Kartka z kalendarza na dzień 25.04.2025
Czwartek
Imieniny dzisiaj obchodzą: Grzegorz, Horacy oraz Aleksander, Aleksy, Bona, Egbert, Erwin, Erwina, Euzebiusz, Fidelis, Gaston, Honoriusz, Horacjusz, Jerzy, Leoncjusz, Longin, Longina, Maria, Saba, Tyberiusz, Zbywoj
Przysłowia na dziś:
„Jak w kwietniu mróz, to na pagórku siana wóz”
„Ta urodzajna pszenica bywa, która w kwietniu przepiórkę przykrywa”
Wschód, Zachód Słońca i Długość Dnia 24 Kwietnia 2025 roku w Toruniu
05:25:06 20:02:09 14h37'03"
Cytat dnia:
„Miłość nie jest prostą rzeczą, ale bez niej nie można żyć. Prawie wszystko na świecie da się wytłumaczyć miłością. To największy pomysł wszystkich czasów.” Marek Hłasko
24 kwietnia 1942 roku w Toronto zmarła Lucy Maud Montgomery - kanadyjska pisarka [ur. 30 listopada 1874 roku, Wyspa Księcia Edwarda]
Poniżej początkowy fragment rozdziału I części II powieści „Ania z Zielonego Wzgórza”.
Bezdroża wyobraźni
I znowu zawitała wiosna na Zielone Wzgórze, owa piękna, choć kapryśna i ociągająca się kanadyjska wiosna! Zwlekała cały kwiecień i maj, wysyłając na przemiany dni chłodne lub ciepłe, o purpurowych zachodach słońca i cudach zmartwychwstania natury. Klony w Alei Zakochanych pokryte były czerwono-brunatnymi pąkami, a wokoło Źródła Nimf leśnych wykwitały drobne kędzierzawe listki paproci. Dalej w gaiku poza domkiem pana Slone kwitły białe konwalijki, roztaczając słodki zapach. Wszystkie dzieci uczęszczające do szkoły spędziły już raz cudne popołudnie na zrywaniu ich i powróciły o zmierzchu do domów z rękami i koszykami pełnemi kwiecia.
— Tak mi żal ludzi, mieszkających w krajach, gdzie nie ma konwalijek — mówiła Ania. — Diana twierdzi, iż posiadają zapewne natomiast coś lepszego, ale czyż może istnieć coś piękniejszego nad konwalijki? Jak Maryla sądzi? Przecież nie! I Diana mówi, że jeśli nie znają konwalijek, to i nie tęsknią za niemi. Ale mnie to właśnie wydaje się najsmutniejszym. Uważam, że byłoby wprost tragiczne nie znać ich i nie tęsknić do nich! Czy Maryla wie, jak ja sobie wyobrażam, czym są konwalijki! Sądzę, że muszą to być duszyczki kwiatów, które zwiędły poprzedniego lata i tutaj znalazły swój raj. Ale też spędziliśmy dziś rozkoszne popołudnie, Marylo! Jedliśmy podwieczorek w zacisznym parowie, porosłym mchami, niedaleko starej studni. Co za romantyczne miejsce! Karolek Slone wyzwał Artura Gillis, aby przeskoczył rów, i Artur był zmuszony to uczynić, bo wszakże nie mógł nie przyjąć wyzwania. Nikt w szkole nie ważyłby się odmówić. Wyzywać jest u nas bardzo w modzie. Pan Philips oddał wszystkie zebrane przez siebie kwiaty Prissy Andrews i wyraźnie słyszałam, jak wyrzekł: „Słodkie dla słodkiej!“ Wyrażenie to wyjęte było z książki, wiem dobrze, ale, bądź co bądź, dowodzi, że posiada on trochę polotu, jeśli potrafił je odpowiednio zastosować. Mnie także ofiarował ktoś wiązankę konwalijek, lecz odrzuciłam je z pogardą. Nie mogę powiedzieć imienia tej osoby, bo uroczyście przyrzekłam, iż imię to nigdy nie przejdzie przez moje usta. Uwiliśmy wianki z zebranych kwiatków i przystroiliśmy niemi nasze kapelusze. A kiedy nadeszła chwila powrotu do domu, ruszyliśmy, śpiewając głośno, para za parą, wielkim gościńcem, z wiązankami i wieńcami w rękach. Ach, jakież to było wspaniałe! Wszyscy mieszkańcy dworku pana Slone wybiegli, by się nam przypatrzeć, a każdy spotkany na drodze zatrzymywał się i spoglądał za nami. Zwracaliśmy powszechną uwagę...
— Nic dziwnego! Małoż jest gapiów! — zauważyła Maryla.
Po konwalijkach nastąpiły fiołki i cała dolina Fiołków pokryła się niemi. Ania dążyła pośród nich do szkoły, ostrożnie stąpając i obejmując je wzrokiem pełnym miłości, jak gdyby chodziła po poświęconej ziemi.
— Nieraz — zwierzała się Dianie — kiedy przechodzę tędy, najzupełniej jest mi obojętne, czy Gil... czy ktokolwiek inny w klasie zajmie pierwsze miejsce. Lecz kiedy jestem w szkole, doznaję zupełnie innych uczuć i staję się znowu ambitną. Takie to są we mnie dwie rozmaite Anny. Nieraz przychodzi mi na myśl, że dlatego zapewne jestem takim niespokojnym duchem! Jeśli byłabym tylko jedną Anią, życie płynęłoby mi wprawdzie daleko spokojniej, lecz ani w części tak zajmująco.
Był piękny wieczór czerwcowy. Drzewa sadów stały znowu w pełni różowego kwiecia, żaby rechotały chórem w błotach, okalających Jezioro lśniących wód, a powietrze pełne było słodkich zapachów pól koniczyny i balsamicznej żywicy lasów. Ania siedziała u okna swego pokoiku. Zajęta była odrabianiem lekcji. Gdy ściemniło się w tym stopniu, że nie mogła już dłużej czytać, pogrążyła się w zadumie, zatopiwszy wzrok w gałęziach Królowej Śniegu, osypanej znowu pąkami wspaniałego kwiecia.
Właściwie pokoik na facjatce nie zmienił swego wyglądu. Ściany pozostały równie białe, poduszka do igieł równie twarda, zaś żółte krzesła tak samo żółte jak ongi. A jednak charakter pokoiku uległ pewnej zmianie. Pełen był jakiegoś nowego żywego i silnie pulsującego ducha, zdającego się go przenikać, a duch ten był absolutnie niezależny od książek szkolnych, mundurka i wstążek dziewczęcia tu mieszkającego, a nawet od pękniętego niebieskiego dzbana, napełnionego kwiatem jabłoni. Zdawać by się mogło, że wszystkie sny i marzenia, snute we śnie czy na jawie przez niezwykle żywą mieszkankę tego pokoiku, oblekły się w widoczną, choć niematerialną formę, i osnuły nagie ściany najwspanialszymi tkaninami barw tęczowych i blasków księżyca. [...]
[25.04.2025, Toruń]
Marek Hłasko niewątpliwie miał rację....
OdpowiedzUsuńNie znałam imienia Zbywoj...
OdpowiedzUsuńjotka