2.
Kelnerka przyniosła mi kawę, sączyłem ją bez cukru, czarną, apetyczną, a tuż po obiecanym obiedzie przysiadła się do mnie pani Honorata Krupska, właścicielka hotelu i okazało się, że nie była to kobieta, która przyjmowała mnie przed kilkunastoma minutami, ale ta, z którą rozmawiałem przez telefon przed miesiącem.
- Dzień dobry, nazywam się Adam Karski i dzwonię z Warszawy w sprawie pokoju, który chciałbym zamówić na cały lipiec i może dwa tygodnie sierpnia… w każdym razie na pewno na lipiec – tak właśnie rozpocząłem telefoniczną rozmowę.
Po drugiej stronie była kobieta, jak się później okazało, właścicielka pensjonatu.
- Owszem, na lipiec mamy wolne miejsca, więc mogę pana zapisać. Widzi pan, w chwili obecnej odnawiamy pokoje, ale do połowy czerwca będą gotowe. Jedynkę pan sobie życzy czy dwójkę, bo tylko takimi pokojami dysponujemy?
- Jedynkę. Przyjeżdżam sam.
Kobieta zanotowała moje nazwisko, a następnie ustaliła cenę pokoju i poinformowała mnie o usługach na jakie mogę liczyć. Ja też robiłem notatki i dokonywałem pobieżnych obliczeń, i w końcu doszedłem do wniosku, że koszt pokoju wraz z posiłkami nie jest wygórowany, więc potwierdziłem zamówienie. Wymieniliśmy potem uprzejmości, a kobieta zapewniała, że będę zadowolony z pokoju i w ogóle z miasteczka i okolic.
- Niech mi pan powie, skąd się pan dowiedział o naszym hoteliku? - zapytała.
- Znajomy zarekomendował mi to miejsce – odparłem, lecz nie była to prawda. Parę dni wcześniej obejrzałem sobie w sieci szczegółową mapę Warmii i Mazur i zupełnie przypadkowo znalazłem Bukowiec leżący nad jeziorem i wpadającą doń rzeczką, a wokół miasteczka rozciągał się gęsty las, który otaczał zanurzone w nim miasteczko. Do Bukowca, co dla mnie ważne, można się było dostać koleją. Niestety w chwili obecnej nie posiadałem auta, bo mój stary opel srodze dogorywał i byłem szczęśliwy, że znalazłem maniaka motoryzacji, który odkupił go za taką cenę, za jaką mój gruchot był wart.
- Miło to słyszeć - odparła krótko i wyobraziłem sobie, że wypowiedziała tych parę słów ze szczyptą radości na twarzy. - Ale tak samotnie się pan do nas wybiera?
Kobieta umilkła nagle, uświadomiwszy sobie, że może nie powinna tak bardzo wkraczać w moją prywatność, ale mnie wcale to nie przeszkadzało, a że zwykle byłem otwarty na ludzkie gadanie, co niestety graniczyło często z naiwnością, odparłem prostolinijnie:
- Jestem pisarzem i chciałbym dokończyć pisanie książki w ciszy i spokoju.
Usłyszałem jakiś poszum zachwytu w telefonie, po czym kobieta stwierdziła, że ma na końcu języka pewną opowieść, ale jeżeli zechcę jej wysłuchać, to stanie się to dopiero wtedy, gdy przyjadę. I w ten sposób zakończyliśmy rozmowę, chociaż wtedy pani Honorata starała się jeszcze przekazać mi instrukcję, według której najłatwiej mi będzie trafić do hotelu wysiadając z pociągu, bądź też opuszczając autobus na dworcu. Odpowiedziałem, że dam sobie radę.
Ta sama kelnerka przyniosła mi obiad, najpierw pierwsze, a potem drugie danie. W jadalni sukcesywnie pojawiały się kobiety i mężczyźni. Doliczyłem się dziewięciu osób, z którymi wymieniłem uprzejmości, ale nie wdawałem się z nimi w rozmowę – zbyt mało je znałem, a w zasadzie w ogóle nie znałem nikogo z zamieszkujących pensjonat Irys i jeśli w ogóle można mówić o jakichś relacjach pomiędzy nami, to była to dociekliwa acz nieskoordynowana wymiana spojrzeń. Do drugiego dania dostawiono każdemu z nas szklaneczki z truskawkowym kompotem. Wypijałem go powoli, tak jak wcześniej wolniutko opróżniałem filiżankę kawy. Goście – mieszkańcy hotelu – zaczęli rozchodzić się do swoich pokojów, to znów opuszczali jadalnię i udawali się „na miasto”. Wtedy podeszła do mnie właścicielka pensjonatu, usiadła naprzeciwko mnie przy stoliku i wydała głośne polecenie kelnerce, aby przyniosła nam po herbacie, ciasteczku i kieliszku winiaku.
- Mam z panem do pomówienia – zaczęła patrząc mi w oczy. - Prawdę mówiąc, nie byłoby tematu, gdybym nie usłyszała, że jest pan pisarzem.
Na chwilę zamilkła, gdyż w międzyczasie nadzwyczajnie szybko poruszająca się pomiędzy kuchnią a jadalnią kelnerka wniosła na tacy zamówienie swej przełożonej. Wydaje mi się, że kobiety ustaliły tę obsługę wcześniej, a wnioskowałem to z szybkości z jaką kelnerka podała nam herbatę, winiak i ciastka. Do szklanki z herbatą oboje włożyliśmy spory plasterek cytryny.
- To wszystko przez ten remont – kontynuowała. - Musieliśmy zaprowadzić porządek na strychu – rozumie pan, sanepid, nie chcieliśmy mieć kłopotów – i znaleźliśmy tam drewnianą skrzynię, a w niej dziesiątki kartek, zeszytów, rulonów i maszynowych kopii. Sama nie wiem, jak to się stało, że wcześniej nie zauważyliśmy tego znaleziska. Powód mógł być jeden – nasza kamienica miała znakomicie założoną dachówkę i przez całe lata nie było powodu, aby dokonywać jej naprawy. We wsi mówią, że nasza kamienica ma najlepszy dach, co chyba jest prawdą.
Słuchałem z zaciekawieniem, chociaż najciekawsze miało dopiero nadejść.
- Widzi pan, zajrzałam do środka, wieko skrzyni było otwarte, i wtedy dopiero przypomniałam sobie, że za czasów moich rodziców, którzy tutaj gospodarowali zaraz po wojnie, tę mansardę, której się pan tak domagał, wynajmowała stara nauczycielka, jeszcze przedwojenna, która po wojnie uczyła w naszej szkole podstawowej Któregoś dnia wpadła na pomysł zorganizowania konkursu na napisanie pamiętników powojennych. Chodziło jej głównie o to, aby uzyskać wiedzę o Bukowcu i okolicach (podobał się jej Bukowiec), bo jak się pan zapewne orientuje, żyjemy tu na ziemiach odzyskanych. Matka mówiła mi, że po ogłoszeniu konkursu na adres hotelu przychodziło mnóstwo pamiętników z najróżniejszych części kraju i to przerosło oczekiwania pani Brzezińskiej (tak się nazywała ta pani). Niestety popełniła błąd nie wtajemniczając w przedsięwzięcie innych osób, nie dość energicznie zabiegała o to u kierownika szkoły, kto ja tam wie, no i wkrótce zapomniano o tym, że to stara nauczycielka była autorką konkursu. Matka opowiadała mi, że każdą wolną chwilę pani Brzezińska spędzała na czytaniu dosłanych materiałów, zamierzała je pogrupować, zrobić jaką wystawkę w szkole, ale stała się rzecz przykra, tragiczna – nauczycielka zginęła pod kołami ruszającego ze stacji pociągu, nieostrożnie wchodząc do wagonu. Całe miasto popłakało się, gdyż Brzezińska była lubiana przez dzieci i rodziców, szanowano ją, a na jej pogrzeb stawiło się, bez przesady, całe miasteczko. Matka opowiadała mi, że starsza pani nie miała nikogo bliskiego z rodziny, wojna zabrała jej rodziców, brat zginął w obozie, a o dalszej rodzinie nigdy nie mówiła, więc – powtarzam słowa matki - naszym obowiązkiem będzie uprzątnąć mansardę i tak oto wszystkie rzeczy starej nauczycielki zostały wyniesione na strych. Moja matka nie miała czasu na przeglądanie pozostałych po nauczycielce rzeczy. Pan rozumie, że w tych wczesnych latach pięćdziesiątych cała uwaga moich rodziców skupiała się na utrzymaniu hoteliku, który funkcjonował przed wojną, to znaczy należał do niemieckiego małżeństwa. Zatrudniało ono moją matkę i ojca w tych paskudnych czasach. Po wojnie właściciele hoteliku wyjechali z większością Niemców, a rodzice przejęli ten pensjonat. W czasie gdy Irys należał już do mojej rodziny, nie było łatwo prowadzić prywatnego hotelu – upaństwawiano niemal wszystkie przemysły i usługi należące do osób prywatnych. Nasz rodzinny pensjonat pozostał nietknięty przez ówczesne władze. Wydaje mi się, że kluczową rolę odegrał pewien pułkownik SB, który przez kilkanaście dni pomieszkiwał tutaj ze swoją kochanką. Moi rodzice dokładali wszelkich starań, aby zadowolić tego pana i dużo młodszą od niego kobietę. Zdaje się, że pułkownik był bardzo zadowolony z usługi i na pytanie ojca, czego ma się spodziewać od władz w kwestii hotelu, odparł, że uczyni, co w jego mocy, aby tak szlachetnemu małżeństwu (tak właśnie się wyraził) nie uczyniono krzywdy. Obiecał, że przyjedzie do nas kiedyś i tak się stało – rok później odwiedził nas, choć już z inną kobietą, znacznie starszą, która okazała się być panią pułkownikową. Kiedy w rozmowie telefonicznej usłyszałam, że jest pan pisarzem, pomyślałam sobie, że może pan przejrzy te teksty i spróbuje coś z nimi zrobić… może wskrzesi pan pamięć o starej nauczycielce, a może znajdzie pan coś ciekawego w tych zakurzonych szpargałach. Poprosiłam, aby wniesiono tę skrzynię do pana mansardy. Dobrze zrobiłam?
Odpowiedzią był mój uśmiech i niemal niewidoczne skinienie głową. Kiedy wypiliśmy już herbatę i drugi kieliszek winiaku, a pochłonięte szybko ciasto obsypałem komplementami, pani Honorata wymieniła ukradkowe spojrzenia z kelnerką.
- No, skończyły się prace. Może pan się udać na górę. Krystyna wskaże panu drogę.
[06.06.2025, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.