranicznej delegacji. Syn miał się zjawić w sobotę pod wieczór, a zatem krewni postanowili spędzić jedną noc z ciotunią i w ten sposób Adaś, ich dziesięcioletni syn, został oddany pod opiekę dziadkowi.
Panu profesorowi filozofii kleiły się już oczy i pewnie by zasnął pomimo tego wspomnienia, ale odezwał się teraz i kuszący zapach karpatki, i boski smaczek śmietankowych lodów, i aromat płynnego owocu i pozostałe smaki wszystkich po kolei ciasteczek jakimi dysponowała owego dnia kawiarnia. A wszystko to zadziało się z tego powodu, że panowie: farmaceuta, pułkownik i szanowany urzędnik poczytywali sobie zapewne za zaszczyt zaspokojenie ewidentnie wymarzonych potrzeb chłopca i w stosownych odstępach czasu zamawiali dla niego słodkości i napoje, w tym płynny owoc i lemoniadę najczęściej.
- O, tak, to było najsłodsze popołudnie i wieczór w moim życiu – powiedział do siebie pan profesor kiwając z uszanowaniem dla tego wspomnienia głową. – A przecież zagrałem z trzema przyjaciółmi  dziadka w chińczyka, a kierownik kawiarni podarował mi do przeczytania książkę przyrodniczą, której czytanie zakończyłem w połowie do dziesiątej.
Schodząc myślami ku książce pan profesor filozofii, z zamiłowania etyk popadł w wir błądzenia pośród niezliczonych słów, które krążąc po przymkniętymi powiekami aż prosiły się do odczytania, lecz jego umysł wsparty wypiciem dwóch niepełnych kieliszków nalewki i zwykłą sennością o tej porze nocy począł oddawać się rozleniwieniu, aż w końcu zasnął snem kojącym a sprawiedliwym.
Obudził go poranny dzwonek telefonu. Najmłodsza córka.
- Tatku, trafiła się taka okazja, niesamowita wręcz, na samym końcu świata, żartuję, ale daleko, pod Szczecinem, a nawet za, przy Międzyzdrojach, znasz przecież. Dogadaliśmy się co do ceny tej klaczy. Pani spuściła. Cudownie… tak że z Michałem  wybieramy się jeszcze dzisiaj, musimy jeszcze ten transport załatwić, to znaczy Michał zadbał już o wszystko… więc gdybym cię poprosiła, tatku, abyś na dzisiaj i na jutro mógł przypilnować Mateuszka… to takie dobre dziecka, sam zresztą wiesz. Mogę ci go podrzucić przed południem… mogę, prawda?
W odpowiedzi pan profesor użył tylko jednego zdania, i kiedy najmłodsza córka odłożyła słuchawkę, pan profesor natychmiast zadzwonił do mecenasa Zgierskiego.
- Wacku, ja oczywiście przyjdę na tego brydża… Wojciech i Grzegorz nie wymówili się… to dobrze… ja tylko tak, wiem doskonale, że nie opuszczamy żadnego spotkania, zwłaszcza u ciebie, gdy przyjmujesz nas flaczkami i goloneczką… a dzwonię, bo przywiozę z sobą Mateusza. Córka z zięciem nie ma go z kim zostawić…
Pan profesor filozofii, a w dodatku etyk, pomyślał sobie, że zanim córka zjawi się z chłopcem, powinien się ogolić.

[22.05.2020, T.]

21 maja 2020

WYJĄTKI Z ŻYCIA PROFESORA FILOZOFII, W DODATKU ETYKA (1)

Siarczysty mróz na naszej szerokości geograficznej, obecnie, w tej chwili, to prawie niemożliwe, a jednak powiew mrozu, kilkunocny zaledwie, przypomniał mu dawne czasy, tak bardzo dawne, że nie pamiętały żeliwnych żeberek kaloryferów; były tylko piece, o tak, piece lśniące bielą, wysokie niemal po sam sufit, ciepłe, przytulne, ale wymagające opieki, systematycznego doglądania, uzupełniania stałym, czarnym jak smoła paliwem, także polanami drewna, gdy przychodziło wzniecić ogień w podbrzuszu tej machiny dostarczającej ciepło otoczeniu.
Ogolił się, a po nasączeniu skóry twarzy i szyi wodą kolońską przeszedł do swego pokoju, przytknął nos do wysokich drzwi balkonowych, a że wewnątrz panował mrok pospolity, dostrzegł ten mróz za oknem. Czy można dostrzec mróz? Oczywiście, chociaż lepiej spostrzega się go wraz z idącą po śniegu postacią mężczyzny wracającego z pracy po skończeniu drugiej zmiany; wtedy śnieg chrzęści pod stopami, a z nozdrzy i ust nawet z tej odległości skąd się patrzy, chmurka skroplonego oddechu rozprzestrzenia się po świecie jak para buchająca z lokomotywy stojącej na stacji, gdy dyszący miarowo pojazd czeka na uniesienie semafora.
Nareszcie skończył zaokienną obserwację i przeszedł do biurka; przysiadł na krześle z wysokim oparciem, chociaż mógł przecież od razu położyć się na rozścielonym łóżku i zamknąć nad sobą kołdrę do snu. Chciał jednak skosztować, jak co noc przed zaśnięciem, mocnej ziołowej nalewki na spirytusie wytwarzanym pokątnie przez teścia sąsiada z pierwszego piętra. Nalewka pozwalała mu zasnąć, a tuż przed zaśnięciem uruchamiała wspomnienia, dzięki którym mógł jeszcze żyć. Należał do ludzi, którzy dożywali solidnego wieku wskutek pielęgnacji przeszłości; żył nią bezustannie, aczkolwiek potrafił stawiać czoła współczesności, którą jednak lekceważył, nawet potępiał, pewnie z powodu jej niezrozumienia lub generalnie – niechęci do niej. A przecież powinien był akceptować dzisiejsze czasy i będąc człowiekiem inteligentnym winien potrafić zasymilować się z otaczającą go zewsząd rzeczywistością – tytuł profesora, nadto filozofii, a ponad wszystkim zawołanego etyka, znanego z rozlicznych prac, wystąpień i wykładów zobowiązywał go do tego, aby kultywując przeszłość widzieć także najróżnorodniejsze zakamarki teraźniejszości, zakamarki, z których należy być dumnym.
Wypił kieliszek nalewki. Nalał niepełen, wskutek czego uzupełnił go ciemnozłotym płynem i jeszcze raz wsączył w siebie alkohol o tablicy Mendelejewa smaków ziół, które to pomieścił w nalewce ów teść, niegdyś organista i ogrodnik jednego z klasztorów; tam zresztą nauczył się właściwie dobierać zioła dla uzyskania boskiego smaku napoju. Pomyślał ciepło o tym kompozytorze nalewki, ale i ciepło zrobiło mu się w okolicach serca po wypiciu dwóch niepełnych kieliszków. Dopiero teraz mógł przetransportować swoje stare, nieco zwiotczałe ciało na łóżko i ułożyć je w taki sposób, aby kładąc głowę na poduszce móc patrzeć ma zamrożony krajobraz za oknem leżąc na lewym boku.

Doprawdy musiało to być bardzo dawno temu, skoro do kawiarni po schodkach przechodziło się od kiosku na drugą stronę ulicy po kocich łbach. Dzisiaj nie ma już ani tej kawiarni, ani też kiosku, w którym codziennie jego dziadek zaopatrywał się w gazety, a raz w tygodniu w tygodniki. Leżąc w najwygodniejszej z możliwych pozycji po wypiciu dwóch niepełnych kieliszków nalewki, pan profesor filozof etyk zaczął wspominać swojego dziadka, a zwłaszcza ten jeden, dla odmiany letni dzień, kiedy to okoliczności związane z nagłym wyjazdem matki spowodowały, że dziadek Stanisław zabrał go z sobą do tejże kawiarni. (...)
cdn.
[21.05.2020, T.]

19 maja 2020

PIESKI TO LUBIĄ

to takie moje powiedzenie, którym uprzedzam moje suczki mizianie palcami po główce, uszach, pod brodą. Rozszerzając znaczenie tych kilku prostych słów wytłumaczyłem sobie, że w niniejszym poście zamieszczam takie kulturowe byty, jakie lubię. Nie może być inaczej.
Zatem rozpoczynamy od francuskiego kompozytora Emmanuela Charbriera i jego "Hiszpanii". Tu nagranie filharmoników berlińskich pod dyrekcją Placido Domingo.

A teraz fragment świetnej opery Aleksandra Borodina "Kniaź Igor", tu: " Polovtsian Dances". Przedstawienie Teatru Mariańskiego (Kirowa) z Petersburga; dyryguje Walerij Giergiew

Kolejna pozycja  to kompozycja Manuela de Falli "Dance Espagnole" w wykonaniu Dawida Ojstracha


Skoro jesteśmy przy Hiszpanii, to warto przypomnieć sobie flamenco i kompozytora tego kraju Isaaca Albeniza i jego "Asturias" - "Legendę"


Muzyczne wspominki zakończę dwoma popularnymi dziełami Luigi Boccheriniego, włoskiego kompozytora, prekursora utworów na kwartet smyczkowy, tworzący przez znaczną część swojego życia w Hiszpanii. Posłuchamy "Fandango" i jego słynny "Menuet" 




Będąc przy temacie hiszpańskim wybrałem "Baile andaluz" i "Pożegnanie" hiszpańskiego malarza José Villegasa Cordero (1844-1921)


Hiszpańskie malarstwo z Ermitażu – galeria | artdone

I na zakończenie, zanim dojdzie do wskrzeszenia kawiarnianych opowieści o Radcy Krachu i jego przyjaciołach, przeczytajmy opowiadanie Jerzego Szaniawskiego "Przeczucie Profesora Tutki".

A jeśli woli ktoś wysłuchać tej osobliwej opowieści pana profesora, pod tekstem zamieszczam nagranie, w którym aktorka Teatru Nowego w Zabrzu, Joanna Romaniak z przyjemnością odczyta nam tę opowiastkę.

Rozmawiano o różnych dziwach, z których człowiek nie może zdać sobie
dokładnie sprawy i dobrze tego wytłumaczyć: o snach proroczych, o tajemniczych znakach ostrzegawczych, o przeczuciach. Dawano wiele przykładów. Sędzia, człowiek trzeźwy, jak sam o sobie mówił, twierdził, że miał przeczucie, aby nie jechać nocnym pociągiem. Nie pojechał i zrobił dobrze: pociąg ten się wykoleił. Mecenas miał raz sen, że chce go zamordować klient: i rano przegrał sprawę. Doktor twierdził,że w ogóle nie wierzy w przeczucia i nie dawał przykładów. Ale rejent opowiedział
o swej babce, że kiedy miała dziewięćdziesiąt siedem lat i była najzupełniej zdrowa, powiedziała do otoczenia, że wkrótce umrze. Żyła jeszcze dwa lata, ale umarła. Rodzina wtedy zaczęła przypominać, co babka sobie przepowiedziała.
Profesor Tutka słuchał, a potem opowiedział wypadek ze swego życia.
— Miałem niegdyś po raz pierwszy lecieć samolotem, żeby znaleźć się w mieście portowym nad Adriatykiem i stamtąd udać się statkiem w dalszą podróż. Tego dnia, w którym miałem wsiąść do samolotu, czułem się nieswojo: nie mogę i teraz określić dlaczego, ale czułem, najwyraźniej czułem, że spotka mnie jakieś nieszczęście. Jednak postanowiłem nie ulegać nerwom, karciłem się w myśli, odrzuciłem wahania — jechać czy nie jechać. Wreszcie samolot ze mną odleciał. Gdy maszyna spadała jak w przepaść, myślałem sobie: «Przepadłem! To już mój koniec». Ale sąsiad, stary wilk powietrzny, śmiał się z nowicjusza i mówił mi, że to są zwykłe przyjemności jazdy samolotem. Gdy uspokojony spytałem go, czy dawno lata, odpowiedział mi, że leci już po raz drugi w życiu. Dolecieliśmy bez wypadku na lotnisko w mieście portowym. Byłem naprawdę zadowolony. Wykąpałem się w hotelu i wyszedłem na miasto. Kpiłem ze wszelkich przeczuć, ośmieszałem się przed sobą samym. Wesoły, radosny, przechadzałem się po ulicach miasta, zachwycałem domami oplecionymi
glicynią, a wszystkie młode dziewczęta wydawały mi się pociągające. Pamiętam jeszcze, iż rzuciłem do skrzynki pocztowej kartkę dla ukochanej w kraju, do której. napisałem: «wszystkie me myśli są tylko przy tobie», i wstąpiłem do jakiegoś sklepu, gdyż zobaczyłem na wystawie drobiazg, potrzebny mi do dalszej podróży. Sięgnąłem do kieszeni, aby kupcowi zapłacić — nie ma pugilaresu... Szukam jeszcze po innych kieszeniach — nie ma. Okradziono mnie!
Proszę sobie wyobrazić — mówił Profesor Tutka — co to znaczy znaleźć się w obcym kraju, w obcym mieście, bez pieniędzy, bez dokumentów, bez biletu na statek, który miał mnie zawieźć dalej. To trzeba nazwać katastrofą. Byłem tym, kim byłby sędzia, gdyby pojechał tym nocnym pociągiem, którym nie pojechał: to jest, stałem się człowiekiem wykolejonym. Powiem więcej: byłem zdruzgotany!
Profesor Tutka przestał mówić i siedział zamyślony, jakby przeżywał wypadek, który spotkał go niegdyś nad Adriatykiem.
Wreszcie sędzia spytał, jak sobie Profesor Tutka dał radę, będąc w takiej sytuacji, w obcym kraju, w obcym mieście, bez pugilaresu?
— Ano cóż miałem robić?... — odpowiedział Profesor Tutka. — Wróciłem zgnębiony do hotelu.
— Czy był w tym mieście nasz konsulat, który panu pomógł? — spytał mecenas.
— Nawet nie wiem. Gdy wszedłem do swego pokoju, zobaczyłem pugilares na stole. Wychodząc na miasto, po prostu zapomniałem go zabrać.
— Czy pan zakpił w tej chwili z nas, czy z przeczucia? — spytał jeden z panów.
— W każdym razie nie z przeczucia. Przeczucie mówiło prawdę: spotkała mnie katastrofa. Tylko, że wyszedłem z niej cało.



[19.05.2020, T.]

17 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (10)

1.
Coś ty Kaczyńskiemu zrobił panie Staszewski? Że wyśpiewałeś prawdę? Że trafiłeś do jego bezuczuć? Zostałeś ukarany. Odebrano ci miejsce na liście przebojów Trójki. Dzisiaj, w czasach dyktatury za prawdę można zostać zdzielony pałką przez policyjnych żołdaków, ginie się w czeluści bylejakości, albowiem to, co wódz powiedział, co zrobił, jest święte.
Sprawdzają się jak dotąd moje najokrutniejsze przypuszczenia: w czasie dyktatury każdy z nas może liczyć na to, że zaopiekuje się nim policjant i państwo tworzone na wzór faszystowski. W czasie dyktatury czynne będą więzienia, może nawet obozy. To wszystko przed nami. Korzystajmy póki co z okruszków wolności słowa.


2.
 W literaturze było już o tym, jak hartowała się stal. Opisany też został proces przeistaczania się zwykłego, typowego bohatera w kreaturę, potwora, któremu otaczająca go rzeczywistość umożliwiła to przepoczwarzenie.
Książka Ladislava Fuksa "Palacz zwłok" jest dla mnie arcydziełem literackim i kompendium wiedzy o tym, w jak łatwy sposób możemy stać się kanalią. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać choćby z tego powodu, aby nie dawać wiary pozorom  pozorom delikatności i uczciwości. Gdzieś przeczytałem krótką, ale treściwą opinię na temat tej książki, bodajże Mariusza Szczygła, który ośmielił się zauważyć: "Bo każdy człowiek będzie potworem, tylko trzeba mu dać szansę".
Szczególnie polecam na uwadze wyznawcom Szymona Hołowni.

Poniżej film czeskiego reżysera Juraja Herza z fenomenalną rolą Rudolfa Hrusinskiego powstały na podstawie powieści Fuksa.


[17.05.2020, T.]

14 maja 2020

PIĘĆ NIESPEŁNIEŃ (1)


1. CHŁOPCZYK I DZIEWCZYNKA

- Usiądź tutaj. W tym miejscu jest najbardziej miękko.
- Tu będzie nasze łóżko?
- No, coś ty, nie jesteśmy jeszcze małżeństwem. Nie możemy spać razem.
Zdziwił się. Spojrzał na nią z niedowierzaniem spod swoich kędzierzawych włosów opadających mu na oczy.
- Przecież mieliśmy się bawić w męża i żonę – przypomniał jej.
- Na razie połóż się tutaj, a ja z drugiej strony.
Ich mieszkaniem była trawiasta przestrzeń otoczona kamieniami. Kamieni było sporo i były duże. Wyznaczały nie tylko miejsce do spania, ale i kuchnię, stół taborety, a także lodówkę przypominającą grotę uwięzioną w ziemi.
- Wyjdziesz za mnie? – zapytał.
- Nie tak od razu, kochany. Najpierw obrączki i na głowę taką koronkę z kwiatów, wianuszek taki. Jak ty zrobisz obrączki, to ja mogę uwić wianuszek.
Pobiegł za blaszkami, a właściwie za szpulą z nawiniętymi na nią miedzianym drutem, którą znalazł przed paroma dniami na poboczu drogi prowadzącej w stronę stawu i schował w swoim sezamie ukrytym pod stertą wapiennych kamieni. Z tego drucików zrobi dla siebie i przyszłej żony obrączki. Ela z kolei przeszła na łąkę pełną wysokopiennych stokrotek. Trochę żal jej było tych tak roześmianych słonecznych twarzyczek kwiatków, ale co robić – bez wianka ślub będzie nieważny. Cierpliwie zrywała stokrotki urywając łodyżki tuż przy nasączonej wilgocią ziemi. Cieszyła się, że łodyżki są długie, co pomoże przy splataniu wianka.
Chłopiec podobnie ucieszył się, że miedziany drut przyda się tym razem na coś poważnego, bo czy może być coś poważniejszego nad własny ślub. Najpierw odwinął ze szpulki metr drutu, potem drugi i trzeci i zaczął wyplatać z tych trzech części obrączkę na jeden, później na drugi palec.
Zawołano ich, zanim skończyli pracę. Akurat ich ojcowie wrócili z pracy, potem matki i trzeba było wracać do domu, bo babciny obiad był już gotowy i nie wolno było się spóźnić.
- Adaś! Adaś, obiad! – zagrzmiał wydobywający się z okna i śmiało rozchodzący się w rozedrganym letnim powietrzu głos matki chłopca.
- Już idę – odkrzyknął, a kiedy matka ponowiła polecenie dokrzyknął: - No już, już.
Na Elę przed wejściem do kamienicy czekał dziadek; machał do wnuczki laską.
Co było robić. Robota nieukończona, ślubu nie będzie, a pobiec do domu trzeba.
- Poczekaj, schowamy to do mojego sezamu.
Oboje szybciutko podeszli do miejsca zwanego sezamem, Adaś odsunął głaz, po czym wsunął do otwartej, chłodnej piwniczki sezamu swoje dwie niedokończone obrączki i podobnie nieskończony jeszcze wianuszek ze stokrotek.
Na kolejne zawołanie matki chłopca zerwali się na równe nogi i pobiegli do domu.
- To może jutro, co? – zapytał jej wspinając się na pierwsze stopnie schodków.
- Dobrze… jutro weźmiemy… - zamilkła, mając przed sobą na wyciągnięcie ręki dziadka.

Jutro nie było łaskawe. Jeszcze w nocy nad osadą, stawem i laskiem przeszła ogromna burza, po której znacznie się ochłodziło i przez kilka następnych dni siąpał deszcz. Kiedy dnia czwartego podążył w stronę polanki, gdzie było ich małżeńskie mieszkanie, z przykrością zauważył, że sprzątnięto z niej wszystkie kamienie, przewożąc je zapewne na teren fabryki. Nie odnalazł więc ich mieszkanka, a i po sezamie nie zostało śladu. Ślub musiał poczekać.

[14.05.2020, T.]

12 maja 2020

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (9)

Właściwie to nie miałem zamiaru pisać. Coraz mniej warto.
Przypominam sobie ten moment, w którym postanowiłem zrezygnować z pisania opowieści o fikcyjnym miasteczku - Różanowie i kawiarence, w której oprócz kawiarennika dominował między innymi radca Krach, inżynier Bek i mecenas Szydełko. Właściwie ta historyjka jeśli nie w całości, to w znacznej mierze miała zdominować mój blog. Wzorując się poniekąd na "Klubie Profesora Tutki" Szaniawskiego zapragnąłem przedstawić okoliczny świat w wielce pozytywnym, aż przesadnie pozytywnym świetle, gdyż znudzony byłem rzeczywistością pełną szkaradnych treści. Snując opowieści (było ich 134), starałem się przekonać, także a może głównie samego siebie, że ludziom do poczucia tego, że są szczęśliwi, nie potrzeba znów tak wiele, jeżeli tylko jednostki będą dbać o siebie nawzajem, albo inaczej: spoglądać będą dalej niż na koniuszek własnego nosa. Cały czas utrzymuję, że taka utopia jest możliwa, chociaż...
... pamiętam, że zaniechałem pisania o "kawiarence" tuż przed samorządowymi wyborami, albowiem realna sytuacja jaka podówczas panowała w kraju była tak odległa od pisanych przede mną historii, że tej presji środowiska wytrzymać nie potrafiłem. Kontynuowanie opowieści byłoby jak radosny taniec wiosny na cmentarzu podczas pogrzebu.
No dobrze, a jak jest dzisiaj? Tamte wybory przynajmniej dla mnie zapamiętane będą z powodu powiedzenia: ześwinić się jak Kałuża. Kto pamięta tego pana, ten pewnie przyzna mi rację.
No dobrze, a w jakim stanie dzisiaj jesteśmy? Ile takich Kałuż? 
To co zgotowała nam pisowska władza jest jakimś abstrakcyjnym snem, który dotknął każdego z Polaków. 
Nie rozgrzebując wyborczych ran, zajmę się inną kwestią. Podejrzewam, że wielu z nas, przeciwników obecnej dyktatorskiej władzy, a jednocześnie ludzi chcących wypełnić swoje obywatelskie prawo do wyboru prezydenta kraju, rozważa przy którym nazwisku postawić krzyżyk. Wydaje się, że bardzo dynamiczna kampania pana Szymona sprawiła, iż zyskał on w ostatnich tygodniach tylu zwolenników, ilu nie znaleźli dla siebie wszyscy pozostali oponenci prezydenta Dudy. Co by nie powiedzieć Pan Hołownia jest fenomenem, z którym w paru istotnych miejscach się nie zgadzam; nie przekonał mnie co do konieczności brania udziału w sprzecznych z prawem głosowaniu i to w warunkach zagrażających zdrowiu wyborców. Zaciekawiło mnie w tym kontekście, kim są adoratorzy i sympatycy pana Szymona, do którego, poza wspomnianymi uwagami, nijakiej awersji nie mam.
No i nadeszły dni, kiedy próbowałem delikatnym podstępem dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach: w jaki sposób traktują niezdecydowanych czy też oponentów, czy możliwy jest merytoryczny dialog z nimi, jakim językiem się posługują. Co wynikło z tego "badania" nastrojów? Niestety uwidacznia się prastara cecha Polaków: brak tolerancji, niechęć wobec "obcych", inaczej myślących, słownictwo pełne epitetów i, co uważam również za potężną wadę - brak poczucia humoru. Nie powiem, przykro mi się zrobiło konstatując takie właśnie wnioski  z licznej wymiany zdań. Zrozumiałbym, gdyby chodziło o elektorat pisowski, który generalnie oporny jest na argumenty, ale to są zwolennicy niezależnego kandydata na prezydenta.
Trochę się załamałem, bo myślałem, że właściwie każdy inny niż Duda  prezydent kraju będzie lepszy.
Zdaje się, że i tym razem zrezygnuję z wyborów.

[12.05.2020, T.]