CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 grudnia 2012

Noc wigilijna

Redaktor Pokorski z małżonką, podobnie radca Krach. Inżynier Bek z mecenasem Szydełko bez połowic. Doktor Koteńko z panią Zofią niespodziewanie. Siostra zakonna z siostrą rodzoną tym razem w towarzystwie dwóch pań w wielce statecznym wieku. Oczekiwany długo student z literatem. Strażnik o lasce z sąsiadem służącym do pomocy. Brak profesora, kilku pań i panów.
Z młodzieży brakowało wielu, lecz ci, co mniej przez rodzinę rozrywani, przyszli.
Jedenaście osób, którym los zesłał tym razem Edwarda, przybyło wcześniej. Adam zdołał był przekonać odzieżowych sklepikarzy do ubrania bezdomnych jak się patrzy i stąd konieczność wcześniejszego stawienia się tej grupy sióstr i braci w kawiarence, a raczej w pokojach usytuowanych na piętrze. 
Potem do wieczerzy przystąpiono, do kolędowania, opłatkowe życzenia przekazując sobie nawzajem, a łzy pojawiły się serdeczne i kiedy niemała część wigilijnych gości do domów własnych przeszła, pozostali do późnej nocy zabawili. Stąd konieczność lub chęć wywiodła ich do kościoła i dalej do noclegowni, gdzie snem łaskawszym zasnęli.

24 grudnia 2012

Narodzenie



Georges de La Tour - "Nowo narodzony"

Na Wilię szykują się. Nie każdy obecny będzie, bo niektórych rodzinne drogi wywiodły z miasteczka na ten czas. Inni w ich miejsce przyjdą i dla nich stoły już gotowe, a w spiżarni darowane dania i napoje.
Radca Krach, jeden z najczęstszych gości i własnoręczny producent śledzi w śmietanie, podług starej rodzinnej tradycji robionych, zwierzając się Adamowi, taką podzielił się refleksją:
- Ja wiem, panie Adamie, że uczestniczę w pewnej wirtualnej rzeczywistości, jak ta kawiarnia, której nie masz nigdzie na mapie. Lecz jeśli życiu naszemu dany jest jakiś sens, w co nie wątpię, to tak długo będę uczestniczyć w gronie naszych znajomych i tych, którzy pojawią się w tym miejscu przypadkiem, ile sił mi starczy. I jeszcze jedno przynoszę - taki prezent pod choinkę, ku pokrzepieniu serc. I proszę to koniecznie puścić na tym dużym ekranie, w antrakcie kolęd bożonarodzeniowych.



21 grudnia 2012

Niebieski prochowiec

Adam powrócił ze snu. Zszedł był po schodach z pokoju na górze, zapachem kawy przywołany. Adam zasnąć nie może. Noce wloką się niemiłosiernie, dnie przeciwnie - upływają w mroźnych zakupów szale.
Schodził po omacku, aby nie zbudzić domowników: przemarzniętym Marii i Edwardowi, przedostatnie robiących zakupy na żebraczą wigilię. Schodził, nie włączywszy światła w korytarzu i kiedy dotarł do niezamkniętych na klucz drzwi do kawiarni, zapach kawy wręcz zatykał nozdrza. Otworzył drzwi i na oparciu krzesła w głębi sali...
Podniósł wzrok i tak trwał w bezsilnej obserwacji tego miejsca, gdzie...
Przyzwyczajał wzrok do ciemności. Podszedł.
Na oparciu krzesła wisiał pozostawiony przez znajomego gościa ten niezapomniany słynny niebieski prochowiec.
Była czwarta nad ranem i nie wiadomo skąd doszła do jego uszu melodia ubrana w słowa, których nie sposób zapomnieć...


19 grudnia 2012

Nawrócenie


Plik:Caravaggio-The Conversion on the Way to Damascus.jpg

Caravaggio "The Conversion of Saint Paul" [Nawrócenie świętego Pawła]


Mogło to się zdarzyć jedynie tutaj, w zamglonym, małomiasteczkowym grudniowym powietrzu, w kawiarni, z okien której na boży świat wąska  smużka żółtego światła sie wydostaje. Byłyż w tym miejscu duchy, upiory i chochoły bronowickie. Dziś ten stary kutwa, czciciel mamony, bezwzględny uzurpator własnego szczęścia i pogardy dla biednych, pan Ebenezer Scrooge z Dickensowskiej kolędy zasiadł przy oknie, chłodnym a wilgotnym. Stary ten człowiek, brodaty, w zgrzebnym kaftanie, sączył kubański rum. A zdawał się być wystraszony, jak u Dickensa, zjawami, które pokazały mu swoją przeszłość i przyszłość marną.
Scrooge był już po przejściach z duchami, Scrooge był nawrócony, lecz Scrooge cierpiał katusze, gdyż na pokutę mu zadano obchodzić świat wzdłuż i wszerz, ukazując swą postać ku przestrodze tym, którzy wiedli życie nie lepsze od niego.
A mało to takich.
Scrooge prowadził podwójne życie. Tam, u swoich, w ciemnym Londynie, odmieniwszy swe życie, zdobywał szacunek i poważanie; tutaj, gdzie mało kto go znał, fizjonomią swoją odstraszał dopóki nie przemówił:
- Nie ma na tym świecie podlejszego życia, aniżeli to, oparte na krzywdzie drugich. Opamiętajcie się w porę i otwórzcie na nich. Otwórzcie serca i nagromadzone skarby. Niech wasze serca napełniają się wdzięcznością, a skarby wypełniają puste kieszenie ubogich. Tam, dokąd wszyscy idziemy, bogactwo serc się liczy.
To powiedziawszy, pozostawił na stole złotą gwineę i  w tumulcie konsternacji, uszedł nawracać innych.



17 grudnia 2012

Zamek na wzgórzu



Franz Kafka house (No 22)


Franz Kafka house (No 22)

"Był późny wieczór, kiedy K. przybył. Wieś leżała pod głębokim śniegiem. Góry zamkowej nie było wcale widać, otoczyły ją mgły i mrok, nawet najsłabsze światełko nie zdradzało obecności wielkiego zamku. K. stał długo na drewnianym moście, wiodącym z gościńca do wsi, i wpatrywał się w pozorną pustkę na górze.

Potem poszedł szukać noclegu; w oberży jeszcze czuwano, oberżysta nie miał wprawdzie żadnego wolnego pokoju do wynajęcia, ale - zaskoczony i speszony w najwyższym stopniu przybyciem spóźnionego gościa - zaproponował, aby K. przespał się w jadalni na sienniku. K. zgodził się. Kilku chłopów siedziało jeszcze przy piwie; nie chciał jednak z nikim rozmawiać, sam przyniósł siennik ze strychu i położył się w pobliżu pieca. Było ciepło, chłopi zachowywali się cicho. K. przez jakiś jeszcze czas patrzył na nich zmęczonymi oczyma, potem zasnął."
- Tak właśnie rozpoczyna się "Zamek" Kafki - powiedział - i cała opowieść to niekończące się próby K., aby dostąpić zaszczytu wstąpienia w zamkowe komnaty. Powieść nie jest skończona. Nie dość, że nieskończona, to niezwykle trudna w interpretacji. Lecz "zamek" istnieje w każdym z nas. Na niedostępnym wzgórzu, strzeżony pilnie przez tych, którym powierzono zadanie nie wpuszczania obcych... i właśnie tak się czuję - kontynuował - i pewnie niedługo zginę pod jego murami, zginę bezsilny i umęczony drogą, jaką przebyłem. Już nie mam siły, choć jak Syzyf próbuję się wspiąć jak najwyżej. I znów spróbuję kolejny raz, który może być tym ostatnim. Gdyby kto się o mnie pytał (choć to mało prawdopodobne), powiedz, że poszedłem tam i wskaż ręką wzgórze zaciągnięte mgłą, i lepiej powiedz, że nie wrócę. Nie napiję się czekolady, która poprawia humor, Dobranoc.



15 grudnia 2012

Nigdy więcej?


Literat, wciśnięty w najgłębszy zakątek sali, za piecem, rozmawiał z Zofią, która podczas rozmowy, a ściślej, podczas słuchania, przewracała kartki jego rękopisu. Lata pracy spędzone na odczytywaniu prac uczniowskich sprawiły, że "zakręcone" pismo mistrza wiecznego pióra nie stanowiło dla niej tajemnicy, gdy rozszyfrowywała poszczególne, szybko i nerwowo skrojone zdania.
W pewnym momencie Literat zorientował się, że pani Zofia całą swoją czytelniczą energię zużywa na nadawaniu sensu bohomazom, więc przyszedł w sukurs z objaśnieniem stanu rzeczy.
- Szybko pisałem, pani Zofio, bardzo szybko.
- Właśnie widzę i jeśli udaje mi się rozwikłać ten szyfr poprawnie, coraz bardziej podoba mi się styl, choć ledwie w połowie pierwszego rozdziału jestem. O czym ta powieść będzie? - zapytała.
- O upadku człowieka pogrążonego przez żywioł życia - i zaraz dodał - a pisać muszę szybko, bo czasu może mi zabraknąć.
- Czasu? - zapytała.
- A tak, czasu. Da Bóg, że mi go starczy przed  śmiercią.
- O czym pan mówi? O jakiej śmierci.
- Każdemu jest pisana, więc również i mnie.
- Każdemu, lecz o właściwej porze. Pan jeszcze za młody.
- Za młody, lecz już zmęczony. Za bardzo zmęczony.
I wtedy Adam puścił Szczepanika.


Piotr Szczepanik - "Nigdy więcej"

A potem... potem Zofia czytała sprawniej, trzymając w swej dłoni wilgotną dłoń Literata.

14 grudnia 2012

Loteryjka



Vasily Peshkun - "Три подруги"

(zdecydowanie dla poprawy atmosfery w kawiarni wstawiono obraz świetnego, młodego, białoruskiego malarza Wasilija Pieszkuna)


- Aliści, wieści ciekawe - radca Krach dopiero co przymknął komputerkowi ruchomą czapeczkę, zmrużył oczy i zagadał do mecenasa Szydełki - tam napisano, że płace w rolniczym ministerstwie wzrosły najwięcej, circa 2.700, licząc 2011 do 2007-ego.
- Wychodzi radco na to, że wzrost nastąpił niemalże w skali dwóch minimalnych pensji, które na dziś wynoszą po półtora tysiąca.
- A w tym samym czasie, jak podaje ZUS, średnie wynagrodzenie wzrosło o około 460 złotych.
- A urzędników państwowych nam przybyło, ech przybyło - westchnął Szydełko.
- A powiastki o kryzysie od kilku lat są znane, niemal od początku pierwszej kadencji Obamy - wtrącił Krach.
- A płace w budżetówce miały być zamrożone - dodał mecenas.
- Ale roboty przybyło, stąd wzrosło zatrudnienie, a urzędnik państwowy za friko pracować nie będzie - utrzymywał radca Krach.
- To ja teraz widzę, skąd te rządowe zadowolenie na twarzy premiera - zauważył Szydełko.
- A ja z kolei widzę, po rolniczego ministerstwa danych, dlaczego koalicja rozpaść się nie może.

I tak dalej i dalej jegomościowie licytowali się, jak przy grze w loteryjkę (oj znana to była onegdaj losowa gierka, polegająca na zapełnianiu wyczytywanymi numerkami z tymiż, wymalowanymi na planszy). Następnie przemaszerowali do sławnej rocznicy, kiedy to wolność narodowi polityczną odebrano. Jednakowoż przemyślny radca Krach (gdy rocznicę już uczcili śląskim mocnym piwem) ośmielił się zauważyć, że wolność polityczną już mamy i że towarzyszy jej wolność wypowiedzi w kwestii dostępu do rynku pracy, który wolnym nie jest, jak i też dostępu do godziwego wynagrodzenia za pracę, jeśli takową się ma. Ale kto by sobie teraz takimi sprawami głowę zawracał, jak szerzące się po wsiach i miasteczkach ubóstwo. Cieszmy się, że czołgami nas nie rozjeżdżają jeszcze.

13 grudnia 2012

Spleen



Jean-Marc Nattier's oil painting Anne Henriette of France playing a Viol, Viola da Gamba

Jean-Marc Nattier -  "Anne Henriette of France playing a Viol (Viola da Gamba") 

W innych miastach i miasteczkach są dziennikarze, dziennikarze z powołania, na co zwrócił uwagę redaktor Pokorski, który zechciał pośredniczyć w przygotowaniu wywiadu. 
Adam, właściciel kawiarenki, zwany przez okolicznych mieszkańców, tych bliżej zainteresowanych działalnością lokalu i tych mających o nim blade pojęcie, kawiarennikiem, dostąpił był zaszczytu społecznej spowiedzi przed redaktorem z obcego miasta.
Adam nie zwykł opowiadać obcym o swoim przedsięwzięciu, a prawdę mówiąc unikał rozmów o sobie, lecz przymuszony wirtualnych czytelników presją, zgodził się na rozmowę przy truflowej kawie.
Przepędził w ten sposób pół dnia pracy, coraz to do pracy odchodząc od stolika i każąc pytającemu czekać na siebie, lecz kiedy prowadził rozmowę, kiedy opowiadał, nie omieszkał pominąć żadnej kwestii, która, zdaniem czytelników obcego pisma (o czym zapewniał dziennikarz) warta była przytoczenia. Nie wchodząc w szczegóły opowieści, nie będąc upoważnionym do zdawania z niej relacji, na kilka spraw należałoby zwrócić uwagę.
Otóż Adam utrzymywał, że jego nowe życie powstało wskutek utraty poprzedniego, kiedy to stracił już niemal wszystko, a najwięcej przyjaciół. Właściwie, jak się okazało, przyjaciół Adam nie postradał, lecz ich nie miał, bo czy można przyjacielem nazwać tego, kto odwraca się od człowieka w potrzebie?
Nic więcej w tej kwestii dziennikarz nie uzyskał. Nie zdobył informacji, o kim mowa. Lecz czy wielka to strata?
Zabrzmiała wnet puszczona z płyty viola da gamba, w dłoniach mistrza Savalla wydobywająca z niepamięci barokową katalońską nutę.
Po koncercie, w którym słuchacze odpłynęli w nieznane, a tak odmienne od dzisiejszych czasy, do rozmowy o sensie kawiarni już nie powrócono.
Może to i lepiej, bo jakże tu zachować pogodę ducha, kiedy traci się to, o czym myślało się, że było wartościowe ... a nie było.

10 grudnia 2012

Guru uzdrawia służbę zdrowia


Wizyta lekarza

Jan Havickszoon Steen - „Wizyta lekarza” 
http://www.galeria.malarstwa.pl/obraz,3129,Wizyta-lekarza.html

Jeżeli wprowadzi się odpłatność, choćby symboliczną, za wizytę u lekarza - doktor Koteńko podążał myślami guru polskiego liberalizmu, reklamującemu za friko swoją ostatnią książkę, zmniejszą się kolejki do lekarzy.
Doktor Koteńko wzmocniony herbatką z rumem, przeszedł krok dalej:
jeśli wprowadzi się jeszcze większą opłatę za wizytę u lekarza, kolejki do lekarzy jeszcze bardziej się zmniejszą.
Nie dość było tych kroków doktorowi, szedł dalej:
jeśli radykalnie podniesiemy opłaty za wizytę u lekarza, zaprawdę kolejki znikną i w ostateczności nie będzie kogo leczyć, i wreszcie państwo zaoszczędzi cennego grosza na leczeniu chorych.
Doktor Koteńko uwielbiał demagogię starego wiarusa Balcerowicza. Nie wiedzieć czemu pan profesor kojarzył mu się ze starą, ledwie na oczy widzącą szkapą, z klapkami po zewnętrznych stronach tychże oczu, ciągnącą dorożkę prosto przed siebie, gdzie wątłe światełko ulicznej latarni wyznaczało kierunek jazdy.
Koteńko, dopiwszy herbatkę i poprosiwszy o coś mocniejszego z rozrzewnieniem dodał, że ta bezpłatna służba zdrowia, z którą tak wojuje guru liberalizmu, reklamując za friko swoją książkę, to tak do końca bezpłatną nie jest, bo składka chorobowa płacona jest przez każdego ubezpieczonego, zatem przez chorych i zdrowych obywateli, a zadaniem państwa właśnie jest prawidłowe zarządzanie gromadzonymi na służbę zdrowia środkami.
Demagogia guru liberalizmu, który za friko reklamuje swoją książkę posuwa się jeszcze dalej, aniżeli kroki doktora Koteńki, skoro naszemu światłemu profesorowi przeszkadza wzrost płacy minimalnej. Guru liberalizmu dbającemu o swoje interesy za friko reklamując w telewizji swoją książkę swej zapomniał, iż im większa pensja wypłacana legalnie zatrudnionemu pracownikowi, tym większa od niej składka zdrowotna, co zwiększa pulę środków finansowych przeznaczonych na służbę zdrowia.
Doktorowi Koteńce, w jego rozważaniach na temat służby zdrowia i wszechwiedzącego guru polskiego liberalizmu, reklamującego za friko swoją ostatnią książkę, przyszedł z pomocą radca Krach i powoli, ze szwejkowskim rumieńcem na twarzy opróżnili z przyjemnością po dwie szklaneczki whisky.

08 grudnia 2012

Zima

I tak dzień mija za dniem, i zima pobieliła miasto, a w kawiarence ciepło unosi się skromne, choć gdy przybywają gości temperatura wzrasta. Już to czekoladę piją, albo każą sobie piwo imbirowe przygrzać, herbatkę z rumem przyrządzić lub chłodną, acz rozgrzewającą whisky podać.
Kawiarennik ciekawą rzecz obserwuje. Stali bywalcy przyzwyczaili się siadywać przy ulubionych stolikach, gdzie czynią słowne debaty. Nowi przybysze uczą się dzienno-wieczorowego rozkładu zajęć starych gości i wpadają coraz częściej w antraktach, miedzy wizytami starych. 
Niedawno cieszył się popularnością puszczony przez Adama odcinek filmu o artystycznym Paryżu z początku XX wieku, z Gertrudą Stein, Picassem i Fitzgeraldem na czele.
Nie da się ukryć, że powoli spełniać się zaczyna marzenie Adama, marzenie odnośnie właściwego celu, dla którego kawiarenkę stworzył.
Zaś jeden z licealistów, wielce przypominający posturą, rozwichrzonym włosem i ubiorem malarza epoki fin de sciècle pozostawił po sobie uczyniony węglem plakat z napisem "Dla polityków wstęp surowo wzbroniony".
Dziwnym trafem ów plakat znalazł swoje miejsce na jednej ze ścian, przez samego Adama tam umieszczony.

23 listopada 2012

Literata smuteczki



Anthonie Palamedesz - "Guardroom scene"

- I wie pan, co najbardziej mi dokuczało? Ta wszechobecna świadomość tego, że jako jednostka czuję się niepotrzebny, bezwartościowy; że nie produkuje, nie wytwarzam czegoś trwałego, nie buduje domów, nie wydobywam węgla, nie piekę chleba, nie handluję i nie prowadzę lokomotywy. To, co robię jest takie ulotne i właściwie to bawię się słowami i pozostaję dzieckiem. Owszem, ktoś równie, a może nawet bardziej zamknięty we własnym świecie fantazji, dostrzeże, że pomiędzy nabiałowym a rzeźnikiem jest taki dziwny sklep, w którym można kupić książki, a na jednej z półek ujrzy właśnie moją, przypadkiem dotknie jej, otworzy, odczyta tytuł, kilka pierwszych zdań i włoży książkę do koszyka, pójdzie do kasy, gdzie za nią zapłaci; stamtąd przejdzie do domu, przeczyta albo odłoży na półkę. Będzie go korciło zajrzeć do niej, może zdecyduje się na przeczytanie. Ale ten, kto to zrobi, z pewnością jest dziwakiem, bo jak tu porównać kawał zapisanego papieru ze smakowym jogurtem albo schabem bez kości.
Dzisiaj, po trosze, wyzwoliłem się z tych piekielnych obrazów wyobcowania. Cieszę się z każdej setki sprzedanego tytułu, zabieram głos na promocjach i odczytach, mam dzięki protekcji zajęcia z grupą studentów, chałturzę w lokalnej prasie, wymądrzam się na blogu. 
Nie mniej jednak ciągnie się za mną widmo bezwartościowej egzystencji trafiającej jedynie do tych, którzy podobnie jak ja, żyją w zwartej, zamkniętej niszy, do której wstęp mają jedynie szaleńcy.
Literat, przy drugim piwie, nagabywany przez Edwarda, opowiadał dalej o swoich odczuciach związanych z pisaniem.
Edward, którego życie od roku zatoczyło zaczarowany krąg, powoli zbliżał się do tej hermetycznej grupy szaleńców, co zaglądają jeszcze do miejsc, gdzie można kupić słowa.
- I popatrz pan, człowiek potrafi miesiące i lata spędzić na pisaniu, myśląc, że pisze same mądrości, może zginąć na półkach, zasłonięty przez atrakcyjne wydawnictwa albumowe, kuszące oczy obrazem i farbą drukarską, a taki polityk powie byle co i jest komentowany, budzi radość i nienawiść - pełno go wszędzie. Ale niech pan sobie nie myśli, że to jedynie narzekanie. Z wiekiem przychodzi rozwaga i równowaga. Człowiek przyzwyczaja się do swojej pośledniejszej roli w życiu.
- A ja myślę, panie Tomaszu - odezwał się Edward - że prędzej czy później (póki co raczej później) ludziom potrzebne będą słowa. To przychodzi z wiekiem. A tak przy okazji, czy wie pan cokolwiek o tym, co się mówi na mieście w sprawie uniwersytetu trzeciego wieku? 

19 listopada 2012

Pejzaż



Liu Maoshan - pejzaż

Doktora Koteńki nowa twarz nie przypominała tej pierwszej, z której znano go w miasteczku. Nareszcie uległ namowom Adama i w antrakcie przyjmowania pacjentów w ośrodku zdrowia usytuowanym w parterowej części osiedlowego bloku przybył do kawiarni z pokaźnych rozmiarów teką, mieszczącą niespodziankę dla wielu stałych gości. Otworzył ją i wyjął zeń (zachowując nadzwyczajną staranność) pejzaże. 
Kawiarennik poprosił był jakiś czas temu swojego przyjaciela, aby uszczknął rąbka tajemnicy i ujawnił światu swój nieznany talent.
Zatem, skoro tajemnica została odkryta, poczęli z Adamem przebierać w akwarelą pociągniętych kartonach, w których przeglądały się nieznane uliczki miasteczek, parkowe alejki, łąki śródleśne i bagienne uroczyska. Opera omnia doktora Koteńki składała się z obrazków miejsc, do których dostęp posiadali nieliczni, co tylko podkreślało romantyczny walor sztuki nanizanej na białe karty linią smukłą, falistą, rozdzielającą dyskretnie stonowane pastelowe barwy tła wzbogaconego wieczną mgiełką (znać pewien rozpoznawalny styl).
Oczy doktora Koteńki aż śmiały się do obrazków, zaś sam niedzielny, aczkolwiek obdarzony bezspornym talentem, malarz, potrafił tak pięknie i obficie opowiadać o detalach swej pracy, że Adam wertując kolejne malunki czuł jak serce mu rośnie.
Małomówny Koteńko, to było widać, był ożywiony i czuć było, jak unosi się ze szczęścia, że w końcu po przełamaniu lodów nieśmiałości, mógł wydobyć z ukrycia swoje drugie powołanie.
- Czemu pan nie stara się o zrobienie wystawy tych prac? - zapytał Adam i w tym pytaniu nie było za grosz kurtuazji.
- Nigdym poważnie o tym nie myślał. To zbyt tradycyjne w formie i z pewnością niedoskonałe - odparł Koteńko.
- I niesłusznie pan myśli, bo warto się dzielić z innymi tym, co ma się najlepszego w sobie. I, myślę sobie, że znalazłby pan mnóstwo wielbicieli.
- Tak pan sądzi, że to coś warte?
- Swego czasu zawsze powtarzałem, że każdy człowiek winien pielęgnować swoje talenty i zamiłowania, bo nieprawdą jest to, że nie mamy w sobie czegoś, czym zaimponować możemy innym.
Pejzaże wydobyte z teki nie czekały długo na popularyzację. Zaraz po wejściu do lokalu dostąpiły ciekawych i nie pozbawionych podziwu spojrzeń literata, redaktora Pokorskiego, dawno nie widzianej bibliotekarki, strażnika ochrony, Edwarda i, najmocniej może, pani Zofii, która nie żałowała zachwytów i jakimś takim niezwykłym, trudnym do opisania wzrokiem ugodziła wzrok doktora.
Jeszcze tego samego dnia dwa pejzaże doktora Koteńki wpięte w antyramy zawisły na jednej ze ścian kawiarenki.

16 listopada 2012

Uwertura


Wesele w Bronowicach

Włodzimierz Tetmajer - "Wesele w Bronowicach"


- Jak zauważyliście - ciągnął właściciel kawiarni - w tym miejscu nie uświadczycie państwo politycznych kreatur. Spotkacie się z żebrzącą, politowanie lub złość wywołującą cygankę, poznacie bezrobotnego, mnicha, piszących i czytających, młodych i starych, artystów z bożej łaski, przekupki i majętnych kupców, nigdy natomiast polityków. Dla nich zostawiam place i pałace, skwery i ulice do demonstrowania własnych poglądów, jak tu dobrać się do władzy i dzięki komu to uczynić. Prędzej natkniecie się w tym miejscu na duchy, chochoły, wieszczów odprawiających dziady, w półśnie zastygłe czarownice, aniżeli tych, co wypełniają tafle telewizorowego ekranu.
Skończył, zbaczając z tematu rozmowy.
Prym wieść zaczęła Zofia. Ta, zgromadziwszy młodych (wielu ich było i zajęli w tureckim przysiadzie przestrzeń między stolikami), jęła tłumaczyć, dlaczego akurat "Wesele".
- Bo to jest opowieść o tym, jak Polak z Polakiem dogadać się nie może w najważniejszej sprawie; jak własna pycha, ignorancja, zakłóca porozumienie; jak niszczeje na oczach widzów szansa odzyskania niepodległości. To prawda - kontynuowała Zofia - że lat temu sto z odkładem utracona szansa na porozumienie dotyczyła czego innego niż dzisiaj. Obecne "wesele" również stawia zarzuty pod adresem zarówno tych na górze, jak i tych, którzy mając szansę na wspólne działania, obierają bezsensowną drogę walki, zarzucać współpracę. Ta taneczna zabawa okraszona bezładna rozmową prowadzi na manowce. W niej giną atrybuty wspólnej walki o lepsza przyszłość. I to, moi drodzy, musimy grą wykazać. na oczach widzów toczyć się będzie jak w soczewce skupione życie społeczeństwa, które nie dostrzega konieczności zmian. Obłędny taniec będzie trwał, aż znużeni nim weselni goście zasną, jak pijak przy niedopitej butelce samogonu.

13 listopada 2012

Świętowanie po narodowemu



Jacek Malczewski - "Don Kichot i Sancho Pansa"

W domu radcy Kracha zwykło się obchodzić państwowe święta spacerowaniem. Zwłaszcza od czasu, kiedy za miano honoru uważa się demonstrować siłę, w której liczy się szable lub dusze w pochodzie, nie zaś mądrość z powagą i radością połączone.
Spacer radcy Kracha z żoną i przybyłym z dalekiego miasta syna (który nota bene był nader rzadkim, z uwagę na studiowanie, gościem w domu) skończyć się musiał w kawiarence, gdzie czekała na lekko zziębniętych kawa o aromacie czekoladowo-truflowym. 
Takąż kawę wypiła niedawno pani Zofia i poleciła ją radcy, a właściwie jego żonie, która zapalonym smakoszem była palonych ziaren z Arabii.
We czworo więc zasiedli do stolika, pijąc i gaworząc o codziennych, wcale nie podniosłych sprawach. Radca przy okazji uprosił właściciela kawiarni, aby ten, przynajmniej na czas ich bytności w lokalu, przełączył telewizyjne kanały na cokolwiek, byle nie ową procesję przy wtórze krzyków, zapalanych rac i bitwy na narodowe racje, jako się to działo w stolicy.
Nie omieszkał też radca Krach zwrócić się do pani Zofii z retorycznym pytaniem:
- Jak to się dzieje, pani Zofio, że młodzież uczona patriotyzmu w szkole na organizowanych akademiach, wiecach, literacko-historycznych pląsach słowno-muzycznych, dojrzewając, bierze się za kamienie i słucha tych, co maszerować na Lwów i Kijów radzą?
- Sama nie wiem, panie radco, gdzie pogrzebaliśmy tego psa. Myślę, że to z frustracji tak się dzieje, to po pierwsze, a po drugie, jeśli tą frustracją potrafi ktoś manipulować (a potrafi), to efekt nie może być inny niż ten, którego nie chce pan obserwować w telewizji. Zdaje się, że nie umiemy nawet w takim dniu wznieść się ponad polityczne podziały. Nie uczymy historii tylko polityki historycznej, a ta nie może być obiektywna, mądra i ponad podziałami.
-  A sztuka, którą chce pani tutaj wystawić, czy nie świadczy o tym, że bywają nauczyciele, którzy potrafią uczyć inaczej?
- Pewnie wielu jest takich, lecz mówimy o nich niewiele. Za mało pokazujemy dobra i pozytywnych wartości, żywiąc się klęską i przykuwając uwagę do negatywnych postaw i działań. Bo w człowieku, panie radco, niedostatecznie wychowanym, zawsze instynkt zwierzęcej siły brał będzie górę nad rozwagą. Tak sobie myślę, że cały czas w naszym kraju ciągnie się to "wesele" niewykorzystanych szans i wciąż ginie nam złoty róg.

07 listopada 2012

Zagraj to jeszcze raz, Sam.




- A ty mi tu przychodź, bo widzisz, że o tej porze stolik wolny, a pan Adam ani razu ci nie powiedział, że przeszkadzasz.
- Babcia mówiła, że nie wypada dzieciom do knajpy chodzić.
- A to się mylisz słonko, bo siostra Eufemia przychodzi tutaj na kawę, czasami ze swoją rodzoną siostrą. Więc skoro osoba duchowna, to dlaczego nie ty?
Prawdopodobnie chłopca przekonały te słowa, bo wyjął książkę, zeszyt i zabrał się za odrabianie lekcji.
- Pani Zofia ma rację - powiedział mecenas Szydełko, przysłuchując się rozmowie. I to ci tylko powiem, że takiej nauczycielki jaką jest pani Zofia, ze świecą szukać.
Potem stała jeszcze nad malcem i zerkała przez mu ramię na gramatyczne zadania, w których przymiotnikami miał właściwie opisać rzeczowniki i zdania ułożyć
- Pisz ołówkiem, sprawdzę ci.
Podeszła do baru, gdzie Adam mocował się z pilotem, próbując go wskrzesić do pracy z kanałami.
- Zauważam, panie Adamie ciekawą okoliczność. Jak te dzisiejsze dzieciaki zdane są na siebie samych. Rodzice pracują, dorabiają się, a dzieciak przysłowiowy klucz na szyi ma zawieszony, wałęsa się po mieści, harcuje z rówieśnikami, popala sobie, albo, co bardziej ułożony, jak ten tam siedzący, towarzystwa szuka, lecz nie w swoim gronie. Kiedyś inaczej było. Zaprzęgano dzieci do pracy, a kiedy w rodzinie obrodziło potomstwem, to zawsze najstarsi pełnili role nianiek, korepetytorów czy kucharzy. I tak źle, i tak niedobrze.
- Pani z takiego domu? - zapytał Adam i zmiarkował, że może jedno słowo za daleko powiedział, lecz Zofia, najwidoczniej, nie podzieliła obaw kawiarennika.
- Owszem, piątka nas była. Ja wprawdzie nie najstarsza, lecz pod swoją opieką miałam dwóch dużo młodszych braci, którym umilałam życie jak mogłam. I powiem panu, że ta właśnie praktyka doprowadziła mnie do nauczycielskiego stanu. A pan, widzę, Cesárię szuka, zauroczony.
Zofia obserwowała mocowanie się Adama ze sprzętem odtwarzającym obraz i dźwięk.
Skinął głową.
- Słyszałam, słyszałam, zanim jeszcze weszłam tutaj i, przyznam szczerze, że poczułam się jak na "Casablance".
- Miło słyszeć - odparł i w końcu dopadł problemu z odtwarzaniem.
- Zagraj to jeszcze raz, Sam. Zagraj, jak mija czas.
I zagrał.


06 listopada 2012

Sentymentalnie


Young Lady with Gloves, 1930 - Tamara de Lempicka - www.tamara-de-lempicka.org

Tamara de Lempicka - "Young Lady with Gloves"

Późna noc. Taksówka podjeżdża pod kawiarnię. Skwer jarzy się ciepłym, pomarańczowym światłem lampionów latarni. Wysiada z uśmiechem. Biegnie. Podeszwy pantofelków klaszczą po chodnikowych płytach. Wdzierając się do środka, przycicha. Szybko zdejmuje pantofelki jak Kopciuszek. Już po północy. chce po omacku, po ciemku, cichutko, stópką w rajstopach przedreptać do pokoju. Jeszcze tylko zgrzyt zamykanego zamka i ... światło w holu zabłysło na powitanie, i głos znajomy:
- Martwiłem się.
- Niepotrzebnie. Nic mi się nie mogło zdarzyć. Uśmiech na twarzy.
- Popatrz, co dostałam - wyciąga ku niemu lewą rękę. Na palcu serdecznym wąska obwódka złota i blask cyrkonii.
- Od niego?
- A jakże, od niego.
- Pójdziesz za nim? Kiedy?
- Nie wiem. Może pozostaniemy tutaj oboje. Dość dla nas miejsca. Dlaczego wyjeżdżać mamy?
- Młodość przewraca góry, ucieka w nieznane, gdzie świat lepszym się wydaje.
- A ty zostałeś. Coś skłoniło cię do tego. Ja chcę podobnie.
- Młodość i piękna jest i durna, a miłość każdą dziurę w pałac zamieni.
- Obiecał ci, że wróci?
- Obiecaliśmy sobie. Prawda, że te cyrkonie są piękne? Takie skromne, niewinne, a błyszczą tak jak, ech, on mówił, że moje oczy w taki właśnie sposób błyszczą.
- Zakochana?
- Jestem nią.
- Zatrzymaj się w biegu.
- Ja wierzę, ufam.
- Czy dzisiaj jest jeszcze czas na miłość, na taką miłość?
- Zawsze jest czas. Pozwól choć pomarzyć.
- Mario, masz prawo marzyć.
- Każdy ma prawo, ty również.
- Ja marzę o twoim szczęściu. 
- To niewiele. O swoim pomyśl.
- Dla mnie wystarczająco wiele. Ja przywykłem myśleć o tobie, jak o własnej córce.
- To miłe, że mówisz w ten sposób do mnie. Widzisz przecież, że jestem szczęśliwa.
- I z tego szczęścia nie będziesz mogła spać.
- Kiedy ktoś jest szczęśliwy, nie potrzebuje tyle snu, nie wiedziałeś?
- Nie wiedziałem.
- Daliście sobie radę beze mnie?
- Edward był wręcz zaszczycony, że może pełnić twoje obowiązki.
- Kochany Edward.
- A ja?
- Też kochany. Inaczej niż Edward i inaczej niż mój chłopak.
- Przyjmuję do wiadomości. Jesteś głodna?
- Głodna szczęściem. Wypiję tylko kawę. Zrobisz mi?
- Oczywiście panno Mario.
- Ty się ze mnie śmiejesz. A ja chciałam ci zanucić.
- Aż tak cię wzięło? Coś sentymentalnego?
- Jak najbardziej. Posłuchaj.



04 listopada 2012

Rozmowa


Dziewczynka gasząca świecę

Stanisław Wyspiański - "Dziewczyna gasząca świecę"

Ostatnio coraz częściej zostawali sami. Maria jeszcze nie wróciła, wiec tym bardziej dokuczała samotność. Dokuczała mniej, bo przy kawie, rozmowie. On i Edward, jak przyjaciele od lat, choć znali sie lepiej zaledwie rok.
- A wiesz, że pani Zofia tym razem zamierza wystawić "Wesele"? Całkowicie oszalała na punkcie teatru - powiedział Adam.
- Wiem o tym. Czytałem. Podsunęła mi tę książkę. Trudna.
- Podsunęła ci, bo chciała, abyś się przygotował. Z drugiej strony to podstęp. Mnie nic nie mówiła do wczoraj.
- Chciała zrobić niespodziankę - Edward uśmiechnął się i wypił łyk kawy.
- Ona jest perfekcyjna. Przygotowuje przedstawienie, lecz jednocześnie nie uprzedza, aby wykluczyć ewentualne kłopoty, gdyby jednak sztuka z jakichś powodów, miała się nie odbyć.
- A późna jesień to najlepsza pora na wystawianie sztuki, tak powiedziała.
- Najpierw dziady, teraz chochoły, ładnie. Wiesz, ona ma rację, sam już dawno przekonałem się, że jesienią wzmaga się apetyt na książki.
- Ja mało czytam - przemówił z zakłopotaniem w głosie Edward - ale to rozumiem, czas jakby zwalnia bieg, wcześnie zapada zmrok, człowiek ma ochotę na coś szczególnego, co poprawi nastrój.
- Tak, to prawda. Jesień kojarzy mi się z Szaniawskim, Iwaszkiewiczem, Rittnerem, Staffem i Kasprowiczem.
- Wiem kto to Iwaszkiewicz i chyba Staffa coś o deszczu czytałem.
- Przy pani Zofii to opanujesz cała polską literaturę.
- A dlaczego nie. Dzięki tobie mam gdzie spać, dzięki pani Zofii nadrobię zaległości, bo samemu, wiesz jak to jest, samemu się nie chce. Włączasz sobie telewizor, słyszysz jak przekrzykują się, rzucają mięchem, albo jakieś tandetne filmy puszczają i myślą, że człowiekowi to już niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.
- A potrzeba przecież.
- Oczywiście, że potrzeba.

03 listopada 2012

Roberek



Jacek Malczewski - "Pożegnanie z pracownią"

Inżynier Bek pojawił się pierwszy, po siedemnastej, już ciemno. Postawił przed sobą na stole drewnianą kasetkę. W kasetce karty do gry. Poprosił kawę, espresso podwójne, bo chociaż nie lubił mocnej, to przed roberkiem warto zaryzykować. Edward krążył wokół stolików. Któż dzisiaj pozna Edwarda, który rok temu do śmietników zaglądał, butelki i puszki do oddzielnych worków wkładał; spieniężał to później na chleb, czasami na tanie owocowe wino.
Potem redaktor Pokorski z mecenasem Szydełko, oddając ukłony szarytce siedzącej ze swą siostrą przy francuskim cieście i herbacie, podążyli w stronę stolika. I już rozmowy ciągną o świecie z tej drugiej strony ledwie widocznym, a jeżeli, to chyba jedynie w te pierwsze listopadowe dni, kiedy świat pozagrobowy rozświetlają rozedrgane płomyki zniczy. Zamówiwszy kawę i po pięćdziesiątce żołądkowej (cztery kieliszki) rozprawiają o tym, że wreszcie pogoda się poprawia, bo jeśli pójdzie się pogadać nad grobami bliskich, to lepiej, kiedy za kołnierz nie leje.
A radca Krach nieobecny, wciąż go nie ma, choć nie zwykł się spóźniać. najgorsze, że nikt nie wie, co się stało. Kwadrans akademicki przeszedł, szarytka z siostrą, omawiając z przejęciem jakąś charytatywną sprawę zamówiły kolejną herbatkę, a radcy wciąż nie ma.
Po kolejnym kwadransie przybywa wreszcie. Rzuca z  przejęciem płaszcz na wieszak, podchodzi do kompanów i sięga po jedyny pełny kieliszek. Wypija.
- Panowie, moja wina - przeprasza - ale sprawę jedna musiałem załatwić do końca. Właściwie to moja zona ja zakończyła.
- Mówże pan, radco, ja przez ten czas potasuję - inżynier Bek, organizator roberka, otwiera kasetkę, wyjmuje karty i bawi się nimi, sprawnie przelewając przez ręce pachnącą jeszcze farba talię.
- Panowie, kiedy nie wiem, jak zacząć - waha sie radca Krach.
- To może od początku - śmieje się mecenas Szydełko.
- Albo od końca - łypie okiem redaktor Pokorski.
- Ot, co - ośmiela się radca - w takim razie od końca opowiem. 
Naraz milknie, a jego twarz przywdziewa zaduszkowy widok spopielałej skóry. 
- Byliśmy z żoną zapalić znicz.
- Rewelacja, radcuniu - zanosi się śmiechem Pokorski - ależ nowina. Każdy z nas z cmentarza wraca.
- Panowie, o powagę proszę. Byliśmy z żoną na trasie, wiecie, w tym miejscu, gdzie w końcu sierpnia zginęła dziewczynka w wypadku.
- I zapaliliście światełko w miejscu, gdzie zginęła? -  dopytywał się mecenas Szydełko.
- Właśnie.
- Ale ta przedwcześnie zmarła istotka nie należy do pana rodziny, jak sądzę - kluczył mecenas.
- W żadnym wypadku. Powiem wam, panowie, o ile gotowi są zatrzymać moje słowa do jedynie własnej wiadomości, że dni temu dziesięć, jadąc z województwa późnym wieczorem, niech będzie, że nocą, na tym samym zakręcie, przez śmierć zaznaczonym, oboje z żoną zobaczyliśmy ducha dziewczyny.
- Co też pan powie? - odezwał się inżynier Bek - duchaście widzieli, czy tak?
- Owszem. Widmo wyszło z prawej zewnętrznej strony, stanęło z takim jakimś smutkiem w całej postaci, mglisto-białej i transparentnej zarazem. Zwolniłem natychmiast i wrzuciłem długie światła. Duch zniknął, lecz lęk, dotąd niespotykany, pozostał.
- Co też pan mówi? - kontynuował inżynier Bek, wypuszczając bezwiednie talię kart z rąk.
- Znacie mnie panowie i wiecie, że na darmo ozorem nie strzępię; wiecie, żem realista i pozaziemskie sfery wyobraźni są mi obce. A jednak, panowie, widziałem ducha tej dziewczynki. Mało tego, moja żona go widziała i natychmiast zdecydowała, aby w miejscu przebywania zjawy zapalić światło.
- To ciekawe ... ciekawe - westchnął Szydełko - nawet jeśli to tylko urojenie.
- Sam nie wiem, jak traktować to widzenie. Wiem tylko, że widziałem, naprawdę widziałem.
Przysłuchująca się rozmowie panów szarytka zrobiła znak krzyża i delikatnie wtrąciła się do rozmowy.
- Pomodlę się za tę duszę i za was dwoje, panie radco. Młodym duszyczkom trudno znaleźć miejsce na tamtym świecie. Trudno im przywyknąć do nowego miejsca, bo w sercu czują żałość, że przyszedł na nich kres, choć takie młode i życia spragnione.
W końcu zagrali w brydża, w milczeniu i bez specjalnej przyjemności.

02 listopada 2012

Za przyjaźń naszą


kafejka kawiarnia na słońcu - uliczka

Renata Domagalska - "Kafejka na słońcu"

To już rok prawie, tak, tak, sami zostaliśmy, Edwardzie, a Maria Natalia, zaręczona, po wizycie na grobach, korzysta z okazji, aby z tym swoim studentem przez dłuższą chwilę pobyć, nacieszyć się, bo śmierć śmiercią i pamięć o najbliższych pamięcią, a tu żyć trzeba, póki człowiek młody, bo tak jak ja i pan, to raczej cieszyć się szczęściem innych.
I przez ten niemal rok nie zmieniło się zbyt wiele, Edwardzie, a niech mi pan uwierzy, że bardzo się cieszę, że mieszka pan u nas, że mieszkamy razem, że czasami biedujemy sobie, ale wspólnie zawsze raźniej. A jeszcze do tego, mówię panu, nie ogarnąłbym tego z Marią. Ona przecież już niedługo w świat poleci, a zatrzymywać nie będę, bo to miasteczko nie dla niej, jeśli za głosem serca pójdzie i zwiąże się z tym studentem.
Młodzi to jeszcze mają siłę, aby powłóczyć się po świecie, nie to co my. Niech pan wypije, a co, za przyjaźń naszą, za tych, których straciliśmy bezpowrotnie, poza pamięcią o nich.
My to już chyba skazani jesteśmy na tę zwariowaną kłótnię o Polskę, na tę nędzę słów rzucanych byle dopaść do władzy. Jedyne nasze szczęście to ta oaza spokoju, gdzie możemy sobie pogadać innym językiem niż każe się nam słuchać. Ale nie każdemu to się udaje. Dopijmy tę flaszeczkę, Edwardzie.
I nagle telefon. Adam, którego ciało stopniowo odmawiało posłuszeństwa, zdołał skinąć głową na Edwarda.
- Słucham, kawiarnia - głos Edwarda wpuszczony w tubę mikrofonu zdawał się nie zawierać alkoholu.
- Chciałam się tylko zapytać, jak tam w lokalu. Dajecie sobie radę.
- Ach to ty Mario. Z tobą dawalibyśmy sobie radę lepiej, ale wszystko jest pod kontrolą.
- Nie ma Adama?
Chwila milczenia. Na dany przez kawiarennika znak, Edward odpowiada precyzyjnie.
- Właśnie się kąpie. Coś przekazać?
- Tylko to, że wracam przez północą w niedzielę. I odrobię zaległości.
- Zrobi się, powtórzę.
- No to trzymajcie się.
Odłożył słuchawkę.
- Panie Adamie, martwi się o nas.
- Dobra dziewczyna. Na tę okoliczność, niech pan nam zrobi dobrego drinka z dużą ilością cytrynowego soku. Jutro będziemy trzeźwieć. 

01 listopada 2012

Wszystkich Świętych






"Moje usta"


Kończy się ten dzień
Kończy się kolacją
Czyszczeniem zębów
Pocałunkiem
Ułożeniem rzeczy

Więc to był jeden dzień
z tych najcenniejszych dni
które nigdy nie wracają

Co mnie spotkało

Przeszedł minął
Od rana do nocy
Podobny do zeszłego

Dniu mój
Jedyny
Co ja zrobiłem
Co ja zrobiłem
A może tak trzeba
Wychodzić rano
Po południu wracać
Powtarzać kilka ruchów
Układać wiele rzeczy

Dniu mój
Brylancie najpiękniejszy na świecie
Doie złoty
Błękitny wielorybie
Łączę wyrazy szacunku.

Pani Zofia dumna była ze swego wychowanka, który nie dość, że przybył na zaduszkowe wspominki, ale też wyrecytował ten wiersz Różewicza, który tylko z pozoru nie pasuje do listopadowych przemyśleń.

Pani Zofia, emerytowana nauczycielka polskiego powiedziała, że powinniśmy cenić każdy dzień życia, bo każdy dzień jest takim brylantem, aż do chwili, kiedy nam go ukradną.
Doktor Koteńko po odprawieniu magicznego wieczoru poezji przez zaproszonych przez Zofię młodych ludzi, w tę wigilię pierwszego listopada, podszedł do kobiety i ucałował jej dłoń. Chyba tylko on sam wiedział, dlaczego to zrobił. 
Doktora Koteńkę pierwszego listopada zabijała nostalgia i chociaż podążał wzorem innych na cmentarz, i pozostawał na nim dłużej niż pozostali, taki wiersz o zwykłym, najpiękniejszym, brylantowym dniu, stawiał go na nogi.
Kto to wie, dlaczego akurat doktor Koteńko cierpiał we Wszystkich Świętych najbardziej. Nikomu z goszczących w kawiarence nie przyszło do głowy zwrócić się do niego z pytaniem o przyczynę tego stanu rzeczy. W skryciu zadawano sobie pytanie, czy ten nadzwyczaj tajemniczy nastrój w jaki Koteńko popadał każdego roku o tej porze, nie wiąże się przypadkiem z faktem, iż ten, "na ranę przyłóż", lekarz pozostał samotny, nie wiążąc się z żadną kobietą, choć mógł być idealnym wręcz i kochającym mężem, a pewnie też i ojcem.

26 października 2012

Pod mostem


Plik:DiegoVelazquez Viejafriendohuevos.jpg

Diego Velázquez - "Stara kucharka" 

Ociekający deszczem przypadli do drzwi, nacisnęli klamkę i już po chwili znaleźli się we wnętrzu sali. Nauczycielka w stanie przedgorączkowym posiliła się herbatą z rumem; redaktor Pokorski, raczej odwrotne wybrał proporcje i nieco odmienny trunek, żołądkowy, gorzki, bo, o czym poinformował kobietę, sen mu się sprawdził, jakaś śmierć niepotrzebna. W istocie wracał z nieprzyjemnego wydarzenia, które opisać musiał. Pod mostem znaleziono martwego bezdomnego. Przejeżdżał akurat autobusem, wysiadł na "swoim" przystanku. Już zbierał się tłumek ciekawskich oczu. Pomyślał, że chociaż nie do niego należą wypadki losowe publikowane w mediach, nie może uciec od tej przykrej okoliczności.
Jakoś nie kleiła się rozmowa dzisiaj i kawiarennik spróbował zagłuszyć niepokój Jordi Savallem.


25 października 2012

Światłocień




Rembrandt van Rijn - "Philosopher in meditation"

Okno i schody. okno na świat i schody prowadzące do nieba, a może piekło na ich skraju... Pomiędzy jednym a drugim człowiek myślący w swojej samotni. Choć nie, w prawym dolnym rogu kobieta podtrzymująca ogień w kominku, piecu (?). Kobieta przy domowym ognisku jako symbol doczesności i realności. Mężczyzna zamyślony i skupiony na myśli, która ma go doprowadzić do rozumienia świata. Myśl wpełza światłem przez okno, ale światło dobiega również z ogniska domowego kobiety. Pomieszczeniem jest tajemnicza ciemna komora o dwu kamiennych poziomach, a może jednym, bo perspektywa w światłocieniu umyka precyzyjnej uwadze obserwatora.
Być może za oknem muzyka ledwie słyszalna dla obojga.
Czy zawsze mężczyzna jest tym, który unosi się w przestworzach wyobraźnia a kobieta jest tą, która toczy walkę z codziennością? Nie wiem.
A za oknem, może tak się zdarzyć, brzmi koncert na 4 skrzypce  i wiolonczelę b-moll Vivaldiego  (RV 580)...