CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

24 września 2018

W STRONĘ JESIENI (2)


1.
Pozostawiłem w „archiwum” dwa quasi polityczne teksty napisane w ostatnich dwóch tygodniach. W założeniu miały być one dosyć ostrą polemiką z wypowiedziami rządzących w naszym kraju, ale pomyślałem sobie, że mój kolejny głos przypominałby dyskusję z pacjentami szpitala psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze, więc szkoda zachodu na tę publikację.
Doszedłem do wniosku walka na słowa sensowna jest wtedy, gdy druga strona posiada w zanadrzu jakieś argumenty, które mógłbym odeprzeć, albo przyznać im rację. Niestety po tej drugiej stronie usadowiła się próżnia.
Drugi wniosek jaki przyszedł mi do głowy (tym razem po wdaniu się w rozmowę na jednym z portali z podrzędnymi przedwyborczymi pisiakami) jest taki, że moi rozmówcy to osoby naprawdę niebezpieczne. Oni naprawdę wykonując polecenie swego guru - ociężałego umysłowo starca z Nowogrodzkiej - aby chwycić bejsbolowe pały i ruszyć z nimi na myślących inaczej niż pisiaki… zrobiliby to bez zmrużenia oka.
W tym politycznym temacie mam do powiedzenia jeszcze jedno: po czym poznać tchórza? Po tym, że kieruje on oskarżenia pod adresem pewnej nieokreślonej do końca zbiorowości, unikając stawiania konkretnych zarzutów konkretnej osobie. Tchórz boi się konsekwencji swoich słów.
2.
Źle się stało, że podczas ostatniej trasy nie wziąłem w podróż książek wypożyczonych z biblioteki. Zdołałem przeczytać w całości zaledwie „Ojca Goriot” Balzaka, „Ptasi gościniec” Auderskiej i parę opowiadań Stachury - wszystko wyciągnięte z własnej biblioteczki. Myślę, że czytanie książek bibliotecznych bardziej mnie mobilizuje.
3.
Po powrocie do kraju czytam Hłaskę, oglądam polskie filmy na YouTube (znów Andrzej Kondratiuk i „Kramarz” Barańskiego, który akurat w niedzielę emitowany był w TVP Kultura). Oczywiście udało mi się obejrzeć Shanghai Masters w snookerze, w tym finałowy pojedynek moich (pięknie się złożyło) ulubieńców: O’Sullivana i Hawkinsa, oglądałem też mecze naszych siatkarzy i unikałem jak ognia politycznych idiotów. Zbliża się kolejny wyjazd, już jesienny. Praca i odpoczynek zarazem.

[22/23.09.2018, Dobrzelin]

20 września 2018

IMIENINY (3)


- Ależ nie martwcie się o mnie tak bardzo. Na godzinkę pójdę się jeszcze położyć, może nawet nie wezmę lekarstwa, tylko sobie poleżę i przejdzie mi, naprawdę. Walu… a potem obie zrobimy obiad, proszę cię, chcę go zrobić z tobą.
Od tego myślenia? Od wspomnień zabolała ją głowa? Nie mogła wytrzymać utkwionego w nią wzroku Jana. - Przejrzał mnie na wskroś, czyta w moich myślach, ale przecież nie zdradziłam się choćby jednym słowem.
- Jadziu, a może ciasto było za świeże, co? Mogłam je podać dopiero po obiedzie.
- Daj spokój, Walu. Ciasto było świetne. Po prostu zabolała mnie głowa. Obiecujesz, że zaczekasz na mnie z tym obiadem?
- No idź już, dziecinko, idź do siebie, zaczekam.
- Tak, Jadziu, Walentyna ma rację. Prześpij się tę godzinkę. Sen dobrze ci zrobi - skwitował Jan.
Jan w dalszym ciągu patrzył się na nią tym swoim wszechwiedzącym wzrokiem, jakby coś podejrzewał.
Jadwiga wciąż mówiła.
- Mario, zastawiam ci Janka. Janku, zrób to dla mnie i weź Marię na spacer. Tylko dopilnuj, aby ubrała się stosownie do pogody, to przecież październik i to prześliczne przedpołudnie może okazać się zwodnicze. Aha, Mario, podaj mi tę książkę.
Jadwiga stała już w progu kuchni. Maria chwyciła „Trzy siostry” w taki sposób, aby pozostawić książkę otwartą w miejscu niedokończonego przez przyjaciółkę czytania.
- Jadziu, dopilnuję wszystkiego, obiecuję. Pani Mario, będę na panią czekał przed letniakiem, niech pani coś na siebie włoży.
- Nie zajmie mi to więcej niż pięć minut, panie Janku. No, popatrz, Jadziu, August nawet nie zadzwoni, a zaczynam się już o niego martwić.
- Tam, gdzie poszedł może nie być zasięgu - powiedział Jan, ale wcale nie uspokoił Marii tym stwierdzeniem, wręcz przeciwnie, naprawdę zaczynała się niepokoić.
- Jeśli nie napotka na swej drodze niedźwiedzia, może być pani o niego spokojna - to Walentyna starała się humorem rozładować napinającą się sytuację.
- No, chodźmy na górę, Mario.
Wspinały się po schodach. Walentyna zajęła się zmywaniem naczyń,  Jan wyszedł na podwórze, a przechodząc do letniaka, w którym miał spędzić dwie noce, pomyślał, że może należałoby kupić psa. Jadwiga nie czułaby się tak samotna, kiedy on dogląda chłodni. Tak, kupi jej psa, taką miniaturkę, może yorka albo maltańczyka? Ale najlepiej kupić jeszcze jednego, większego, który towarzyszyłby im w spacerach i pilnował gospodarstwa.
Złota jesień szeleściła wielobarwnym listowiem kasztanowców, klonów i brzóz. Te ostatnie zdawały się być najlepiej przygotowane do chłodnej jesieni, która jednak jeszcze nie nadeszła - na wiotkich gałązkach tych białokorych drzew nie było już liści.
Miał zatem iść z Marią na spacer. Ale gdzie? Przecież nie zaprowadzi jej do chłodni? Może w stronę lasu? Też nie. Najlepiej do wioski. Ani ostatnim razem, ani uprzednio Maria nie wystawiała nosa poza teren siedliska. A powinna. Jan najlepiej odpoczywał przechadzając się główną ulicą wioski, a bywał w niej często, zwykle proszony o zrobienie zakupów w jednym albo w obu sklepach znajdujących się niedaleko kościoła i odremontowanego przed wieloma laty dworku, w którym mieścił się urząd gminy. Można powiedzieć, że sunąc chodnikiem obok gospodarskich domów odległych od siebie o 50 do 100 kroków przestawał być oszczędny w słowach i zawsze miał coś do powiedzenia siedzącym na ławeczkach staruszkom czy też gospodyniom zajętym porządkowaniem lub gracowaniem grządek w przydomowych ogródkach. Czasami przystawał na dłuższą rozmowę, co nie mogło umknąć uwadze Walentyny, która zawsze z niecierpliwością czekała na jakiś produkt nieobecny w kuchennych szafkach, w piwnicy lub w spiżarni. Tłumaczył się wtedy gęsto po powrocie do domu, a najlepszym uzasadnieniem przykrego w skutkach opóźnienia było podzielenie się z Walentyną jakąś najświeższą, najczęściej fascynującą informacją, która krążyła po wiosce, a wciąż była nieznana w ich domu.
Przebierając się w letniaku w archaiczny, z owczej wełny, gryzący bardzo sweter zakupiony pewnie przed laty na miejskim bazarze, Jan zastanawiał się nie tylko nad tym, w jaką świata stronę poprowadzi Marię na spacer, ale też o czym będzie z nią rozmawiał. Najbliższa przyjaciółka Jadwigi była mu w sumie obca. Widział ją góra pięć razy w życiu, rzadko z sobą rozmawiali, dzieliła go ta sama różnica wieku, jak w przypadku Jadwigi. Całe dziewięć lat to wprawdzie nie pokoleniowa różnica, ale mimo wszystko odczuwał pewien dystans dzielący go od tej kobiety, czego nie dostrzegł u siebie w stosunku do Jadwigi. Być może była to kwestia rzadkich kontaktów, jakie miał z emerytowaną nauczycielką albo tego, że nie należał do mężczyzn, którzy są w stanie zainteresować kobietę sobą. Rozmowa w cztery oczy to jednak co innego, aniżeli przekomarzanie się z ludźmi, których dobrze zna i widuje niemalże codziennie.
Nie czekał przed letniakiem długo. Maria rzeczywiście zeszła zanim zdążył przemyśleć, czy w obliczu czekającego go spaceru ubrał się stosownie nie tylko do panującej pogody, ale też czy nie popełnił jakiejś gafy w związku ze swoim niezbyt, a właściwie całkiem niemodnym strojem.
– To co, może podążymy tą ścieżką w stronę lasu, którą wczesnym rankiem przemierzył August? Może akurat napotkamy go wracającego z udanego grzybobrania?
Zaskoczyła go. Powinien przewidzieć taki scenariusz, w którym niepokój Marii o jej męża zaowocuje wyborem drogi na spacer. Mógł rzecz jasna powiedzieć, że upłynęły niespełna trzy godziny odkąd August wybrał się na grzyby i nie nadszedł jeszcze czas powrotu z lasu, ale to wyjaśnienie pozostało jedynie w jego głowie, nie ośmielił się tego wypowiedzieć na głos.
A zatem szli nierówną, wyboistą asfaltówką pamiętającą bardzo odległe czasy, asfaltówką która zresztą wkrótce urwała się nagle, przeistaczając w najzwyklejszą, kamienistą drożynę prowadzącą w miarę równym ściegiem w stronę ciemnej zgniłozieleni najpierw iglastego lasu, potem zaś lasu, w którym mieszały się sosny, świerki i modrzewia z wiotkimi ramionami brzóz, dostojną buczyną i dębami oraz wierzbami okalającymi wejście do lasu zwisającymi ku ziemi nieuczesanymi włosami swych gałęzi.
Szli w pewnym od siebie oddaleniu, nie jak bliscy sobie przyjaciele, raczej jak para turystów, którzy niepostrzeżenie wymknęli się spod opieki przewodnika i utraciwszy kontakt z grupą, postanowili dalszą część drogi spędzić wspólnie, ufni w to, że nie zabłądzą. Ze strzępów ich rozmowy można było wnioskować, że jej temat mieści się w kategoriach tych najzwyklejszych, prozaicznych, dotykających uwag o panującej pogodzie, o narastającym pięknie lasu, do którego się zbliżali, o uroczystości, w jakiej będą już niedługo uczestniczyli. Rozmawiali w związku z tym o Jadwidze, z życzliwością i podziwem dla jej kondycji fizycznej i energii, dla jej urody, która zdawała się nie liczyć się z wiekiem solenizantki. Jednocześnie Jan zachodził w głowę, dlaczego właśnie tego roku Jadwiga zdecydowała się zaprosić na swoje święto gości, którzy wprawdzie od czasu do czasu ją odwiedzali, ale nigdy w jej imieniny.
- Kiedy Janie osiągniesz nasz wiek, wtedy zrozumiesz, że w pewnym okresie życia, gdy ma się  t e  lata, pragnienie kontaktu z ludźmi, z którymi było się najbliżej, wzrasta wprost proporcjonalnie do upływu czasu - zauważyła Maria.
- W moim przypadku już niedługo to nastąpi - odparł Jan.
- O, nie. Jesteś, Janie, w takim wieku, w którym o przemijaniu jeszcze się nie myśli. W twoim wieku można sobie jeszcze ułożyć życie.
- W moim wieku? Pani Mario, ja właśnie skończyłem pięćdziesiąt sześć lat.
- I co z tego? Prawdę mówiąc, nie dałabym panu tyle. Skąd się u pana wziął pomysł na to, aby czekać na starość w samotności?
- Ależ ja nie cierpię na samotność - obruszył się.
- Pan dobrze wie, co mam na myśli. No, niech pan powie, kiedy pan zamieszkał w siedlisku?
- W niecały rok po tym, jak Piotr i Jadwiga ślubowali. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat.
- Tak… Jadwiga miała dwadzieścia dziewięć, kiedy wychodziła za Piotra. Późno jak na kobietę.
- Ale wyglądała na młodszą. I wtedy, i później tak było i jest.
- Mnie pan to mówi? Znam ją od dzieciństwa… ale ja teraz o panu…. Wiem, wścibska jestem i może dlatego zadam panu pytanie… nigdy nie myślał pan o trwałym związku?
Jan nie patrzył na nią. Prowadził wzrok nisko, dotykając nim owarzonych liści kasztanów, którymi obsypana była piaszczysta droga zapraszająca do lasu.
- Czy nie myślałem? Owszem. Może brakowało mi determinacji i… czasu?
- I w miarę osiągania pełnej dojrzałości, pozbywał się pan złudzeń i chęci na odmianę swego losu?
- Zgadła pani. Może nie każdemu pisane jest życie w związku.
- Możliwe. Ale sądzę, że ze szkodą dla ewentualnych potencjalnych pana partnerek…
- Co pani ma na myśli?
- Tylko to, co wnioskuję z naszych wielu rozmów (także z listów) z Jadwigą. W końcu z faktu, że nie widywałyśmy się z Jadwigą tak często… ona była u mnie tylko dwa razy… wcale nie wynika to, że z sobą przez te lata nie rozmawialiśmy. Pan nawet sobie nie wyobraża, ile kobiety mają sobie do powiedzenia przez telefon. Ale gubię wątek… chciałam panu powiedzieć, że każdorazowo kiedy rozmawiałam z Jadwigą, ona nie szczędziła panu ciepłych słów, pochwał… mówiła, że nawet ubolewa nad tym, że nie znalazł pan sobie „połówki”, z którą mógłby spędzić resztę życia. Uważała, że każda kobieta, z którą zechciałby pan dzielić swój los, miałaby w panu nie tylko męża, kochanka, ale i oddanego przyjaciela, na którego mogłaby liczyć…, który zachowałby dla siebie jej najgłębsze tajemnice.
- Rozmawiały panie o mnie?
Twarz Jana zasępiła się, zwolnił kroku, a jego myśli tak jakby przystanęły nagle zgubiwszy się w przestrzeni napływających słów wypowiadanych przez Marię.
- Czy Jadwiga opowiedziała pani o mnie coś więcej? - zapytał.
- Coś więcej? Nie rozumiem. Oczywiście nie jestem teraz w stanie odtworzyć naszych rozmów, w których był pan obecny, ale zapewniam pana, że to, co o panu usłyszałam nie tylko stawia pana w jak najkorzystniejszym świetle, ale wskazuje na to, że ma pan w Jadwidze naprawdę serdeczną przyjaciółkę.
Onieśmieliły go słowa Marii i od tej pory szli w milczeniu aż do chwili, kiedy wchodząc w las Maria zauważyła, że na prostym i długim leśnym trakcie nie pojawiła się ludzka sylwetka, którą mógł być August. Jan spostrzegł w oczach Marii rozczarowanie, zniechęcenie; jej mąż pozostawał poza zasięgiem ich wzroku i w dalszym ciągu nie dawał oznak życia, nie wykonał telefonu. Jan spróbował tchnąć w przyjaciółkę Jadwigi odrobinę otuchy.
- Jeśli August natrafił na maślaki, to z pewnością przemieszcza się teraz świerkowym zagajnikiem, który wyprowadzi go z lasu inną drogą, którą można wejść do młodego lasu jakieś pół kilometra wyżej, na wschód, a zatem, jeśli będziemy w tym miejscu zagłębiać się w las, może się okazać, że w tym samym czasie pani mąż wychynie z młodniaka w całkiem innym miejscu.
- Ma pan rację. Powinniśmy wrócić do domu… tylko niepokoi mnie to, że August nie daje znaku życia.
Wrócili do siedliska.

[10.09.2018, Salbris, Loir-et-Cher we Francji i 20.09.2018, Dobrzelin]

19 września 2018

W STRONĘ JESIENI (1) GŁÓWNIE O SŁOWACJI


Zdarzyło się tak, że powrotna trasa do kraju wywiodła mnie tym razem do Czech i Słowacji, co bardzo mnie ucieszyło, bo raz, że dawno nie byłem u naszych południowych sąsiadów, a dwa, że po prostu lubię tam jeździć… w końcu jakiś podobny do naszego język, no i w sumie… okoliczności przyrody, tudzież architektury.
Przez Czechy jechałem nocą autostradą, mijając Pragę od południa, jadąc przez Zbrasław i Jesienice i iluminację stolicy Czech obserwowałem z oddali. Później trasa prowadziła mnie na Brno do granicy ze Słowacja w Kutach i dalej na Bratysławę, Nitrę, aż do celu podróży w miejscowości Vrable.
Słowacja to piękny kraj z wysokimi Tatrami na północy, przepięknym pasmem górskim i parkiem narodowym na północ od Bratysławy oraz rozległymi nizinami na południu ku granicy z Węgrami. W porównaniu z Czechami, Słowacja jest mimo wszystko krajem rolniczym, zwłaszcza w swej środkowej i południowej części, a przemysł skoncentrowany jest głównie wokół Bratysławy. Nie da się ukryć tego, że słowacka wieś nie należy do najzamożniejszych, choć podrzędne drogi są tu nawet jakościowo lepsze niż w Czechach, natomiast wiejska zabudowa wykazuje spore podobieństwo do architektury występującej w Czechach i na Węgrzech. Osobliwością słowackich wsi, na co zwróciłem uwagę, jest liczne stawianie domów nie frontem czy bokiem do drogi, a pod kątem 20-45 stopni. Czym to jest spowodowane? Naprawdę nie wiem. Przy drogach rozlokowują się rolnicy - sprzedawcy - głównie kobiety - oferujący warzywa i owoce, domowe wino i soki w półtoralitrowych butlach. Co ciekawe, widywałem sporo kupujących, którzy zatrzymywali swoje auta przy niewielkich straganach czy wręcz stolikach, na których rozstawiono w skrzynkach jabłka, śliwki, arbuzy, melony oraz przyjemnie wyglądające warzywa.
Inną osobliwością słowackich wsi (w Czechach zresztą podobnie) są jabłonie rosnące w drogowej skrajni. Trudno orzec, czy należą one do konkretnego właściciela - rolnika, czy też stanowią własność wsi.
Jednak mnie jak zwykle interesują ludzie - po to zresztą zdecydowałem się jechać przez Słowację bocznymi drogami, po których można się poruszać nie wykupując winiety. Spotykałem zatem ludzi, starych i młodych, kobiety i mężczyzn, matki z dziećmi i dziewczyny o śniadej urodzie romskiej oraz typowo słowiańskiej. Spotykałem ludzi siedzących w ogródkach piwnych w wioskach tuż przy drodze, na niewysokich brzegach stawów-rybników, często występujących na Słowacji  w Czechach, spotykałem ich przed domami w wioskach o ciasnej, miejskiej zabudowie na ławeczkach stojących tuż przy domach. Pomyślałem sobie, że takie sąsiedztwo wyrażające się bezpośrednim stykiem wspólnych ścian budynku powinno owocować nie tylko doskonałą znajomością żyjących obok siebie ludzi, ale i przyjaźnią jaką żywią wobec siebie. Bo oto wyobraźmy sobie taką sytuację: do siedzącego na ławeczce emeryta przysiada się jego równie leciwy w latach sąsiad:
- Marku, pamiętasz, że jutro w sali naszej kooperatywy zaczynamy turniej szachowy?
- A jakże Honzo, pamiętam i mam zamiar go wygrać.
- Wygrałbyś, gdybym usłuchał się Marinki, która upierała się, abym pojechał z nią do Winohradów, przez co straciłbym szansę na obronę tytułu.
- Takiś pewien sukcesu? Przygotowałem na grę z tobą znakomite otwarcie, którego nauczyłem się od pewnego Węgra, z którym zmierzyłem się w Nowych Zamkach.
- I co? Wygrałeś z nim?
- Zremisowaliśmy, ale muszę przyznać, że byłem w wielkich opałach. To świetny szachista. Prawnuk przedwojennego arcymistrza z Pesztu….
Albo… dwie starsze kobiety prowadzą taka oto konwersację:
- Pani Pilskowa, co by pani powiedziała na to, abyśmy obie zrobiły jutro porządek wokół kościółka. Te krzaczaste róże tak się rozrosły, a nasz ksiądz… on by tylko do Jedlinków chodził na tę śliwowicę… nic o kościół nie dba.
- A pewnie, pani Smoukalowa - trzeba tam zrobić porządek. Już ja tam zagonie do roboty swego zięcia, Vlastimira, bo aby oczyścić alejkę z tych chaszczy przy ogrodzie, potrzebne silne, męskie ręce…
Albo… para młodych stworzeń na ławeczce rozmawia z sobą w taki oto sposób:
- Hana, masz takie piękne oczy… ale dlaczego widzę w nich smutek?
- Nie wiesz, Zdenku? Obiecywałeś mi…?
- A cóż ja na to poradzę, że ojciec po kupnie tego nowego autka, stał się nie do wytrzymania. Codziennie jeździ nim do pracy, a w soboty i niedziele wyjeżdża z macochą na wycieczki.
- I nie pozwala ci prowadzić?
- Mówi, że zniszczę, że gdzieś uderzę, chociaż to on sam rozbił nasze stare autko, gdy udawał się na randkę do tej kobiety, która mogłaby być moją niewiele starsza ode mnie siostrą a nie macochą.
- Zdenku, musisz się wreszcie raz postawić swemu ojcu. Ech, pojechałabym z tobą do Trnavy.
- Do Trnavy? Do tego twojego pierwszego chłopaka?
- Dlaczego nie? Niech mi pozazdrości…
- Mnie?
- No co ty, głuptasie, fabii twojego ojca Bogumiła.

A potem trasa do Czech, na Morawy, do Zábřeh, w lekkim deszczu. I znów wioski, i rybniki, i górska wspinaczka pięknymi, szerokimi drogami; wreszcie granica z Polską w Głuchołazach, i tym sposobem dojechałem do kraju.

[17/18.09.2018, Dobrzelin]

16 września 2018

IMIENINY (2)


Czas przeszły zdominował wypowiedź Jadwigi, bo też od z górą roku redakcja w zmienionym personalnie składzie podziękowała jej za kilkuletnią współpracę i w ten sposób sen czarowny minął, zdaje się bezpowrotnie. Jedynym źródłem utrzymania, wcale nie tak małym pomimo piętrzących się na rynku trudności pozostały chłodnie. Już tam Jan dokonywał cudów, aby pozyskiwać nowych kontrahentów, aby wypełniać po brzegi trzy magazyny chłodnicze towarem, bo koszty energii elektrycznej wciąż rosły, a konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele. Trzeba było tak skalkulować koszty magazynowania, aby nie przesadzić z wysokością zysku, raczej zadawalać się małym a stabilnym. Biznes mimo wszystko w dalszym ciągu pozostawał opłacalny, a to głównie z tego powodu, że tuż przed śmiercią Piotr zakupił maszyny do produkcji własnych mrożonek, pakowanych w folie i natychmiast poddawanych magazynowaniu w chłodniach. Ta produkcja była jednak sezonowa, letnio-jesienna, zaś na jej efekty finansowe trzeba było czekać przynajmniej do połowy stycznia i lutego - wtedy mrożonek własnej produkcji sprzedawano najwięcej. Z kolei z przechowywania mrożonego mięsa, które niemal w całości wypełniały dwie chłodnie zysk nie był zbyt wielki, ale pewniejszy, a to z uwagi na fakt, że gros asortymentu odbierała jedna z dużych sieci handlowych oraz z tej racji, że znaczna część wysokiej klasy mięsa trafiała na eksport.  
Jadwiga wciąż nie mogła wyjść z podziwu dla Walentyny - kiedyż ona zdołała upiec jabłecznik, skoro ona, prawda że skupiona na czytaniu „Trzech sióstr” przebywała w kuchni do późnego wieczora, a nie zauważyła żadnych przygotowań do wypieku ciasta? Była tak zaaferowana dniem jutrzejszym, sobotą, na który to dzień zaplanowała uroczysty obiad i kolację z okazji swoich imienin, że nie dostrzegła tego, iż Walentyna wybiegła naprzód w przygotowaniach do uroczystości. Dwie kury były już odarte z piór, wypatroszone i spoczywały w chłodziarce, bigos podobnie. Trzeba było jeszcze przygotować sałatki, podebrać trochę warzyw z chłodni, upiec ciasto i obrać ziemniaki. Jadwiga nie unikała prac domowych, także w kuchni, zwłaszcza od czasu, gdy zaniechała udzielania korepetycji z francuskiego oraz od kiedy nie prowadziła już swojego kącika w piśmie dla kobiet. Ale z Walentyną boje o pierwszeństwo w kuchni były daremne. Zbyt długo Walentyna zajmowała się w tym domu przygotowywaniem posiłków, aby teraz i to z takiej okazji, oddawać palmę pierwszeństwa Jadzi.
- Ty mi, dziecinko, ziemniaczki obierzesz i wspólnie zrobimy sałatki. No, możesz jeszcze uprasować trzy obrusy (dlaczego akurat trzy?), bo ja mam do tego oczy słabe oraz nakryjesz do stołu. Bądź co bądź od dawna jesteś w tym niezrównana. Poczytasz sobie, pochodzisz po ogrodzie, póki jeszcze nie ma deszczu i pluchy.
Jadwiga przyjmowała te rady z pokorą, aczkolwiek niechętnie. Sama nie uważała siebie za na tyle starą, aby nie móc sprostać domowym obowiązkom, z kolei Walentyna przekroczyła już siedemdziesiątkę i chociaż nie była tak sprawna jak ona, to w kuchni okazywała się być tytanem pracy i nie podlegać zmęczeniu.
- Tak nie można, Walu - ripostowała Jadwiga. - Mało to się w życiu napracowałaś? Z nas obu to tobie przysługuje większe prawo do wypoczynku, nie mnie, która jestem od ciebie młodsza i wciąż czuję się na siłach, aby odciążyć cię od pracy w kuchni, przynajmniej do pewnego stopnia.
- A czy ty Jadziu nie pracujesz? Dom mamy duży, pięć sypialni, wielki stołowy i wygódki na parterze i piętrze. Ja ci się do sprzątania nie mieszam, a jest przy tym co robić.
- Tyle że, kochana, Jan dba o swój pokój, do twojego nie zaglądam, swój, owszem, porządkuję, ale te dwa pozostałe, w których zwykle nikt nie mieszka, nie wymagają ciągłego sprzątania.
- No i mów z taką, ja swoje, ona swoje - żachnęła się Walentyna.
Ale istniał sposób na zażegnanie tego, w rzeczy samej błahego sporu, a był do tego potrzebny Jan.
Jadwiga potrafiła nawet wejść na górę do jego pokoju i to w czasie, gdy zażywał popołudniowej drzemki po powrocie z chłodni, trącała ramię śpiącego i przymilnie dopominała się o to, aby ściągnął z balona wina z owoców dzikiej róży, bo nabrała z Walą ochoty na odrobinę alkoholowego szaleństwa. Jan, który zaangażowany był w produkcję domowych win, nalewek i podpiwków, nie mógł prośby Jadwigi nie posłuchać. Schodził zatem do piwnicy i wytaczał litrową butelczynę złocistego napoju, pojawiał się w kuchni, gdzie na stole czekały już kielichy, herbata i kruche ciasteczka, powstałe z masy przekręconej przez maszynkę do mielenia mięsa i cięte na siedmio-dziesięciocentymetrowe batoniki.
Nie da się ukryć, że największą miłośniczką winnych i nalewkowych przyjemności była Walentyna. Słabość w tym wieku? Przyzwyczajenie? Oczywiście Walentyna nigdy nie przekraczała wyznaczonej przez swój organizm miary w spożywaniu „czegoś mocniejszego”, ale trunkowe wspaniałości Jana poprawiały jej humor, zaś Jadwiga wykorzystywała ten błogi stan pierwszej w domu kucharki na przemycanie próśb o to, aby Wala sfolgowała tego dnia z pracą i nareszcie odpoczęła kładąc się spać wcześniej niż miała to w zwyczaju robić.
Walentyna nie była na tyle nieroztropna, aby nie orientować się w intencjach Jadwigi, ale ulegała swojej słabości, tłumacząc ją często w ten sposób:
- Jadziu, to wszystko zaczęło się w czasach, kiedy gospodarzyłam u naszego starego proboszcza - świeć Panie nad jego duszą, bo był to człowiek zacny, choć ksiądz. Tak był zadowolony z mojego gotowania, że każdorazowo podawał do obiadu, a zdarzało się, że i do kolacji, całkiem spory kieliszek mszalnego. Ciężkie to było wino, gruzińskie lub bułgarskie, słodkie bardzo, tak i przy proboszczu popadłam w tę winną, radosną melancholię, a i ksiądz, który w przyzwoitych ilościach alkoholem nie pogardzał był zwykle jak do rany przyłóż. Pewnie dlatego ludzie go tak lubili, zawsze był do pogadania, a z kolęd powracał późną nocą, wypity, to prawda, ale szarmancki i dystyngowany… a ten, co po nim nastał? Mój Boże, on był zupełnie do niczego.
- Nie powiesz mi kochana, że opuściłaś plebanię z tego powodu, że nowy ksiądz nie podawał do obiadu alkoholu? - zaśmiała się Jadwiga.
- A powiem ci, Jadziu, że nagrabił sobie u mnie z innych powodów, ale i ten był ważny. Ksiądz powinien być ludzki, a skoro ludzki to i grzeszący. A cóż to za grzech kieliszek wina do obiadu? Siedziało toto takie ponure i niedostępne, a kiedy ludzie zachodzili do niego do zakrystii, to tak jakby wyspowiadać się przed skarbowym urzędem. A po kolędzie to wprost biegał, ledwo dom pobłogosławił, a już kopertę chwytał i nazad na plebanię śpieszył, tak jakby wieczornych wiadomości w telewizorze nie chciał przeoczyć. Już to twój, Jadziu, świętej pamięci małżonek Piotr najlepiej wiedział, dlaczego tak ciężko było mi przy tym nowym księdzu. Już on tam w niebie z naszym starym proboszczem gości się rozmową, bo ci obaj to wspaniali byli ludzie, nieprawdaż? Ja do śmierci wdzięczna będę panu Piotrowi za to, że mnie z tej niewoli wyprowadził wprost do raju.
Jadwidze na te słowa zeszkliły się oczy.  Śmierć męża wielokrotnie już opłakała, ale każde wspomnienie o Piotrze przyprawiało ją o wzruszenie bliskie płaczu. Jednakowoż zawsze w takich sytuacjach starała się pamiętać Piotra takiego, jakim go poznała, dobrego i pogodnego męża i ojca jednego dziecka, jakie mieli. Z perspektywy lat spędzonych bez niego, Piotr jawił się jej jako realnie żyjący obok niej ideał. Rzadko trafiają się takie małżeństwa - bez kłótni i sporów, nawet gdy obu partnerów dręczy niepokój o jutro, gdy zmęczenie nie pozwala zapaść w łagodny sen. A te jej problemy z zajściem w ciążę. Piotr dopatrzył się, okazało się niesłusznie, swojej w tym winy, ale widział przecież jak jego Jadzia cierpi z powodu swego niespełnienia, więc nie mógł postąpić inaczej. Jadwiga choć znała przecież prawdę, rozumiała jego poświęcenie, co tam poświęcenie, to była miłość, prawdziwa i dozgonna, nielicząca się z kapryśnym losem, z tym, że inwestując w swój ukochany biznes, biorąc kredyty, Piotr ryzykował szczęściem ich obojga, bo w przypadku niepowodzenia czy wręcz bankructwa baza materialna, na jakiej wznosili swoje uczucie, mogłaby się rozpaść w jednej chwili zagrażając ich związkowi. Co z tego, że Jadwiga nigdy nie przeceniała znaczenia dóbr materialnych w życiu? Kiedy wstępuje się w związek na znanych zasadach, kiedy można cieszyć się luksusem posiadania rzeczy, na które wcześniej nigdy nie było ją stać, taki nagły upadek mógł, choć nie musiał zniszczyć ich uczucie. Człowiek mimo wszystko przyzwyczaja się do wygód bardziej, niż mogłoby się to wydawać.
Ale jednak przetrwali oboje te najgorsze, najtrudniejsze do przewidzenia skutków powziętej przez Piotra decyzji czasy. Może dlatego (Jadwiga dzisiaj jest o tym przekonana), że już wcześniej, gdy rozmawiali poważnie o małżeństwie, Piotr postawił na Jana, którego uczynił niemal wspólnikiem w prowadzeniu przedsiębiorstwa, w które zainwestował. Tak, to był idealny wybór, wybór słuszny i na lata.
Wielokroć zastanawiała się, skąd wziął się ten Jan? Gdzie go Piotr wypatrzył? Jan wtedy był młody, młodszy od niej, bez doświadczenia, bez studiów, natomiast z głową i rękoma do pracy, ciężkiej na samym początku, wymagającej poświęcenia i cierpliwości, bo znakomita część zysków jakie przynosiła firma pochłaniały procenty od zaciągniętych kredytów. Jan, wspomina Jadwiga, zawsze pozostawał w cieniu Piotra, małomówny, z jakimiś rodzinnymi problemami, stroniący od kobiet i towarzyskiego życia, które było niejako przypisane przedsiębiorcom śmiało rozwijającym swój biznes… Jan zawsze był na uboczu. Praca w firmie pochłaniała go bez reszty. Był nieśmiały, trochę nieokrzesany i nieznoszący podawania mu ręki za wszelką cenę, z całych sił pragnął się usamodzielnić. Ileż to było z nim zachodu, kiedy Piotr zaproponował mu zamieszkanie w ich domu? Cały czas odmawiał.
- Kiedy na kwaterze jest mi całkiem dobrze - mówił. - I tak większość czasu spędzam w chłodniach, a te dwa kilometry, jakie dzielą mnie od kwatery do miejsca pracy, to żaden dla mnie problem, młody jestem.
Piotr w końcu zdecydował się zagrać na ambicji Jana.
- Janku, ale ty jesteś mi potrzebny tutaj, bywa, że i nocą. Ja załatwiam jakieś sprawy w urzędach, u kontrahentów, a ty w tym czasie, przecież to rozumiesz, masz być nie tylko na telefon, a na zawołanie. Kto tym wszystkim pokieruje, jeśli nie ty? Kto pokieruje załadunkiem o takiej porze dnia czy nocy, w której trzeba być bezpośrednio na miejscu. Pokój będziesz miał niewielki wprawdzie, ale wystarczający do tego, abyś mógł w nim prowadzić niezależne życie, a Jadwiga naprawdę świetnie gotuje, no i w końcu co dwóch mężczyzn w takim domu to nie jeden.
Walentyna wtedy nie mieszkała jeszcze z nimi, więc Jadwiga była jedyną kobietą - gospodynią w domu. Czy trudno jej było pogodzić się z losem pani domu nie pracującej nigdzie indziej, chociaż miała przecież wykształcenie? Gdzież ona w kuchni wykorzysta znajomość francuskiego? Było jej trudno, to prawda, choć na początku pocieszała się myślą, że domowe obowiązki to jej tymczasowa praca, a ona w ten właśnie sposób okazuje Piotrowi swą małżeńską lojalność, bo ma świadomość tego, że od zarabiania pieniędzy jest właśnie on. Ale w końcu to też nie było tak, że Piotr kategorycznie pragnął ją widzieć jako gospodynię domową, lekceważyć przy tym jej ambicje i potrzeby bycia wśród ludzi, nawet nie było o tym rozmowy. Jadwiga podjęła tę decyzję samodzielnie, choć oczywiście nie bez znaczenia dla niej było to, że Piotr pracuje całe dnie i ona nie może sobie pozwolić na to, aby jej mąż wracając do domu, czasami w straszliwie niedogodnych porach dnia i nocy, miał sobie jeszcze pichcić spóźnione obiady czy kolacje.
Piotr czując się dłużnikiem swojej żony, próbował wynagrodzić poświęcenie Jadwigi czym innym - korzystał z każdej okazji, aby zabierać Jadzię, czy Dziunię, jak się do niej zwracał zwłaszcza na początku małżeństwa na wycieczki, do miasta, do teatru, kina, na tańce, a nawet do cyrku. Bywało że wybierał się gdzieś w dalszą podróż do kontrahentów i wtedy również brał ją z sobą, załatwiał swoje sprawy w pół dnia, ale potem spędzali uroczo dwie czy trzy noce w wynajętym pokoju hotelowym, wyruszali w miasto do najlepszej restauracji, do muzeum; towarzyszył Jadwidze także w zakupach, których nie lubił, lecz nie pozwalał tego odczuć młodej żonie. Nie obawiał się zostawiać na te parę dni swojej firmy, bo przecież zostawiał w niej cieszącego się jego coraz większym zaufaniem Jana. Jadwiga wiedziała, że realizuje swe pozazakładowe plany właśnie dla niej. Do pewnego stopnia takie życie jej odpowiadało - trochę beztroskiego lenistwa nie zawadzi. Poznawała życie od innej strony, poznawała przyjaciół męża i nawiązywała własne, choć zwykle nietrwałe znajomości. Jakże więc miałaby mieć pretensję do mężczyzny swojego życia, który nie dość, że wyszarpywał dla niej każdą godzinę wolnego czasu, to potrafił jeszcze tak bez okazji wręczyć jej kwiaty lub kupić książkę, o której mimochodem, przypadkowo napomknęła w rozmowie tydzień temu. Parę razy zrobił jej niespodziankę, przesyłając pocztą kwiaty - było to wtedy, gdy z różnych względów nie mógł jej zabrać w daleka podróż. Czego można chcieć więcej od życiowego partnera?
Oboje chcieli mieć dzieci, przynajmniej jedno. Nie udawało się ani w ich sypialni, ani na wycieczkach, rozjazdach czy wczasach. Zmieniali lekarzy. Każdy właściwie zalecał inną terapię, choć wszyscy podkreślali, że zajście w ciążę jest możliwe, choć budowa anatomiczna narządów płciowych Jadwigi komplikuje proces zapłodnienia. Jeden z lekarzy ze śmiertelną powaga stwierdził, że gdyby plemniki Piotra były „bystrzejsze”, to pomimo niedoskonałej drożności jajowodów, doczekaliby się potomka. Od tego czasu Piotr na poważnie obarczył siebie winą za niemożność zajścia w ciążę Jadwigi, wziął się za leczenie, które, jak się okazało, nie przynosiło żadnych skutków. Z biegiem czasu ich wspólne wizyty u lekarzy, także u pokątnych „specjalistek” leczenia bezpłodności były coraz rzadsze, aż w końcu oboje doszli do wniosku, że widocznie tak być musi w ich przypadku i z trudem bo z trudem, ale pogodzili się z losem. Coraz częściej myśleli teraz o adopcji, ale chyba nie byli do końca przekonani, czy będą w stanie traktować adopcyjne dziecko jako własne. Prawdę mówiąc niechętnie o tym rozmawiali, bo każde z nich obawiało się negatywnej reakcji drugiej strony.
I oto po kilkunastu latach stała się rzecz niezwykła - Jadwiga nie miała wątpliwości: to ciąża, długo oczekiwana, wymodlona i wytęskniona. Piotr pierwszy raz w życiu płakał jak bóbr, a potem spił się do nieprzytomności, że trzeba było użyć silnych ramion Jana w celu przeniesienia szczęśliwego ojca do wspólnej sypialni małżonków.
Życie zmieniło koloryt. Przyjście na świat potomka, syna Adama sprzęgło się z zamieszkaniem w ich domu Walentyny. Jadwiga do dzisiaj zastanawia się, czy przypadkiem prawdziwym powodem ściągnięcia Walentyny do ich domu nie było przyjście na świat ich dziecka. Czyżby była to jeszcze jedna rzecz, którą Piotr zrobił tylko dla niej? Dla niej i ich syna?
Jadwiga zawsze miała podzielną uwagę i tym razem miało to miejsce. Jedzeniu wyśmienitego jabłecznika Walentyny i rozmowie z Marią i Janem towarzyszyło niewygasłe wspomnienie o najlepszych latach jej życia.

[10.09.2018, Salbris, Loir-et-Cher we Francji]

15 września 2018

IMIENINY (1)


- Jan, gdzie oni wszyscy się podziali?
Zorientowała się poniewczasie, że zbyt wyogromniła liczbę dzisiejszych, bardzo porannych gości. Wchodząc do kuchni w bordowym szlafroku w granatowe podłużne pasy, chciała zapewne nadać rangę swojemu wyglądowi. Ten szlafrok z frotte naprawdę wyglądał okazale i podkreślał jej całkiem niezłą, jak na jej wiek, figurę.
- Pani Maria zapewne jeszcze się kąpie i niebawem zejdzie na śniadanie. Pan August z kolei wybrał się na grzyby - odparł zapytany.
- Jan, przecież on nic nie wie o naszych lasach. Nie wie, gdzie szukać grzybów.
Zwykle mówiła do niego „Jan”, choć nie brzmiało to gramatycznie. Takie tytułowanie wydawało się jej bardziej poważne, od powiedzenia do niego „Janku”. Owszem, gdy byli sami, odnosiła się do niego z większą poufałością, ale teraz, przy gościach (spodziewała się ich w kuchni na śniadaniu) jakoś nie wypadało nazywać go zdrobniale.
- Powiedziałem mu, gdzie ma ich szukać. Był bardzo zdeterminowany.
- Zobaczysz, że nasz August jeszcze się zgubi. To w końcu mężczyzna z miasta.
- Miejmy nadzieję, że nie.
Usiadła przy stole nakrytym na dwie osoby: półmisek z wędliną i serem, talerzyki z dżemem, masłem i miodem, musztarda, chrzan i majonez, w koszyku chleb i bułki, i puste talerzyki i kubki na kawę.
- Natrudziłeś się - zawyrokowała.
- Oj nie, to pani Wala. Mnie pozostało usmażyć jajecznicę oraz podać gorącą kawę.
- Walentyna? A gdzież ona jest?
- Nie wie pani? Dzisiaj piątek, jest w kościele.
- No tak, rzeczywiście, zapomniałam. Ale czy możesz mi powiedzieć, dlaczego nie ma nakrycia dla ciebie? Bo że August zjawi się znacznie później, rozumiem. Nic nie jadł?
- Poprosił tylko o kawę. Zrobiłem i po udzielonym mu instruktażu poszedł na grzyby. A ja, pani Jadwigo, zjem później u siebie.
- Jan, tak nie można. Nie jesteś służącym (pani Walentyna również nią nie jest). Wyjątkowo zgodziłam się na to, żebyś na czas odwiedzin zamieszkał dwie noce w letniaku, ale absolutnie żądam od ciebie, abyś towarzyszył nam przy posiłkach. Już nie słyszę wody… pewnie Maria zaraz zejdzie na dół, a ty, kochany, skrój więcej wędliny i nakryj dla siebie.
Zrobił to, a w międzyczasie postawił wodę na kawę. Jadwiga siedziała na swoim miejscu przy kuchennym oknie, obserwując Jana, to znów spoglądając przez okno na ogołocone w połowie z liści kasztanowce osiadłe tu przed laty przy wiejskiej drodze.
- A może ugotować pani jajka na miękko… lubi pani?
- Nie, dostosuję się do dzisiejszego jadłospisu Walentyny i twojego. Wiesz przecież, jak lubię twoją jajecznicę na boczku, z drobniutko pokrojoną cebulką.
- Pomyślałem sobie, że jajecznica za tłusta dla pani…
- Wiesz, że nie przesadzam z dietą. Mój organizm łatwo spala tłuszcze, a do tego nie wypada, aby mój gość dostał na śniadanie coś innego niż my, prawda?
- Pani jak zwykle ma rację.
Skroił jeszcze jedną cebulę i wyjął z lodówki trzy dodatkowe jajka. Wydawało im się, że słyszą dobiegającą z góry krzątaninę w gościnnym pokoju - znak, że Maria niebawem się pojawi.
- Jan, może jednak bez tej „pani”, dobrze? Ja również obiecuję, że będę mówiła na ciebie „Janku”.
- Ale gości?
- Nie przejmuj się tym. Wiesz, że Maria i ja jesteśmy rówieśniczkami? Ona ze stycznia, a ja, nie mówiłam ci, urodziłam się pierwszego kwietnia, dobre, co? Jesteśmy koleżankami z jednej ławy. To emerytowana nauczycielka, nie mówiłam ci?
- Mówiłaś, Jadwigo.
- O, tak, znacznie lepiej, Janku. Te nasze starodawne przyjaźnie… Kto mi jeszcze pozostał. Oprócz Wojtczaków, Zatorscy… ich też zaprosiłam, będą jutro i Nowaczykówna, najmłodsza z nas, dwa lata młodsza, mieszkałyśmy w jednej kamienicy… źle się z nią obeszło życie, została sama jak ten palec, a była z nas najładniejsza i wydawać by się mogło, że kto jak kto, ale ona to na pewno sobie kogoś znajdzie, a tymczasem… pamiętaj pojechać po nią na stację na ten osiemnasta czternaście. Niezawodnie przyjedzie.
- Pamiętam. Syn też się zjawi z synową?
- Z partnerką - poprawiła. - Nie wiem, czy na niego można liczyć. On wciąż taki zaganiany, nieustatkowany. Goni go po świecie - jakieś spotkania, mityngi, angażuje się społecznie, protestuje, tak jakby nie zdążył pożegnać się z młodzieńczym wiekiem buntu. Może dlatego, że miałam go, kiedy dobiegałam czterdziestki, nie sądzisz? Tyle wcześniejszego starania i dopiero w wieku 39 lat doczekałam się syna, nieprawdopodobne, prawda?
- Mówią, że dzieci urodzone przez kobiety w późnym wieku - zawahał się - są inteligentniejsze. I to w przypadku Adama jest szczera prawda. Lubię z nim rozmawiać. Przegadaliśmy z sobą wiele nocy.
- To prawda, Adaś jest inteligentny, ale taki jakiś nieżyciowy. Mam to na myśli, że w ogóle nie interesują go nasze chłodnie, a to przecież wciąż niezły interes. A’propos chłodnie, będą pod należytą opieką przez te dni?
- Oczywiście, Jadwigo, na Sajkowskiego można liczyć, ale w razie czego jestem pod telefonem i w każdej chwili stawię się na miejsce, chociaż ruch zacznie się od wtorku, podejrzewam. Na ten dzień mamy przewidziane wysyłki i dostawy.
- Skoro tak mówisz, to bardzo dobrze. Chciałabym, abyś był cały czas przy mnie.
Zaskrzypiały schody. Delikatnie. Maria była wątłej postury, szczuplutka, prawie taka sama jak wtedy, gdy była nastolatką. Schodziła na dół zwinnie i bezszelestnie, a wchodząc do kuchni promieniowała uśmiechem. Ubrana w lekką, błękitną sukienkę z białym kołnierzykiem i wcale wydatnym dekoltem, sprawiała wrażenie młodszej, niż wskazywałby na to jej wiek.
- Ależ zgłodniałam po kąpieli - rzuciła na powitanie. - Nic nie zmieniłaś w tym pokoju od pięciu lat, kiedy u ciebie ostatnim razem byłam, Jadziu.
Podeszła do stołu, ucałowała gospodynię i siadła obok niej.
- Mario, to Janek, moja prawa ręka, najserdeczniejszy mój przyjaciel, mężczyzna bez którego nie wyobrażam sobie życia - mówiąc to Jadwiga spojrzała zawadiacko w stronę Jana, na którego twarzy pojawił się z nienagła rumieniec.
- A to my się już znamy. Pan Jan zdążył się nam już przedstawić, gdy podjechaliśmy pod dom, zanim jeszcze zeszłaś przywitać się ze mną i Augustem.
Jan i Maria skłonili się sobie, Jan zdejmował z ognia czajnik i wlał wrzątek do kubków z rozpuszczalną kawą.
- Jaka ja byłam senna, schodząc do was. Sądziłam, że zaprowadzając was do pokoju, wykąpiecie się i prześpicie po długiej podróży, a zejdziecie dopiero na śniadanie.
- No widzisz, też tak myślałam, ale Augusta ciągnęło do lasu. Pan Jan zrobił mu szybko kawę i mój mąż powędrował z koszem na grzyby. Ostatnie dni były ciepłe i wilgotne, więc może uda mu się to grzybobranie.
- Z pewnością się uda, o ile nie zabłądzi. Nasze lasy są wystarczające na to, aby się w nich zawieruszyć.
- Pani wypije z mleczkiem? - zapytał Jan stawiając przed kobietami kawę.
- Z rana proszę bardzo.
- Tu jest dzbanuszek.
Jan wskazał na niewielkie, kremowe naczynie z dzióbkiem zalane prawdziwym, tłustym wiejskim mlekiem wprost od krowy i wrócił do gazowej kuchenki, aby przysmażyć boczek z cebulką, a potem wbić na patelnię przygotowane jajka.
- Taki mężczyzna to prawdziwy skarb, Jadziu. Mój też czasami robi mi śniadaniowe, a czasami i obiadowe niespodzianki, ale widzę, że pan Jan obraca się w kuchni, jakby spędzał w niej całe godziny.
- Marysiu, Janek jest domownikiem. Zapewniam cię, że jest wyśmienitym kucharzem, ale przede wszystkim przyjacielem, a to, że przygotowuje dla nas dzisiejsze śniadanie, jest wyrazem tego, jak dobre ma serce, wiedząc przy tym, że wczesny poranek nie jest dla mnie najszczęśliwszą porą na krzątanie się po kuchni. A prawdę powiedziawszy, mistrzynią kuchni w naszym domu jest pani Wala.
- O tak, pamiętam panią Walę. Przygarnął ją Piotr, o ile pamiętam. Mieć taką pomoc domową to skarb.
- Marysiu, w tym domu nigdy nie było służących. Owszem, Piotr swego czasu ściągnął do nas panią Walę, kiedy to odszedł od nas stary proboszcz, a z nowym nie mogła dojść do porozumienia. Walentyna zamieszkała u nas na prawach domownika. To mimo wszystko duży dom, zbyt duży był wtedy, gdy żył jeszcze Piotr, a już bezsprzecznie za wielki, kiedy pozostałam w nim sama.
- Nie gniewaj się, nic złego nie miałam na myśli. W naszym blokowisku czasami marzy się o pomocy kogoś takiego jak pani Wala i Jan, a z sąsiadami, jak sądzę, wiesz, że nie zawsze można na nich liczyć. To jednak co innego niż u ciebie, w tym domu.
Zasypywały swoje kubki z kawą niewielką ilością cukru. Jadwiga też piła z rana zabielaną kawę, dodawała jej sił i wprawiała w dobry nastrój. W oczekiwaniu na jajecznicę smarowały kromki chleba masłem, kładły na chleb wędlinę i plasterki sera.
- Janek, moja droga, to właściwie dzisiaj już gospodarz pełną gębą. On przejmie po nas chłodnie Piotra.
Dla Jana nie było oczywiście tajemnicą, to, o czym wspomniała Jadwiga, ale nie sądził, że sprawa chłodni stanie na porządku dziennym podczas rozmowy z Marią.
- A Adam wie? Nie ma nic przeciwko temu. W końcu wygląda na to, jakbyś go wydziedziczyła?
- Oczywiście, że wie. Nie mogłabym tak bez jego wiedzy i zgody. Mówi, że się do tego absolutnie nie nadaje. Ma swój niezależny świat i pragnie urządzić swoje życie po swojemu.
- A jak zmieni zdanie?
- Bynajmniej. Zapewniam cię, że przedyskutowałam z nim ten temat. Adam rozmawiał o tym z Jankiem, prawda Janku? Byłeś temu przeciwny, wzdragałeś się, raz nawet spoiłeś go alkoholem, aby się opamiętał i w przyszłości przejął schedę po nas. Ale z Adasiem to nie działa. Powiedział, że… jego słowa: - Po mrożonki na przednówku, a jakże, przyjadę, ale nie pociąga mnie ten biznes. Inaczej ułożę sobie życie, a oprócz tego moje poglądy są takie: temu, kto od lat pracuje w tych chłodniach, one się należą. Widzę, że przez te lata Jan nie dość, że pilnuje waszego majątku, to jest przy tym tak lojalny, że byłbym ostatnim draniem, gdybym miał wtrącać się do spraw, na których się nie wyznaję.
- Tak powiedział? Osobliwego masz syna, Jadziu.
- O, tak, to prawdziwy artysta, do tego społecznik, konspirator. W tak młodym wieku jest już nauczycielem akademickim, po kulturoznawstwie, pamiętasz? A z jakimi pomysłami… ale co ja tam będę o tym mówić - przyjedzie, dowiesz się z pierwszej ręki.
- A tymczasem czuję ten zapach… Panie Janku, aż błogo się robi na duszy.
- A wkrótce przekona się o tym twoje podniebienie.
Właściwie była to zwyczajna jajecznica, danie niezbyt wyszukane, ale dla kogoś po podróży, po pięciu latach niewidzenia się z gospodynią i jej uroczym siedliskiem na skraju wsi, ciepły ten posiłek sporządzony według dobrych starych przepisów, jawił się jako nagroda nie tylko po trudach dalekiej podróży, ale i życia niejednokrotnie skąpiącego radości przebywania w towarzystwie tak miłym, jaką była najbliższa sercu Marii przyjaciółka i jej dozgonny, jak się wydaje opiekun, pan Janek.
Ale zanim Jan podał jajecznicę, do której zasiedli niecierpliwie, do kuchni weszła pani Walentyna. Radosne powitanie (Walentyna doskonale pamiętała wcześniejsze, choć odległe w czasie wizyty Marii), kilka znaczących słów kurtuazji; potem, na uwagę emerytowanej nauczycielki, że brakuje jeszcze jednego nakrycia, pani Wala wytłumaczyła, że ona przygotowała dla siebie odwieczną owsiankę na śniadanie, którą wspomoże dwoma kromkami czerstwego chleba z masłem i dżemem. Tak i też zrobiła, przygrzała owsiankę na sąsiednim palenisku i wszyscy zajęli miejsce przy stole, odurzeni zapachem, także i zgłodniali, a przez odsłonięte kuchenne okno wpełzło akurat rumiane światło słońca.
Początkowo zaspokajali poranny apetyt w milczeniu, ciesząc się smakiem jajecznicy i kromek z wędliną i serem; później na powrót przystąpili do rozmowy przerwanej niespodziewanym podaniem na stół przez panią Walę jabłecznika z szarych renet, jabłoni, które dożywały sędziwego wieku w przydomowym sadzie. A o cieście sporządzonym z okazji wizyty gości, nie wiedziała sama Jadwiga i nie ukrywała w związku z tym miłego zaskoczenia. A skoro jabłecznik, to, ma się rozumieć, Jan pomyślał o herbacie. Maria natomiast dopiero teraz zwróciła uwagę, że na parapecie obok dumnie spoglądającego przez okienną szybę doniczkowego kwiatu pelargonii, leżała otwarta książka. Maria wstała od stołu i omijając siedzącą przy oknie Jadwigę podeszła do parapetu, wzięła książkę w ręce, zerknęła na okładkę: „Trzy siostry” Czechowa.
- Czytasz? - zapytała.
- Czytam - odparła Jadwiga.
- Piękne i nostalgiczne - skomentowała Maria i powróciła na swoje miejsce.
- Odnajduję w tym ukojenie. Janek co miesiąc zabiera mnie do biblioteki. Sam również wypożycza książki i muszę przyznać, że pod moim wpływem przekonał się do beletrystyki, którą dzieli z literaturą techniczną, fachową.
- Tak… Jadwiga ma umiejętność przekonywania - westchnął Jan.
- Może to niegrzeczne z mojej strony, ale zapytam… ile ma pan lat, panie Janku?
- Pięćdziesiąt sześć, pani Mario - odparł zapytany.
- Dziewięć lat różnicy… muszę panu powiedzieć, że trzyma się pan okazale. I jak dotąd samotny?
Jadwiga spojrzała na przyjaciółkę znacząco, niemal z potępieniem za to pytanie, ale Jan nie dostrzegł w nim nic zdrożnego.
- Tak bywa w życiu, pani Mario.
- Ale samotnym się pan nie czuje, prawda?
- A gdzieżbym miał czuć się samotny? U boku pani Jadwigi?
- Toż i ja nie czuję się w tym domu samotna, a swojego pochowałam przed prawie trzydziestu laty - odezwała się Walentyna.
- Tak i widzisz, kochana, że my w praktyce sami, w teorii samotni, a w rzeczywistości samotności nie odczuwamy - stwierdziła Jadwiga.
- Pamiętam twojego męża jeszcze z czasów, kiedy byliście narzeczeństwem, Jadziu. Tęga i przedsiębiorcza to była głowa, do tego człowiek zamożny.
- To prawda, Marysiu. Wychodząc za niego miałam nawet obiekcje, że poślubiam człowieka bogatego… nie, nie dlatego, abym miała myśleć, że skoro bogaty, to nie uszanuje, bo w głowie mu przede wszystkim pieniądze, majątek, coś w tym stylu, ale że nigdy przedtem nie myślałam, że czekać mnie będzie taka odmiana w życiu.
- No tak, zawsze stawiałaś miłość nad dobra materialne, pamiętam, co mówiłaś o tym jeszcze w szkole.
- Ale wiesz, kochana, doceniłam to, że Piotr osiągnął wszystko swoją własną ciężką pracą. Pochodził przecież z rodziny niezbyt zamożnych cukierników, a właściwie lodziarzy. Jego ojciec sprzedawał najlepsze lody w mieście. Nie byliśmy jeszcze po imieniu z Piotrem, kiedy zachodziłam do lodziarni, gdzie mój przyszły mąż sprzedawał lody. A potem… potem nawet trochę wbrew swemu ojcu Piotr wziął kredyt i zainwestował w chłodziarnie. Już nie były to tylko lody, ale i w mięso, warzywa i owoce. Nasz las prócz grzybów obfituje też w jagody i poziomki, więc Piotr doszedł do wniosku, że warto by było otworzyć skup i zabrać się za produkcję leśnych mrożonek. Nawiązał przy tym rozmaite kontakty z późniejszymi odbiorcami i tak od ciastkarni z lodami stworzył całkiem nieźle funkcjonujący biznes chłodniczy, a odbiorców miał też za granicą. Zatrudnił kilku ludzi, między innymi Janka, prawda Janku?
- Owszem, to było chyba nawet w tym roku, w którym go poślubiłaś, Jadwigo.
- Tak, pamiętam, że omal nie zostałeś naszą drużbą, a skończyło się na tym, że podwoziłeś nas do kościoła.
- Tak było, nie zapomnę tego ślubu.
- No i po tej niespodziewanej, jakże bolesnej śmierci Piotra, stało się rzeczą oczywista, że Janek będzie tym, kto poprowadzi biznes, bo miał do tego i serce i głowę - zakomunikowała Jadwiga.
- Tak, to takie przykre, że odszedł tak niespodziewanie w sile wieku - zareagowała Maria. - A ty, Jadziu, przecież wtedy właściwie skupiałaś się na prowadzeniu domu… wiem, że nie było ci łatwo….
- Faktycznie było mi trudno. Na chłodnictwie się nie wyznawałam - miałam wykształcenie zupełnie nieadekwatne do tego, z czym przyszło mi żyć. Znałam dobrze francuski, więc zarabiałam korepetycjami. Nawet na półtora roku załapałam się na nauczycielkę w zastępstwie za tę, która poszła na macierzyński, dorabiałam korepetycjami, ale jakoś do zawodu nauczycielskiego mnie nie ciągnęło. W końcu pewien znajomy poprosił mnie o to, za sowite wynagrodzenie, abym napisała parę artykułów w prasie, w których przemycę zachęcające klientów informacje na temat firmy drobiarskiej jaką prowadził. Udało się - artykuły, w których zawarłam tę kryptoreklamę poskutkowały. Po niedługim czasie (w życiu się tego nie spodziewałam) odezwało się do mnie jakieś kobiece pismo i zaproponowało mi współpracę. Powiesz, jaki jest związek pomiędzy kurczakami a pismem kobiecym? Też byłam zdziwiona. Stanęło na tym, że miałam się wypowiadać na tematy związane z wychowaniem dzieci. Nie miałam o tym zielonego pojęcia, ale widocznie stwierdzono, że mam w sobie dar przekonywania i każdy, kto poczyta sobie moje spostrzeżenia, przyjmie do siebie uwagi, jakie wnoszę do tematu. W końcu stworzono dla mnie rubrykę, zaistniałam w internecie, otrzymywałam wiele listów jako, nie do uwierzenia, specjalistka, a pismo było zadowolone, więc nie zrezygnowało z tej współpracy, a i ja byłam usatysfakcjonowana, zwłaszcza że nie musiałam pojawiać się codziennie w redakcji, a i pieniądze z tego, niezbyt wielkie wprawdzie, ale były. Jestem po prostu szczęściarą. Pamiętasz, Janku, co zrobiliśmy, gdy otrzymałam pierwsze swoje tantiemy?
- Naprawdę mam to powiedzieć? - szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Jana.
- A dlaczego nie… sama prawda, Janku, posługujemy się w życiu tylko prawdą.
- Zrobiliśmy sobie imprezę zakrapianą alkoholem - wykrztusił z siebie Jan. - Prawdę powiedziawszy, oboje mieliśmy w czubie…
- Jan zapomina, że ja, choć niepijąca, towarzyszyłam wam w tej imprezie - wtrąciła całkiem poważnie Walentyna.
- Święta prawda, pani Walu, radowaliśmy się tym z głupia frant otrzymanym sukcesem.
- A ja już swoje wiem, że bez wstawiennictwa siły wyższej do tego sukcesu by nie doszło - skomentowała pani Wala. - No proszę, woda już się gotuje, pan siada, panie Janku, ja zrobię herbatę do tego ciasta.

[08/09.09.2018, Ruaudin, Sarthe we Francji]