CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 grudnia 2011

Sen


Cała nadzieja w Edwardzie.
Wyjątkowo do czternastej otwarta kawiarnia, po zapadnięciu zmroku zdawała się być pustelnią, w której jedynie z piętra spływająca msza h-moll Bacha zakłócała absolutna ciszę.
Adam nie schodził na dół, nawet na obiad. Sączył wodę z cytryną, wałęsał się po swoim pokoju bez celu; czasami kładł się na kanapie, czytał, przysypiał, włączał telewizor, przysypiał znowu i odruchowo puszczał Bacha, poczuł się lepiej i znów przylgnął twarzą do ściany.
- A ty się o mnie nie martw, Mario – zwrócił się do dziewczyny, która zajrzała, komunikując, że wszystko już sprzątnięte, a żurek z białą kiełbasą wstawiony na najwyższą półkę lodówki – poprosiłem Edwarda, pójdzie z tobą i odpali te fajerwerki.
- Smutno będzie bez pana.
- Ale odpocznę trochę. Wiesz, chcę przespać ten rok. Pomyśl, jak się dzieciaki ucieszą, kiedy wystrzelicie. Pójdziesz na rynek pobawić się?
Na rynku rajcy miejscy urządzają sylwestrowe granie.
- Zadzwonił do mnie. Chce się spotkać. Posłuchamy muzyki.
- Baw się do białego rana. Dawno już powinnaś się rozerwać.
- A pan sam tutaj …
- Daj spokój. Potrzebuję ciszy.
Kiedy wyszła, przymknął oczy. Zasnął natychmiast.

29 grudnia 2011

Na pasku pana ministra

Kiedy radca Krach z mecenasem Szydełko siedzą przy jednym stoliku to jeszcze niewiele znaczy. Dopiero posadzenie obok nich redaktora Pokorskiego i małomównego, acz oczami przynajmniej zaaferowanego dyskusją doktora Koteńki, wnosi w atmosferę kawiarni ową znacząca wartość dodaną i słowa i alkoholu. Dlatego też, kiedy ta czwórka zuchów spotyka się razem, kawiarennik może być pewien, że na jednej flaszeczce jarzębiaku się nie skończy, a i też trzeba nieco zmodyfikować danie pod wódeczkę, aby prędko z głów nie wyparowała, z pożytkiem dla treści poruszanych w rozmowie. Należy przy tym zauważyć, że wielka czwórka sprawia, iż zgromadzeni w sali goście pozostaną w niej dłużej niż zamierzali, albowiem nie tylko słyszana z najodleglejszego zakątka kawiarnie dyskusja, ale i towarzysząca jej mowa ciała i gestykulacje przykuwały zainteresownia słuchających jak magnes.
- Widział pan, redaktorze, dzisiejszą konferencję ministra od zdrowia? – pytał radca Krach, polewając pierwsze kieliszki.
- A jakże by nie. Widziałem. Pełna gracja i szyk – odparł Pokorski.
- A jaka reżyseria. Zaczął hardo – dodał mecenas Szydełko.
- Oj, panowie, niechby on już powrócił do swego błogosławionego stanu lekarskiego – z przekąsem rzucił doktor Koteńko.
- Albo do opozycji – szczery śmiech radcy Kracha rozległ się po sali – Najlepszego, panowie.
Wychylili.
- Najpierw była ideologia, panowie – ciągnął Szydełko – „nie rzucim ziemi” chciałoby się zaśpiewać.
- Ha, ha, w opozycji inaczej śpiewał, a teraz jest równie „za”, jak niedawno „przeciw” – radca Krach zanosił się serdecznym śmiechem.
- Dobry człowieku – wykrztusił z siebie Pokorski – alboż to mało mamy przykładów na takie koniunkturalne odmiany poglądów na naszym zadupiu? Daj takiemu stanowisko, urząd, zatrudnij pociotka, a zlizywał będzie pot z twoich skroni, choć wcześniej złapałby dzisiejszego chlebodawcę w ciemnym zaułku i okopał boleśnie jego odwłok.
- Znamy to, panie redaktorze, dzięki pana publikacjom i radzi jesteśmy za te informacje, choć bolesne, choć niemiłe dla wielu zacnych obywateli miasta – ciągnął radca Krach.
- I znowu okazało się, że władza wrażliwa na opinię społeczną – wtrącił mecenas Szydełko, uśmiechając się dyskretnie.
- Ta, panie. Gdyby nie ten rwetes podniesiony przez media, widziałby pan jak świnia niebo te korekty w liście refundowanych leków – żachnął się Pokorski – a ja tam panowie sprawdzę, sprawdzę, a co sprawdzę, napiszę.
- I słusznie, redaktorze, niech pan napisze – rzekł Szydełko.
- A jaki rozgorączkowany był, choć wyglądał na wyspanego po tych nocnych negocjacjach – zażartował radca Krach – myślałby kto. Panie doktorze, niech no pan nas oświeci, jak to jest z tymi paskami. Ja tymczasem poleję.
Doktor Koteńko pierwszy raz uśmiechnął się półgębkiem. Po nalaniu do kieliszka swoim zwyczajem przykrył wierzch kieliszka otwartą dłonią, potem chwycił za stopkę, uniósł do nozdrzy, wchłonął zapach i rzekł:
- Cóż za jarzębiaczek! Cudowności. Tyle, że sobie cukierek nabijamy, panowie. A pan, panie radco, słusznej jest postury i bóg jedynie wie, czy przypadkiem nie drzemie w pana organizmie jakiś ukryty insulinowy defekt, a kilka takich kieliszeczków to raj dla glukozy. Panowie, cała rzecz w tym, że aby dowiedzieć się najpierw o stężeniu glukozy we krwi, należy sobie tę krew zbadać glukometrem wsuwając pod czujnik kropelkę krwi zaczerpniętą z paluszka, kropelkę przeniesiona na taki „lakmusowy paseczek glukozowy”. Jeśli panowie, czego zgoła życzyć im nie zamierzam, stwierdzą i wielokrotnie potwierdzą podwyższoną wartość cukru we krwi, rozpoczynamy długotrwałe leczenie, któremu towarzyszyć mogą i do końca życia, systematyczne pomiary glukozy, do czego paseczki są niezbędne.
- Wypijmy więc, póki jeszcze na pasku pana doktora nie chodzimy – zaproponował radca Krach.
Wypili.
W tym miejscu doktor Koteńko, zazwyczaj małomówny, jął objaśniać przyczyny tego wrednego choróbska i roztaczać przed słuchaczami wizję prowadzonych z cukrzycą walk, jak i też nie omieszkał zwrócić uwagę na konieczność utrzymywania stosownej do postaci choroby diety. Podczas gdy to mówił, stała się rzecz niesłychana, albowiem tych paręnaście osób porozsiadanych po sali łapczywym spojrzeniem objęły słowa doktora.
- I trzeba panom wiedzieć, że, jak mówiłem, ogólnie rzecz ujmująć, są dwa typy cukrzycy i na oba paseczki są bezwzdlędnie potrzebne. Tyle że pan minister zapewnił finansowanie paseczków jedynie dla typu pierwszego, typu choroby, który nie jest dominujący w populacji chorych na cukrzycę.
- A, wiedziałem, że jakiś haczyk kryje się za tym ministerialnym altruizmem, kiedy tak pięknie o trosce nad dziećmi się wyrażał, i nad niewiastami w błogosławionym stanie – wtrącił mecenas Szydełko.
- Ot, budowanie nastroju, ładny trik – roześmiał się radca Krach.
- I trzeba wam panowie wiedzieć, że większość chorych typu drugiego występuje wśród ludzi w podeszłym wieku, ludzi dla których …
- kupno takich paseczków po cenie, będzie bardziej uciążliwe finansowo – wtrącił redaktor Pokorski.
- To prawda, drogi panie.
- I masz pan temat, redaktorze – przemówił radca Krach – nasz minister podzielił był chorych na tych słuszniej i niesłuszniej chorych. No cóż, wesołe jest życie staruszka, lecz stanowczo zbyt długie dla ministra, ot co.
I w tym lub podobnym tonie trwała dyskusja zażarta, choć okraszona wybuchami serdecznych śmiechów, nad czym z kolei panował jarzębiak. 

28 grudnia 2011

Herbata z cytryną


- Czy jest doktor Koteńko? – wyszeptała Milska, kobieta po siedemdziesiątce, korpulentna, siwowłosa, ubrana w stare karakułowe futerko i czarny, również z karakuł zrobiony toczek.
- Proszę, niech pani wejdzie. Niedawno przyszedł z inżynierem Bekiem. Siedzą tam, pod oknem – wskazała ręką kiedy wprowadziła kobietę na salę – co pani padać?
Kobieta westchnęła uspokojona widokiem doktora.
- Proszę herbatę z cytryną i koniecznie bez cukru.
Maria przygotowała herbatę i przez chwilę obserwowała znad kontuaru bufetu jak kobieta niespokojnie śledzi rozmowę toczącą się przy stoliku doktora Koteńki. Wyglądało na to, że z niecierpliwością czeka, aż inżynier Bek zamilknie choć przez chwilę i aby podczas tej chwili móc podejść do doktora ze swoją sprawą,
Maria przyniosła herbatę i pomogła kobiecie zdjąć z siebie wierzchnie okrycie i powiesić je na wieszaku. Toczek pozostał na siwej głowie staruszki.
Inżynier Bek kontynuował monolog, doktor Koteńko potakiwał a obaj sączyli małą whisky z lodem. Maria cały czas obserwowała kobietę i w końcu zdecydowała się po raz kolejny do niej podejść.
- Przeproszę doktora i powiem, ż ma pani do niego sprawę – zaoferowała swą pomoc.
Kobieta milczała, lecz w jej spojrzeniu zalśnił błysk aprobaty. Maria podeszła do stolika Koteńki i pochylając się nad nim, wyszeptała kilka słów. Doktor Koteńko nagle wstał i energicznie ruszył w kierunku pani Milskiej. Przysiadł się do kobiety.
- Cóż tam słychać, droga pani?
- Panie doktorze, spóźniłam się a pan dzisiaj do pierwszej tylko.
- A tak, do pierwszej. I bardzo niewielu pacjentów dzisiaj miałem. Coś pani dolega po świętach?
- Panie doktorze czuję się dobrze, bo postępuję tak, jak pan przykazał. Ścisła dieta doktorze. Ale wie pan, zapomniałam o paskach. Jak zdrożeją, z czego ja kupię, panie doktorze. Przecież pan kazał regularnie krew sprawdzać.
- Niech się pani nie martwi. Przepiszę pani cztery opakowania. Wystarczy?
- Wystarczy doktorze. Ja przepraszam, że przeszkodziłam, ale cała jestem w nerwach.
- Proszę się nie denerwować, pani Milska, na zapas. Jutro przyjdzie pani z rana, recepta będzie na panią czekała. Wystarczy zapytać pielęgniarkę. I proszę pamiętać, że nerwy też szkodzą chorobie.
- Pamiętam, panie doktorze.
- Świetnie. A herbata z cytryną? I bez cukru? – popatrzył na nią serdecznie tym swoim niepowtarzalnym lekarsko-Koteńkowym wzrokiem, po którym serce pacjenta zdawało się bić wolniejszym rytmem.

27 grudnia 2011

Zbawiciel


Zdołałem ją namówić do tego. Poszliśmy w trójkę: ja, Edward i Maria. Wiedziałem, że jej myśli nie były jednoznaczne. nawet wtedy, gdy przywitała się serdecznie z dyżurującymi wychowawcami. Oboje pamiętali ją dobrze. Były życzenia i łzy. Chcieliśmy wziąć rodzeństwo. Wiem, że się spóźniliśmy, bo takie sprawy załatwia się wcześniej, dużo wcześniej. Miałem wyrzuty sumienia i pomyślałem sobie, że tak naprawdę, to nie jesteśmy do tego przygotowani. Maria drżała przez cały czas negocjacji. Podejrzewam, że kiedy już się zdecydowała, obawiała się tego, że spasujemy. Nie mogliśmy zrezygnować. Edward pomagał ich ubrać. Smutne oczy wychowanków, którzy domyślili się, że do Iwonki i Pawła przyjechała rodzina obserwowały nas i dopiero po tym, jak położyliśmy pod choinką paczki ze słodyczami i maskotkami, ich oczy nie były już smutne. Były smutne inaczej. Wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do siebie. Dzieciaki zaskoczone przedpołudniową zmianą miejsc nie wypowiadały ani słowa. Oczy Marii śmiały się dziecięcą radością. To ona wprowadziła dzieciaki do sali, w której złączyliśmy wcześniej dwa stoliki. Ściągnęła ich kurtki i przyjaźnie poklepała po ramionach. Rozcierała ich plecy tak jakby były zimne, zmrożone. W kawiarni było ciepło. Edward przyniósł ciepłe dania a ja włączyłem kolędy. Maria zaczęła śpiewać i spoglądała się na maluchów tym swoim radosnym wzrokiem. Buzie dzieciaków rozpromieniły się w cieple. Iwonka poruszała wargami. Kiedy Maria ściszyła głos, „przywitajmy maleńkiego” zabrzmiało cicho z ust dziewczynki. Chłopiec milczał.
Usłyszałem pukanie do głównych drzwi. Podszedłem. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Nacisnąłem klamkę. Otworzyłem. Pani Krysia weszła do środka trzymając w ręku kartonowe pudełko.
- W porę przypomniałam sobie o serniku. Musicie spróbować.
- I przyszła pani z tym sernikiem, trwoniąc rodzinny czas? – byłem zdumiony.
- Obiecałam przecież serniczek. Pokroje go panu.
Przechodząc przez podłużną sień, skierowała się w prawo, w stronę sali kawiarnianej. Dostrzegła Edwarda, Marię i tych dwoje. Podeszła do stolika sąsiadującego z tymi dwoma, połączonymi w jeden i przykryty białym długim obrusem i rozpakowała karton z ciastem. Wzięła nóż z dużego stołu i pokroiła połowę sernika na całkiem spore kawałki.
- No … nie podaję jeszcze na stół, bo nie zjedliście pierogów i bigosu.
Pożegnała się tak szybko, jak weszła. Odprowadziłem ją do drzwi.
- Dziękuję, pani Krysiu. Dziękuję za wszystko – wyszeptałem, całując kobietę w rękę.
Spojrzała na mnie z jakąś taką niezwykłą mądrością w oczach.
- Panie Adamie, czy naprawdę uważa pan, że zbawi cały świat?

24 grudnia 2011

Wieczerza

I niemal wszyscy przybyli. A najpierwszy był inżynier Bek, a jakże, w towarzystwie swej żony, prawdziwej damy, dostojnej i bogobojnej, przesympatycznej, która zrzuciwszy zasłonę inteligentnej niedostępności, ucałowawszy nas wszystkich podczas składania życzeń z niezwykłą pasją przystąpiła do wieczerzy, aż mąż jej, zdumiony taką jej postawą, puszczał raz po raz oko, choć w głębi ducha zastanawiał się nad tym, czy aby ta niespodziewana aprobata dla miejsca, w którym przyszło jej spożywać tę skromną przedwczesną wieczerzę, nie będzie powodować u małżonki chęci częstszego odwiedzania kawiarni, co pozostawiłoby w kłopotliwej sytuacji jego regularne spotkania „przy kawie” z doktorem Koteńko.
Puściłem muzykę. Zagrzmiało bożonarodzeniowe oratorium BWV 248 Bacha.
Za chwilę w drzwiach pojawił się ogrodnik. Po obowiązkowym opłatku Maria podała barszczyk jemu i Edwardowi, który przysiadł się do stolika staruszka i obaj wiedli w trakcie posiłku rozmowę, która zdradzała ich wcześniejszą, dobrą znajomość.
Jak umówieni, wpadli do kawiarenki radca Krach i mecenas Szydełko z małżonką. Radca prosił o wybaczenie, że swojej połowicy nie zabrał, czego nie miano mu za złe, gdy w wytłumaczeniu usłyszeliśmy, iż przeżył był właśnie zuchwały najazd połowy rodziny i żona nie godziła się na spustoszenie domu w wypadku swojej nieobecności.
Zaraz potem do kawiarni weszła nauczycielka wespół z literatem i doktorem Koteńko. Usiedli przy wspólnym stole, przy czym literat zarzucił swój znany w mieście secesyjny płaszcz na oparcie krzesła, wyjaśniając, że posili się jedynie karpiem i wyjść musi szybciej niż pozostali, bo jeszcze kilka wigilii ma do zaliczenia. Koteńko jak zwykle niewiele mówiący i skromny, poprosił o szklankę mineralnej wody; nauczycielka natomiast wygłosiła tak urocze i uroczyste zarazem życzenia dla zebranych gości, że wzruszenie ogarnęło wszystkich, najbardziej zaś staruszka, który uronił łez kilka, zerwał się na równe nogi, podszedł do kobiety i ucałował jej dłonie.
Następnie, tuż po sobie, w kolejności: młoda para, niebezpiecznie w sobie od pół roku zakochana, a wciąż niepewna, czy pozostać w wolnym, nieprzewidywalnym związku, czy też zdecydować się na złożenie przysięgi przed ołtarzem; siostry w słusznym wieku, jedna emerytka, wdowa, druga siostra zakonna, podobne jak łza w łzę, w uśmiechu i gestach, serdeczne i bardzo uczynne, i nigdy złym słowem nie dręczące uszu; wreszcie pośpiesznie przybiegł, jak zwykle, swoim tanecznym i przez to lekkim krokiem, redaktor Pokorski, znany z tego, że jako pierwszy czas jakiś temu wypowiedział się publicznie i wdzięcznie na łamach lokalnego tygodnika o kawiarni.
Zanim ci ostatni zasiedli do wieczerzy, przydreptał spóźniony profesor z przeproszeniem, że na uczelni miał okolicznościowe spotkanie opłatkowe, w którym przecież nie mógł nie uczestniczyć.
Zaraz też profesor, którego usadzono z redaktorem, zapytał z ciekawością w głosie, czy Pokorski nie miałby zamiaru kiedy zapoznać go z Hanukkah, bo wedle jego wiedzy, pan redaktor stał się zwolennikiem kultywowania tego żydowskiego święta, które akurat w tym roku pięknie wplata się czasowo w tradycję chrześcijańską. Redaktor odparł, że jeżeli znalazłaby się grupa ludzi skłonna dowiedzieć się czegoś o judaizmie w ogóle, to znając otwartość Adama, byłby w stanie w kawiarni przedstawić stosowną prelekcję. Na te słowa zareagowano aprobującymi przytaknięciami.
- Tylko, panie redaktorze, po „Dziadach”, po „Dziadach” – zauważył radca Krach.
- A tak, oczywiście – w słowach Pokorskiego zabrzmiała pewność – ja przecież mam zamiar opisać to przedstawienie.
Jedynie strażnik i student, z tych umówionych, nie przybyli. Strażnika nieobecność należało usprawiedliwić, bo zgodnie z porzekadłem, aby spać mógł ktoś, chronić jego snu musi ktoś inny.
Nikt natomiast nie wiedział, dlaczego nie ma studenta.
I tylko Maria wciąż spoglądała w zamglone, coraz ciemniejsze szyby w oknie, a w jej wzroku był magnes, zbyt jednak słaby, aby przyciągnąć ostatniego gościa.

Preludium


- Nie czujesz tego święta? – zapytałem.
- A jak mogę czuć? – zawahała się – cieszę się, że w tym miejscu je spędzę i, jak mi się wydaje, nie odczuwam potrzeby zmiany swego nastawienia. Zapewniam cię, że kartki z życzeniami wysłałam gdzie potrzeba.
- I dostałaś jakieś.
- Tak, sprawiły mi przyjemność, lecz jednocześnie powróciły wspomnienia, nie zawsze miłe. A ty nie masz przykrych wspomnień?
Chciałem powiedzieć, że nie mam przykrych wspomnień, co właściwie było prawdą. Nie zrobiłem tego, uznając, że nie nadszedł właściwy moment na wyrywanie z przeszłości elementów pozytywnych.
- Każdy ma przykre wspomnienia – wyłgałem się, obchodząc pytanie Marii w sposób, który, jak sądziłem, będzie najmniej bolesny. Bolesną byłoby dla niej próba dociekania, dlaczego będąc dosłownie tak blisko przeszłości, nie skorzystała z okazji, aby odwiedzić wychowawców i wychowanków domu dziecka, w którym spędziła parę dobrych lat swego życia aż do osiagnięcia dorosłości.
- Nie mówmy już o tym, dobrze? – na twarzy Marii pojawił się, nie wiedzieć czemu, uśmiech.
- Gotowe. Barszczyk paluszki lizać. Spróbujcie – usłyszeliśmy za sobą donośny głos pani Krysi.
Przeszli do kuchni. Spróbowaliśmy. A jaki filet z karpia. Pyszności. Została godzina, choć wiedziałem, że nasi goście nie przyjdą o równej porze. Trudno się dziwić, skoro każdy w swoim domu troszczy się o swoją wieczerzę, a zwykle takie przygotowania piętrzą bariery związane z czasem.
- Pani Krysiu, nie mogę się nadziwić, jak kunsztownie wypracowała pani ten smak i zapach – powiedziałem pochłaniając uszko wydobyte z dna talerza wypełnionego soczysto czerwonym wywarem z buraków.
- A muszę panu powiedzieć, że akurat barszcz zrobiony jest według przepisu mojej córki.
- To dlatego nie życzyła sobie pani, abyśmy byli obecni w kuchni – roześmiałem się – rodzinna tajemnica?
- Pan wie, Adamie, że nie lubię, gdy kto mi się pęta pod nogami w kuchni. Zniosę pomoc w obierce, albo w przypadku, gdy ludzi tłum, a czasu brak na przygotowanie czegoś dobrego, ale ta nasza wieczerza, składająca się z dwu dań, prostych i nie wymających specjalnych umiejętności … to przesada, wysługiwać się kimś, a Maria i tak ma dużo do roboty.
Tak powiedziała.
Potem już tylko oczekiwanie. Nie ma pierwszej gwiazdki. Nie ma tajemnicy. Są jedynie płonące świece na stolikach, białe obrusy, naczynia, sztućce. Mgła za oknami z bieli przechodząca w grudniową sepię. Pierwsze głosy za drzwiami. Stąpnięcia i w końcu te skrzypiące zawiasy.  

21 grudnia 2011

Przybliżenie


Rzecz już się toczy, akcja się rozgrywa wolno, by nie rzec, niedbale, tymczasem nie przedstawiono postaci, nie zarysowano tła, nie uściślono miejsca zdarzeń. Jakkolwiek życie toczyć się będzie i jeszcze nie jedną niespodziankę z sobą przyniesie, pora przyłożyć powiększające szkło do wymyślonej scenerii.

Osoby dramaturgiczno-powieściowe, które dotąd pojawiły się na scenie

Literat – niedookreślony artysta słowa, który tymczasem zapewnia, że będzie stałym gościem kawiarni.
Maria Natalia – „ogrodniczka” – kelnerka w kawiarni, osoba o nieokreślonym młodzieńczym wieku i nad swój wiek pracowita.
Strażnik – dorabiający sobie do emerytury poczciwy starszy człowiek, krytyczny wobec swego … i nie tylko … położenia.
Radca Krach – pracujący w magistracie, energiczny i dziarski mężczyzna, spędzający mile czas na politycznych rozprawach z mecenasem Szydełko.
Mecenas Szydełko – adwokat prowadzący własną kancelarię, przyjaciel rozmów serdecznych z radcą Krachem.
Edward – do chwili zamieszkania w jednym z pokojów posiadłości, której częścią jest kawiarnia – osoba bez stałego zajęcia i zamieszkania.
Nauczycielka ogólniaka – samotna emerytka, zadeklarowany wróg samotności, czego wyrazem są jej wizyty w kawiarni.
Inżynier Bek – zawołany zwolennik urywania się spod kurateli małżonki i arcyaktywny dyskutant.
Doktor Koteńko – spokojny, zrównoważony, częściowo małomówny kawaler.
Profesor – postępowy z domieszką utopijnego idealizmu socjolog  
Student – poszukujący rozumienia świata młody człowiek, paskudnie samotny.
Staruszek – ogrodnik, sąsiad kawiarnianego ogrodu, nadzwyczaj lubiący hodować kwiaty, warzywa i owoce; natura refleksyjna
Pani Krysia – kuchmistrzyni, oszlifowany diament kuchni.
Adam – zwany niegramatycznie kawiarennikiem, beneficjent spadku w postaci na poły zrujnowanej posiadłości, z której wydobył dla prowincjonalnego świata kawiarnię. Obecnie bez grosza przy duszy, na dorobku, z nadziejami. Przeszłość jegomościa wielobarwna, z mnogością tych barw odcieni. Przyszłość się okaże.

Osoby i zjawy
Widmo – okazujące się „ogrodniczką”.
Hofmanowe indianie – niegramatyczni przebierańcy.
Chochoły – nieme dotąd przykłady symbiozy hodowlanych róż i kiecek słomianych.

Motyw wędrowny, owiany mgiełka tajemnicy - "Dziady".

Główne miejsce akcji
Kawiarnia wraz z piętrem stająca się w miarę potrzeb oberżą, zajazdem, motelem; urokliwa, obszerna; dwa zestawy okien po dwu przeciwległych stronach pomieszczenia (jedno na ogród, drugie na ulice wychodzące); pod jednym z okiennych witryn kaloryfer; stary piec kaflowy (ważny), połączona z zapleczem kuchennym. Stolików jedenaście, z kwadratowym blatem, cztery krzesła przy każdym ze stołów – siedliska krzeseł wygodne, wyściełane, wysokie oparcia. Ściany, w miarę rozwoju akcji, przyzdabiane oleokrukami, rysunkami, zdjęciami, fragmentami tekstów w antyramach. Cztery tegie filary nie pozwają powale upaść na głowy biesiadujących. Do głównego pomieszczenia trzy drogi prowadzą: od ulicy (właściwie placu) – wejście główne, przez które do wąskiej sieni się przechodzi i dalej, do sali; od ogrodu: drzwi wejściowe tuż przy witrynie; od kuchni prowadzące, omijające z jednej strony bufet. Niedogodnością na chwilę obecną jest brak szatni z prawdziwego zdarzenia; szatnię zastępują wieszaki rozstawione w sali. Z sieni głównego wejścia, tym wąskim korytarzu, wewnętrzne schody, kręte lecz solidne, prowadzą ku pokojom na górze. Pokojów jest sześć; trzy zajęte przez Adama, Edwarda i Marię. Trzy łazienki na piętrze, jedna na dole, za kuchnią, gdzie również zaplecze i miejsce na pralnię czy prasowalnię. Piwniczka obszerna i częściowo tylko zagospodarowana.
Rzecz dzieje się w mieście prowincjonalnym, mniej niż powiatowym.     

18 grudnia 2011

W ogrodzie



Przechadzając się po ogrodzie, czułem na sobie każdy, nawet najdelikatniejszy powiew zimnego wiatru. Podsunąłem zamek kurtki pod szyję i lustrowałem stan przygotowanego do zimowego snu ogrodu. Brzydka, brunatno-zielona trawa osypana była poskręcanymi i mocno zwilgotniałymi liśćmi o barwie zgniłej kory. Skopane grządki straszyły lepkością i resztkami łodyg niedostatecznie przysypanych ziemią. Jedynie otulone zwojami słomy róże, dodawały uroku i tajemniczości ogrodowi, nad którym majaczyły obszerne kiście owocowych drzew, pozbawionych liści i wiosennej energii. W coraz niższym i z minuty na minutę coraz bardziej purpurowym słońcu czarne gałęzie śliw i jabłoni zasmucały samotnością to miejsce, przywykłe do ludzkiego gwaru, ptasich kompozycji i zapachu tlącego się węgla drzewnego podczas pikniku. 
Po drugiej stronie starego, drewnianego, pochylonego na wschód płotu, inny ogród sprawiał wrażenie pielęgnowanego bezustannie. Nie tylko sprawiał wrażenie, ale też był pielęgnowany własnie w tej chwili, gdy zbliżyłem się na odległość paru kroków do granicy działki. 
Staruszek wcisnął szpadel w czarną bryłę przekopywanej ziemi.
- Dzień dobry! Nie za zimno na kopanie? - zapytałem.
Staruszek podszedł kilka kroków w moim kierunku. Zbliżyliśmy się na tyle, aby uścisnąć sobie dłonie.
- Dzień dobry panu! Nie za zimno. Przynajmniej miękko.
- No tak, po ostatnich opadach ziemia nasycona jest wilgocią.
- A pan wie, że ja to lubię. No, nie mogę bez ogródka. Nie mogę zrozumieć, że ludzie mają te trochę ziemi i tak ją zaniedbują.
Jakkolwiek nie przypuszczałem, aby był to przytyk do mojego ogrodu, poczułem się zasłużenie skarcony.
- Panie, ile to już jest ...? Czterdzieści sześć lat pracy w państwowym gospodarstwie. Czterdzieści sześć lat - powłóczył wzrokiem w stronę majaczących na horyzoncie szklarni, szarych, niechętnie odbijających promienie słoneczne. - Tam, te szklarnie, widzi pan, sam je stawiałem. Szkło prosto z huty przychodziło, kleiliśmy je, przytwierdzali, a potem ... . Przedtem była sama tylko mnożarka i taka mała szklarenka. Dopiero później, jak postawiliśmy nowe, rozpoczęła się produkcja.
- Pamiętam, pamiętam pomidory, ogórki, kapustę.
- Ale panie, no niech mi pan powie, czy to musiało upaść?
- Ogrzewanie. Ma pan swój domek, więc wie pan ile to kosztuje. A tam, jaka powierzchnia.
- Oj, kosztuje. U mnie idzie ponad pięćset na ogrzewanie i wodę. Bez prądu, śmieci i gazu. Niewiele zostaje emerytury. A bez pięćdziesięciu złotych do sklepu, to nie ma nawet po co chodzić.
- Oj tak, widzi pan więc.
- Nam to się nic nie opłaca. A ja panu powiem, że mnie to się nawet nie musi opłacać. Widzi pan, mnie słota nie straszna. Ja nawet, jakby pan sobie tego życzył, ja mógłbym ten pana ogród do porządku doprowadzić. Tej panience, co u pana za kelnerkę robi, to powiedziałem, jak ma te chochoły stawiać ...
- Domyśliłem się. Dziewczyna uwinęła się z tymi różami.
- To dobra dziewczyna. Chętna do pracy, ale tu trzeba duszy do pracy w ziemi, a ona przecież ma tyle zajęć.
Zastanowiłem się i nad tym, staruszek mówi, i nad jego szczupłą, filigranową nawet posturą, która gromadziła w sobie tyle zapału i aktywności.
- Rzeczywiście, przy całkiem nieźle kwitnącym interesie Maria ma sporo pracy.
- Pan może ma mi za złe, że o tym mówię - staruszek spuścił wzrok i wydawało się, że za chwilę pożegna się ze mną i powróci do swojej pracy.
- To nie jest głupie, co pan mówi, lecz zawsze myślałem, że pan to już napracował się w życiu i pora odsapnąć.
- I co mam robić w tych swoich czterech ścianach. Śmierci czekać?
- Może i ma pan rację. Proszę wpaść do mnie jutro, porozmawiamy przy kieliszku koniaku.
- Jeśli pan taki łaskaw i zaprasza, dlaczego by nie zajrzeć.
Rozstaliśmy się. Słońce skradało się już na klęczkach, a na południowe niebo nasunęła się niepostrzeżenie zwarta sina chmura.
W kawiarni Maria dyrygowała Edwardem, w jakim miejscu na ścianach ma wieszać Renoir'y, Sisley'e, Cezanne'y i Monet'y. Oleodruki pachniały jeszcze farbą.
- Pan Edward jest nieocenionym majstrem do wszystkiego - Maria zarekomendowała mieszkańca jednego z pokojów na piętrze.
- Bardzo się cieszę, że jest pan z nami, Edwardzie. Kawał dobrej roboty z tymi pokojami. Teraz naprawdę możemy przyjmować gości.



16 grudnia 2011

Uregulować rzekę

- Kolego, przecież nie chodzi tutaj o dosłowne odwrócenie rzeczywistości. Inne myślenie nie polega na uczynieniu, aby rzeka płynęła w górę, pod prąd, lecz o uregulowanie jej w taki sposób, aby nie dochodziło do kataklizmu powodzi, aby nurt rzeki w każdym jej miejscu miał jednakową siłę.
- Profesorze, czy tego się nie robi, czy nie stawia się tam i wałów ...
- ... które sprawdzają się i chronią ludzi i dobytek podczas powodzi. Mnie chodzi o rzekę, która bez względu na jej stan zaspokajała potrzeby człowieka.
- Brzmi to jak utopia.
- Utopią byłoby marzenie o tym, aby unicestwić źródła rzeki, aby wyeliminować jej dopływy. Gdybyśmy potrafili porozumieć się co do tego, że stały przepływ wody jest korzystny dla rozwoju wszystkich terenów znajdujących się w zlewie rzeki, jedynie techniczne problemy zostałyby przed nami.
- Myśli pan, profesorze, że jesteśmy w stanie porozumieć się względem regulacji rzeki?
- Porozumienie jest byłoby możliwe jedynie wtedy, gdy każda nadrzeczna osada, wioska, czy miasto, każdy człowiek mieszkający nad rzeką, wybrałby wspólną sprawę za najważniejszy priorytet.
- Czyli nie jest to możliwie ... stąd tryb przypuszczający?
- Właśnie stąd. Nie jest możliwe, bo od źródeł po ujście, uregulowanie rzeki wiąże się z konkurencją. Konkurencja z samej istoty wiąże się ściśle ze zwycięstwem jednych a porażką innych. W ten sposób silniejsza osada zapewni bezpieczeństwo swoim obywatelom i ich dobytkowi, a czasami wiąże się to ze spiętrzeniem wód rzeki, które zagrozi terenom położonym poniżej.
- Jakie więc pan profesor widzi rozwiązanie?
- Jedynie kooperacja i integracja działań.
- Prawdziwy postęp wynika jednak z konkurencji, panie profesorze.
- Mój drogi, po cóż taki postęp tym, którzy będą zalewani przez postęp tych, co ponad nimi?
- Przemawia przez pana sceptycyzm, profesorze.
- Przemawia przeze mnie i wiek mój, i doświadczenie. najgorsze w tym wszystkim jest to, że najbardziej postępowe, liberalne umysły doskonale wiedzą, że pomysł na  takie globalne uregulowanie nurtu rzeki jest najlepszym z możliwych, najbardziej logicznym i nieocenionym w skutkach.
- Czemu więc nie dołączą się do pańskiego sposobu myślenia?
- Egoizm kolego, naturalne prawo dominacji nad innymi, bezwzględność praw natury.
- I my, jako istoty cokolwiek mądrzejsze od zwierząt powinniśmy, przy całym szacunku dla swoich zwierzęcych braci, przestać myśleć jak zwierzęta.
Rozmowa toczyła się w podobny sposób przez godzinę i w końcu profesor po opróżnieniu drugiej filiżanki kawy, przypomniał sobie o pociągu, który miał odjechać z miasteczka, zabierając na wykłady do wielkiego miasta.
Student, który powróciwszy z uczelni na ślub siostry, wstąpił do kawiarni na kawę i wuzetkę, pozostał tu dłużej, powłócząc wzrokiem za krzątającą się przy stolikach Marię. Kiedy jego spojrzenia ocierały się o niebezpieczne zadurzenie się w oczach młodej kobiety, ta chwyciła w dłoń ulotkę informującą o zbliżającej się premierze "Dziadów" i w ostentacyjny sposób przedłożyła ją przed zauroczone oczy młodzieńca.



13 grudnia 2011

List wypolerowany

I cóż ci mogę powiedzieć. Kolejna noc. Skąpe światło wpełza z jednej strony, podczas gdy po stronie drugiej ciemność i zamróz wszedł na gałęzie, te palczaste ramiona, których i tak nie widać, chyba że gwiazda wychynie zza chmur. Ale nie, jest ciemno, tak bardzo ciemno, że mógłbym się bać duchów nocy.
Wypolerowałem te blaty stołów. W refleksach światełek z kuchni, zza otwartych drzwi, błyszczą jak galaretkowe tafle przyniesione na stół prosto z zamrażarki. 
Maria śpi. Zmęczona poszła na górę. Zasłużyła na sen. Zaczekaj, włączę radio.
http://server3.pianosociety.com/protected/bach-bwv788-szames.mp3
Symfonia nr 2 c-moll BWV 788 - Jan Sebastian Bach
Poznajesz? Nie poznajesz. Posłuchaj.
Usiądę przy piecu. Oprę się. Teraz dobrze. Dlaczego chcesz wiedzieć, dlaczego to robię? Powinnaś sama wiedzieć, że zawsze szukam tego, co najważniejsze. Dla mnie ten wyczyszczony do absurdu blat stolika jest najważniejszy. Tak samo najważniejszy jest pan Edward (nie pisałem ci o nim, jeszcze napiszę) i ta Maria. Skąd ją wydobyłem, już nie pamiętam.
Muszę pisać do ciebie, bo nie potrafię zasnąć. Wiesz, co to znaczy, nie potrafić zasnąć? Przedwczoraj musiałem wziąć prochy. Musiałem. I wiesz ... straciłem pamięć do wszystkiego. Potem przypomniałem sobie, jedząc te jajecznicę. Przypomniałem sobie, że chcę nadać sens temu miejscu i dopiero wtedy, gdy sens taki nadam, wyślę ci zaproszenie.
Dzisiaj chyba zasnę w tym fotelu. A ty, posłuchaj jeszcze raz.

12 grudnia 2011

O naruszeniu rezerwy, która może przyda się Dziadom



Problem rozwiązał się sam i to za sprawą nieznajomego, który przestał być nieznajomym i stał się dla wszystkich Edwardem. Z trzech wolnych pokojów na górze, jedynek w rozmiarze, dwójek według ekonomii, jeden stał się oazą dla niego i jeszcze rankiem dnia następnego spisano umowę, aby sprawie tej nadać bieg prawny. Edward złożył natychmiastowy wniosek o farbę, tudzież inne malarskie atrybuty, aby mógł, choćby zaraz odnowić i oazę i te dwa pozostałe, zdradzając tym samym niejakie udokumentowane onegdaj kwalifikacje zawodowe. Sprawę rozstrzygnięto najprędzej, jak tylko można było sobie wyobrazić, bo to przecież niedziela i tylko w markecie istniała szansa na stosowny zakup.
Przed mszą, korzystając z wymuszonymi względami religijnej posługi, doktor Koteńko z inżynierem Bekiem wpadli na kawę, co w ich wersji znaczyło ni mniej, ni więcej, jak dostarczenie silnym tym organizmom słusznej dawki alkoholu zawartego w whisky.
- Panie Adamie - wykrzyknął niemal inżynier Bek - otóż i nadszedł kres na nasze finansowe kłopoty, a mówiąc o finansowych, proszę o wybaczenie, odnoszę to do pana gospodarczej aktywności.
Adam podszedł do stolika niedzielnie, pod krawatem, ubranych jegomości. Witając się z mężczyznami serdecznie, zajął miejsce przy nich. Zaraz też Maria, po dyskretnym mrugnięciu okiem, jakie niezauważalnie dla gości Adam uczynił w stronę kelnerki, Maria przyniosła trzy szklaneczki trunku wraz z miseczką kremu o konsystencji puddingu oraz szklaneczką wypełnioną słonymi paluszkami.
- Tak pan sądzi, inżynierze. Rad byłbym usłyszeć uzasadnienie dla tych miłych uszom moim spekulacji.
- Bo pan inwestuje, widzę, z dużym impetem i zaangażowaniem - wtrącił Bek.
- O tak, interes kwitnie. Z każdym dniem prosperuje lepiej - dopowiedział Koteńko.
- Nie da się ukryć, że nie ten biznes rozkręca się nieźle, lecz do pełnego sukcesu daleko.
- Bliżej niż panu się wydaje - zapewnił inżynier i obaj goście kawiarenki wybuchnęli naraz radosnym śmiechem. Wydawało się, że powód tego nadzwyczaj pogodnego nastroju nie tkwił jedynie w lekko, dopiero co nabranym ustami alkoholu, lecz narodził się zanim obaj mężczyźni znaleźli się w lokalu. - Czyżby nie dość dokładnie nadsłuchiwał pan wieści ze świata?
- A to możliwe, bo ostatnio coraz mniej mam czasu na zajmowanie się światem i polityką.
- Całkiem niesłusznie, prawda Koteńko - inżynier klepnął doktora w ramię.
- Bardzo niesłusznie - przytaknął Koteńko.
- Oświećcie mnie panowie - Adam wysączył zawartość szklaneczki.
- Niechże pan słucha. Nasz pan premier zapałał ostatnio nie tylko chęcią dowartościowania naszego pięknego na europejskiej arenie, ale też zadeklarował pomoc potrzebującym. Wie pan, że w imię solidarności z Europą naruszy naszą bankowo-narodową rezerwę? Co pan sądzisz o tym?
- Za dużo by o tym mówić, aby wypowiedzieć własne zdanie.
- Ha, niedostatek śmiałości? My tu w swoim własnym gronie. Sami swoi.
- Ja tu, panie inżynierze, własny biznes ciągnę i nie sądzę, żeby mi było po drodze z polityką, która mnie mierzi - odparł Adam, nieco zniechęcony tematem, w który bezwiednie dał się wciągnąć.
- I to jest błąd, prawda, Koteńko?
- A jakże, błąd. Wiem po sobie. Leczę ludzi, tak? A przecież ta polityka i do mnie z łapskami brudnymi włazi.
- Wiadomo, że przymykanie oczu nie spowoduje, że widzieć przestaniemy - skwitował Adam.
- Ale panowie, miało być wesoło i przyjemnie - żachnął się Bek - a przyjemność tę widzę w tym, że skoro pan premier zapałał niesieniem pomocy potrzebującym, to czemu by miał nam nie pomóc. My to mniejsza, Koteńko, prawda? My już ustawieni na lata, lecz pan? Kredycik pan zaciągnął i pewnie zaczął już spłacać ( a mam na dzieję, że nie w obcej walucie), czy się mylę?
- Jak każdy, inżynierze, jak każdy.
- Wobec tego, pisz pan do Rostkowskiego, że potrzebuje pan wsparcia.
- Co też pan! Wiem, że to żart, lecz jeszcze klucza do niego nie dostałem.
- Pisz pan, że jeśli nie dołoży się do pana kredytu, tedy i ja, i pan Koteńko, i ci wszyscy pana klienci pozostaną wysoce nieusatysfakcjonowani. No niechże pan zrozumie, to nasze miasteczko posiada szkół parę, kościołów kilka, urzędy i ten jeden w swoim rodzaju przybytek kawowo-alkoholowej rozkoszy. I jeśli ten przybytek upadnie, jeśli nie będzie gdzie umknąć w niedzielne południe przed naszymi damami, to czy nie zostanie zachwiana równowaga? Czy przez pana upadek nie splajtuje po kolei całe miasteczko?
Śmiech serdeczny rozległ się po sali.
- Widzi więc pan, panie Adamie, że sprawa jest wagi wręcz państwowej, co ja mówię, kulturowej. Panie Koteńko - Bek zwrócił się teraz do doktora - czy przeczytał pan ten plakat, co go do drzwi wejściowych przytroczono?
- Jakżeby nie, czytałem. "Dziady" mają być wystawione, inżynierze.
- Otóż i to. I czy wyobraża sobie pan, panie Adamie, aby z powodu kryzysu miałby pan odwołać to przedstawienie? "Dziady" bez nas? To się nie godzi.
  

11 grudnia 2011

Jajecznica i proszki na sen

- Ten człowiek znowu pojawił się na skwerze.
Adam podszedł do okna. Po porannej szarudze wzmógł się wiatr i nawet nieśmiały brudnożółty krąg słońca prześwitywał przez zwarte dotąd pokłady szarych chmur. 
- Rzeczywiście. Zdaje się, że wczoraj był tutaj o tej samej porze.
- I tak jak niespodziewanie się zjawił, tak i zniknął.
- Nie przyglądałem się.
- Kiedy otworzyłam drzwi, już go nie było.
- Nie sądzi pani, że powinniśmy go zaprosić? Wygląda na to, że nie chciałby być widziany, już po otwarciu  kawiarni.
- Możliwe, ale wie pan, on wygląda nieciekawie. Jest brudny i najprawdopodobniej bezdomny.
- Prawdopodobnie też poranna kawa nie jest jego marzeniem. Kawa, za którą prawdopodobnie i tak by nie zapłacił.
- Nie chciałam tego mówić.
Dziewczyna wydawała się być speszona. Próbowała jednak kontynuować wątek nieznajomego.
- Gdybym spotkała go przed swoim domem, możliwe, że zaprosiłabym go do środka, aby się ogrzał.
- Myślę, że moglibyśmy go zaprosić. Co pani sądzi na ten temat?
- A nasi codzienni goście? Czy byliby z tego zadowoleni? Mówił pan o dbaniu o reputację kawiarni.
- Niewątpliwie należałoby tego pana umyć i ogolić - Adam przetarł szybę, starając się dokładnie zlustrować sylwetkę siedzącego na ławce mężczyzny - coś tam z ubrań znajdzie się dla niego w mojej szafie.
Dziewczyna spojrzała na kawiarennika z nieukrywaną satysfakcją, ukazując głębię swoich zielonoszarych oczu.
- Mario, niech pani się tym zajmie. Proszę przyprowadzić tego mężczyznę i skierować go do mojej łazienki na górze.  W przedpokoju znajdzie pani jakieś spodnie i sweter. W łazience przygotuje pani ręcznik i przybory do golenia dla gościa. Powiem w kuchni, aby przyrządzono jajecznicę na boczku.
Wybiegła.
Adam przeszedł do sieni, będąc ciekaw, kim jest ten człowiek, który za chwilę przekroczy próg kawiarni. Za ladą pojawiła się kucharka, która zdawała się być poinformowana o toczącej się przed chwila rozmowie.
- To już nie będzie kawiarnia, szefie. Przedwczoraj wódeczka z zakąską, dzisiaj jajecznica. Czym pan nas jeszcze zaskoczy?
- Czas pokaże, pani Krysiu, czas pokaże.
W drzwiach ukazał się mężczyzna, nieogolony, ogorzały z mokrą i mocno zniszczoną czapką wciśniętą na głowę i zakrywającą uszy. Spojrzenia Adama i mężczyzny spotkały się i pozostały w tym kontakcie przez dłuższą chwilę. Adam próbował ocenić wiek nieznajomego. Biorąc po uwagę jego wielotygodniowy zarost i zniszczoną zmarszczkami twarz, kawiarennik przypuszczał, że mężczyzna przekroczył sześćdziesiątkę, choć z wyglądu zdawał się być starszy.
- Zapraszam pana - podszedł do mężczyzny i wyciągnął dłoń. Mężczyzna nieśmiało podał swoją drżącą i opuchniętą dłoń. 
- Bardzo proszę, aby słuchał się pan Marii i wrócił z nią tutaj, do sali.
Posłusznie oddalił się z prowadzącą go przed sobą dziewczyną.
- Niech pani zrobi dwie jajecznice, nie żałując boczku. Wie pani, jak bardzo ...
- lubi pan jajecznicę na śniadanie - dodała z uśmiechem.
- Pani jajecznicę, trzeba dodać, pani.
- Dziękuję i cieszę się, że nie żałuje pan tego, że mnie zatrudnił.
Adam wykonał teraz te wszystkie czynności, które zwykła robić Maria bezpośrednio przed otwarciem kawiarni. Czyścił blaty stolików, przykrył je obrusami, wyrównywał położenie serwetek i lichtarzyków na każdym ze stołów. Wyczyścił też dwa okna - witryny, znajdujące się na dwu przeciwległych, dłuższych ścianach kawiarni; jedno wychodziło na skwer, skąd prowadziło też do budynku kawiarni główne wejście, i to drugie patrzące na ogród, pozostający na zapleczu.
Mężczyzna wrócił zmieniony, czysty, suchy i ubrany w spodnie, koszulę i sweter  Adama. Nie wyglądał w nich źle, choć sprawiały wrażenie, że ich obecny właściciel oznacza się mniej solidną budową ciała. Usiedli przy stoliku najbliższym baru, przy którym zwykle siadywał personel kawiarni. Obaj przystąpili po posiłku z tak wielkim entuzjazmem, że spoglądająca na nich z otwartych drzwi prowadzących do kuchni pani Krysia, dumnie uniosła głowę, a jej oczy gorące były od łez szczęścia.
Nie zakończyli jeszcze jeść, kiedy wybiła dziewiąta i po otwarciu lokalu przez Marię, zjawiła się w nim niemal natychmiast, emerytowana nauczycielka ogólniaka. Pozdrowiła siedzących, a kiedy zajęła swój stolik, przynoszącą jej kawę z eklerkiem Marię, zapytała, ściszając tajemniczo swój aksamitny, starannie dopracowany głos.
- Pani Marysiu, słyszałam,że urządzacie "Dziady", czy to prawda?
- Tak, soreczko (Maria była wychowanką nauczycielki). Jeszcze terminu nie znamy.
- Córciu, a nie mogłabyś podsunąć jakieś ciepłe słówko szefowi, abym mogła przyjrzeć się tym przygotowaniom, a może  czum mu pomóc.
- Soreczko, wspomniałam o pani i szef nie wyklucza włączenia pani do tego przedsięwzięcia.
- To dobrze, kochanieńko. Z przyjemnością będę zaglądała tutaj, nie tylko na kawę. - A czy ten pan siedzący obok mistrza, to jakiś umówiony aktor?
- Jeśli aktor, to zapewne uliczny.
- Proszę ciepłe mleko dla panów - usłyszała Maria i siedzący nie opodal mężczyźni.