CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 stycznia 2016

ZNAWCA PSYCHIKI KOBIET?

Wojciech Żukrowski w "Plaży nad Styksem" tak jak w "Kamiennych tablicach" bardzo wnikliwie wczuwa się w psychikę kobiety. Sporo tutaj refleksji na temat wolności wyboru, złych i nie wiadomo czy koniecznych kompromisów. Wartka akcja i staranna kompozycja, ale najmocniejszą stroną powieści jest jej warstwa liryczna.
To świetna literatura.
"(...) Zakryła twarz rękami, tarła palcami powieki.
- On sie mnie zaparł - oskarżała w żalu. - Odgrodził się milczeniem. Pozwolił towarzyszyć, jednak z góry wyznaczył , jak długo, dokad, dlatego tak pytałam o date slubu, prosił, żebym była cierpliwa. Wtedy sie wszystko wyjaśni... I przyszło szybciej. Oszukał mnie... Kłamał! kłamał...
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że cię kochał - podniósł głos Andrasz.- Chciał ci oszczędzić cierpienia, rozpaczy, jaką niesie bezsilność, oglądanie, jak sie zmienia wyniszczony chorobą. Nawet wyrzekł się twojego współczucia, a przecież go pragnął. Nie wolno ci mówić, że kłamał. On tylko milczał. Przyjmował wyrok jak mężczyzna.
- Co za straszliwa duma. Nawet Chrystus Pan przyjmował pomoc w dźwiganiu krzyża! - krzyknęła bijąc bezsilnie pięścią w darń, jakby chciała, by ja tam w dole usłyszał. - Kochałam go, a on mnie odepchnął.
- I nigdy nie przyszło ci do głowy, że sie litował nad tobą? I nad nim też się ktoś  ulitował, kto jest sama Miłością. Dał szansę, pozwolił odejść, gdy myślał tylko o ratunku tamtej dziewczyny, nie o sobie (...)"
[W tym wątku rozmowy pomiędzy Andraszem a Łucją, ona, młoda pisarka, wiązała swoją przyszłość z ukochanym Jarkiem, który odkładał zawarcie zwiazku małżeńskiego. Pewnego dnia, będąc z Łucja nad morzem, Jarek dokonuje bohaterskiego czynu, ratując topiącą się obca kobietę. Przypłaca to życiem. Już po śmierci Jarka Łucja dowiaduje się, że jej niedoszły mąż był chory na raka. Kobietę dręczy pytanie, dlaczego jej ukochany nie powiedział jej o swojej chorobie...]

[30.01.2016, Paryż]

ZIMA NASTAŁA

W końcu styczeń uszanował dzieciaków, a i starszych pragnienia, co to śnieżny puch chcieli zobaczyć, a może i z nart, i z sanek bezużytecznie stojących dotąd w komórkach skorzystać.
W styczniowy weekend zaroiło sie od spacerowiczów w parku miejskim, a na łagodnych stokach opadających bezboleśnie w dolinę rzeczki, juz za miastem, dzieciarnia urządzała sobie saneczkarskie szaleństwo. A wszystko dlatego, że razu pewnego sypnęło śniegiem, a pod wieczór pochwycił w swoje skostniałe łapska mróz i gwiazdy rozbłysły, jakby kto wszystkie srebniaki świata w granatowe niebiosa rzucił.
Najbardziej zimy spragnieni harcowali na powietrzu rzeźkim i zmrożonym aż do późnej nocy.
W niedzielę tuż po czternastej w kawiarence tłumami gości sie nie raczono. Kilka zaledwie osób przy kawie, herbacie o rozlicznych sprawach tego świata rozmawiało - wśród nich radca Krach z doktorem Koteńko rozgrzewali się kawą i koniaczkiem w ilościach nader skromnych, aby tylko wyskokowym płynem żoładkowe trawienie przed obiadem poprawić.
- A mnie, panie doktorze - odezwał się pan radca - z każdym wydarciem kartki z kalendarza nastrój sie poprawia.
- Widzę, że niezupełnie jest poan, panie radco, z zimy zachwycony - zauważył pan doktor.
- Oj, nie, z kazdym rokiem coraz mnie jest we mnie szacunku do zimowych uroków, a najbardziej boleję nad tym, że dni są tak krótkie i takie bezlitośnie szare, choć przyznaję, że ostatnio ta szarość nam wybielała. Ale dzisiaj, kiedym ostatnią karteluszkę zerwał, zmiarkowałem, że od ostatniego darcia całe dwie minuty jasności przybyło, co mnie tylko skłoniło do tego, aby pognać do kawiarenki... i pognałem, i miłego druha zobaczyłem.
Pan doktor Koteńko spowazniał nagle.
- Zaiste, brak słońca to jeden z felerów zimy.
- Ale pańska żona, doktorze, doskonale sobie z zimą radzi, bo rzadko ja ostatnio w kawiarence widuję.
- Umyśliła sobie, panie radco, nową imprezę i z kolędnicza kompanią z mlodymi po wsiach krąży. Mówi, że należy podtrzymywać tradycję.
- Nie ma co, panie doktorze - roześmiał się radca Krach - obrał pan sobie za żonę niewiastę niezwykle obrotną. Czytałem jeszcze przed świętami w naszej gazecie jej wiersze, na ludową nutę stylizowane.
- A tak, panie radco. Zosia budzi sie wczesnym rankiem i albo co czyta, albo pisze, albo się do tych nadzwyczajnych, nadobowiązkowych lekcji przygotowuje - tłumaczył doktor Koteńko - a z tymi tekstami - dialogami to początkowo myślałem, że na tym się skończy, a tu popatrz pan, z Turoniami się włóczy, ech... a co u pana, przyjacielu? Jak się wnusia chowa? Zajrzeć może?
- Panie doktorze, dziewucha nam się okazała istną sybiraczką. Zdrowa i jeść woła. Całe szczęście, że córka w pokarm bogata.
- To i dobrze, bo na matczynym mleku dziecię najzdrowiej się chowa.
- Też i ja tak mówię, doktorze ... no, uzupełnijmy płyny.
Po nadzwyczaj skromny kieliszeczku wypili.
- ... a Wołodia do roboty w lesie się najął. Próbowałem mu załatwić coś w mieście, ale on, jak raz, skumał się z leśniczym i ten mu prace przy czyszczeniu lasu wyznaczył.
- Skumał się? - zadziwił sie doktor Koteńko - pan leśnioczy nie bardzo ku ludziom sie skłania... mruk jakiś. Kiedym raz tam zajrzał (nie powiem, przyjął mnie grzecznie) i napomknąłem coś o tym, aby wstąpił do ośrodka na badanie, odparł, że leczy się sam, tak jak sam żyje i nie ma zamiaru niczego zmieniac w tym względzie. Powiada, że z ludźmi tylko zawodowe kontakty utrzymuje, bo ... musi.
- Ale o las dba - upomniał się pan radca - i ten leśny domek, i działkę, to właśnie z nim załatwiałem, więc żadnego złego słowa o nim nie opowiem.
- A mnie się wydaje, że z leśniczego taki odludek się zrobił, bo wciąż coś go trapi. Ludzie mówią, że przed laty więcej miał w sobie wigoru.
- A czy to się dziwić trzeba? Żona mu odumarła... ile to będzie... przed dziesięciu, piętnastu laty. A co z nią pożył? Dwa lata, nie więcej. A że pobrali się w wieku cokolwiek słusznym... co tu mówić... podobno spóźniona, ale wielka była to miłość - westchnął pan Krach.
- To być może, panie radco, to być może.
- Całe swoje życie poświęcił więc pracy - ciągnął radca Krach - a tu mu Wołodia (wiem, bo pytałem) opowiedział o tych poszukiwaniach zdrowej wody, o odwiertach, o tym szwajcarsko-rosyjskim bogaczu, który, nota bene, ma się zjawic w lutym i skierować marzenia Wołodii na rzeczywistości tory.
- Mówił mu? I jak przyjął te plany i zapowiedzi?
- Początkowo pan leśniczy wielce sceptycznie do pomysłu się odniósł. Juz nawet nie chodzi o ten kawałek lasu i garść nieuzytków przylegajacych do niego, bo to teren w planach do sprzedaży ujęty. Pan leśniczy jako osoba jak najbardziej ekologicznie uformowana, kiedy o inwestycji posłyszał, przestraszył się, że pociągnie ona z sobą skutki więcej niż opłakane. Wtedy Wołodia, mniemam, że także przy pomocy syberyjskiej wódeczki, objaśnił panu leśnioczemu, że własnie chodzi mu o to, aby ten teren podleśny na wzór uzdrowiskowego przysposobić... i w tym miejscu fantastyczne przed panem leśniczym rozłożył na cztery łopatki plany.
- No proszę... i ten się ugiął.
- A jakże... zapalił się. Ale przyjacielu, tak między nami mówiąc, pan leśniczy ze swoją przyszłą żoną, właśnie w uzdrowisku się poznali...
- Teraz rozumiem - westchnął pan doktor - psychologia zna takie wypadki...
- Zmartwił się pan leśniczy tym - ciągnął radca - że lasy, póki co, nie do sprzedaży cudzoziemcom przeznaczone, na co Wołodia, że teren zakupi  na żonę, to jest moją córkę... pieniądze ma lub pożyczy, ale całej inwestycji nie podoła, dlatego "Szwajcar" mu potrzebny, bo to podobno przyjaciel jego wielki. Oni tam mają z sobą porachunki, bo Wołodia ponoć pomógł "Szwajcarowi", kiedy ten wyrok w syberyjskich kazamatach odsiadywał, a później to nawet wstawił się za nim w samej Moskwie... no dosłownie jak w jakiejś książce.
Zamyślił się pan doktor i teraz on po kieliszeczku koniaku zamówił, a obaj panowie zgodnie przyznali, że nie ma nic na całym świecie lepszego, nad koniaczek, który idealnie żoładek na spóźniony niedzielny obiad przygotowuje.
Kiedy Maria dwa śliczne kieliszeczki przed panami na stoliku postawiła, pan doktor nie omieszkał podzielić się następującą refleksją:
- Prawdę powiedziawszy to i ja chętnie bym sie do takich planów zapalił. Póki co, powietrze mamy czyste a taki kurort opodal ciżemkowskich włości gdyby powstał, znacznie polepszyłby postrzeganie naszego miasteczka w świecie.
- Bardzo politycznie powiedziane - zaśmiał się pan radca.
W tejże chwili, gdy obaj przyjaciele kontentowali sie marzeniami i koncentrowali na pomnażaniu apetytu przed czekającym ich jeszcze dzisiaj obiadem, do ich stolika podeszła zdyszana nieco pani Janeczka Szydeło, pana mecenasa żona. Przywitała obu panów serdecznie, lecz na jej twarzy uśmiech się jakoś pojawić nie chciał. Przyszła bowiem ze sprawą, która nie była lekką, łatwą i przyjemną.

[17.01.2016, San Sebastian w Hiszpanii]





12 stycznia 2016

SPRZEDAM TELEWIZOR

Nie wiem jak kto, ale ja ośmielam się odnieść wrażenie, że w czasach powszechnie uznawanych za niesłuszne, mając dostęp do jednego, potem do dwu telewizyjnych kanałów, więcej dobrego z nich czerpałem, aniżeli teraz. Żeby było jasne: więcej dobrego nie przekłada się u mnie ilościowo.
Ktoś powie, że peerelowska telewizja propagandowa była... to fakt, lecz odnosi się to do każdej "telewizji informacyjnej" funkcjonującej w dzisiejszej rzeczywistości. Wystarczy tylko przejechać się po kanałach. Każdy dotrze do swego.
Nie mniej jednak ta niesłuszna telewizja nadawała też programy (filmy, spektakle teatralne, programy muzyczne, dla dzieci i młodzieży), które trudno umieścić w propagandowym nurcie rzeki. Powiem więcej, tamta niesłuszna telewizja z racji zdecydowanie mniejszej podatności na reklamy, nie lękała się emitować na przykład filmów z najwyższej światowej półki, choć nierzadko nie były to komercyjne hity. Trudno przecież uznać produkcje Felliniego, Bergmana, Antonioniego, Bressona, Leloucha, Menzel'a, Szukszyna, Czuchraja, Zanussiego, Kondratiuka, Fassbindera czy Jancso za takie, na których premiery chodziły tłumy. Już nawet nie wspomnę o teatrze telewizji - zjawisku niezwykłym i światowym.
Oczywiście dzisiejsze telewizje wychodzą do widza z daleko bogatszą ofertą programową. Mnóstwo kanałów tematycznych, muzycznych, sportowych, filmowych może przyprawić o zawrót głowy. Prawdziwe tsunami reality show, polityczno-informacyjno-tendencyjne pralnie mózgów, kanały, na których w zamkniętym obiegu krążą te same, powtarzane setki razy filmy i seriale, tasiemcowe nowele udawające albo obśmiewające rzeczywistość.... jest co wybierać z tego chłamu.
Piszący te słowa najwyżej sobie cenił TVP Kultura oraz do pewnego momentu Kino Polska, rezygnując niemal całkowicie z odbioru pozostałych stacji, gdzie brud, smród i ubóstwo języka i obrazu razi coraz starsze uszy i oczy.
Zawsze myślałem sobie, że co jak co, ale publiczne media, te skierowane do każdego oglądacza, nie tylko do miłośnika ambitniejszych programów, te media powinny prezentować jakiś poziom i różnić się od komercyjnych stacji, nastawionych na widza, co to łyknie każdą tabletkę wiagry czy innego dopalonego uszczęśliwacza, aby choć trochę krwi zobaczyć, aby posłuchać, jak przed kamerą jeden z drugim się obszczekuje, masakruje, niszczy czy miażdży.
No cóż, być może ludziska taką potrzebę mają, aby ich kitem karmić i jako tę glinę urabiać. Nie ze mną te numery Brunnner!
Swego czasu kompletnie, ale to całkowicie, z wymienionych powyżej względów, z oglądania tefauena zrezygnowałem.
Dzisiaj, jak widzę czym zamierza być publiczna, przyjdzie mi się i z tefaupe pogniewać, bo coś mi się wydaje, że publiczna ma istnieć jako serum na tefauenowską propagandę... a ja wybieram środek... cóż kiedy środka nie ma.
Zaprawdę dziwię się obywatelom, którzy z tej i tamtej strony godzą się na smyczy chadzać. Jedni i drudzy o demokracji prawią, o wolności, o polskości, a przecież wiadomo, że jedni drugim chcą jeno dołożyć, bo nie o kulturę tu chodzi, nie o obiektywizm, a o to, aby swoich głów gadających jak najwięcej pomieścić w plazmowym szkiełku odbiornika.
A ja tymczasem swój telewizorek do sprzedaży przeznaczam.

11 stycznia 2016

PRZEDŚWIĄTECZNIE (fragment 4. rozdz. "Prowincji)

(...)
Wciąż zdrowiałem w tym tumulcie obserwacji kierowanych na fabrykę, na miasto, na jego mieszkańców i wkrótce wróciłem do rodzinnego domu, do innego krajobrazu, sielskiego, anielskiego, choć również powiązanego z fabrycznym murem i kominem, który wypluwał z siebie miliardy mikroskopijnych drobinek pyłu jaki pokrywał zmrożoną, grudniową ziemię.
I przyszedł śnieg, tocząc zwycięską  walkę z czarną sadzą, i mróz zatykający piersi skuł stawiska z wyjątkiem tych wód, które opuszczały technologiczne kanały fabrycznego obiegu wody. Nad krainą stawów unosiła się gęsta, puszysta pokrywająca wkrótce bezlistne gałęzie drzew i krzewów białą, szklistą szadzią. Nastawał czas świąteczny i na tydzień przed Wiligią wszystkie pomieszczenia mieszkania na pierwszym piętrze przyfabrycznej kamienicy poddawane zostały corocznemu rytuałowi sprzątania. W kuchni malowano podłogę na kolor mahoniowy, prano pościel, firanki i zasłony, a w środkowym pokoju ojciec montował olbrzymią choinkę. Niebawem całe mieszkanie wypełnił zapach pieczonych ciast; wszystkie izby przepełnione były aromatem wędlin, mięsiwa i ryb, i czuło się zapach siana i igliwia. Mróz trzaskał na zewnątrz, a za oknem puszyste zawały nawianego śniegu przytulały się do szyb, lśniących srebrzyście, wyszlifowanych irchą zamoczoną w wodzie z octem.
Czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę.
(...)
[Fragment 4. rozdziału "Prowincji". Całość w zakładce PROWINCJA]

[Dobrzelin, 11.01.2016]

09 stycznia 2016

ŚNIEG

I patrz, już ósmy... noc biała, choć bez księżyca, więc trochę mniej srebra, śnieg skrzypi pod podeszwami. Jeszcze raz przeczytałem ten fragment, w którym płonęły szczapy w takim zabawnym piecyku o trzech wygiętych nóżkach i przypomniała mi się kolejna scena albo dwie, w głębokim śniegu ukryte, wprost zasypane.
I dziwię się temu, jak bardzo z tym śniegiem związany był mój długopis, ołówek, a później maszyna do pisania i edytor teksu. Coś musi być w tym śniegu ukryte. Drugi dzień z rzędu... wróć... drugą noc z rzędu oglądam "Siekierezadę", która jakoś do moich wspomnień nadzwyczaj pasuje. Pasuje zarówno ten ruchomy obraz z niezapomnianym Żentarą, jak ten i nieruchomy obraz słowny samego Stachury, a różnią się znacznie.
A moje to są obrazki, maleńkie obrazki, psu na budę szyte.
A nad ranem to trochę posypało, i posypało w dzień, ale nie tak bardzo, jak w tym moim obrazku sprzed lat, kiedy to wydostać się z zaspy śnieżnej nie było sposobu

05 stycznia 2016

NIE MA TO JAK PAŃSTWO PRAWA

Poszperałem i odnalazłem taką oto notkę, utwierdzając się przy okazji, jak wielką cnotą jest w Polsce przestrzeganie prawa i jak to dobrze, że mamy u nas państwo prawa.
"Komornik z Włocławka pobiera bezrobotnej mieszkance miasta alimenty na trójkę dzieci. Kobieta musi przez to utrzymać rodzinę za… 68 gr miesięcznie.
 Problemy 40-latki rozpoczęły się trzy lata temu, gdy spłonęło jej mieszkanie. Jako, iż nic nie udało się z niego uratować, kobieta musiała wyposażyć nowy lokal we wszystkie niezbędne sprzęty. Jako, iż nie było jej stać na jednorazowy zakup, większość urządzeń kupiła na raty.
Po jakimś czasie matka z powodów zdrowotnych musiała rzucić pracę i utrzymywać się tylko z alimentów płaconych przez byłego męża oraz zasiłku. Łącznie miała do dyspozycji około 2 tys. zł, co nie pozwoliło jej na terminową spłatę rat.
W rezultacie konto kobiety zajął komornik, który co miesiąc zabiera jej wszystkie dochody. Pozostawia jej na życie jedynie… 68 gr. „Komornik mógł zabrać moje pieniądze, bo to ja mam długi, a nie moje dzieci” – żali się matka.
Bank, w którym matkakobieta:
„Co do zasady i zgodnie z prawem, nie zajmujemy alimentów” – tłumaczy rzecznik prasowy ING Miłosz Gromski. – „Jednak w momencie, gdy pieniądze znajdą się na zwykłym rachunku bankowym, stają się pieniędzmi z rachunku bankowego i tracą swoją podmiotowość. Mogą wtedy stać się przedmiotem potrącenia.”
POMORSKA.PL
No proszę, jak miło pan Miłosz nas informuje co do zasady i zgodnie z prawem.
Na facebooku pozwoliłem sobie na taki oto komentarz z nutką przepowiedni:
PAŃSTWO PRAWA.... Teraz kolejnym krokiem winno być odebranie kobiecie dzieci, ponieważ nie jest w stanie ich utrzymać. Oczywiście dzieci znajdą się na utrzymaniu państwa, które wyłoży na nie kwotę... niech zgadnę... przewyższającą wysokość alimentów. Najpiękniejsze jest to, że wszystko odbywa i odbędzie się zgodnie z prawem. Ojciec płaci alimenty - jest ok. Pieniądze na RO-rze to jakieś tam pieniądze, nie alimenty, kobiecie odbierze się dzieci zgodnie z prawem (państwo nie zostawi dzieci bez pomocy bo je kocha), bo "wyrodna" matka miała czelność zachorować i porzucić robotę.... a my tu (KOD) wychodzimy na ulicę i lamentujemy, jak to w Polsce niszczone jest prawo, jak okrutnie cierpią nasi trybunalscy sędziowie, jak dziennikarze..., ech...
Temidzie i jej poplecznikom życzę dalszych sukcesów.

04 stycznia 2016

W BLASKU PŁONĄCYCH POLAN [fragm. "Prowincji]

- I co z tą koleją, z tymi wagonikami?
- Wybrały się w ostatnią podróż, a było ich dziesięć. Lokomotywa szła na przedzie, za nią pierwszy wagon, dobrym, skrzącym się srebrzyście węglem przeciążony; za nim wagon-cysterna z wodą czystą, przejrzystą, z potoku pobraną, smaczną i zdrową; mówią, że w tym potoku, z tego źródła kto wody tej czystej, przezroczystej się napije, to ona nie tylko pragnienie ugasi, ale i choremu zdrowie przywróci. Tak było.
- Pięknie było... ale przykro, że to ostatnia podróż....
- A ty przymknij oczy i zaśnij. Opowieść cię znuży, nie myśl o ostatniej podróży, nie myśl. Dwie szczapy dołożę do ognia. Jeśli jeszcze nie chcesz spać, to zrobię herbaty dla mnie i dla ciebie, i pełną, pękatą łyżeczkę miodu zanurzę w obu szklankach dla smaku, dla zdrowia.
Przeszedł się bosymi stopy, a kiedy wsunął dwa kloce, kiedy wodę w czajniku, czystą, przezroczysta, źródlaną postawił, odpowiedział mu ogień, że cieszy się, gdy jest potrzebny. I był.
- Jak tutaj pięknie, jak miło. Łoże skrzypiące, drewniane, a na nim pościel, poduszki i derki, i koce wełniane, gryzące, ciepłe; one na wierzch, na te derki, na puszystą kołdrę... a ogień świszczy, a mróz szczypie za oknem twarze saren, co schroniły się w otwartych podwojach stodoły - tak mówiła i zasypać oczy piaskiem snu nie miała zamiaru, a tu jeszcze spojrzy się na podłogę sosnową, czy jaką tam, a tak białą jak kreda, a pachnącą jak niezastygła żywica lasu, jak jałowiec, jak wrzosowisko, jak grzybnia maślaków.
- Pięknie tutaj, pięknie - potwierdził - a podłoga co miesiąc heblowana do białości, szczotką ryżową szlifowana, tak że buty w sieni zostawiać trzeba i zanim się w piecu rozpali, należy wdziewać te przechodnie kapcie z wysoką cholewą z gąbki, aby stopy były ciepłe, aż do pierwszego dechu ogrzanego powietrza - mówił.
- Długo to jeszcze będziesz z innymi siedział na tym zrębie? - zapytała.
Krzątał się wokół pieca stojącego pośrodku izby, a ogień się wzmagał, czajnik szumiał wodą źródlaną, czystą, przezroczystą.
- Przeszedł zeszłego lata huragan i drzewa powalił; jedne z korzeniami z piaszczystej wyłuskał ziemi; inne wyciął przy gruncie, przy mchu. Starsze, bogatsze wiatrołomy zaczęto ściągać maszynami; te mniej szacowne, młodziaki, na tych wzgórzach, w tych jarach zostały dla nas na zimę całą, pewnie aż do lata tu będziemy - mówił - a potem znów przyjdą maszyny, a jesienią trzeba będzie zasadzić nowy las...
- Cały boży rok...
- Cały boży rok - przytaknął.
- A ty tu sam... - stwierdziła
- A ja sam, bo pilarze po rodzinach się porozjeżdżali na święta i ten nowy, malutki rok.
- A ty?
- A ja tu pozostałem, gdyż tego domku w lesie pilnować trzeba, a widzisz, ile zwierząt w te śniegi kopne, w te mrozy, co zaraz po święcie oblicze okrutne pokazały, ile ich tutaj się stołuje, ile do okien zagląda, chroni przed wiatrem, co wzgórza snieżne usypuje. I jeszcze zostałem z tego powodu, że w świetle splecionym ze świec rozbłysków, z nafty płomienia, z elektrycznej lampki, z gwiezdnych kotylionów, z księżyca - zwierciadła słońca, w tym blasku, w tej pulsującej arkadii światłości piszę, wciąż piszę, rozpoczynam i nie kończę opowieści swojej, która wiecznie trwa, dopóki życie się nie przekręci na jednym z zakrętów.
- A ja przejeżdżałam tędy i wstąpiłam...
W obie dłonie pochwyciła szklanicę z miodową herbatą, a herbata z tej wody źródlanej, czystej, przezroczystej....

[Fragment 3. rozdziału "Prowincji". Całość w zakładce PROWINCJA]

[Dobrzelin, 04.01.2016]



SIEDZĘ SOBIE

Wyzbyty z jakichkolwiek złudzeń, udało mi się skreślić umaczane czerwonym tuszem cyfry oznaczające świąteczne dni grudnia. Przeminęły na tyle bezboleśnie, że już o nich zapomniałem. Z kolejnymi - ostatkami sąsiadującymi z pierwszymi dniami nowego roku było podobnie - przestały istnieć i bardzo szybko o nich zapominam. Zapominam pozornie, bo wciąż nie postawiłem na nich pieczęci; jeszcze zwisa ze ściany miesięczna karta kalendarza, jedna z trzech, bo na tym kalendarzu trzy miesiące bezczelnie z sobie sąsiadują. Skoro zwisa z tej ściany, to chcąc nie chcąc, nadziewam się na toto wzrokiem, co zapominaniu nie sprzyja.
Siedzę więc i niszczeję. W telewizor patrzę, bez najmniejszego sensu, puszczam sobie z internetu jakieś filmy i teatry minione raz na zawsze, Głowackiego czytam "Z głowy", lekko narcystyczne wspomnienia faceta, który ma do pisania głowę, ale nie zachwyca.
A z moją głową najlepiej nie jest, bo wciąż czegoś szukam. Szukam słów, zapominam, co regał znaczy, co kredens , a co wersalka. Opisuję więc, że to a to jest na tym a tym, dodaję: czarnym, albo: w pokoju, albo po prostu przemierzam niechcianą drogę pomiędzy pomieszczeniami i moje oczy stwierdzają, czy jest to, co było szukane, czy tego czegoś tam nie ma.
Jest źle, a że lepiej już było, to tylko gorzej być może. Jest źle, nerwowo, bezcelowo, samobójczo.
Przelewam się z jednego koszmaru w drugi; z jednego się wyzwalam, wpadam w drugi. Jak długo jeszcze...
Marzę o jednym, jedynym dniu, w którym mógłbym wyłączyć swój mózg i, dajmy na to, przeżyć ten dzień w takiej dźwiękoszczelnej komorze, w której ani ja bym niczego nie słyszał, ani też mój głos, czy nawet oddech słyszanym by nie był.
Chyba ktoś powinien docenić do jakiego stopnia zredukowałem swoje marzenia. Kto tam doceni...
Zabawiłem się w to pisanie i z niego jedynie żyję jak pasożyt... ale spokojnie, ono też ustanie, oby wcześniej niż później, bo przecież wiem, że i tak nie zdążę, więc po co się spieszyć? do czego?
Do niczego.
A jeszcze odczuwam ten niepokój beznadziejności całym swoim organizmem, każdą cząstką ciała, które najwidoczniej powoli zaczyna się przygotowywać do tej wielkiej tajemnicy przejścia na drugą stronę rzeki, dzisiaj zamarzniętej (a lód jeszcze cienki), kto zwracałby uwagę na takie detale. Parę razy tak miałem, ale teraz jest chyba gorzej.
Chwała Bogu, że wyzwoliłem się przynajmniej z jednego koszmaru i mogę sobie z udawanym uśmiechem na twarzy przejechać się po kilku moich dawnych znajomych, towarzyszach po fachu, tych wszystkich, których oglądać dzisiaj nie chcę lub nie oglądam wcale z braku możliwości kontaktu z nimi. Ale przejeżdżam się po nich wspomnieniami, nie będę pisał o nich, bo może znów koszmar wróci, więc lepiej pozostawić tę sprawę niedokończoną...już przestaję.
Wracam do siebie. Jeszcze posiedzę, jeszcze coś obejrzę, posłucham, usunę to i owo, zamknę księgę raz na zawsze, amen.

[Dobrzelin, 04.01.2016]

03 stycznia 2016

AGNI PARTHENE

Po tym ostatnim, rozedrganym, zaangażowanym tekście, jaki umieściłem w tym miejscu, w kawiarence musi się znaleźć czas na uspokojenie. Dzisiaj będzie nim "Agni Parthene" pieśń cerkiewna o korzeniach bizantyjskich, nazywana również "Hymnem św. Nektariusza". 
Religijna, cerkiewna muzyka obrządku wschodniego, charakteryzująca się jednogłosowością lub chóralna wielogłosowością, zwykle bez podkładu instrumentalnego potrafi zachwycić nie tylko serca wierzących, lecz również wrażliwe na nieskalane piękno ludzkiego głosu ateistów.
Podobnie zresztą zachwycamy się kolorytem czystych barw ikon, których "pisanie" obrazem jest sztuką wychodząca daleko poza ramy religijności.
"Agni Parthene" to jedna z najbardziej rozpoznawalnych pieśni, jakie powstaly w obszarze wschodniego odłamu chrześcijaństwa.
Proponuję przez chwilę przysłuchać się tej pieśni w trzech wykonaniach.
Pierwsze jest dziełem mnichów Klasztoru Simonopetra na greckiej górze Athos.


Druga wersja Hymnu śpiewana jest przez Divnę Ljubojević, serbską wokalistkę, założycielkę  chóru "Melodi", specjalizującego się w interpretowaniu muzyki cerkiewnej.


Wykonawcami trzeciej wersji "Agni Parthene" są mnisi Monastyru Wałaamskiego usytuowanego na niewielkiej wyspie na jeziorze Ładoga w Rosji. Ta trzecia wersja jest mi najbliższa, choć chyba nie to jest najważniejsze.


Przyjemnego słuchania.

02 stycznia 2016

TRYBUNAŁ NIE JEST DZIEWICĄ

Jeszcze raz się okazało, że miałem rację, choć to wątpliwa pociecha i oddałbym Kurlandy, których nie mam, za to aby racji nie mieć. Ale się stało i wcale nie ma zamiaru się odstać, a to z tego powodu, że politycy po raz kolejny, jak przystało na czas świąteczny, po chrześcijańsku, zmarzniętym błotem się obrzucają.
Stanęło na tym, że po wyborach, a jakże, demokratycznych, świętej pamięci Platforma z nie mniej błogosławionym PSL-em srogiego łupnia dostały i piszczą. Na jej miejsce wstąpił na niebieskie trony najjaśniejszy PIS, który bryłę świata porusza w inną stronę.
A z tymi wyborami to tak już jest, że przegrana partia łupnia dostaje, a łupy przypadają wygranej. Jak świat demokratyczny światem, tak było, jest i będzie. Zawsze zwycięzcy mają rację... do kolejnych wyborów... i nic nie pomoże biadolenie... a trup pokonanych ściele się gęsto i nieważne czy sprawiedliwie.
W naiwnym przekonaniu moim polityka nie musiałaby być taka wredna, gdyby obie strony konfliktu przyznały, że nieomylne nie są i wcale być tak nie powinno, aby trzeba było usuwać spod pup przegranych wszystkie stolce od sprzątaczki wzwyż. Ale tak jest i nic się na to nie poradzi, o czym z rzadka wprawdzie, ale pisałem i przestrzegałem, lecz cóż, polityka sama w sobie jest nierządnicą, która daje swoim a wypina się na obcych.
Owszem, różne są sposoby wyrywania sobie spod siedzeń taboretów. Platforma, na ten przykład (plus PSL, rzecz jasna), usadzała na nich swoich ludzi w aksamitnych rękawiczkach; PIS natomiast zabrał się do tej roboty w robociarskich, lecz efekt walki o stołki jest identyczny. Jeżeli już, to możemy się pokłócić o metodę działania: jednym bardziej odpowiada zakamuflowany lisim sposobem przemyt swoich popleczników, inni z kolei uważają, że nie ma to jak taranem dźwierza do władzy pokonać; jedni na ten przykład wolą, aby na poszczególne stolce dostawali się nasi po sfingowanych konkursach; inni prawią, że po cholerę bawić się w konkursów ustawianie, skoro prościej przecie mianować swoich.
Zatem podstawowa różnica pomiędzy byłą a obecną władzą zasadza się właśnie w metodach służących do obsadzania stołków, w niczym więcej. Jasne, że nie tylko metody są wyróżnikiem; jest nim także ideologia. Platforma całą swoją ideologię wzięła z liberalizmu i prześlicznie połączyła ją z kumoterstwem; PIS z kolei, przepięknie katolicki, obsadza na stołkach jedynie najprawdziwszych Polaków. 
Zaczęło się od Trybunału Konstycyjnego, bo PIS-owi, słusznie zresztą, wydało się, że w tym szczególnym sądzie miażdżącą przewagę niezależni platformiani sędziowie mają. Wcześciej upadła koalicja cudownie się do PIS-wskiej zemsty przyczyniła, uzurpując sobie prawo do podmiany sędziów na zaś, na wyrost. I się zaczęło...
Piszący te słowa, na sprawiedliwości łamanie wrażliwy, pewnie by, choćby sam jeden, w pochodzie przeciwko dobieraniu się do Trybunału uczestniczył, gdyby nie posłyszał okrzyków z ust protestatorów się wydobywających, lamentujących nad tym, że oto niszczone jest w Polszcze państwo prawa. Dobre sobie... Polska jest państwem prawa. Cięty, prymaaprylisowy żart.
Utrzymuję bowiem, że nasza III republika prezydencka państwem prawa nie jest, a prawo jednym służy, innymi pogardza. W imieniu prawa odbiera się dzieci rodzicom, wyrzuca ludzi na bruk, pozbawia pracy, chroni się korporacje kosztem konsumentów, ofiary przestępstw niejednokrotnie traktuje gorzej niż sprawców, a komornikom stwarza się możliwości do działań typowych dla mafii (o czym za chwilę), natomiast prawo nasze jakoś przymyka oczy na postępki władzy lub ludzi calkiem nieźle sytuowanych. 
A czy jeden z czytających z drugim wie, że w Polsce można być skazanym, bez wcześniejszego powiadomienia go o winie, bez możliwości obrony przed sądem, bez powiadomienia o terminie rozprawy? Sprawa jak najbardziej gruntownie jest mi znana.
Swego czasu, o czym brązowo na białym stało w kawiarence, wpadłem na trop przestępczej grupy, która poprzez internet zajmowała się wyłudzaniem pieniędzy od bezrobotnych. Pomyślałem sobie, że co to, to nie i tak być nie może. Zatem poszedłem tropem tego śladu, porobiłem stosowną dokumentację i, wybacz Panie Boże, przekazałem swoją wiedzę policyjnym służbom. Już i dwa lata uciekło, a śledztwo, co oczywiście wszczęte być miało, nie posunęło się o milimetr, bo, gdybym, dajmy na to, dał się oszustom naciągnąć na kasę, to może, od wielkiego święta, coś by z tym faktem zrobili... a tyle się mówi o zapobieganiu przestępstw. I proszę, przestępcza grupa jeszcze chyba z rok cały działała i w końcu machnąłem na to ręką, składając przy okazji śluby, że nigdy a przenigdy na przestępcę nie doniosę, choćbym go za rękę ułapił.
A teraz o tym, o czym za chwilę miałem napisać, więc taką rzecz zacytuję... zdaje się, że sprzed pół roku.
"Bezduszny komornik zajął konto mamy 2-letniego Aleksa, skazując dziecko na głód. Pieniądze, które tam trzymała, były zapomogą z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Tylko dzięki nim 22-letnia pani Marta mogła nakarmić synka.
Jak podaje Super Express,  na konto mamy Aleksa wpływa miesięcznie ok. 600 złotych. Nie stać jej na wiele, bo nie pracuje, samotnie wychowując dziecko, którego ojciec nie interesuje się ich losem. Na biletach też musi oszczędzać, więc kiedy kolejny raz jechała na gapę, złapał ją kontroler.
Dostała 200 zł mandatu. To, że dług urósł do 700 zł okazało się, gdy próbowała pobrać pieniądze na codzienne potrzeby z bankomatu. Konto było puste, a po przelewie z ośrodka pomocy ani śladu. Wszystko zajął komornik. Na żądanie komornika bank przelał mu to, co było na koncie pani Marty. Tym samym komornik i bank złamali prawo, które w tej kwestii nie pozostawia żadnych wątpliwości – komornik nie może zająć pieniędzy ze świadczeń rodzinnych i zasiłków."
No proszę, a jednak można sądownie zadziałać, prawda? Nie wspomnę już o tym, że działający na podstawie wyroku sądowego komornicy po zbójecku rekwirują przedmioty należące nie do tego delikwenta, przeciwko komu komorniczą sprawę założono... a bywały takie przypadki, bywały.
Dodatkowego smaczku wymiarowi sprawiedliwości dodaje fakt, iż wyroków sądowych komentować nie należy, a już, broń Boże, domagać się ukarania sędziego za nieobiektywizm, złą decyzję, spapranie sprawy, i tak dalej. Sędzia oczywiście zawsze ma rację, ma immunitet i chyba tylko samemu Bogu podlega, co oznacza, że pokrzywdzony wyrokiem sądu obywatel może pana sędziego pocałować w miejsce, które bardzo źle wychowani obywatele zowią dupą.
A czy przypominacie sobie sprawę taką, jak to jeden sędzia wyrokiem swoim skrócił oskarżonemu karę, wiedząc, że "ułaskawia" groźnego dla społeczeństwa zbira; ten, na wolności będąc, zjadł sobie obiadek i po obiadku skutecznie zamachnął się na życie kogoś, do kogo nie czuł sympatii. Zadam najgłupsze z możliwych pytań: czy ów sędzia w jakikolwiek sposób został za swą decyzję przez środowisko sędziowskie napiętnowany? (celowo nie użyłem sformułowania: postawiony do odpowiedzialności karnej) Ot, stał się wypadek przy pracy.
Zatem, nie wolno nam krytykować sędziowskiej pracy.
Ale weźmy na ten przykład taką sytuację, która wcale nie zdarza się  tak rzadko, że w drugiej instancji zapada wyrok diametralnie odmienny od tego, jaki został ogłoszony w instancji pierwszej. Prawomocny (jeśli od tego drugiego wyroku strony się nie odwołają) będzie ten drugi, ale konia z rzędem temu, kto odpowie, który z tych wyroków jest obiektywnie właściwy. Przecież nie może być tak, że oba, całkowicie odmienne od siebie postanowienia są słuszne. Być może upraszczam całą sprawę, ale gdybym, na przykład, schodzę teraz na grunt stosunków międzyludzkich, gdybym miał wydać swój własny sąd o jakiejś osobie, sąd, który okazałby się nieprawdziwy, na co zwróciłaby mi uwagę osoba trzecia, to czy przypadkiem nie powinienem delikwenta przeprosić za zło, które  mu uczyniłem? Myślę, że nie ja jeden tak bym postąpił. Chyba gryzłoby nas sumienie, prawda?
W przypadku instytucji sądowniczej sam uniewinniajacy wyrok drugiej czy jeszcze kolejnej instancji nie jest przecież przeproszeniem za błąd, niestaranność, złe intencje. Do czego zmierzam? Otóż w mojej świadomości nie istnieje sędzia, który przyznałby się do swojego błędu. Ha... z politykami jest podobnie.
A cóż wspólnego z Trybunałem Konstytucyjnym ma, do diaska, jakiś trzeciorzędny sędzina, skazujący na więzienie osobę niepoczytalną za kradzież roweru czy wafelka, ktoś zapyta?
No dobrze... będzie więc teraz o Trybunale. 
Zapewne, mili państwo, przypominacie sobie, co uczynił minister od finansów, pan Rostkowski, dla załatania budżetowego zagłębienia. Otóż ów księgowy wpadł na taki pomysł, aby zabrać z tak zwanego drugiego filaru całkiem sporą, w miliardy idącą sumę, przeznaczając ją na wspomożenie padającego ZUS-u i w konsekwencji odciążenie budżetu państwa, przez co zmniejszył się deficyt. Pan Tusk tuż przed tą operacją powiedział, że jak najbardziej, ten transfer jest dozwolony, bo pieniążki z drugiego filaru wcale a wcale do obywateli nie należą, tylko do państwa, czytaj: rządu, więc ten może je przenosić tam gdzie chce i gdzie mu się podoba. Trybunał temu przyklasnął, rząd odetchnął a obywatele poczuli się deczko oszukani. W tym miejscu muszę się wypowiedzieć jasno, że ja od samego początku świata byłem przeciwny temu drugiemu filarowi, albowiem uważałem podówczas i obecnie sądzę, że w tej reformie emerytalnej chodziło o to, aby parunastu kolesiom załatwić dobrze opłacaną robotę  z procetnów od składek pobieranych pracującym do drugiego filaru. Na ten czas nie będę tego wątku rozwijał, bo sen mnie zmorzy.
Do rzeczy. Trybunał zatem przyklasnął temu szulerstwu, a ja, wobec tego, pragnę przypomnieć, nie tylko sobie, że swego czasu dostawałem od jakiegoś Alianza czy innej cholery pismo na moje osobiste nazwisko, w którym  tłumaczono mi cyframi, że tyle to a tyle kasy wpłynęło do takiej to a takiej pory na moje osobiste konto. No, mówię sobie, z każdym miesiącem lepiej, niech pomnażają. I proszę, szast prast, się okazało, że Alianz czy inna cholera, racji nie mieli, wyszczególniając te kwoty przeze mnie u nich odłożone. Wystarczała kombinacja Rostkowskiego, zapewnienie Tuska i przyklapnięcie sprawy przez Trybunał i moje "oszczędności" najjaśniejszy trafił szlag.
Się najjaśniejszy Trybunał nie zająknął nad zawróceniem przez rząd prawa wstecz przy wydłużaniu wieku emerytalnego. A miałem taką nikłą, na pograniczu naiwności nadzieję, że w kontekście emerytalnego wieku poruszy kwestię śmieciowych umowek, że przymusi rząd do tego, aby je wykastrował, bo w państwie prawa nie może tak być, że jeden człek robi  "na biało" i na te ZUS-y fokusy odkłada wdowi grosz, a drugi też robi "na biało", a odkładać na emeryturę swoją nie może, a lata lecą, a on tak jakby "na czarno" zasuwał.
No cóż, mnie się nieskromnie wydaje, że ci "niezależni" trybunalscy sędziowie to chyba bardziej chcieli dobrze zrobić rządowi, a nie ludziom. Ale nie dziwota, wszak oni dłubią w prawie i gdzie im tam od myślenia o tym, że te w przyszłości niskie, by nie powiedzieć głodowe dla maluczkich emerytury wynikają z tego, że: primo - będzie dwa albo i więcej milionów rodaków, którzy zatrudniają się za granicą i, cholery, na polskiego ZUS-a płacić nie chcą; secundo - że jak się całkiem sporej rzeszy Polaków mało za robotę płaci, to i mało procentowo z tego na ZUS-a się przeznacza, i wreszcie tertio - że od tych śmieciowych umowek i od czarnej pracy to czcigodny, pałacowy ZUS się nijak nie dorobi.
Zatem, Trybunale, nie jesteś tak dziewiczy, jako cię malują, a ja modlić się do twego wizerunku nie mam zamiaru.
I tyle na dzisiaj, choć nowy roczek przepięknie się zapowiada i jeszcze wiele doznań przed nami. Podobno podczas trzęsienia ziemi, zwykle ten pierwszy największe spustoszenie czyni i niech mi będzie dane tym optymistycznym akcentem zakończyć dzisiejszą opowieść.

[Dobrzelin, 02.01.2016]

01 stycznia 2016

PROWINCJA (dok. 1 rodziału + rozdział 2.)

- Daję panu tydzień czasu na napisanie początku - oznajmił, gdy znaleźliśmy się w jego podstołecznej posiadłości. Potem zaprowadził mnie do słonecznego, wychodzącemu oknami na południe pokoju. Był to najmniejszy pokój w wilii położonej w całkiem sporej kotlinie otoczonej sosnowym lasem. Zorientowałem się, że jest to miejsce przeznaczone dla gości Hornów: ciche, narożne, zlokalizowane z dala od kuchennych pieleszy, a zachodziło się tam długim, wąskim korytarzem, na końcu którego, naprzeciwko siebie te dwa pokoje, więc jeden mój, nasłoneczniony; a z oknem śnieg krzesał srebrzyste księżycowe iskry.
Pani Wandzia trzy razy na dzień do drzwi pukała zapraszając mnie na posiłek, a ja pisałem i nawet wtedy, kiedy skończyłem ten pierwszy rozdział to pisałem o tych moich przyjaciołach od piły, o wiatrołomach, o tęsknocie.
Ostatni dzień przepędziłem na elektronicznej korekcie tekstu i przy kilku pod rząd kawach o pierwszej po północy zakończyłem kropką tekst opowieści.
kazano mi czekać.

2.
Już po czwartej budzi się ptactwo otrzepując skrzydła z nocnej mgły. Najbardziej krzykliwe są wtedy wróble, których odwieczne zamiłowanie do stadnego życia potrafi skutecznie zakłócić wczesnoporanny odpoczynek każdemu mieszkańcowi naszego miasteczka, choć pora przedświtu, jak żadna inna, przydusza oczy do snu jak kłoda padłego drzewa i wciska potargane, spocone włosy w głąb poduszek. Kiedy jednak ktoś taki jak ja wstanie przedwcześnie, rozbiwszy mechanizm dobowego zegara, otworzy okno, pragnąc nasycić nozdrza lepkim powietrzem świtania, znajduje w odgłosach ptasich przekomarzań gwar targowiska w godzinach największych zakupów i ów "ludzki" hałas staje się mu bliższy do zniesienia. A kiedy błyśnie czerwona lampa słońca, dopieroż rozgardiasz wszelkiego stworzenia poczyna instrumenty swe stroić. Nie tylko już ptaki ale i psów przygodne gangi, i koty - samotniki zapowiadają miastu nowy dzień. Dawniej dodawałem do tego muzycznego krajobrazu odgłosy dobywające się z obór, chlewików i stajni. Konie, krowy, prosięta, kaczki i kury - cały ten zadomowiony zwierzyniec przechowywany tak w centralnej części miasteczka, jak i też rozpostarty po peryferyjnych podwórkach nieuchronnie przywodził na myśl fakt, że Żytowo od niepamiętnych czasów pachniało wiejską przygodą, zwłaszcza w jarmarki i dni targowe. Dzisiaj budzące się do życia miasteczko rozbrzmiewa stopniowo i powoli rechotem silników samochodowych i motocykli, odgłosami pierwszych przechodniów, ich prędkimi rozmowami, kaszlnięciami, stąpnięciami uczynionymi na chodnikowych płytach, aby w końcu dostroić ów gwar do coraz to hałaśliwszych zawołań natury.
Tego dnia wstałem wcześnie, przed piątą, zerwawszy się z łóżka natychmiast po przebudzeniu, mając świadomość, że każda minuta dłużej spędzona w pościeli doprowadzi jedynie do napływu kolejnej, niepożądanej fali snu. Nie chciałem do tego dopuścić, gdyż lubiłem być świadkiem letnich przebudzeń słońca, nawet jeśli miało mnie to kosztować poczuciem senności za dnia, z koniecznością zażywania popołudniowych drzemek. Zamiast przemywania oczu w zimnej wodzie podszedłem do okna i otwarłem je na oścież. Wilgotny oddech przedświtu orzeźwił mnie mocnym chluśnięciem w twarz. Patrzyłem na kamieniczki po drugiej stronie ulicy. Odnowione łagodną, pastelową, kremową farbą spały jeszcze pogodnym snem otoczone kurtyną nie do końca przezroczystego powietrza. Niewielkie, dwuskrzydłowe okna zaciągnięte firankami podpowiadały, że domownicy śnią jeszcze nocne obrazy podświadomego życia, tak ciepłe, jak ciepłym zdawał się być pastelowy kolor posesji jakie zajmowali. Zwykle w takich sytuacjach, o tak wczesnej porze niedorosłego dnia poddawałem się myślom wirującym w takt pulsującego zimnego powietrza. Gdyby ktoś przypadkiem budząc spokój porannej ciszy w jakiej tkwiłem, pomimo ptasich kląskań, gdyby ktoś zapytał mnie o czym myślę, wychylając poza krawędź gzymsu, nie potrafiłbym udzielić właściwej odpowiedzi. Być może moje poranne wstawanie mieściło się nadal w granicach snu, a sen nigdy nie bywa w pełni świadomym zwierciadłem życia. Możliwe, że miałem satysfakcję z bycia strażnikiem miasta, wartownikiem, któremu przypadł zaszczyt ochrony osób i mienia podczas ostatniej zmiany warty. Kto kiedykolwiek pełnił służbę wartowniczą na krawędzi nocy i dnia, ten wie jak odpowiedzialną wypełnia się funkcję właśnie wtedy, gdy najtrwalszy sen dopada znienacka w czasie, gdy rodzi się jasność grzebiąca nieokreślone cienie i mroki zastygłych budowli miasta. Być może pomyślałem wtedy, że powierzenie mi zadania ochrony snu obywateli naszego miasteczka uczyniłoby mnie najszczęśliwszym z ludzi. I dalej - jeśli kiedykolwiek wcześniej żyłem jako człowiek pod inną postacią, musiałem być strażnikiem bram miejskich, i to tym, któremu przydzielano zawsze zadanie jakie wypełnia władca kurnika. Kim innym jeszcze być mogłem? Poruszam się na skrzydłach wyobraźni. Siewcą i oraczem, nauczycielem, mnichem, poetą, żeglarzem, i kim tam jeszcze. Nowa potargana myśl - czy nie jest tak, że czasami uświadamiamy sobie ów szczególny pociąg do osoby, która osiąga w życiu nasze pragnienia, podczas gdy my jesteśmy jedynie tego świadkami i cicho, czasem bezwiednie, kibicujemy tej osobie? Rodzimy w sobie uczucia od zawiści po uwielbienie. Milczymy jednak, nie chcąc zdradzić się z własnej słabości albo też bałwochwalczo godzimy się na przebywanie w cieniu zjawiska, którego nie staliśmy się podmiotem. Czym wytłumaczyć tylokrotne zauroczenia postaciami z przeszłości, których losy przeżywamy w dwójnasób, niejednokrotnie gubimy się w ich życiorysie, myślimy ich myślami, działamy w sposób wyznaczony ich czynami. Może jest tak, że Stwórca w swej dobroci podzielił człowieka na części, umożliwiając mu czynienie tego wszystkiego, co mieści się w jego pragnieniach. Rozdzielił człowieka i porozrzucał cząstki swego potomka po świecie w czasie i przestrzeni, aby nie ustawano w poszukiwaniach brakujących atomów swego jestestwa. Stąd gonimy jedno za drugim, dobre za dobrem, zło za złem, mieszamy nasze kody, a każdy z nas jak magnes przyciąga i odpycha zarazem naszego brata i siostrę, nie zawsze wiedząc dlaczego to czyni. To bardzo prawdopodobne, że tylko jeden jest człowiek na ziemi, lecz pomnożony miliardami lustrzanych odbić, ułomnych krzywizną szklanych tafli, ustawionych na ścianach wyimaginowanej przestrzeni w formie kulistej rotundy. Tyle nas jest ile kątów spojrzeń, ile odległości między nami, ile woli do połączenia się z naszą zagubioną we wszechświecie resztką. Wciąż rodzimy się nowi, wystarczy wzrokiem zaczerpnąć ku nieskończoności odbicia. Lecz zło jest w nas i będzie dopóki nie odepchniemy na skraj konstelacji naszych dysydentów, póki nie uwierzymy, że tak jak można żyć bez ręki czy nogi, można istnieć niespełnionym do końca, pozbawionym magnetycznej siły przyciągającej zło. Lepiej nie mieć złego brata niż pozwolić, aby jakiś szaleniec rozbił głową całą strukturę zwierciadła.

A cóż to się dzieje w kamieniczce odsuniętej od długiej, kasztanowej alei, kasztanowym listowiem przysypanej i owocem kasztanowym, błyszczącym, rozdeptywanym podeszwami przechodniów. 
Jest czwarty października, jest oczekiwanie i pierwsze bóle i uśmiech przez łzy szczęścia i łzy niepewności. Jest trzymanie kciuków przez ojca, są rozmowy rodzinne, jest podekscytowanie. Babcie, które nie są jeszcze babciami wieczorne zanoszą modły; przyszli dziadkowie z dumą spać się kładą, lecz sen niespokojny jeszcze zwleka, jeszcze gromadzi wokół siebie natłok myśli.
W kamieniczce przypominającą niewielką dnieje światło mdłych żarówek; noc nie jest tu cicha, jest niespokojna; za oknami krzątają się cienie bielutkich fartuchów; ktoś na papieroska wychodzi na balkon. 
Porodówka budzi się tuż po wschodzie październikowego słońca jękami kobiety wydającej na świat nowe życie. Chłopiec drze się w niebogłosy; położna nie musi nawet dawać klapsa, unosi go, pokazuje matce, owija starannie, podaje do ucałowania zmęczonej pierwszym porodem, uśmiechającej się przez łzy szczęścia, sennej; przesuwa swoje nasączone wilgocią potu ciało, aby dać miejsce małemu, aby je utulić i w końcu oddaje je do łóżeczka, które tuż obok jej łoża ustawiono. Chłopiec milknie, zasypia i budzi się po godzinie z wrzaskiem żądając pierwszego posiłku.
Ojciec co i rusz przez oszklone drzwi zagląda.

Zbiegam z omszałego, ociekającego dżdżem gzymsu wyobraźni. Znów staję nad miastem. Z okna poddasza witam wschód słońca, lecz paradoksalnie, przyjmując na twarz soczyste promienie słoneczne, moje ciało drży od narastającego chłodu. Wiem, że minie jakiś czas, aż dreszcze przejdą niepostrzeżenie. Schodzę wzrokiem niżej, na ziemię, na ulicę pokrytą granatową płaszczyzną asfaltu, która przykrywa dawniejsze kostki trotuaru, śliskie podczas deszczu i wydające snopy iskier przy zetknięciu z podkowami końskich kopyt. Słyszę pierwsze, należące do ludzi odgłosy dnia. Na którejś z przecznic przemyka samochód, potem drugi i trzeci. Słyszę wyraźnie ciężki dieslowski rechot jednego z silników i odgaduję, że grubo przed szóstą do sklepiku Bartelskich przywieźli pieczywo z piekarni, która zresztą również do nich należy, lecz usytuowana jest na zachodnich rubieżach miasta. Już przed szóstą w sklepiku Bartelskich jest gwar i jeżeli chcecie skosztować ciepłych, chrupiących bułeczek, by później posmarować je w domu masłem i zaciągnąć dżemem, popić to świeżym mlekiem (również od Bartelskich), jeżeli chcecie usłyszeć pierwszy raz tego dnia ludzkie gadanie, odebrać pierwszy komentarz dotyczący wczorajszych wydarzeń w mieście, kraju i na świecie, musicie koniecznie zjawić się tutaj przed szóstą. Ktoś powiedział, że jeśli jest coś równie trwałego w mieście jak sięgająca niskich chmur wieża kościelna, to jest tym stary Bartelski ze swoją rodziną i całym ich "kramem", który prowadzą od niepamiętnych czasów. O nich wszystkich zdałoby się kiedy oddzielna książkę napisać.

Z tych wszystkich przedmiotów jakie przed nim postawiono, najsampierw chwycił pulchnymi paluszkami długopis, którym dźgał leżącą tuż obok książkę, a potem skuwkę wsunął do ust, possał chwilę, lecz zaraz mu tę zabawę przerwano, na co zareagował krzykiem.
- A tak bisko monety trzymał swoje paluszki - powiedziała ciotka - już myślałam, że najpierw pochwyci pieniążek.
Nie pochwycił.

Mijają minuty a moja ulica zaczyna pobrzmiewać dźwiękami otwieranych okien, odgłosami rozmów przechodniów, którzy niepostrzeżenie pojawiają się w bramach kamieniczek, kierują się do sklepu Bartelskiego i jeszcze dalej, do warsztatów pracy, znajomych, rodziny. Przejeżdżają auta, rozróżniam marki samochodów i w większości rozpoznaję ich właścicieli. Kobieta z przeciwka wychodzi na spacer z psem, aby po przejściu kilkunastu kroków natknąć się na siwiutkiego jegomościa, schylającego dostojnie kapelusz na jej powitanie. Potem idą już razem, wpadają w wir towarzyskiej rozmowy; on - na temat jej pieska, ugrzecznionego, cichego i potulnego pekińczyka o śpiewnej nazwie Flo; ona - na temat pogody, pięknie wyprasowanej koszuli starego człowieka i jego butów, wiecznie mieniących się w słońcu i w deszczu. Z tej samej bramy przeciwległej kamieniczki wybiega po pewnym czasie czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany w sportowy dres. Biegnie w przeciwległą do tamtych dwojga stronę, uliczką wyprowadzającą go na północny skraj miasta, skąd niedaleko już do pozostałości sosnowego lasu, w którym powietrze pachnie o każdej porze roku żywicą i igliwiem. Mężczyzna okrąży ten las, zrobi kilka ćwiczeń gimnastycznych z wykorzystaniem pni drzew, pospaceruje po utartych ścieżkach i wróci biegiem do miasteczka, zdążywszy jeszcze zrobić zakupy przed wieloma mieszkańcami ulicy, którzy o tej porze opłukują dopiero zasypane piaskiem snu oczy.

- Ty wiesz, moja droga. Ja już myślałam, że on jest chory. Wyobraź sobie, że płakał całe trzy miesiące. Nie wiem, czy w nocy godzinę przespałam. Na zmianę przy nim siedzieliśmy, Andrzej, teściowa, teść i ja, a on nic sobie z tego nie robił, tylko płakał. W dzień było inaczej, ale nocą dawał się we znaki.
- Byliście z nim u lekarza?
- A jakże, byliśmy. Powiedział, że czasami tak jest z maluchami, ale nadejdzie taki czas, kiedy mu minie to powiadamianie świata o swojej na nim obecności.
- Moja tak ze trzy-cztery godziny w nocy spać nam pozwalała - westchnęła kobieta.
- I wyobraź sobie - ciągnęła matka - w tę pierwszą noc przed pójściem do pracy skończyło się to moje trzymiesięczne niewyspanie. Aż byłam zdziwiona, czy przypadkiem nie chory. Kolejnej dnia było podobnie. Jedynie raz w nocy do karmienia wstawałam. Nasycił się i zapadał natychmiast w tak zdrowy sen, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Oczywiście, że pobiegłam z tym do doktora M. A jakże, zbadał go, przebadał dokładnie. Wiesz, on jest bardzo wrażliwy jeśli chodzi o choroby dzieci… szorstki w obejściu względem dorosłych, lecz do dziecka o każdej porze przyjedzie i gdyby mu nawet wciskać siłą w łapę jaki grosz, to tak cię zruga, że zapomnisz, jak się nazywasz. No i wyszło na to, że jest zdrowy, a dlaczego tak płakał przez te trzy miesiące, nie wiedział co odpowiedzieć i rzekł do mnie:
- Pani teściowa, Jadziu, jest stuprocentową katoliczką, a zatem w jak najlepszych z Panem Bogiem pozostaje kontaktach. Niechże więc Pana Boga zapyta.

W oknach coraz więcej świateł, choć przy tak pogodnym poranku wkrótce zgasną, dając pierwszeństwo dziennemu światłu słońca. O tej porze powolne sylwetki ludzkie przechadzają się po pokojach, rozsuwają zasłony i firanki, witają się z tymi, co na ulicy wracają z zakupów, dostają się do kuchni, gdzie często nastawiają wodę na gaz, włączają radio, kopcą papierosy, przebierają się lub znikają w ciemnych łazienkach, aby obmyć twarz, załatwić potrzeby i pomyśleć o tym wszystkim co ich czeka dzisiaj. Gwiżdżą czajniki i trzeba by zrobić kawę lub herbatę, naszykować pieniądze na kupno chleba, którego akurat zabrakło, zbudzić męża, żonę, dziecko, pogawędzić z psem, który skomli za powietrzem, trawnikiem i krzakiem.
Tuż przed szóstą przejeżdża ulicą miejski autobus zabierający z przystanków zaspanych ludzi zdążających na dworzec kolejowy, a stamtąd do pracy w większym mieście. Latem autobus posiada wiele wolnych miejsc, gdyż nie ma w nim młodzieży, która w roku szkolnym również korzysta z niego, aby dostać się do szkół poza Żytowem. Odprowadzam wzrokiem autobus, którym sam kiedyś jeździłem każdego niemal dnia i zastanawiam się dla ilu z tych ludzi przestanie on być potrzebny, co będzie się wiązało z ostatecznym zerwaniem więzi z naszym miastem.
Wreszcie o szóstej rozbrzmiewają kościelne dzwony i byłoby zgrozą pozostać o tej porze w łóżku, zwłaszcza w lecie, gdy każda minuta zbędnego snu powinna powodować wyrzuty sumienia. Miasto zaczyna żyć modlitwą w świątyni, zaczyna snuć opowieść o kolejnym dniu, która może kiedyś zostanie spisana przez kronikarza.
(...)
®smoothoperator®

[dalsze części "Prowincji", z uwagi na rozwlekłość tekstu umieszczane będą w zakładce "Prowincja" po lewej stronie tekstu właściwego]

[Dobrzelin, 01.01.2016]