CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 grudnia 2016

OFICERKI (II)

Oporządziła przedostatnią kurę i na niej w trymiga nagotowała kapuśniaku, a oddzielnie kartofli, bo nie miała takiego wielkiego gara, aby przygotować zupę dla całej kompanii. A tą kompanią to pewni przesada, ale ten Sybirak zwoła przecież swoich najbliższych kompanów, utrudzonych wojną i długim marszem, a tu mróz taki, że byle co by zjedli, lecz nie u niej - ona postara się o to, aby było i ciepłe i tłuste. Front przejdzie to z dziewczynkami pójdzie na wieś. Już tam nie poskąpią jej niczego, choć sami przez te kontyngenty zbyt wiele nie mają.
- A ten wciąż oficerki czyści - powiedział ni to do siebie, ni do męża, który, a jakże, ubrał się odświętnie, założył te buty i co chwila na nie zerka, a jak jaką plamkę na nich zobaczy, to znów na stołeczku przysiada, wyciąga szmatkę z komódki i czyści.
- Lepiej byś z dziewczynkami nakrył do stołu. Krzeseł bys poprzynosił od sąsiadów.
Zrobił to. Najpierw stół rozłożył, dwa obrusy na nim położył, rozpostarł je dokładnie, aby żadnym zbędnym kantem nie kłuć w oczy gości. Dziewczynki ustawiały talerze; tych starczy, ale ze sztućcami będzie kłopot, chociaż może wojskowi przyjdą z własnymi niezbędnikami. Wybrał się do sąsiadów po krzesła i stołki. Powrócił i najpierw poprzestawiał je w myśli. Dwa taborety przy parapecie postawił; są szerokie, przy nich zjedzą z Heleną.
Czekali.
Helena pożałowała, że nie umówili się na konkretną godzinę. Wszystko w biegu, spontanicznie. Władysław uspokajał. Na pierwszą jak nic się zejdą. Teraz mają zbiórkę, jakąś odprawę. Najpierw obowiązek. Przejdą przez całe miasto w te i nazad, aby przekonać się czy czyste. Helena z kolei o Schroederze myślała. Da Bóg, że Sybirak zdąży swoich uprzedzić. Tyle złego o wyzwolicielach się słyszy. Niby skąd? Czort wie. Całe miasto mówiło o tym, zanim jeszcze przyszli. Mówiło się, że żadnemu Niemcowi nie przepuszczą, a także Polakom, co wysługiwali się szwabom; z nimi to nawet gorzej się obchodzą… a ten Schroeder?
Kartofle dochodziły a kapuśniak perkotał w wielkim garze ustawionym na skraju żeliwnej płyty kuchni.
Przyszli. Siedmioro, bo była też kobieta, taka młodziutka, Helena osiemnastu lat by jej nie dała, szczuplutka, by nie powiedzieć wychudzona, tylko na twarzy jakaś taka pełna, pucułowata, z wielkimi oczami we wgłębieniach nad wystającymi kośćmi policzkowymi. Speszeni jacyś, a oczami tak po talerzach biegali, jakby przez wieki całe nie zasiadali do cywilnego obiadu.
Paweł - tak było na imię temu piechurowi z Irkucka - przedstawił wszystkich swoich po kolei, ale kto by tam ich imiona spamiętał. Helena zapamiętała, że dziewczyna ma na imię Masza. Paweł postawił na stole litrową butelkę, kiedy jeść zaczynali. Samogon pewnie.
Helena ucieszyła się, że kapuśniaku to nawet na dolewkę zostanie, a i z mięsem kury, starej, bo starej, ale podzieli ich sprawiedliwie, takoż i kiszonymi ogórkami.
Wypili za zwycięstwo, bo niby za co innego mieliby wznieść toast. Ożywili się. Rozmawiali. Pewnie, że rosyjski był w użyciu, ale Paweł i jeszcze jeden żołnierz sporo polskich słów do rozmowy włączali. Ta Masza z kolei do dziewczynek zagadywała.
Już im niewiele do zjedzenia zostało, po dolewkach już było, kiedy Helena zapytała… a chciała się zapytać wcześniej, ale śmiałości nie miała.
- Panie Pawle, i jak tam z kierownikiem poczty? Widział go pan?
Sybirak opuścił głowę. Spoważniał nagle i powłóczył spojrzeniem w stronę swego sąsiada, tęgiego, młodego, jasnowłosego chłopca o wydatnych policzkach, niewiele starszego od Maszy.
- Pani matko kochana… - zaczął niepewnie, tak jakby nie życzył sobie akurat w tej chwili odpowiadać, choć przecież wiedział, że powinien, bo obiecał to Helenie. - Ten parień, mateczko, Ilia, zobaczył go pierwszy. Tak to było, Ilia? Drzwi od poczty zakluczone. Ilia chłopak silny… jak nie uderzy trzy razy kolbą, zamek popuścił, rozwarły się wrota. Wszedł do środka… a ten… przy tych drzwiach co na górę prowadzą, przy tych drzwiach na wysokiej klamce wisiał na sznurze jak liszki ogon. Ilia mówił, że nigdy by się nie spodziewał, że w taki sposób człowiek może odebrać sobie życie, choć śmierci widział tyle, że na jedno jego młode życie to aż nadto. Pani matko, tamten był już zimny i jak z kamienia. Ilia sam go odciął, bo patrzeć na taką głupią śmierć nie umiał i dziwował się, jak tak można na klamce wisieć i nie próbować się obronić przed zgonem. I ja się dziwię, bo zrozumieć nie mogę, dlaczego, pani matko, skoro był to człek porządny, nie zaczekał na sąd sprawiedliwy? Czy można się aż tak bać?
Helena milczała.
- Przenieśliśmy go pod dzwonnicę. Pani matko, to jedyny Niemiec w mieście, któregośmy napotkali, a do tego trup. Czemu on za życia nie wyjechał?
- Pogrzeb mu trzeba zrobić, panie Pawle - odezwał się Władysław. - Schroeder zasługuje na prawdziwy, katolicki pogrzeb.
Helenie krople słonych łez spływały wąską strużką po policzkach.
- Przecie dałabym mu jak najlepsze świadectwo - wykrztusiła z siebie tych parę słów Helena, a łatwo jej nie było, bo słowa ledwie przedostawały się przez zaciśnięte gardło. - Nie tylko ja… nie masz w miasteczku człowieka, który nie wstawiłby się za tym człowiekiem, choć tyle złego od Niemców zaznali, tyle śmierci bliskich przeżyli. Za Schroederem, Pawełku, każdy by się ujął.
Podziękowali za posiłek, żegnali się, a w tym pożegnaniu było coś takiego, co kazało Helenie myśleć, że już się nigdy w życiu nie spotkają, bo wojna jeszcze nie skończona i niejednego, zanim dotrze do Berlina, śmierć zabierze. Bóg wie najlepiej komu nienawistna kula pisana.
- I ciebie, dziecinko, na wojnę wzięli? - wyszeptała do Maszy.
Ta może bardziej sercem zrozumiała, lecz ani jednej łzy nie uroniła, kiedy zetknęły się gorącymi policzkami.
- Napiszę z Berlina, towarzyszu Władysławie, i tobie, pani matko złożę z hitlerowskie stolicy uszanowanie.
Już tylko Paweł pozostał w sieni, a kiedy przez próg przechodził, Władysław zobaczył, że z butów Sybiraka prześwituje brudna biel onuc. O tak, Władysław miał w sobie to cenne spojrzenie na buty. Jeden raz spojrzał i wystarczało.
- Pawle, skoro ty aż do Berlina, to łatwiej ci będzie w tych moich oficerkach.
Wstrzymał Sybiraka, siadł na taborecie, rozsupłał buty, a przed podaniem ich żołnierzowi jeszcze na koniec rękawem przetarł cholewy.
- Zdaje mi się, że będą na ciebie pasować - powiedział.

[03.12.2016, w Paryżu]

OFICERKI (I)

Podobno odgłosy kanonady słyszane były od tygodnia, z każdym dniem coraz bliższe, wiały grozą, lecz jednocześnie wskrzeszały nadzieję.
Przez miasteczko przejeżdżały najpierw zwarte konwoje ciężarówek, a potem mniej liczne i rozproszone zastępy furmanek, chociaż zdarzały się tez objuczone towarem i ludźmi osobowe auta.
Front, jak mówiono, miał podejść z samego rana, tuż po świcie i tu i ówdzie od wieczora powiewały z okien biało-czerwone flagi, to mimo wszystko tej ostatniej nocy miasteczko spało snem niewygodnym w piwnicach.
W jednej z takich piwnic płonęło żółtawe światełko naftowej lampki. Helena z córkami przysypiała na sienniku rozłożonym pomiędzy stertą pociętych gałęzi starych jabłoni a półkami, na których ustawiono słoje z kiszoną kapustą, ogórkami, kompotem z wiśni i jabłek i gęsim smalcem.
Władysław siedział na taborecie w bliskim sąsiedztwie naftowej pochodni i niewiele sobie robiąc z bezsenności glancował buty-oficerki, w których właściwie nie pokazywał się na mieście… no może w niedziele, i to nie wszystkie, wdziewał je na nogi, gdy zmierzał na mszę do kościoła. Oficerki nawet w tym mdławym i ruchliwym świetle lampy błyszczały żywym blaskiem, a ich czarna, świńska skóra zdawała się być wypolerowana do ostateczności.
Helena budząc się co chwila, to znów przysypiając, zdążyła już machnąć ręką na to niepotrzebne jej zdaniem i pozbawione sensu zajęcie męża. Przestała już zadawać mu pytania w rodzaju:  - I po cóż ty to wszystko robisz? Chcesz, aby cię ksiądz znienawidził za to, że blask jego lakierek nie umywa się do lśnienia twoich butów?
Wiedziała, że Władek w każdym niewłaściwym załamaniu się światła na wysokich cholewach butów doszuka się jakiegoś feleru i po raz kolejny nałoży na skórę wąską warstwę czarnej pasty, zaczeka aż przeschnie, a potem potraktuje oficerki szczotka o delikatnym włosiu, docierać je będzie pakułami, aż w końcu ujmie w dłoń moherową szmatkę  i bardzo, ale to bardzo delikatnie przesuwać nią będzie wzdłuż i w poprzek szwów, aż buty zalśnią ponownie kryształowym blaskiem i staną się tak ciepłe jak policzki tego, kto podjął się tej nieustającej pracy.
Było już po brzasku, a ten dzień styczniowy nie iskrzył się światłem wczesnego poranka, bo słońce miało twarz wciąż zamgloną, kiedy nad miasteczkiem zagrzmiały trzy lub cztery salwy. Zdaje się, że któryś z pocisków trafił w budynek magistratu. W każdym bądź razie z piwnicznej powały posypał się tynk - magistrat znajdował się przecież o rzut beretem przy tej samej ulicy gdzie mieszkali.
Helena z córkami teraz to już w ogóle spać nie mogły wtulone w siebie, oparte plecami o wewnętrzną, zimna ścianę piwnicy. Władysław z kolei przerwał swoja pracę, postawił buty na taborecie i podszedł do drzwi piwnicy, a stamtąd pokonując kilka schodków na górę znalazł się w sieni łączącej mieszkanie z solidną, dębową furtą broniącą dostępu do ulicy. Tam właśnie się skierował, otworzył te ciężkie, frontowe drzwi i wtedy rozległa się ostatni tego dnia armatni wystrzał. Mroźne powietrze zadrgało rozpaczliwie, po czym zapanowała cisza, i korzystając z niej Władysław wyszedł na ulicę. Wkrótce cisza ustąpiła miejsca równym, coraz głośniejszym warkotem silników i charakterystycznym metalicznym łoskotem gąsienic. Po chwili Władysław zobaczył przetaczające się główna ulicą miasteczka czołgi.
Czy zaczął wtedy wymachiwać rękoma do żołnierzy, których umorusane głowy w hełmofonach pojawiły się we włazach maszyn? Czy pozdrawiał skradających się tuż przy murach kamieniczek piechurów towarzyszących leniwie jadącym czołgom? Czy próbował doskoczyć do któregoś z żołnierzy, rzucić mu się w ramiona, nie ważne czy to nasz czy ruski?
Tumult narastał.
- Mamcia, wychodźże na dwór, nasi jadą! - wykrzyknął w stronę otwartych drzwi kamienicy.  
Helena w tym narastającym hałasie nie mogła usłyszeć jego głosu.
Czołgi - siła ich była - zmierzały w stronę targowego placu - tak przewidywał Władysław.
I kiedy tak stał osłupiały, wzruszony do łez i sycił się widokiem zajmujących miasteczko żołnierzy, jeden z piechurów raptownie zwolnił bieg, podszedł do niego, lecz nie od razu pozwolił sobie wpaść w jego ramiona.
- Germańcy, towarzyszu, są w mieście? -
Władysław przezwany towarzyszem zastanowił się nad polską mową, jaką usłyszał.
- Uciekli, żołnierzu, chyba wszyscy uciekli - przemówił po chwili milczenia i zaraz potem zdarzyło się to, co nastąpić musiało: powitanie mocne i serdeczne, z ocieraniem łez, z takim dziwnym, nietypowym dla mężczyzn długim przytuleniem.
- Tyś Polak? - wyszeptał przez łzy Władysław.
- Polak - Rosjanin. Matka Polka. Ja z Irkucka.
- O mój Boże… z samej Syberii. Helcia, no wyłaźże. Polskiego żołnierza zobaczysz.
Piechur rzucił parę słów do jednego z żołnierzy przechodzących obok kamienicy, po czym zwrócił się do Władysława:
- My tu, towarzyszu, na całą noc zostaniem. Długo my jechali, walczyli, odpocząć pora. Odpoczniemy, pojedziemy dalej, az do Berlina. Jak się wam, towarzyszu, tutaj żyło?
I Władysław opowiadał jak było: ciężko, ale wszyscy z rodziny przeżyli. On miał pewną robotę u Niemca w zakładzie, marnie płatną ale miał; żona sprzątała na poczcie, a miasteczko po jakimś czasie wyludniało, bo najpierw to hitlerowcy urządzili getto, o tu, tuż za ta siatką, a potem przyszedł rozkaz, to wywieźli wszystkich żydów, maszyniści kolejowi mówią, że do Chełmna, tam ich spalinami zagazowali, albo od razu kula w łeb….
W drzwiach pojawiła się Helena z córkami wczepionymi palcami w jej sukienkę. I znów powitanie we łzach, i dwie landrynki wydobyte z metalowego pudełka, wsunięte do ust dziewczynek.
- Jakie piękne panny! - zachwycił się żołnierz. - To mówicie, że Germańców w miasteczku nie ma?
Helena zdążyła już sobie otrzeć łzy rękawem i zaraz spoważniała.
- Panie żołnierzu, na poczcie został Schroeder, kierownik poczty, Niemiec. To chłop poczciwy. Dobry człowiek. Ja pana błagam, żeby się jemu krzywda jaka nie stała. Błagam.
- A gdzie poczta, pani matko?
- Ot tam - pokazała ręką ten niedaleki budynek, w którym przez cała okupację pracowała.
- Mówicie, matko, że to dobry Niemiec? No cóż, pewnie i tacy bywali. Spojrzę i dopilnuję, bo pani wie, matko, że u nas żołnierzy taka złość, taka rozpacz, która sama z siebie każe nienawidzić, każe mścić się za każdą niepotrzebną śmierć.
- Wiem, żołnierzu. I przyjdź na obiad koniecznie.
- Dowiem się i przyjdę - odparł. - A z towarzyszami z kompanii można?
Kiwnęła głową.

[03.12.2016, w Paryżu]



WYSYP NIEJADALNYCH GRZYBKÓW czyli zapiski umęczone (6-9)

6. STRYJ O WŁADZY
- Stryju - zacząłem wyrażać to swoje zakłopotanie - dlaczegóż to ludzie wielcy: filozofowie, naukowcy i artyści nie staną na piedestale władzy miast tych, którzy dzisiaj dzierżą nad nami panowanie?
- Albowiem władza jest materią zbyt ponurą, krwiożerczą, fałszywą i tajemniczą i ten z wielkich, który by jej zasmakował, łacno doszedłby do przekonania, iż sprawując rządy nad innymi, musiałby zaprzeczyć wszelkim swoim dotychczasowym ideom, myślom, poglądom i zapatrywaniom, dochodząc do takiego oto wniosku, że to, co dotychczas robił w życiu swoim, było fraszką. A zatem ci, którzy cenią sobie siebie samych i własne przemyślenia, tej słodkiej pigułki prowadzącej do zapanowania nad innymi nie łykną.
- A jeśli jednak któregoś z nich skuszą perspektywy bycia ponad innymi?
- Znaczy się, że mieliśmy dotąd złe mniemanie odnośnie ich mądrości.

7. POSTACI DO WYKORZYSTANIA
Albo czy też mógłbym przejść obojętnie obok starego człowieka, Baska spod San Sebastian dumnie kroczącego wzdłuż asfaltowej drogi w nieznane, Baska w charakterystycznym na skos na głowę włożonym zbyt obszernym berecie z „antenką”. Zagościł w mojej pamięci ten dystyngowany człowiek wspomagający swój dostojny chód trzymaną mocno w lewej dłoni drewnianą laską…
Albo ten Włoch w wieku nad podziw szacownymi, w żołnierskim uniformie, salutujący przede mną otwartą dłonią do wysokiej czapki, kiedym zatrzymując auto, pozwolił mu przejść na drugą stronę ulicy. I on pozostał w mojej pamięci, i jest do wykorzystania w opowieści.

Albo ci francuscy wojacy paradujący na tabloidalnych portretach w jakże wielu miasteczkach. Widać że zdjęcia stare, w technice sepii, odnoszące się do czasów pierwszej wojny światowej. Ich bohaterowie są wąsaci, z karabinami na ramieniu, pozujący przed wyruszeniem na wojnę, a czy wojnę przeżyli czy nie… w każdym razie pozostali chlubą miasteczka. A gdyby tak napisać taki list z okopów, z oflagu, ze szpitala… albo zaaranżować taką opowieść, w której żona otrzymuje listy od męża, który rzekomo jest na froncie, wykazując się bohaterstwem bez granic, lecz w rzeczywistości pisane są one przez nią samą, a mąż - żołnierz „zaginął” podczas którejś potyczki i uznany właśnie za zaginionego, którego los wojennej tułaczki jest nieznany, powraca niezauważany do domu i ukrywa swoją dezercję przed światem, i dopiero po skończonej wojnie „niby powraca” w chwale, stając się bohaterem dla społeczności miasteczka - taka wysublimowana manipulacja.

Albo, o czym pisałem, kobieta, Niemka, gdzieś pomiędzy Stuttgartem a Monachium podjeżdżająca do mojego auta i wypowiadająca mniej więcej takie słowa:
- Przejeżdżałem tędy kilka razy i widzę, że już trzecią dobę pan stoi na tym odludziu. Czy czegoś panu nie potrzeba?
Na tylnym siedzeniu za każdym razem drzemie dziecko tej pani. A gdyby tak pomoc wyobraźni, doprowadzając do tego, że kierowca po którejś takiej wizycie, opuszcza „swój posterunek”, zostawia auto i wiąże się na stałe z kobietą?

8. O SĄDZIE / SĘDZIACH WG. KSIĘDZA COIGNARDA
A w dopiero co ukończonych „Poglądach księdza Hieronima Coignarda” odnalazłem takie oto słowa:
„Sprawiedliwość ludzka działa na terytorium doczesności, a jest to niż wielki i zapadły, gdzie nie można stosować zasad podniosłych. Największa to chyba obraza dla Pana naszego Jezusa, gdy zawieszają jego obraz w trybunałach, gdzie sędziowie uniewinniają faryzeuszów, a potępiają i krzyżują Magdaleny, które podniósł z upadku własnymi boskimi rękami.”
A ileż to podobnych, miłych oczom czytelnika sentencji pojawia się w tym tekście France’a?

9. SPEKULACJE
W zamierzeniu „Czekając na autobus” miało być opowieścią wręcz ascetyczną, wyrażoną najprostszymi za zdań pojedynczych, wymieszanymi z równoważnikami zdań. Do pewnego stopnia to mi się udało, choć oczekiwałem od siebie czegoś więcej - relacji jeszcze oszczędniejszej w słowach, w której właściwą treść odczytuje się „pomiędzy linijkami tekstu”. Dlaczego? Podczas siarczystego mrozu trudno zmusić „bohaterów” do pełniejszej rozmowy… dlatego jak najmniej słów.
Inna sprawa… Ledwie zakończyłem okupacyjno-powojenny tryptyku opowiadań, a już myślę nad nowym, w trzech lub czterech odsłonach, przy czym ostatnia będzie miała dosyć niezwykłe zakończenie. Zmienię strategię narracji, zajrzę do własnej przeszłości, choć nie opiszę jej w sposób właściwy autobiograficznym zapiskom. Jedno, co wiem… to będzie bardzo ważny dla mnie tekst, ważny z różnych względów.

[10-12.12.2016, Nordstedt w Niemczech]

30 grudnia 2016

CZEKAJĄC NA AUTOBUS

Słońce dopiero co zasnęło w czerwonej pościeli. Śnieg skrzypi pod stopami, chrup, chrup. Idą krok za krokiem opatuleni. Na jego szaliku okręconym wokół szyi pod sam nos iskrzą białe kryształki lodu, a nad nozdrzami unosi się mgławy dym. Ona w zimowym, wełnianym palcie z wielkimi guzami nieznacznie garbi się pod wpływem chłodu. Grube pończochy nie wystarczają dla ochrony przed mrozem. Ale najbardziej wrażliwe na zimno miejsce usytuowane jest na karku i poniżej, tuż pod łopatkami. Ależ siarczysty jest ten mróz, a po zachodzie słońca tak jakby wiatr się wzmógł.
Przystanek jak krzyż przydrożny - samotny, cierpiący Chrystus Pan.
- Przyszliście cierpieć ze mną? - słyszą.
Ocknęła się.
- Wejdźmy do portierni - mówi. - Jeszcze mamy czas.
I bierze go za rękę.
- Zdążymy. Mamy czas - powtarza, a chłopiec z niepokojem w oczach pozwala się prowadzić, za skostniałą z zimna dłoń i jego wzrok spogląda w stronę zakrętu. Droga w tym miejscu chowa się za park i właśnie tam pojawi się autobus.
Portier poznaje oboje.
- W taki mróz do miasteczka? W taki mróz… - ubolewa.
Przytupują nogami jak przy skocznym oberku. Matka odwija długi szal z szyi syna i zawiesza go na sznurze rozciągniętym pomiędzy dwoma żyrandolami.
- Nie wiedziałam, że jest aż tak zimno - mówi matka.
- Mamo, mogę postać przy oknie? prosi chłopiec.
Matka zezwala i syn podchodzi pod okno, zbliża usta do zmrożonej gładzi szyby. Zaczyna w nią chuchać i wkrótce zmarzlina powoli ustępuje, tworząc wokół przybliżonych do niej ust przezroczystą, okrąglutką taflę jeziorka.
- Jeżdżą autobusy? - pyta matka portiera.
- Trzy przejechały: ten poranny, południowy i ten po czternastej. Wszystkie z K.. Pozostałe odwołane. Dzwonili z bazy.
- No tak, wczoraj śnieżyca, dzisiaj mróz.
- Pani siada - portier przestawia ponad balustradą krzesło z wysokim oparciem. Potem dokłada szufelkę węglowego gryzu do piecyka. Zaśpiewał ogień w długiej rurze łączącej tylną część piecyka z kominem.
Jak ciepło! Matka rozpina palto. Chłopiec przykłada palce do przezroczystej plamy na szybie powiększając jeziorko, przez które spogląda na zewnątrz. Mija czas. Nie rozmawiają z sobą. W zawieszonym nad wejściem głośniku radia koncert życzeń. Słuchają.
- Chce pani, to zadzwonię - oferuje się portier. - W taką pogodę ludzie często dzwonią do bazy.
- Jeśli pan taki łaskaw…
Portier dzwoni. Po chwili przekazuje to, co usłyszał.
- Autobus w tej chwili wyjechał. Mieli problem z rozrusznikiem.
- Widzisz, synku, będzie za pół godziny.
Za dwa kwadranse w odmrożone tafli szyby chłopiec spostrzega cztery symetrycznie rozłożone światła: dwa większe na dole i dwa mniejsze na górze.
Zdążyli dobiec do przystanku, do tego samotnego krzyża, na którym cierpiący Chrystus Pan rozszerzył w uśmiechu zmrożone usta.

[27.11.2016, Buttleborn w Niemczech]

29 grudnia 2016

MARZENIA - KAWIARENKA (77)

Akurat spadł śnieg kiedy państwo Koteńkowie i Majewscy zaszli do kawiarenki. Umówili się tutaj, aby przekąsić coś ciepłego, bo w taka pogodę bez gorącego posiłku o przeziębienie nietrudno, a pora była jak najbardziej obiadowa. Zajęli miejsce po księdzu Kąckim i proboszczu Andrzeju, którzy zjadłszy obiadek na odchodnym, witając się i żegnając z małżeństwami, zdążyli polecić im węgierskie danie: zupę gulaszową i placek ziemniaczany z warzywami i kawałkami wieprzowego mięsa na ostro.
Zatem  dla trzech osób zamówiono zachwalone przez księży porcje, natomiast dla pani Weroniki było coś innego. W jej to przypadku pan doktor Koteńko do akcji wkroczył i podjął z kawiarennikiem negocjacje odnośnie przygotowania dla aktorki czegoś wyjątkowego. Ustalono, że będzie to porcja gotowanego mięsa z indyka z ryżem na sypko, surówka, tudzież lekki kapuśniaczek i sok grejpfrutowy. 
- Dietetyczny posiłek wcale nie musi odstraszać żołądka - wyraził swoje zadanie pan doktor, kiedy już obiadek skonsumowano. Powiedział w ten sposób ośmielony całkiem przyzwoitą miną jaką posiadała twarz pani Weroniki w trakcie spożywania posiłku, który zasadniczo różnił się od dania przygotowanego dla pozostałej trójki.
- Postaram się, panie doktorze, zmienić swoje kulinarne zwyczaje - zapewniła aktorka.
- Z cukrzycą, moja droga, trzeba się zaprzyjaźnić. Innego wyjścia nie mamy. Ale swoją drogą wyrażam swoje szczere zdziwienie, że tam, w wielkim mieście, prowadzący panią lekarz tak niewiele o diecie i zamiennikach z panią rozmawiał. No i że tak obstawał przy tej akurat insulinie, która, jak widać, wielkich korzyści pani zdrowiu nie przyniosła.
- Panie doktorze - wyrzekła pani Weronika - niech mi będzie wolno wrzucić kamyk do swojego ogródka. I ja się zaniedbywałam, a do swojego lekarza wpadałam, a jakże, po leki i tylko jak po ogień. Praca, panie doktorze, praca, od rana do wieczora, to teatr, to znów estrada albo jakieś radiowe czy telewizyjne nagranie, a tu jeszcze do tego przyjaciele, rodzina i tak dalej.
- Lekarz, pani Weroniko, jest właśnie po to, aby gdy potrzeba, wbić solidnego klina pomiędzy pani zajęcia i przyzwyczajenia. A nie pomoże, to bierze klucz i od zewnątrz gabinet swój zamyka, aż uwięziona w nim istota nie pocznie błagać o uwolnienie, wykazując przy tym skruchę i obiecując solenną poprawę jeśli chodzi o zmianę dotychczasowego trybu życia - kontynuował pan doktor.
- A wiesz, Weroniko, że mojego męża, choć z usposobienia potulnym jest barankiem, stać byłoby na taką agresję?
- Bo czy może być coś równie cennego jak zdrowie? - zamyślił się filozoficznie pan doktor i to stwierdzenie  obudziło z kolei myśli milczącego dotąd męża pani Weroniki, Wiesława.
- Ja, panie doktorze, nie zamierzam z panem polemizować odnośnie wartości naszego zdrowia, bo też podobne zdanie mam na ten temat. Chciałbym jednak dodać coś od siebie. Otóż uważam, że w naszym życiu niezwykle ważną rolę pełnią marzenia, pragnienia, które pewnie pozostałyby pustą ideą, gdyby nie nasze dążenia w kierunku ich realizacji.
- O tak, mój mąż na ten przykład, realizuje się w muzyce - wtrąciła pani Zofia Koteńko.
- A ty, moje złotko, w tych teatralnych i literacko-pedagogicznych kwestiach znajdujesz unaocznienie swoich pasji - zareagował w ten sposób na słowa żony pan doktor.
- Otóż to właśnie, kochani - teraz zabrała głos pani Weronika. - Mój mąż tak zasmakował w jeździe konnej, że dwa koniki zakupił (jeden dla mnie), których, prawdę powiedziawszy, nie miałby gdzie trzymać, gdyby nie spotkał tych młodych ludzi w Ciżemkach.
- Ech, gdyby to były tylko te marzenia - pan Wiesław zamyślił się głęboko. - Powiem wam, moi drodzy, jak się sprawa przedstawia. Wiecie państwo, że pracuję w branży rozrywkowo-estradowej, a ostatnimi czasy może bardziej „kulturalnej”. Ot, organizowanie koncertów, opieka nad artystami, komponowanie tras koncertowych, współorganizowanie występów dla artystów zagranicznych, prowadzenie spraw menadżerskich niektórym aktorom i piosenkarzom i tak dalej. Bez fałszywej skromności powiem, że całkiem nieźle sobie w tym swoim fachu radzę, co przekłada się, i to bardzo, na moje finansowe oczekiwania. W tym miejscu muszę wymienić rzecz niezwykle istotną w mojej zawodowej pracy, ba również w osobistym swoim życiu - wiele szczęścia mam i miałem. A zatem ten los pomyślny i łaskawy też potrzebny jest w naszym życiu. Los dał mi na ten przykład kochającą kobietę , aktorkę z pasją i z powołania… a mówi się, że w tym środowisku cyganerii szlachetne uczucia są tylko grą pozorów, jeszcze jedną odgrywaną rolą, gdy tymczasem z naszego pożycia jestem więcej niż zadowolony. Dwoje dzieci mamy. Dorosłe, pożenione, niezależne i nieźle sobie radzące w życiu w tych trudnych dla rodziny czasach, choć pewnie że nie obchodzi się bez codziennych kłopotów i zniechęceń.
Pan Wiesław wyrażał swoją orację spokojnie i rzeczowo, lecz z coraz to głębszym uczuciem, a pani Weronice krew w żyłach cieplejszą się stawała, bo zawsze przyjemniej jest słuchać słów miłych i tak ułożonych, że wzruszenie zabiera słuchającemu prawo dostępu do głosu.
- Tak więc, moi drodzy - kontynuował pan Wiesław - oprócz zdrowia, marzeń, opieki dobrego losu i miłość jest w życiu potrzebna, a ja jeszcze dodałbym do tego repertuaru gotowość na dokonanie pewnych istotnych zmian w życiu. Jakieś półtora roku temu przeprowadziliśmy z sobą poważną rozmowę, pamiętasz, Wero? O czym rozmawialiśmy? O tym, że powinniśmy coś zmienić w naszym życiu. I to nie tylko z powodu twojej choroby. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy na tyle ustatkowani, że na tę nieuchronną starość, która rozsiada się już przed progiem, najlepszym lekarstwem będzie zmiana. Nie żebyśmy chcieli rezygnować ze swojej pracy i zainteresowań, ale pora by pomyśleć nad tym, aby nie żyć już tak intensywnie jak uprzednio.
- To prawda - wtrąciła pani Weronika. - Powiedziałam wtedy sobie, że zamieszkałabym gdzieś na prowincji, pod lasem, gdzie cisza i spokój… ty miałbyś swoje konie.
- I nie musiałbym tak ganiać po świecie, szarpać się z ludźmi, nie dosypiać. A wreszcie, czy tylko zarabianie pieniędzy ma być motorem naszego szczęścia?
- I wtedy wpadła nam w ręce ta wasza gazeta. Zresztą, wiecie sami. Mąż postanowił nas pobudować, a póki co wynajmujemy pokoik w hotelu. Budowa domu idzie swoim rytmem, konie hasają po łące Kosmowskich a na nasz miejski domek kupca już mamy.
- Czyli ostatecznie państwo się przeprowadzają? - zapytał pan doktor.
- Jak tylko nasz nowy domek będzie ukończony.
- I nie żal?
- Broń Bożę, choć miłe wspomnienia zostały - westchnęła pani Weronika. - Pani Zosiu, mówię pani, że proponowaliśmy nasz dom w mieście dzieciom. Niech pani sobie wyobrazi, że oboje odmówili, tak bardzo chcą być samodzielni. Córka zresztą mówi, że tamten dom bez nas nic dla niej nie znaczy.
- Ale niespodziankę finansową i tak im zrobimy - odezwał się pan Wiesław. - To postanowione. Nie chcą zamieszkać w starym domu, ale po sprzedaż pieniędzmi się podzielimy po równo, bo przecież to nasz wspólny dom…
- To i bardzo dobrze państwo pomyśleli - skonkludował pan doktor. - A co z marzeniami?
- Z marzeniami? - powtórzył pan Majewski, a znany był z tego, że o swoich planach wypowiada się wtedy, gdy bliski jest ich realizacji, więc pozwolił sobie jedynie na takie słowa:
- Drogi panie doktorze, jeśli tylko nabędę przekonania, że dla moich marzeń znajduję realny sens, pan pierwszy o nich się dowie. 
- A moje marzenia, przyjaciele, o czym pani Zosia wie już doskonale, zaczynają się właśnie spełniać.
- Teatr? - domyślił się pan doktor.
- Nie inaczej, teatr - odparła pani Weronika, znajdując ciepły uśmiech w spojrzeniu pani Zofii.

I w ten sposób posilając się pożyteczną rozmową państwo Majewscy i Koteńkowie prawie nie zauważyli, jak do kawiarnianej sali wszedł stary pisarz z jegomościem w sile wieku, ze wzrokiem rozbieganym, w pradawnym garniturze, bardziej zużytym niż dystyngowanym, który to niemłody człowiek, lecz jeszcze nie stary, zdaje się, że po raz pierwszy przekroczył progi kawiarenki.
Stary pisarz przed sobą go prowadził jak jakowyś cenny eksponat, jaki pragnął jeżeli nie całemu towarzystwu, to przynajmniej tym, którzy przy wiadomym stoliku o marzeniach rozprawiali. Nareszcie podeszli obaj bliżej, a pani Zofia z miejsca swego powstała i zdumionym spojrzeniem objęła tego lekko popychanego ku niej dostojnego, acz po staroświecku wyglądającego dostojnego pana.
- O mój Boże, pan Olesiński! Czy to możliwe? Jak ci się udało, stary pisarzu namówić naszego zacnego archiwistę do odwiedzenia kawiarenki? - zapytała ze szczerym zdumieniem, witając się z gościem.
A wtedy wstał również pan Majewski i z miejsca przystawił krzesło do stolika dla jegomościa w zużytym garniturze (stary pisarz uczynił to z krzesłem dla siebie osobiście).
- Pan Olesiński, zdaje się, przyszedł do nas, aby ze mną porozmawiać, prawda?
- Tak, mój panie. Zdecydowałem się. Jestem do pana dyspozycji.
Panie Weronika i Zofia, tudzież pan doktor Koteńko nie ukrywali zdziwienia faktem, że oto w ich obecności zaczynają się dziać sprawy, o których żadnego pojęcia nie mieli.
A stary pisarz? Ten pewnie był pośrednikiem w doprowadzeniu do spotkania panów Majewskiego i Olesińskiego. Czy aby na pewno był tylko pośrednikiem?
- Widzi pan, doktorze, jestem o krok bliżej do wyjawienia panu sekretu moich marzeń - powiedział pan Wiesław, którymi to słowy miast uchylić rąbka tajemnicy, jeszcze bardziej ją pogłębił.

[01.12.2013, Marmande i 04.12.2016, Paryż]

ADELA

Roczna Adela jest stworzeniem całkowicie niepodobnym do zmarłej przed rokiem kotki Margolci. Dysponuje bowiem niesamowitą żywotnością, która bije na głowę wszystkie znane mi zwierzęce egzemplarze. Aż trudno uwierzyć, że w tak małej główce mieścić się może tak wiele życiowej psiej mądrości i oryginalnych pomysłów na nie kończącą się zabawę.
Stwierdzam z naciskiem i przekonaniem, iż ta przemiła, pozująca do poniższej fotografii psina nadałaby się na nadwornego komika na oddziałach dziecięcych szpitali, czy wręcz w hospicjach, w których zawalczyłaby skutecznie o uśmiech na twarzach dzieciątek (także i dorosłych chorych i medycznego personelu).
U mnie ono stworzenie naprasza się o zabawę z nią, spać nie daje, a ledwie otworzę na oścież niewyspane oczy, bieży ku mnie z jedną ze swych pluszowych bądź też gumowych zabawek i chcąc nie chcąc, rozpoczynamy rywalizację - bitwę o przedmiot do zabawy przez Adelkę wybrany.
Nareszcie widzę ją zmęczoną, na wpół senną, co pomyślnie wróży na początek nocy, byle na paluszkach podejść i wsunąć się na posłanie, byle przetrwać do ciemnego rana.



[29.12.2016, Dobrzelin]

28 grudnia 2016

ZNÓW O CZYTANIU I PISANIU

W Louley miałem wprawdzie trochę czasu na czytanie i pisanie, ale wolałem się zdrzemnąć przed podróżą do Paryża. Rozsądek wziął górę.
Wcześniej i teraz w Paryżu, oczekując na kolejny kurs cały czas czytam pokaźny tomik prozy Tadeusza Różewicza.
„Moją córeczkę” czytam już nie wiem po raz który. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że to dłuższe opowiadanie każdy, jak mi się wydaje, powinien chociaż raz przeczytać. „Moją córeczkę” widziałem też w wersji teatralnej, bodajże z Jerzym Trelą w roli Henryka. rzecz warta i przeczytania i obejrzenia. fabuły nie zdradzę.
Nie od dzisiaj wiem, że Różewicz jest bardzo, ale to bardzo w „moim klimacie”. Można powiedzieć, że w kwestii poetyckiego obrazowania i po części poruszanej w wierszach, dramatach i prozie tematyki jest moim guru.
Mam pomysł na cztery opowiadania, w tym trzy ściśle z sobą powiązane. Jedno z nich (już napisane) zatytułowałem „Ryfka” a odległy w czasie świat przedstawiony tego tekstu ma w sobie ziarenko realnej prawdy. W kolejne dwu tekstach wchodzących niejako w skład tego tryptyku, spróbowałem dopisać dalszą historię wydarzenia, które rzeczywiście miało miejsce, choć zostało przeze mnie sfabularyzowane.
Z pisaniem u mnie jest tak, że czasami trzeba kuć myśli-słowa, póki są gorące. Niejednokrotnie bardzo trudno mi „po czasie” powrócić do idei-pomysłu. Nie oznacza to, że zmuszam się do pisania „jednym ciągiem”, ale w takim przypadku (w tym konkretnym również) muszę koniecznie znać zakończenie i trzymam się założonego na samym początku pisania „scenariusza”.
Wciąż towarzyszy mi też myśl inna: po co w ogóle piszę?
Czasami wolałbym, aby tak jak dawniej pisać do szuflady. I nich sobie w niej pobędzie, póki czas nie pożółci kartek i nie zatrze tuszu. Ale przyszło nowe i postanowiło, że będę się bawił słowami elektronicznie i komputerowo… chociaż tym razem jest inaczej - laptop nieczynny, a ja z konieczności powracam do przeszłości z pisaniem.
A jak przyjemnie mi się zrobiło patrząc na zamieszczona w „Prozie” ilustrację, która wskazuje na to, że Tadeusz Różewicz pisał swoje wiersze i opowiadania w bloku z makulatury, a zatem nie jest tak ważne to, gdzie upuszczane są słowa - istota sprowadza się do wagi treści jakie sobą niosą.

[02.12.2016, w Paryżu]

Z PIERENEJÓW DO PARYŻA

Po kursie z Alp do Akwitanii i rozładunku podjeżdżam do Louley w wysokich Pirenejach, gdzieś pomiędzy Lourdes a Tabres. Do słynnego Lourdes mam jakieś 8 kilometrów, a na załadunek czekam tuż przy lotnisku. Zaskakuje wysoka temperatura - do 17 stopni.
Z Louley mam „ekspresa” do samego Paryża (jakaś kratownica). Sprawa na tyle pilna, że muszę się stawić na budowie punktualnie o siódmej rano. Czekam jeszcze aż spawacz oszlifuje spawy i wyjeżdżam o dziewiętnastej mając do przejechania nieco ponad 800 kilometrów.
Nie jadę typową drogą do stolicy Francji przez Bordeaux, lecz wybieram ciut krótszą aczkolwiek wolniejszą przez Auch, Montabaun, Limoges i Orlean. Ta trasa też jest dobra: niezła landówka, kawałek przyzwoitej autostrady, a poza tym nocą jedzie się szybciej. Przystaję jedynie po to, aby zatankować auto i dobrej, francuskiej wody.
Pod Paryż, w okolice Lasku Bulońskiego podjeżdżam o 5.40. Dotąd wszystko układa się znakomicie, ale w samym Paryżu nawigacja traci orientację. Zamiast na właściwą ulicę prowadzi mnie do XVI dzielnicy, która sama w sobie zawiera sporo ulic, uliczek, alej i bulwarów. O szóstej rano podjeżdżam pod jakąś restaurację (szok! właśnie ją otwierają) i dopytuję się o lokalizację ulicy. Kieruję się według podanych mi wskazówek, wycofuje się na skraj Lasku Bulońskiego i aby się upewnić, czy obrałem właściwy kurs, podjeżdżam do jakiejś osobówki stojącej na poboczu głównej drogi. Ja oczywiście wiem, że Las Buloński jest siedliskiem pań i panów zarabiających na życie swoim ciałem, lecz, przyznam szczerze, nie spodziewałem się ujrzeć w niewielkim samochodziku tranwestyty, którego (czy której) sam wygląd zaufania wzbudzić nie może, a ponadto skąd on (ona) może wiedzieć, gdzie znajduje się ulica, jakiej szukam, skoro interesują go materie zgoła odmienne.
Nie uzyskawszy informacji jadę „na nosa” i udaje mi się trafić niemal w punkt, choć do miejsca rozładunku prowadzi mnie operator sporego, spalinowego widlaka - przejeżdżam za nim czterysta metrów i tuż przed siódmą moja renówka jest już pusta. Teraz czeka mnie przejazd w miejsce, gdzie mógłbym się przespać z dwie godzinki, co w Paryżu nie jest takie łatwe z uwagi na notoryczny brak miejsc parkingowych. Dojeżdżam w końcu na jedna z ekonomicznych stref, gdzie, jak się okaże, spędzę jeszcze dwa dni w oczekiwaniu na kolejny kurs.
O siedemnastej zapalają się uliczne latarnie. Jest super. Lubię dużo światła w nocy.

[02.12.2016, w Paryżu]

POZOSTAWIAM

I.
Pozostawiam po sobie
wątły ślad obecności,
pochylony cień
nad kuchennym stołem,
dwa metry kwadratowe powierzchni
zwężone do jednego
kiedy potrzebne są talerze do obiadu,
przebrzmiały wynalazek telewizora
na wprost
nieco powyżej poziomu oczu,
przenośny komputer
niszczący wzrok
zwłaszcza nocą,
tę współdzieloną izbę
w mieszkaniu tak małym
że nazbyt głęboki oddech z tamtej strony
dociera z szybkością dźwięku
zakłócając odbiór Bacha czy Vivaldiego,
pozostawiam wielorodzinne blokowisko
zakorzenione w miejscu
którego nie znoszę
bo wciąż jestem tu obcy, 
nie pamiętam pod jakim numerem
mieszka Kowalska
handlująca na bazarze drobiem
karmionym w sposób naturalny,
nie znam numeru jej mieszkania
chociaż mieszkam tu od dwudziestu lat 
i jestem obcy
a obcy jak wiadomo
mają prawo
do ograniczonej przez tubylców
przestrzeni życiowej.

II
Po lewej stronie
nad framugą drzwi
znajduje się szafka,
aby ją otworzyć
musisz wspiąć się na krzesło,
ostrożnie,
uchyl drzwiczki,
zobaczysz kilka
lub kilkanaście
zapisanych nietrwałym atramentem zeszytów,
ich kartki nie są zlepione
ale z pewnością
osiadł na nich kurz
zatrzymanych w biegu lat,
nie będą mi one potrzebne,
nie będą potrzebne nikomu,
tak jak nie były wczoraj przedwczoraj i wcześniej
za mego życia
choć wydawało mi się
że pochylony cień
robił słusznie
zapisując na kratkowanym papierze
słowa,
jak widzisz
te zapisane karty
pozostawiam po sobie
lecz nie będę przygnębiony
jeśli wyrzucisz je
do pojemnika na śmieci
który jest wywożony
w każdy pierwszy wtorek miesiąca.

[03.12.2016, w Paryżu]

WYSYP NIEJADALNYCH GRZYBKÓW czyli zapiski umęczone (1-5)

1. UZALEŻNIENIE KONTRUJE OBIETNICĘ
Każda chwila zbliża mnie do ostatecznego rozwiązania, do zrobienia rachunku sumienia, które jeszcze funkcjonuje sprawnie.
Być może właśnie ten dzień dzisiejszy, dziewiąty grudnia, będzie dniem ostatnim, w którym piszę, a potem publikuję.
Ale będzie inaczej. Znów jakaś siła nieczysta pchnie mnie ku dalszym słowom i wyjdę na idiotę, że i ta moja obietnica była bez pokrycia. [zapisek w dniu edycji na to wskazuje]
Uzależnienie od pisania w dalszym ciągu występuje, choć z motywacją bywa różnie.

2. NIETYPOWA
Półtora roku temu. Włochy. Gdzieś pod Mediolanem. Niewielka firma z magazynem, z którego mam zabrać ładunek do Paryża. Przypominam sobie. To drukarnia. Biorę stąd publikacje związane z ze sztuka kulinarną: ulotki reklamowe, przepisy, procedury, cos w rodzaju podręczników. Wszystko po francusku napisane i przepięknie ubogacone kolorowymi zdjęciami na szlachetnym papierze. Mam tego towaru dwie lub trzy palety. Jadę w jedno miejsce rozładunku, choć docelowo ten papier ma docelowo trzy adresy przeznaczenia. Sam sporządzam dokumenty przewozowe na podstawie dostarczonych mi druków.
Zapomniałem okularów. Fatalnie.
Wysyłką mojego towaru zajmuje się Włoszka, zupełnie nietypowa Włoszka. Blondynka o jasnych, błękitnych oczach, powolna w ruchach, małomówna, jakoś tak „nieśmiało zakręcona”. Ni w ząb angielskiego, a mnie chodzi o te okulary leżące na jej biurku. To jej zapasowe okulary, domyślam się. Wreszcie się zorientowała. Podaje mi swoje drugie oczy. Wada wzroku chyba podobna do mojej, bo z łatwością przepisuję adres rozładunku do swoich dokumentów. Potem wymieniamy z sobą parę słów. Posunąłem się za daleko: rozmawiamy z sobą obok siebie. W końcu pokazuję jej, gdzie powinna przyłożyć pieczątkę, a gdzie ma złożyć swój podpis. W ostatniej chwili zwracam jej okulary, myśląc sobie, że gdybym ich w porę nie zsunął z nosa i odjechał, pewnie by nie protestowała.
Taka jakaś nieokreślona nić sympatii do niej wplotła się w to wspomnienie. Postanowiłem sobie wykorzystać tę osóbkę, młodą, bardzo jak na Włoszkę nietypową, bez temperamentu, lecz z tym czymś niepowtarzalnym, postanowiłem sobie umieścić ją w jednej z moich przyszłych opowieści. Czekam na właściwy moment. Może zdążę.
Oto w jaki sposób życie dostarcza nam argumentów do kontynuowania opowieści.

3. PADA
Pod Hamburgiem rozpadało się na dobre. Wczoraj przez te niskie chmury nie udało mi się zobaczyć jak wzbijają się w powietrze pasażerskie samoloty z pobliskiego lotniska.

4. JASTRZĄB
Do czego to podobne? Wiewiórka w samym mieście, gdzie roi się od samochodów, gdzie uliczny hałas, łoskot i zgrzyt, choć okoliczne firmy pozamykane w weekend na klucz.
Wczoraj z kolei w tym samym miejscu zaobserwowałem jastrzębia, który najpierw krążył nad budynkami firm przylegającymi do jednopiętrowych, prywatnych domów. Potem przysiadł na słomiano-darniowym dachu stodoły (stodoła w mieście). Później przekonałem się, że w tej stodółce mieści się taneczna sala.
Po paru chwilach dostrzegam pana jastrzębia w odległości mniejszej niż 10 metrów ode mnie jak dogniata szponami ledwie widoczną z mego miejsca wypukłość powstałą z upadłych liści. Oho, myślę sobie, zapewne pan jastrząb dostrzegł był, jak ta wypukłość zaczyna się poruszać. Zwietrzył łatwą zdobycz pod liśćmi i przystąpił do ataku. Tym razem minął się w progu z gąską. Opadłe listowie okazało się wyjątkowo skuteczną ochroną przed ostrymi szponami drapieżnika. Ptak zrezygnował. Odfrunął zanim zdążyłem sięgnąć po aparat.

5.
Z Anatola France’a „Poglądów księdza Hieronima Coignarda”.
„Ja osobiście nie interesuję się zgoła tym, co się dzieje w gabinecie Króla Jegomości; uczyniłem spostrzeżenie, że sam tok życia nie ulega zgoła żadnej zmianie, a po reformie ludzie pozostają jak dawniej samolubni, chciwi, nikczemni, okrutni, głupi, wściekli, że co roku rodzi się mniej więcej taż sama ilość dzieci, tyleż zawiera się małżeństw, tyleż rozdziela się par rogów i tyluż ludzi zwisa z szubienicy, co razem świadczy o pięknym, nie zmąconym niczym trwaniu społeczeństwa i społecznego ładu.”
Coignard France’a niebezpiecznie blisko podchodzi do moich poglądów, tak blisko, że może należałoby nam zasiąść doi wspólnego stołu w „Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżką” i przepić do siebie dzbanem przedniego burgundzkiego wina.

[ 09.12.2016 Nordstedt w Niemczech]

27 grudnia 2016

RYFKA

Jak się dogadywały? Trudno powiedzieć. Zwłaszcza że nie codziennie spotykały się ich oczy na tych kilka sekund, w czasie których należało niezauważalnie podejść do siatki, przerzucić przez nią tłumoczek i jednocześnie odebrać zwinięta w rulon torbę z materiału wciśniętą w oko siatki. Nie było czasu na to, aby powiedzieć, co skrywa w sobie tym razem szary, lniany woreczek. Dziewczynka sprawnie chwyciła w małe, chude, lecz zwinne dłonie ten przedmiot pożądania, odwróciła się na pięcie i nie oglądając się za siebie, niczym chyża łania pomknęła w stronę domu, znikając za bramą łączącą dwie parterowe kamieniczki. Co dalej działo się z pakunkiem, Bóg raczy wiedzieć.
Okna obu kamieniczek szczelnie wypełniony czarnym papierem pozostawały nieme, kryjąc wielką i niebezpieczną tajemnicę.
Tym razem Helena włożyła do woreczka kilka cebul i marchwi, podarowanych jej przez ciotkę ze wsi. Helena dorabiała u niej najmując się do prac polowych. Nie dostawała za swą pracę pieniędzy, lecz brała towar w naturze, choć było to niebezpieczne, gdyż policjanci potrafili skonfiskować cały tobołek przerzucony przez ramię, zadowalając się się torebką mąki, garściami fasoli czy ziemniakami wystarczającymi na dwa, trzy obiady.
W woreczku była też ćwiartka sporej kury, ciemny chleb i trochę drożdżowego ciasta, jakie specjalnie wypiekała dla kierownika urzędu pocztowego Schroedera. Ten, łasy na słodycze, częstokroć sam podrzucał Helenie drożdże i lepszą mąkę. Smakowały mu jej wypieki.
Kiedy tego wieczoru podchodziła do linii demarkacyjnej, za którą świat był smutny i szary, pies, którego Schroeder prowadził na smyczy zaczął nagle szczekać. Kierownik poczty niespodziewanie wybrał się z psem na spacer akurat w tę stronę miasteczka, podczas gdy zwykle wracał tą drogą i do tego czasu Helena zdążyła pozałatwiać swoje sprawy.
Ten sześcioletni wilczur pewnie nie zareagowałby szczekaniem na widok Heleny – znał ją dobrze, nawet łasił się do jej nóg i pozwalał się tarmosić po grzbiecie – ale zaciekawił go ten obły przedmiot, który nieoczekiwanie przefrunął był przez wysoką siatkę jak bażant.
Schroeder uspokoił psa, lecz jednocześnie gromko krzyknął w stronę kobiety:
- Helena, co ty zrobić? Jutro pogadamy!
Helena bała się tej rozmowy i nie osłabił tego lęku wyrosły, pachnący, drożdżowy placek, jaki przyniosła na pocztę. Kończyła właśnie myć podłogę, kiedy Schroeder zszedł na pocztę z góry, ze swojego mieszkania.
- Frau Helena, czy ty chcesz przeżyć wojna i mieć praca?
Helena wstała z kolan upuszczając na podłogę wyżętą ścierkę. Jej pełne obawy, przygnębione oczy same odpowiedziały na zadane jej pytanie.
- Ty dobry pracownik, Helena. Ja pracować na poczta pod Breslau, a potem na północy Mazowsze. Tam pracowniki polskie otwierały paczki i kradły. Jedna z drugą sąsiady byli przez ulice i jedna drugą okradały. Wstrętne. Ty uczciwa Polka. Rychtyk pracujesz, pieczesz dobra ciasta... czy ty wiesz co cię mogło spotkać, gdyby granatowe policjanty zobaczyli, co ty wczoraj zrobiła? Albo komendant? Ty mi powiedz, czy chcesz być żywa.
Helena odważyła się podnieść głowę. Spojrzała w oczy Schroederowi. Przestała przygryzać wargi.
- Chcę. Każdy chce – powiedziała. 
- Miej się na baczność. Dobry pracownik jesteś. Tyle zła. Tyle zła. A tamta jak fryga. Nie zdążyć spojrzeć, jak wbiegła za brama. 
- Panie kierowniku, Ryfka z moją Jadzią na jednym podwórku się chowały. To rówieśniczki. 
- Tyle zła, tyle zła – powtarzał Schroeder. - A ty, Helena, cały świat chcesz zmienić?
- Ulżyć chcę tylko. 
- Teraz nie czas na dobra serce. Moja Regina też dobry człowiek była. Córkę mi dała. Cały świat by dała ale już nie da bo w grobie leży. 
Schroeder przestał mówić. Podszedł do stolika, przy którym klienci poczty adresowali zwykle koperty. Ciasto, które na nim leżało pachniało przez pergaminowy papier w jaki było zawinięte. Odłamał kawałek placka, wsunął do ust, posmakował.
- Moja Regina zachorować i umrzeć. Zostawić mnie sam z córka. Co robić? Żyć trzeba.
Starannie zawinął placek i wziął go do rąk.
- Córka się ucieszy – powiedział ni to do Heleny, ni to do siebie. - Za kwadrans otwierać poczta, Helena. Pamiętaj.
 - Tak, panie kierowniku. 
Nie wszedł jeszcze na górę. Popatrzył na kobietę, jak obwija wilgotna ścierką szczotkę. Niewiele zostało jej do zakończenia porannych porządków. Należało jeszcze raz wytrzeć podłogę i przewietrzyć salę, aby wyschła.
- Po zakończona robota pod wieczór przyjdź do mnie na górę, Helena, tak?

Nie odczuwała już lęku, ani wtedy, gdy wypowiadał te słowa, ani też później, wieczorem, gdy zastukała do drzwi Schroedera, a otworzyła je przed nią córka kierownika, trzydziestoletnia panna, Gertruda.
Helena przestąpiła próg.
W przedpokoju na ławie, w której przechowywano buty, stała dwukilowa, metalowa puszka.
- Helena, ty uważaj, w tej puszce jest marmolada. Ale nie taka z buraka, rozumisz? Uważaj, Helena, jak będziesz przerzucała, żeby cię tylko granatowe nie widzieli, rozumisz? 
- Rozumiem, panie kierowniku. 
- To jak tam tej małej na imię? 
- Ryfka na nią mówią. 
- Ryfka... a tak, to już idź.

Przez moment Helenie wydawało się, że córka Schroedera, która przez cały czas była obecna przy rozmowie, odetchnęła głęboko, a z ruchu jej warg wyczytała imię małej żydówki.
 
[30.11.2016, Marmande we Francji]