3.
Po otwarciu drzwi rzucała się w oczy lśniąca tafla dwuskrzydłowego okna składającego się z sześciu szyb, o nieskazitelnie białych ramach; wychodziło ono na główny plac w mieście, na południe. Po stronie zewnętrznej, co stwierdziłem podchodząc do okna i uchylając je, znajdowała się plastykowa, w kolorze jasnego drzewa roleta z podwieszoną u góry skrzynką, a po bokach prowadnicą, po której przemieszczały się poszczególne elementy rolety, kiedy pociągnęło się za sznurek zwisający pionowo ze skrzynki. Dwa skrzydła okna miały wysokość co najwyżej 70 centymetrów, a każda z sześciu szybek stanowiła prostokąt o wymiarach mniej więcej 20 na15 centymetrów. Gdyby okno nie wychodziło na południe, pewnie brakowałoby naturalnego oświetlenia wewnątrz mansardy, ale panował w tym miejscu przyjemny, ciepły klimat, zwłaszcza że cały pokój pomalowany był na akrylową biel, co sprawiało wrażenie, że było jaśniej niż mogłoby się wydawać, zważywszy na niewielką powierzchnią mieszkanka. Pod parapetem przymocowany był kaloryfer – jedyny punkt grzewczy, jak dla mnie całkowicie wystarczający do ogrzania pokoiku nawet zimą, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że okno wychodziło na wschód. Przed oknem znajdował się stolik wraz z dwoma krzesłami. Mebelki te pomalowane były na biało, co dodatkowo sprawiało poczucie czystości w tym miejscu. Wolną przestrzeń pomiędzy stolikiem i drzwiami wypełniał beżowy dywanik. Przechodząc od drzwi po prawej stronie stało łóżko, jednoosobowe wprawdzie, ale wystarczająco obszerne, aby móc dać wygodę dla strudzonego po długim dniu ciała. Lewą część mansardy wypełniała dwudrzwiowa szafa na ubrania w kolorze jasnego orzecha, a za nią, niewidoczne na pierwszy rzut oka dwie pufy oraz skrzynia, którą wniesiono tutaj po starannym odkurzeniu i wyczyszczeniu jakąś przyjemnie pachnącą pastą. Nie to, że byłem zmęczony, ale poczułem nagłą senność i z przyjemnością pozbywszy się zewnętrznej odzieży, wcisnąłem swoje ciało pod kołdrę, lecz po chwili wstałem, podszedłem do skrzyni i wyciągnąłem z niej pierwszy z brzegu plik kartek formatu A4. Przeniosłem je do łóżka i zacząłem czytać.
Bardzo się ucieszyłam, kiedy przeczytałam o konkursie w tygodniku, w którym ukazała się pani wypowiedź. Ten nasz pobyt na ziemiach odzyskanych, to nasze szczęście, bo co myśmy przeżyły w swoim życiu, to Bóg jeden wie. Moi dziadkowie ze strony ojca i matki żyli na Wołyniu, a gdy pomarli został mój ojciec, matka i ja. Ojciec mój – Mateusz jego imię – podczas niemieckiej okupacji wykazał się wielka odpowiedzialnością i sprytem. Był rok czterdziesty trzeci, wczesna wiosna, a ojciec pewnego dnia widząc, że źle się dzieje na świecie, i to nie tylko ze względu na Niemców, postanowił wyprowadzić nas z naszej rodzinnej wsi, bo już wtedy słyszało się o banderowskich zbrodniach na Polakach. Sprzedał inwentarz i maszyny, a za uzyskane pieniądze zabrał matkę i mnie aż pod Białystok, gdzie mieliśmy krewnych, nie bardzo bliskich ale porządnych ludzi, którzy nas do siebie przyjęli, a chociaż biednie się w tej Wólce Popowej żyło, to nikt nie narzekał, czasy były ciężkie, bo Niemiec wciąż panował nad nami, ale z biegiem czasu folgował nieco, bo to już w czterdziesty czwartym czuł, że przyjdzie mu uciekać do swoich za Odrę. Nam w tej Wólce żyło się dobrze, ale mój ojciec to taki duch niespokojny był i tylko czekał, aż jaki pociąg od Litwy czy Białorusi na Ziemie odzyskane powiezie przesiedleńców. Mogliśmy wprawdzie pod Białymstokiem pozostać, ale ojciec na swoim postawił i zaraz potem, jak Hitler się skończył, ojciec nogami wierzgał, aby tylko na pociąg się dostać, na zachód. Ktoś tam z władzy ledwo utworzonej przeciwstawiał się, bo to ludzie z Białostocczyzny na przesiedleńców się nie kwalifikowali, lecz ojciec przypomniał, że jest z Wołynia przecież i miejsce w towarowym wagonie mu się należy. Tedy doczekaliśmy się swojego pociągu, wagonu, do którego wzięli my jedną krowę i stadko kur – reszta w Wólce Popowej u rodziny została, bo to wszak oni wcześniej przyjęli nas, więc i konia my zostawili, którego tatko za ostatnie pieniądze jeszcze w czterdziestym czwartym kupił i świnki dwie, i gąski. Ale, ojciec matce prawił – tak trzeba było, a tam na zachodzie, jak mówili, gospodarstwo my dostaniemy duże i piękne. Pojechaliśmy więc. Transporty szły naWarmię, Pomorze Grańskie, na Szczecin; inne bardziej na południe, nad Odrę i Nysę Łużycką, w stronę Wrocławia i Sudetów. Nie było określonego miejsca docelowego; jedni czekali do końca, inni, tacy jak my decyzją ojca wysiedliśmy gdzieś na pograniczu Warmii i Mazur, podejrzewam, że ojciec zachwycił się krajobrazem – lasem, uprawnymi polami oraz rzeczką i jeziorem. Wysiedliśmy na dworcu w pobliskim miasteczku Bukowiec, gdzie pani obecnie mieszka i skierowano nas na północ, niemal wzdłuż rzeczki, bo tam były obszary niezasiedlone. Wioseczka nazywała się jeszcze z niemiecka - Waldtal (dzisiaj nosi dziwną nazwę – Leśniczówka). Układ wioski był taki: rzeka, las, dalej droga wiejska, zabudowania i pola uprawne poprzedzielane szerokimi łąkami. Rzeczka wpadała do jeziora, które z kolei w całości niemal otoczone tyło świerkowym, sosnowym i w paru miejscach bukowo-brzozowym lasem. Ojciec podjął decyzję, aby objąć w posiadanie ostatnią zagrodę, najbliższą jezioru. Ziemia była tutaj taka sama jak w całej wiosce, ale bliskość wody zrobiła na ojcu największe wrażenie, a na dodatek pośród pozostawionego przez dotychczasowych mieszkańców sprzętu w stodole znajdowała się całkiem dobrze wyglądająca łódź, a znaleźliśmy też sieci, wędziska; także sporo rolniczego sprzętu. Ale chociaż na polu bujało się soczysto-zielone żyto, to ojciec kierował swoje kroki ku jezioru. Zaciągnęliśmy więc łódkę, w niej dwa wiosła i sieć nad jezioro, do małej przystani z wychodzącą w jeziorną toń kładkę; ojciec, który nigdy nie parał się łowiectwem, wypłynął w księżycową noc na jezioro w poszukiwaniu ryb. A ja z matką nie mogłyśmy nadziwić się, jak to nasze jezioro jest czyste. Wróciłyśmy do zagrody i pierwszy chyba raz od tygodnia zasnęliśmy w wygodnej, poniemieckiej, niezniszczonej pościeli i spałyśmy, aż dobrze przed szóstą, powrócił z łowów ojciec – zadowolony, bo w sieci znalazło się kilka karasi, płoci i linów – połów niezbyt udany, ale pierwszy, podczas którego gromadzi się doświadczenie. W ten pierwszy dzień na nowym miejscu mieliśmy prawdziwą ucztę, bo to i krasula dała sporo mleka, kury, chyba też z tej radości, zniosły parę jajek, kiełbasa i ser zostały nam z podróży, a i kanka bimbru z Wólki Popowej się odnalazła i nawet ja, choć zwykle nie pijąca, skosztowałam, ażem się zachłysnęła. No ale ryby ojca były najważniejsze – wyprawiła je matka i usmażyła na maśle, którego kawałki jeszcze mieliśmy.
Po śniadaniu, które chyba z godzinę trwało, wzięłyśmy się z mamą za porządki. Wstyd było bałagan po sobie zostawić, skoro zastaliśmy porządek właśnie. Cóż, że Niemcy tu żyli – mamy być gorsi. Tatko zaś gospodarstwo oglądał. Z samych przecie ryb wyżyć się nie da, żyto trzeba ściąć, gdzieniegdzie kartofle wykopać, no i zagospodarować ziemię na rok przyszły. Czym ciąć i czym zebrać kartofle – to nurtowało ojca.
Tymczasem przed południem dwaj milicjanci na motorach przyjechali i poczęli z ojcem rozmawiać, przy czym i ja z matką słuchaliśmy wytrwale. I dowiedzieliśmy się, że ojciec źle zrobił opuszczając nas na noc, bo banda Werwolfu grasuje nieopodal i lepiej się z nimi nie stykać, nie prowokować. Dowiedzieliśmy się też, że w sąsiedniej zagrodzie gospodarzy niemieckie małżeństwo. Oboje po sześćdziesiątce opuścić tych ziem nie chcą, wolą umrzeć na swoim, a ciekawe jest to, że polski język znają, szczególnie Greta, bo Johann jakby mniej słów pamięta, i według milicjantów pewnie na siłę tych ludzi władza nie wyrzuci, bo niby do kogo mieliby jechać, skoro dwóch ich synów służyło w Wehrmachcie, ale polegli gdzieś w Normandii albo w Belgii. Kolejna sprawa, o której mówiono to, że za tydzień dwa przyjeżdża mierniczy, który wymierzy pola we wsi i odtąd będziemy już gospodarzyć na prawie… no i szykuje się we wsi spis narzędzi i maszyn, bo to żniwa za pasem, a trzeba zebrać wszystko z pól, co się da i pomóc sobie nawzajem. I jeszcze jedno – min w wiosce i okolicach, na szczęście, nie podłożono, bo to Niemcy tu żyli albo min pod koniec wojny zabrakło… ale na ten Werwolf trzeba uważać; w miasteczku stacjonuje oddział żołnierzy, ale do wykurzenia band trzeba więcej ludzi. […]
Poległem w czytaniu, zostawiając sobie jeszcze wiele kart tego pamiętnika. Nasunąłem kołdrę na głowę. Sen przyszedł szybko i bezboleśnie.
[25.06.2025, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.