CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

29 października 2013

Gęby alergia na polityków

Gęba ufna w samokształcenie, od czasu do czasu czyta, co ma do powiedzenia internetowy świat zawiści. Się Gęba przyzwyczaiła do tego, że anonimowa bezkarność w sieci rodzi setki i tysiące radosnej twórczości, której celem jest besztanie z błotem przeciwnika, przy czym urzekająca w tym wszystkim jest słowotwórcza poetyka wypowiedzi autorów, do których Gębie jakże daleko.
Posłyszała Gęba, że niejaki pan Deresz do tego stopnia mocno był zniesmaczony kolejnymi rewelacjami słynnej komisji pana M., iż napisał był w niniejszej sprawie pismo do pani marszałek sejmu, aby znalazła sposób na umniejszenie roli sejmowych dendrologicznych ekspertów od zamachów, w myśl powiedzenia: „kończ waść, wstydu oszczędź”. Tako też buszując po sieci, Gęba dopadła pewnego bloga, wywodzącego się z salonu, aby wyczytać w nim, że pan Deresz, a jakże, był agentem bezpieki. Gęba, aczkolwiek podle wykształcona, zebrała do kupy te fakty, aby wyciągnąć następujący wniosek. Onemu blogerowi widać nie spodobał się głos sprzeciwu pana Deresza wobec naukowej erudycji komisjonarzy i aby ukazać społeczeństwu prawdziwe oblicze męża pani Joanny, która zginęła pamiętnego 10 kwietnia, tudzież wyjaśnić, czemu w ogóle ów głos się pojawił, postanowił wyjawić agenturalną przeszłość pana Deresza. Pewnie, gdyby ta przestroga nie poskutkowała, pan bloger-salonowiec ujawni wkrótce kolejne rewelacje, ot, choćby takie, że pan Deresz chwyta i wiesza psy, albo zjada na śniadanie cygańskie dzieci.
Oj Gębo, na co ci przyszło, że wkraczać musisz na obszary dostępne dla psychiatrów.
A Gęba, jak to Gęba, bieży dalej w ślepe uliczki psychiatrii i hipokryzji. Otóż i wywiedziała się, że w Dolnośląskiem wypłynął protest niemały, albowiem miało się okazać, że jeden poseł PO miał zachęcać do głosowania na swego kandydata, oferując pomoc w znalezieniu interesującego miejsca pracy w zamian za oddany głos poparcia. Ale się narobiło!!! Gęba spodziewa się przyjazdu do Polski śmietanki dziennikarstwa politycznego z całego świata. Matko jedyna, toż to niewiarygodne, niesamowite, przekraczające ludzkie pojęcie, że poseł miałby załatwiać robotę po kumotersku, za przysługę.
Gęba zalała się łzami śmiechu, albowiem wie, że to, co dzisiaj na jaw wychodzi w kontekście wyborów do władz regionalnych na Dolnym Śląsku, jest normą w Polszcze, wręcz obowiązkiem świadczenia dobra za lizanie pewnej części ciała. A niech cię, bracie pośle, aleś Hamerykę odkrył.
Nie powiem, rzecze Gęba, bywają subtelniejsze sposoby świadczenia dobra, choćby na rzecz własnej rodziny. I w tym miejscu Gęba przytacza taką okoliczność. Pewien poseł X zatrudnia w swej kancelaryi prawnika Y. W tymże samym czasie prawnik Y zatrudnia w swojej z kolei kancelaryi córkę posła X. Prosto, czytelnie, krótko i węzłowato.

Gęba – pewnie nic już się na to nie poradzi – ma alergię na polityków i politykę. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby nie polityka, bloger-salonowiec nie okładałby pana Deresza po łbie agentem, a córeczka posła X, gdyby nie polityka, grzecznie czekałaby każdego miesiąca, kiedy na jej konto wpłynie kolejny zastrzyk „kuroniowego” grosza.

27 października 2013

Taka sobie chatka w tajdze




"Na wzgórzu polana, na polanie chatka. Chatka taka sobie, raczej szopa, na trzynaście-czternaście bierwion, z jednym okienkiem, bez sieni, a czasem i bez dachu. Kto od niepamiętnych czasów buduje takie chatki rozsiane po całej tajdze? Wiosną przychodzą jacyś ludzie, naścinają co równiejszych sosen, okorują... A pod jesień w pogodne dnie, pracując na trzy-cztery topory, postawią w ciągu tygodnia. W pobliżu znajdzie się i glina, i kamień - zbudują piec i komin wyciągną aż na dach, i pryczę sklecą - żyć, nie umierać..."*
To na początek. A komu nie w smak najprostsza radość życia najprostszego, niech żałuje, bo nie wie wszystkiego. Czasami taka radość wypływa z naturalnego biegu rzeczy, innym razem staje się samą koniecznością, kiedy dostaje się zadyszki życiem zaganianym.
Szukszyn przyssał się swoją twórczością do prostoty życia, do tych małych-wielkich spraw zwykłych ludzi, dla których miejska cywilizacja oznaczała zagubienie i odwrót od wartości wyznawanych tam, gdzie natura wytycza bieg wydarzeń.
* fragment opowiadania "Chce się żyć" Wasilija Szukszyna.

26 października 2013

Emigracja - reaktywacja

A cóż to za zmiana zaszła? Kawiarennik na emigracji. W otulonej brzozami letniej gęstwinie zaszył się, jak czatujący na płochą zdobycz zwierzynę. Przepadła z kretesem kamieniczka i ogród, i izba, w której biesiadowali. Radca Krach miał się jako pierwszy przekonać, jak tam gospodarzowi jest na tej emigracji, a że na podorędziu miał doktora Koteńkę, zapuścił motor renówki i pojechali. 
Szmat drogi do tych lasów rumianych od październikowego słońca, lecz w końcu dopięli swego, stanęli przed dawniejszą leśniczówką. Dźwierze otwarte, zapach grzybni, płonących w kominku polan. Adam w pokoju, zanurzony w fotela senną miękkość. W telewizorze Bajkał. Sen zmógł Adama. Po cichutku podchodzą, a radca Krach ciepłe swoje dłonie na oczach kawiarennika kładzie, "niespodzianka", krzyczy. Ten zrywa się na równe nogi, odwraca ku niespodziewanym gościom. Już się witają.
Minęło pół roku z odkładem.
Maria krząta się po kuchni. Maria zdecydowała się jako jedna, jedyna na emigracje tutaj, bo student nie czekał na nią.
- Jak pan mógł, tak bez pożegnania? W dodatku zostawił pan wszystko. Te pokoje wprawdzie nie świecą pustką, lecz przecież należały do pana - refleksyjnie odzywa się radca Krach.
- I wciąż pan szuka swego miejsca. Pozdrowienia od pani Zofii. Brak jej pana - dodaje Koteńko.
Wypijają więc za spotkanie. Krach z Koteńką spostrzegają zmiany. Adam jakby się postarzał, a i Maria lekkość swą zatraciła i urodę zgubiła. Przysiada do nich, wnosząc kawę i jeszcze ciepłe, z pieca wyjęte rogaliki różanym nadzieniem.
- Kiedyż pan się w końcu ustatkuje? - zrzędzi radca - ile razy trzeba panu zaczynać życie od nowa.

25 października 2013

Gęba została podsłuchana

Gęba, za przeproszeniem Jaśnie Państwa, ma w bardzo, ale to bardzo głębokim poważaniu, te podsłuchy, co to Panią Merkel od sojusznika spotkały. Bo Gęba wie, że polityka honoru nie ma za grosz, są tylko interesy, a interesem Gęby jest nie cedzić słowo po słowie, lecz gadać swoim słowem, otwarcie, nie skrycie.
Za tę zresztą przywarę Gębie parę razy się po gębie dostało, ale Gęba to taka osobliwość przedpotopowa, że nijak zmienić się nie może i nie chce. 
Gęba nazywa rzeczy po imieniu, tak jak stoją, albo i leżą. Czasami tylko ozora sobie strzępić nie chce na pierdoły, ot choćby takie, które profesory wyrażają na temat upadłej brzozy. Zawsze w takich razach wyraz gęby Gęby zmienia się nie do Smoleńska, wróć! nie do poznania i czym prędzej na mszę daje za wyleczenie się z głupoty, bo jak dotąd, nie wynaleziono szczepionki przeciwko tej mrocznej przypadłości.
I to na tyle, jeszcze tylko Gęba machnie łapką nasłuchującym służbom na pożegnanie.

10 października 2013

Kuszenie michalika

Gęba, o czym rozpowiadają emigrujący ptaszkowie, dzieciństwo miała trudne, rodzinę na zdjęciu, a życie na bezustannym poszukiwaniu miłości przepędzone nędznie a durnie. Ech, marzyła sobie Gęba, aby ukochać kogoś, kto by się nią zajął porządnie, od biologii poczynając, na transcedentalnym doznaniu skończywszy. Myślała Gęba myślała, łeb jej puchł od nadmiaru pomysłów na skończenie z życiem nudnym, pustym i beznamiętnym, aż wreszcie, dziesiątą godzinę na myśleniu twórczym spędzając, przemyślała sobie, że potrzebuje kogoś, kogo można uwikłać w miłość.
Takową postać sobie upatrzyła.
Czcigodnego zacnego pana odnalazła w pewnym domu, przy stole obiednim, gdzie kończył właśnie ucztę, na której kolejne pożerał rozumy. Czekała czas jakiś, zanim arcyczłowiek w słusznym wieku, z posiwiałą od rozmyślań skronią, skończy medytację nad człowieczym losem i wlazła bez pukania do wnętrza skromnego salonu.
Ze łzami w szelmowskich oczach Gęba podjęła trud kuszenia nieszczęsnej ofiary.
- A ukochasz ty mnie, jam słaba, porzucona, z łoża nieprawego, przez los po mordzie pokarana, bez nauczonej miłości, bez opieki, w okrutnych czasach chowana, jak jakieś zwierzę bydlęce, abo i gorzyj.
A weźmiesz ty mnie na swawolę pokochania mego obdartego przez los jestestwa? A pokażesz mi swoją miłość? A wykorzystasz moje oddanie. Jam twoja, tu w tym oto salonie, ale też na polanie słonecznej, w przeciągu, na drągu, na wieki wieków.
Trzeba było spojrzeć w te zacne oczy mędrca? Ile w nich łez wylało się na kobierzec ręcznie robiony, a serce ledwo przeżyło ze współczucia na marnym Gęby losem. Juże podszedł do prowokatora czynów występnych, utulił w ramionach jego potarganą, do serca przytulił, ukochał całym swym majestatem.
Spuśćmy zasłonę milczenia nad tym, co się działo potem.
Dość na tym, że przewrotnej Gębie udało się w ten sposób sprowokować do mało szlachetnych czynów pana biskupa michalika, który teraz cierpi srodze, będąc ofiarą niedorosłej i niedorastającej mu do stóp rozumem Gęby, która w sposób bezlitosny wykorzystała stan duchowny, aby rozprawić się z Kościołem.
Post scriptum 1
Paszkwilowy charakter publikacji ma celowo charakter humorystyczny, albowiem styl tejże opowieści świadomie nawiązuje do żartobliwego tonu wypowiedzi arcybiskupa michalika na temat przyczyn pedofilii. Żartobliwy? Bo na poważnie nie da się zjeść tego suchara.

A temu panu poniżej - dziękujemy.
Post scriptum 2
Gęba haniebnie wykorzystała do niecnych swoich celów konterfekt jegomościa, tudzież celowo ortograficznie pomniejszyła nazwisko tegoż.

07 października 2013

POKÓJ Z WIDOKIEM NA KOPIEC (2)

Kobiety wreszcie biorą się za łby rozmowy. Władysław zaczyna istnieć swoim rozbrajającym uśmiechem, wysublimowanym i szczerym, choć zerka już na „Gazetę”, przywdziewa na nos okulary, kiwając głową spożywa jakiś tekst z pierwszej strony. Doskonale wie, że przy gościach się nie czyta, ale Szymanowa nie jest zwyczajnym gościem. Od pradawnych czasów się znają, lecz szacunek każe im sobie mówić po imieniu z tytułami „pan” i „pani”. Czasami zresztą zrywają z tą tradycją. Radio szumi niewyraźnie wiadomości. Władysław czyta, pobiera ustami kropelki kawy, zachodząc w głowę, skąd nagle u żony ta zmiana reguł i dyscypliny. Od czasu do czasu podnosi oczy znad Krakowskiej, próbując uchwycić wątek rozmowy kobiet. A jeśli rozmowa, to czemu nie o lekarzach i szerzej – o medycynie.
- Ty wiesz, Eluniu, że jak poszłam do tego, co był w zastępstwie mojego, to zapisał mi takie nieznane tabletki. Powiedział, że po nich to i kręgosłup przestanie mnie boleć i noc prześpię jak należy. No i zaglądam do swojej książki, patrząc, rzecz jasna na skutki uboczne, a tam, zdziwisz się, „możliwość wystąpienia owłosienia na twarzy”, a to ujemny ma wpływ na wątrobę i woreczek żółciowy, to znów nie daje się mieszać z przeciwbólowymi, jakich używam. Władeczku, co byś ty powiedział, gdyby mi tak na stare lata wyrosły wąsy? Ech, ten czyta. Pytałam się. No dobrze, czytaj sobie. Dlatego, Eluniu, jeśli twojemu coś dolega (a przecież wiem, że dolega) i w końcu zdecyduje się na pójście do lekarza (oby ci się udało go zmusić), to zanim połknie tabletkę, przynajmniej zadzwoń, powiem ci, czy ma zażywać, bo dzisiaj ta chemia taka rozpanoszona, więcej szkodzi niż pomaga.
- Mojemu to już całkiem wszedł reumatyzm – opowiada Szymanowa – i jak wstanie, a nie rozchodzi, to i do roboty się nie nadaje. nacieram go spirytusem, choć mówi, że szkoda i że najlepiej to mu robią ukąszenia pszczół. czy to możliwe?
- Tak mówią, ale taki jad może być niebezpieczny. Jednemu chłopcu to kiedyś do buzi wpadła. Pamiętasz, zaraz po wojnie, na Sikorniku, gdzie mój chrzestny mieszkał. ledwo go odratowali, opuchł cały i gdyby tracheotomii nie zrobili, to by się śmierci nie wykręcił. Taki felczer Małecki mu zrobił. E, pewnie nie znasz, bo i skąd.
- A u nas na wsi był znachor, co każdemu pomagał, a ile porodów przyjął, a leczył tylko ziołami, pijawkami, bańkami, no i urok odczyniał. Ale przepadł bez wieści. Mówili, że najął się u jakiegoś aparatczyka, co miał żonę chorą na wszystkie choroby i już został, przedłużył jej życie, za co zamieszkał u tego pana, który, choć aparatczyk, potrafił docenić medyczną sztukę samouka. Ale tak o nim jedni mówią, drudzy, ze się rozpił i marnie skończył.
- Ech, ludzie zawsze gadają. No jak ci się widzi herbata. Prawdziwa angielska, śniadaniowa. Władek u Karmelitów którejś niedzieli spotkał dawnego podkomendnego, w Szkocji obozowali przed inwazją. On w tej Szkocji po wojnie się ożenił, ale po śmierci żony wrócił do rodziny, na Kleparz. Syna wychował i ten syn posyła mu paczki, a w nich całe mnóstwo różności: od kawy i koniaku po lekarstwa. No i od niego mamy te herbatę.
- Pyszności, Basiu.
Na chwilę milkną. Słońce bezczelnie oświetla wnętrze pokoju, prawie razi oczy. Ale to dobrze, zamyśla się Barbara. Taki spacer na kopiec dobrze im zrobi, byle by wrócić przed późnym popołudnie, bo burza niewykluczona.
- A co tam wyczytałeś? – żona zwraca się do męża – a pierwszych stron nie czytaj, bo się zdenerwujesz. Ty wiesz, Olusiu, jak on przeżywa to wszystko. Za Piłsudskim mu tęskno. A tu komuniści o wodzu nie pozwalają gadać. Nic to. Widzisz tę galeryjkę – to taki nasz ołtarzyk: popiersie Naczelnika, obrazek, zdjęcie a na stoliczku dwa albumy, w tym jeden od serdecznego przyjaciela z Belgii – też żołnierz.
- Wiesz przecież, kochanie, że nie zamartwiam się już i oceniam sprawy z dystansu. A że do Marszałka mam słabość, to inna historia.
- Wiesz, Oluniu, że Władysław był dowódcą kompanii reprezentacyjnej na Okęciu i witał zacne figury przybywające na pogrzeb wodza?
- Ech, pan Władysław i dzisiaj prezentuje się okazale, taki przystojny.

- To może ja już się ogolę na tę wycieczkę na kopiec.

06 października 2013

Bezdomni sprawiają problemy

Gęba jakiś niedawny czas temu spojrzała w telewizor nieopatrznie poczynionym zezem i się dowiedziała, że w pewnym miasteczku, gdzie Wisła nasz kochana na ostatnią prostą ku Bałtykowi zmierza, wpadnięto na pomysł uroczy, aby teren kolejowego dworca i ościennych chodników objąć czułym patronatem kamery. Nie koniec na tym. Sprytnej kamerce towarzyszy głos Wielkiej Siostry, który przywołuje do porządku gawiedź, aby zaniechała niecnych uczynków gorszących dobre imię stacji szerokotorowej. Kiedy więc przechodzień na chodniku przypali zapałką peta, dowie się, że tak czynić nie należy; kiedy ośmieli się ten czy ów podlać płotek lub krzaczek, urokliwy głos poprosi grzecznie o schowanie siusiaka do portek. Od takiej kamerki i dydaktycznych upomnień lektorki, od razu by się zrobił porządek, gdyby nie jeden, podejrzany przez Gębę fragment reportażu, w który ojciec chrzestny pomysłu, z powołania strażnik miejski, wyraził się z ubolewaniem, że wciąż pozostaje do uregulowania sprawa bezdomnych, którzy bezczelnie pokój społeczny zakłócają: słowem, z nimi są ciągle problemy.
A niech to gęś kopnie. Ludziska chcą kulturalnie, porządnie, apetycznie, a tu na dworcu pojawi się jeden z drugim bezdomny, na ławkę gruchnie swym przejrzałym ciałem, może i bąka puści, zachrapie podróżnym, zaśmierdzi nieczystym oddechem. Ot i problem gotowy. Czy taki jeden z drugim posłucha się pani z głośnika, aby nie śmierdzieć? A nic podobnego, nie tylko nie posłucha ale i swoim jestestwem nędznym naurąga praworządnym podróżnym.
Gęba dochodzi do wniosku, że wśród naszego pospólstwa nie brak takich, którzy urągają naszej estetyce. Taki bowiem stary, schorowany człowiek, z powłóczystą nogą, o kuli chodzący, czyż nie stworzy problemów? A taki dajmy na to cukrzyk, gdy przyjdzie mu na myśl upaść na pielęgnowaną, jak na Narodowym ścięta trawę, czy posłucha, aby nie leźć po niej? Czy taki bezrobotny, umorusany po pachy, po odwalonej robocie na czarno, czy kobieta z dzieckiem na wózku śmigająca do lekarza albo po kaszę w opiece, nie budzą negatywnych skojarzeń.
Jest całe mnóstwo ludzisków sprawiających problemy wychowawcze, myśli Gęba, i pora by zrobić z tym draństwem porządek. Jeżeli już ma się włóczyć, to nie w publicznym miejscu, gdzie urąga naszym oczom.
Post scriptum absolutnie nie ad vocem.

Gęba się dowiedziała, a ściślej przekonała, że jest do niczego, bo śmierdzieć, owszem, może wszystkim, ale nie groszem.   

04 października 2013

POKÓJ Z WIDOKIEM NA KOPIEC (1)

- To tylko ziołowe kropelki na spirytusie: kozłek lekarski, melisa, chmiel. Przepis mnisi.
Podnosi na nią te oczy rozespane jeszcze, choć to już po śniadaniu i ona przepływa pomiędzy kuchnią a stołowym z naręczem naczyń na ręku, na tacy taszczy to pobojowisko, a on ma jeszcze czelność poddawać w wątpliwość pory wypicia kropelek.
- Już lepiej zrobiłaby mi filiżanka mocnej kawy.
- Zapomnij o tym – sączy się jej głos, nie gderliwy a stanowczy, nawet bardziej stanowczy niż troskliwy, bo na troskliwość przyjdzie jeszcze czas, kiedy stan zdrowia, odpukać, ulegnie pogorszeniu, albo ta starość uczepi się jak rzep psiego ogona.
- Wypij te kropelki, a jak poczujesz się na siłach, to obiecuję, że pójdziemy dziś na Kopiec.
- Jeśli krople mają uspokajać, to skąd brać sił na wędrówkę? – myśli – a tu mnie karmią smacznie, ale chudo, ser, pomidory, chleb czerstwy i masło na prześwit, aby tylko poczuć smak i jeden plasterek szynki, jak na zbawienie czeka, do tego angielska herbata z mleczkiem, także chudziutkim, jak kibić małżonki.
- A proszek na rozrzedzenie krwi wziąłeś, czy mam sprawdzić?
Wziął, zażył, popił mdławą herbatą. I tak by sprawdziła. Może teraz wyjść na balkon. Ściąga tam „górę” piżamy i zaczyna gimnastykę: rozciąga ramiona, przykuca, skłony w lewo, w prawo, z obrotem, krąży głową, unosi kolana w wirtualnym marszu i ćwiczy głębokie oddechy. A dzień ostatecznie usiadł na pobliskiej lipie, na dachach blokowisk i spiczastych wieżach kościołów, na plantach i na dzielnicy jednorodzinnych domków, na ulicach i samochodach. Siedzi sobie ten dzień i łasi się do niego, chucha na policzki przyjaznym powiewem wiatru, rozgrzewa promieniami słońca, wtłacza w nozdrza świeży zapach róż i ściętej wczoraj trawy. Z tego dnia, gdy spojrzeć w prawo, wyłania się z porannej mgły zrudziały od pomarańczowego słońca Kopiec. Z Zapolskiej widać go doskonale. Podaje więc dłoń późnemu porankowi, wita się z lipcowym ciepłem, a nad głową już krążą dwie synogarlice, parka na wieki chyba związana z sobą, sobie nawzajem poślubiona. Wchodzi do pokoju, otwiera z kolei okno i przystępuje do codziennych swoich czynności: ścielenia małżeńskiego łoża, wycierania kurzu i przejeżdżania odkurzaczem dywanu. Zbliża się równa godzina, a z nią pora na wiadomości. Włącza więc radio. Jeszcze ma trochę czasu na to, o czym z kuchni przypomina ona.
- Położyłam ci na desce trzy kromki chleba i okruchy sera. Zapomniałeś o ptakach?
Nie zapomniał, tak jak jego żona nie zapomni przypomnieć mu o tym. Bierze więc do ręki swój wypielęgnowany, naostrzony, jedyny i najporęczniejszy nóż, kroi kromki chleba na wąskie wstążeczki, potem je sieka na drobniutką kosteczkę, a to fruwające małżeństwo już przysiada na balustradzie balkonu, już gruchając ciepłym dyszkantem siada na parapecie, zbliża się do przymocowanej na nim deseczki i zagląda do środka, niecierpliwie oczekując na śniadanie. Kiedy Władysław przenosi okruchy na desce do krajania chleba i wysypuje je na gładką gładź karmnika synogarlice podchodzą bliżej i w locie chwytają dziobkami kosteczki pokarmu, choć samiec zdaje się być odważniejszy lub bardziej zgłodniały.
Dzwonek do drzwi płoszy na chwilę ptaki.
- Pani Szymanowa, proszę do kuchni. Władek jak zwykle spóźnia się z przebraniem. Herbaty naleję.
- A ja mam ser dla pani Barbaro, świeże jajka i chleb. Dla pana Władysława gazetę kupiłam.
Szymanowa pojawia się regularnie tuż po dziewiątej we wtorki i piątki. Do miasta przyjeżdża na szóstą. Ma stałych klientów na wiejskie przysmaki. Jej ser twarogowy i dwa tygodnie w lodówce może leżeć bez szkody dla smaku.
Ubiera się pośpiesznie. Wkracza w tym swoim zużytym z szetlandzkiej wełny utkanym sweterku, który po latach coraz mniej od zimna chroni, wita się, całując Szymanową w rękę i do pokoju wprowadza.
- A o mnie nie zapominaj! Troszkę kawusi.
- Ten znowu. Mam ja z nim rwetes, Eluniu. Serce słabe a kawy się żąda. Słabiutkiej ci dam, zbożowej z kardemonem, jaką lubisz.
- Prawdziwą kolumbijkę lubię z kardemonem – poprawia – pewnie znów od święta, w niedzielę podasz.
- A w niedzielę podam, z Jackiem się napijesz.
Szymanowa już przy stole. Gaworzy o dzieciach, mężu, co przy pszczołach zajęty, bo znowu się wyroiły. Takie duszne ciepłe lato, więc się roją. Piszczy czajnik. Szymanowa wstaje.
- A siedź mi tam, przyniosę sama, dosyć się nabiegałaś od rana.
Elunia słucha. Chwali Władysława za wygląd. Po zawale już śladu nie zostało. Ten kiwa głową, kieruje wzrok w stronę kuchni, dając do zrozumienia, że to żony zasługa.
- To mówisz, że Jacek z misji powrócił?
- A tak, z dworca dzwonił. A zmęczony! Przesiadki miał z Rzymu i mówił, że w tej Afryce to tak zmęczony nie był jak po podróży. To mu powiedziałam, żeby się wyspał porządnie i niech przyjdzie jutro, bo nie chcę mieć go na sumieniu.
- Ale się naopowiada…
- Ta… Władek to tylko czeka, aby mieć z kim koniaku popróbować.
- A wolno ci pić, panie Władysławie?
Wnosi na tacy herbaty i dla męża kawusię słabą, odbarwioną mlekiem, choć, o dziwo, prawdziwą. On poznaje prawdziwą kawę po zapachu. Wstaje i rozstawia szklanki, najpierw gościowi, podkładając serwetki pod podstawki.
- Do herbaty będzie miód, a nasz Władysław skosztuje trzcinowego kubańskiego; mniej słodki a zdrowszy – oznajmia Barbara i po chwili przynosi słodycz, łyżeczki i garsteczkę rogalików z nadzieniem truskawkowym – kupiłam tam na rogu, przy przystanku. Zawsze świeże mają. Z Balic przywożą, czy z Niepołomic, nie pamiętam skąd. A Władysław jedynie koniak może, odrobinkę, zalecenia lekarza przy zawale, aby krew rozrzedzić, ale tylko naparsteczek i to po obiedzie, nigdy z rana.
- Co tam u was, pewnie żniwa za pasem – pyta Władysław, próbując wtrącić się do rozmowy.

- Nie przypuszczałabym, że po zawale można – odpowiada i zaraz powraca do wątku pana domu – żytko jeszcze tygodnia dobrej pogody oczekuje, a z pszeniczną jarką poczekać trzeba, to przez te czerwcowe upały, późno się podniosła i nie wykłosiła należycie. A Wojciech za to zajął się pszczołami i ule wywiózł do sadu. Popijają herbatkę, Władysław z rozkoszą macza spragnione usta w puszystej piance kawy, widać że się delektuje zapachem. (...)