CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

22 maja 2016

ZAPISKI Z PODRÓŻY NIESKŁADNE INACZEJ (1)

[Sulechów, 18.05.2016]
Nie wziąłem tym razem aparatu. Celowo. Zniechęcenie.
Jeżdżę juz dwa lata z kawałkiem.
Czwarty pracodawca. Dlaczego zmieniam? Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o to, aby... wystarczyło na waciki.
Mam 4 załadunki do Francji i jeden do Niemiec. Podróżuję po Polsce.
Wczoraj załadowalem sie pod Wrześnią. Teraz stoje w Cigacicach pod Sulechowem, a rozkład jazdy jest taki:
- Psary Małe koło Wrześni - Albi we Francji;
- Leszno - Pusignan pod Lyonem;
- Gorzów (Stilon) - Albstadt w Niemczech;
- Cigacice pod Sulechowem - Digne les Bains we Francji;
- Kostrzyn nad Odrą - Pezenas we Francji (McDonald)....

[ Pod Freiburgiem w Niemczech, 19.05 .2016]
Już rozładowany w Albstadt. Spałem godzinkę. Teraz, w drodze pod Lyon, preśpię się jeszcze z półtorej godziny. Ciepło. Szwartzwald jest piękny. Zwłaszcza wiosną. Kto wymyślił czarny kolor dla tej krainy? Lasy Szwartzwaldu są zielone.

16 maja 2016

EUROWIZJA W KAWIARENCE

A to dlatego, że oficjalnej Eurowizji nic a nic nie oglądam i nie słucham. "Może to bez te nawozy śtucne, może byłem w szkole zbyt pilnym uczniem, może to wszyćko bez te atomy", może przez taki jeden, jak kto pamięta, fiński zespół jajcarzy - "Lordi", co pierwszą nagrodę otrzymał, może przez takiego jednego polskiego artystę w rude włosy ubranego, co przepiękny kicz "Keine Grenzen" wyśpiewał... dość powiedzieć, że eurowizyjnej piosence duszy nie zaprzedałem, natomiast w kawiarence, a jakże, zagłosowano i nawet wybrano pierwszą trójcę.
Jednakowoż, gdyby konkurs odbył się dnia następnego, i jeszcze następnego, w tygodniu przyszłym, w nadchodzącym miesiącu, wybrano by pewnie inne pieśni, albowiem piosenkarska muza winna przynosić słuchaczom przyjemność słuchania a nie powinna kierować się względami politycznymi, obyczajowymi i jakimikolwiek innymi.
Niniejszym przedstawiam klasyfikację bezczelnie subiektywną.

Miejsce Pierwsze:
Momčilo Bajagicia i 'Bajaga i Instruktori' - "Verujem ne verujem" - Serbia.




Miejsce Pierwsze:
Ewa Demarczyk - " Grande Valse Brillante" - Polska.





Miejsce Pierwsze:
Любэ - "Ты неси меня река" - Rosja




15 maja 2016

BLINDA

1. 
Daje się łatwiej prowadzić, zwłaszcza ten o niesprecyzowanym charakterze, nerwowy, lękliwy. 
Ciekaw jestem, czy klapki na oczach miał ten koń ciągnący furmankę w miasteczku, który jechał główną ulicą miasteczka (ulica opadała ku niewielkiej, wąskiej rzeczce) i naraz przestraszył się czegoś, prawdopodobnie jadącej z przeciwka ciężarówki. Koń poniósł, wpadł w szał, zerwał pas pociągowy, napierśnik i naszelnik piersiowy. Na starej, stuletniej kostce brukowej zagrzechotały w pełnym galopie kopyta, sypały się iskry a przerażeni ludzie w popłochu umykali z drogi. Z podporządkowanej nadjechał dostawczy Żuk i koń, nie mogąc wytracić prędkości uderzył piersią i łbem w boczne drzwi furgonetki. Padł na lewy bok, przejechał dobre pięćdziesiąt metrów po szorstkim bruku, wreszcie obrócił się i grzmotnął zadem o rosnącą między jezdnią a chodnikiem lipę i znów się obrócił, próbował powstać i biec dalej. Stalowe podkowy krzesały iskry a płytkim rynsztokiem wzdłuż krawężnika wiła się narastająca czerwienią smużka krwi. Koń nie mógł wstać. Charczał głośno jak ustrzelony odyniec. Konał. Długo konał. Milicjant pojawił się w chwili, gdy koń uderzał łbem o trotuar a spod rozdartego kasztanowego końskiego boku tryskała jasnoczerwona krew. Padł strzał. Furman, który wypadł z wozu, zatrzymując się na ścianie kamieniczki, z ogromnym trudem powstał i pokuśtykał w stronę zwierzęcia. Kiedy milicjant strzelił, on odwrócił głowę.
2. 
Człowiek nosi takie blindy na oczach, choć koniem nie jest. Pewnie dla bezpieczeństwa. A może nie tylko dla bezpieczeństwa.
Człowiek chce widzieć tylko to, co widzi przed sobą. Nie odwraca głowy, nie rozgląda się. Ten skadrowany obraz jaki ma przed sobą, całkowicie mu wystarcza. I chociaż widzi jedynie jedną stronę świata, zachowuje się tak, jakby innych nie było, wobec czego nawet nie rozważa możliwości skrętu w prawo albo w lewo, podobnie nie myśli, że mógłby iść wstecz, pod prąd.
Konia taka blinda - klapka na oczy - może uchronić przed niebezpieczeństwem w czasie podróży. Człowieka może uchronić przed człowiekiem.
- Idę sobie - myśli człowiek - raz na zawsze utartą i zaplanowaną drogę i nic mnie więcej nie obchodzi. Idę przed siebie słuszną, główną drogą, więc skoro słuszną, to wszyscy inni muszą iść podporządkowaną, muszą zaczekać, aż przejdę. 
Z klapkami na oczach nie widzi się wszystkiego. Nie widzi się także tego, czego zobaczyć się nie chce. Moja słuszna droga jest moją jedyną i nie do podważenia racją.
W pewnym momencie człowiek z klapkami na oczach napotyka innego człowieka idącego w przeciwnym kierunku. Z niejakim zakłopotaniem i niepokojem dostrzega blindy na oczach tamtego. Zastanawia się nad tym ile jest takich ludzi chodzących, tak jak on, z klapkami na oczach.
3.
Wszelkie nieszczęście na tym świecie pochodzi stąd, że ludzie kupują dla siebie blindy. Jestem za całkowitą likwidacją produkcji klapek na oczy dla ludzi. 
4. 
Blindy zniewalają umysł. I wcale nie chodzi mi o te najprostsze umysły, te nierozgarnięte, podatne na zachowania właściwe stadnym reakcjom tłumu. Blindy noszą ludzie, którzy w powszechnym mniemaniu mogą uchodzić za inteligentnych. Tak im prosto z oczu patrzy.
5.
Taka sytuacja. Parlament. Sejm. Pierwsze czytanie ustawy. Poseł sprawozdawca partii X skończył uzasadnienie. Debata. Na mównicę wchodzi inny poseł partii X. Wypowiada się na temat ustawy. Mówi, że wprawdzie jest członkiem partii X to jednak w przypadku zgłoszonej w pierwszym czytaniu ustawy, zagłosuje przeciw, tak jak opozycja. - W tym przypadku - mówi - uważam, że posłowie z opozycji mają rację.
To science fiction albo… albo źle przyspawane blindy. Poseł partii X rozejrzał się w prawo, rzucił okiem w lewo. Dostrzegł coś innego, niż dotąd widział w sformatowanym do wąskich rozmiarów kadrze, jakie dawały klapki na oczach.
6. 
Miałem krótki epizod w Solidarności. W tej pierwszej, przed stanem wojennym i w trakcie. Porwał mnie entuzjazm. Ale wkrótce mnie opuścił, kiedy usłyszałem hasło „im gorzej, tym lepiej”, kiedy usłyszałem gromkie brawa dla amerykańskich sankcji, kiedy „zamiast liści na drzewach będą wisieć komuniści”, kiedy jeden pan należący do ZSMP w pewnym zakładzie pracy, korzystający do woli z tego, że był tego ZSMP przewodniczącym, stał się z dnia na dzień szefem zakładowej Solidarności i najbardziej pomstował na ustrój, którego był beneficjentem. Zwróciłem uwagę na to, że ten pan przewodniczący Solidarności miał teraz odwrotnie przyspawane blindy do skroni. Czasami tak się zdarza. A może nawet częściej niż czasami.
7.
Blindy skracają pole widzenia i ograniczają wrażliwość na działanie bodźców zewnętrznych. Jeśli podsypią ci owsa, strzelą nad głową batem i krzykną: „wiooooo!!!”, jedziesz, nie pytasz dokąd i po co. 
Nic cię już nie obchodzi, bo masz wytyczoną drogę, prostą, na skróty, główną, a te inne, które mijasz… te inne są podporządkowane, więc mało się o nie troszczysz. Ci z lewej i z prawej muszą ci ustąpić drogi, bo jedziesz głównym nurtem. Nie wyobrażasz sobie, że może istnieć równorzędna droga, że kiedykolwiek natrafisz na czerwone. Nie natrafisz, bo twoja droga ma zielone światło, zawsze i wszędzie, bo jest ona najgłówniejsza, jedyna, bo ten, kto cię prowadzi to najlepszy w świecie furman.
Nadchodzi taki czas, kiedy przestajesz mieć wątpliwości. Zaczynasz parskać groźnie na tych, którzy próbują włączyć się do ruchu. Czasami śmiejesz się z ich niemocy; czasami nimi gardzisz, bo wiesz najlepiej, że droga, która jedziesz jest słuszna.
8.
Klapki na oczach uniemożliwiają obiektywną ocenę sytuacji. Jeśli furman powie, że „gówno” to najpiękniejsze ze słów, uwierzysz mu bez zastanowienia, bo wypowiedział je Twój furman, Twój wódz, Twój guru. To samo „gówno” w ustach oponenta jest obmierzłe i nie dostrzegasz w nim piękna.
9.
Dzięki klapkom na oczach dajesz się manipulować. Widzisz wszelkie zło u innych, u swoich go nie dostrzegasz. Przestajesz, albo nie chcesz myśleć logicznie i dlatego na przykład uważasz, że podwyższenie wieku emerytalnego przy jednoczesnej akceptacji umów o pracę, które nie pozwalają „odłożyć” składki na twoją emeryturę to posunięcie jak najbardziej dopuszczalne, by nie powiedzieć jedynie słuszne. Nie dostrzegasz w tym żadnych sprzeczności. Nie dostrzegasz błędów, zła, tego wszystkiego, co widzisz u innych. Ważne jest tylko to, co ty myślisz.
10.
W pewnym momencie blindy staję się niepotrzebne. Tak dobrze znasz swoją drogę, że przebiegasz ją z zamkniętymi oczami. Przestajesz mówić własnymi słowami. Stajesz się maszyną.
11.
Pomyślałem sobie, że milicjant bardzo dobrze uczynił, skracając cierpienie zwierzęciu. Tłum jaki zebrał się przy sprawcy i ofierze incydentu, jak sądzę, myślał podobnie. Żałowano konia, a najbardziej żałował go stary człowiek, który nie zdołał zapanować nad swym kasztankiem. 
Dzisiaj nawierzchnia ulicy, na której doszło do tego nieszczęśliwego wypadku, pokryta jest asfaltem i prawdopodobnie końskie kopyta nie skrzesałyby tylu iskier, ile popłynęło do nieba wtedy, gdy jezdnia pokryta była stuletnia kostką bruku.

[14.05.2016, Dobrzelin]

14 maja 2016

ROWEROWA MAJÓWKA

A jakże, sam pan Kołodziejski, rowerowy potentat, wraz z panem Barańskim do spółki, przewodzili peletonowi w najpiękniejsze z pięknych sobotnie, majowe przedpołudnie. 
Towarzystwo obrało sobie wprawdzie Ciżemki za metę etapu, lecz pierwej postanowiło we wszystkie możliwe strony przemierzyć ulice miasteczka. Czemu? Aby się pokazać światu. Aby wreszcie tu i ówdzie przystanąć i dostrzec, że to nasze miasteczko, któremu jak najdalej do wielkich metropolii też swój urok posiada, jakiego często nie doceniamy. Tu jakaś kamieniczka, willa, pałacyk, jakiś plac kwitnący kasztanami, blok mieszkalny otoczony ogródkami, szkoła odświętnie we flagi przystrojona, stary ratusz - dziś muzeum regionalne, kościół, uliczki zawiłe, trotuary, dom kultury, jakaś starożytna studnia na rynku, jakieś pole uprawne wciśnięte w miejską zabudowę, mleczarnia, fabryczka… i tak dalej.
To pani Zofia Koteńko wpadła na taki pomysł, aby podczas tej majówki porobiono zdjęć furę, a na nich niech się znajdą prócz uczestników wyprawy miejskie i wiejskie pejzaże, które się później unieśmiertelni na wystawie w domu kultury, którym zarządza pan Korfanty.
Trzeba przyznać szczerze, że nie spodziewano się tak pierwszorzędnej frekwencji na rowerowej majówce. Dość powiedzieć, że rowerów panu Kołodziejskiemu zabrakło, więc co niektórzy stawili się swoimi, łącznie z panem burmistrzem i całą jego rodzinką. 
Z powodu tej masowości musiano poprosić panów policjantów o wsparcie, którzy z przyjemnością towarzyszyli podróżnikom, torując im drogę, a że z przyjemnością to również z tego powodu, że w Ciżemkach na całą tę gawiedź czekało ognisko do rozpalenia zmyślnie przywędzone kiełbaski, tudzież gęsta grochówka i beczki słodowego, bezalkoholowego piwa. Ponadto sam pan burmistrz przykazał zwieść na ciżemkowskie łąki drewniany podest do wyczyniania na nim tańców; rzecz jasna pozamawiał też zespoły muzyczne, które jak raz, do tej ślicznej imprezy się nadawały.
Aż pan radca Krach z panem redaktorem Pokorskim dziwili się tej politycznej pana burmistrza odmianie, lecz nic zdrożnego o tym nie mówili. Przeciwnie, ucieszyli się, że zawiadowca miasta albo nareszcie uwierzył, że można coś w miasteczku zrobić poza paragrafami, albo też z wielką nieśmiałością przystępuje do towarzystwa oznajmiając tym samym swoją porażkę, jaką wcześniej nie jeden raz ponosił, gdy w słowną utarczkę z panem radcą się wdawał.
Ale podczas tej majowej imprezy wszelkie politykowanie było surowo wzbronione. Zabronione było na trasie wyprzedzanie i każdy miejsca swego w peletonie pilnował; demokratycznie było też przy ognisku i przy zalewie, gdzie jeszcze nie gryzły komary, ale jeśli ktoś odważył się wsiąść na konia, to, co swoje w kolejce odstać musiał, choć na całe szczęście ochotników nie było zbyt wielu. Bawiono się przednie, choć byli tacy, co to mięsne porcje i grochówkę dzielić musieli, a i w szklanice słodowego piwa wlewali spragnionym. Potem, kiedy stało się muzycznie, kto chciał, jedynie słuchał, a inni skuszeni melodiami do tańca się zabrali, a ile przy okazji zdjęć wykonano, policzyć trudno. A pan Korfanty, dyrygujący w mieście kulturą osobiście film z całej imprezy nagrywał.
Pod wieczór ludzkość cała poczęła szukać własnych kątów do spacerów i do rozmów pomiędzy sobą, które pewnie trwałyby do północy, gdyby nie szef rajdu, pan Kołodziejski, który zarządził odwrót, lecz obiecał, że jeszcze kiedyś podobną imprezę urządzi, może nawet dłuższą, aby umocnić kondycję welocypedystów.
Wrócono zatem do miasteczka, a noc zapadała przyjaźnie chłodna, cichnąca i przejrzysta.

[13.05.2016, Dobrzelin]

12 maja 2016

SAMA RADOŚĆ

A cóż to za ambrozja, ten cymes, delikatesowa delicja, zaś może jakiś frykas, marcepan, wielkie mecyje, to miodzio w gębie malinowe,  nektar, niebiański, przysmaczek, ptasie mleczko od Wedla, rarytasowe pyszności, smakołyk, co go łyknąć nie grzech, specjał beztroski, alboż błogi błogostan w ekstazie miłosnej, siellańska idylla, pogodna radość, rozmarzona, ekscytująca spokojność ducha, szczęście uniesione, czarowne zadowolenie, zaspokojenie przyjemne, weselna uciecha z radosną satysfakcją w parze, radocha brzemienna słodyczą, entuzjastyczna rozrywka, euforyczna, boska żarliwość, czar cudowny, nadzwyczajna euforia, wspaniałość duchowej uczty, urokliwy powab superprzyjemności, już to poetycka zjawiskowość, co za przeżycie... ach, jakimż jeszcze przymiotnikowym udurzeniem nazwać ten mój stan zauroczonego upojenia, kiedym uszy swoje a oczęta nasycił obrazem tak czcigodnym, jak tylko być może wizerunek dwu partii wyrastajacych z jednego solidarnościowego korzonka, partii walących się po łbach maczugami.
Jestem pod wrażeniem, a jakże, pod wrażeniem tej miłości, tej solidarności, tego patriotyzmu, tego mesjanizmu, wolności i mądrości, która potrafi nie dość, że zdzielić, jako się rzekło, po łbie i na ziemię powalić, ale też kopniakami potraktować wątrobę, dognieść szyję piętą, poskakać po torsie i wreszcie wydrzeć ciału język, oczy i ja...
Jużem w nirwany stanie, unoszę się wysoko, przytulam Kopacz do Szydło, ściskam prezesa, Schetynę i Tuska, obejmuję niedźwiedziem Petru i Kukiza, zaręczam Niesiołowskiego z Pawłowicz... i wznoszę błagalne modły... jeszcze, jeszcze kochani lejcie się po mordach, pokażcie, co Polak potrafi... chcę zobaczyć wasz koniec oby jak najbliższy.
Ech... ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem.
A tak na malutkim, maciupeńkim marginesie to powiem tak... że, co by nie mówić i jak by się na PIS nie boczyć, to o tej, maleńkimi literkami pisząc, niegospodarności uprzedniej ekipy, to powiedziałbym skromniuteńko, że mógłbym o niej wiele opowiedzieć, albowiem na żywe oczy widziałem, jak to drzewiej bywało, ale też, myślę sobie, że powtórka z rozrywki w innym wydaniu już niedługo wcale brzydszą nie będzie.

[12.05.2016, Dobrzelin]

11 maja 2016

DLA KAŻDEGO COŚ MIŁEGO

Ale się milutko zrobiło w ukochanym publicznym telewizorze! 
Z tej racji, że nocnym jestem komarkiem, a internety ostatnio, bez dania racji, rwą mi się paskudnie, to sobie czasami uprawiam kanałowy pilotaż i zdarza mi się międzylądowanie" na TVP INFO. A tutaj powtarzają, że "Minęła 20". 
Taki tam sympatyczny młody pan występuje i robi za moderatora dyskusji, jaka cudownie toczy się pomiędzy zaproszonymi do studia gośćmi.
A pan ten taki jest sprytny, tak formułujący, tak pytający, komentujący i podsumowujący, że darmo oczekujesz, aby wynik konwersacji przeciwny był aktualnej władzy.
Ależ to miłe! Jakżesz to ślicznie obiektywne!
A przecież od czasu do czasu z tymi rozmówcami to ma problem nie lada.
Weźmy ten programik, w którym wystąpił pewien merytorycznie sympatyczny pan, podpisany, iż jest specjalistą od służb specjalnych. Działo się to w czasie, kiedy rosyjskim nocnym wilkom pan Macierewicz zakazał wjazdu do naszego pięknego kraju, pragnąc uchronić naszą ojczyznę ukochaną od nieszczęścia. 
Tedy sympatyczny moderator dyskusji zadaje pytanie (wtóruje mu przymrużenie oka), którego ideę ośmielę się przytoczyć.
- Czy przypadkiem pan minister od zagranicznych materii aby nie przesadził z tym zakazem? Motocykliści przecie wjadą, przejadą i wyjadą...
A pomimo tego, że było to bardzo podchwytliwe pytanie, merytorycznie sympatyczny specjalista nie dał się zbić z pantałyku i powiada, że te nocne wilki to chłopy na schwał, każdy bitny i do rozruby wszelakiej a terrorystycznego zamachnięcia się gotowy. Nadto - dodał pan specjalista - dowiedział się on od jednego pana ze specnazu, że wystarczy dwóch takich byczków jak te, co na motorach się wałęsaja, aby rząd polski, jakikolwiek by nie był, do upadku doprowadzić, a przy okazji parlament na cztery wiatry rozpędzić... a mówił to pan specjalista tonem tak poważnym, że krew w żyłach mi zamarła.
Pomyślałem sobie... o jejku... to my tu się zbroimy w rakiety, w myśliwce, w natowskie brygady.... a tu masz, dwóch gości przyjeżdża i robi takie wielkie poruszenie, jakiego świat nie widział.
Ale tam... ważne, ze dyskusja jest jak najbardziej merytoryczna, choć może śmiesznie wygląda ten przeskok myślowy od Trójki platformianej po pisowską.
Tak sobie myślę, czy jednak nie lepiej byłoby pozamieniać nazwy tych telewizyjnych kanałów. Dajmy na to TVP INFO przemienić w PISTV a TVN24 w TVNPO. A przecież starczyłoby kanałów i dla KODTV, i dla PETRUNEWS TV, LEFT TV, PSL AGENCY TV i dla wielu wielu innych. 
Oglądacz zapamiętuje sobie numerek najsłuszniejszego z kanałów i już mu się oczka świecą, już mu buźka płonieje, a seruszko radoście podskakuje.
I wedle życzenia na każdym z kanałów można sobie poobserwować cyferki demonstrantów. Tu będzie dwa i pół tysiąca, gdzie indziej czterdzieści pięć tysięcy, w innym miejscu ponad tysięcy dwieście, a bez Kozery to jeszcze innym wyjdzie na ulicę cztery i pół miliona.
I każdy oglądacz będzie zadowolony, że w tym jego Totku właściwe numerki padły, kłótni nijakiej nie będzie, i tak dalej i dalej.
A teraz czas na reklamę.

[11.05.2016, Dobrzelin]

10 maja 2016

NIEDZIELE NA HANKI SAWICKIEJ

A niedziele przeznaczone były dla miasteczka. Były to czasy, kiedy chodziło się do kościoła. Możliwe, że przez wzgląd na babcię - matkę ojca, która już o ósmej rano była z powrotem w domu po porannej mszy. Z drugiej strony mama była wierząca, podobnie jak jej rodzice, mieszkający w miasteczku najpierw przy ulicy Łukasińskiego, potem Narutowicza i w końcu przy HANKI SAWICKIEJ, więc może nie tylko ze względu na babcię Mariannę systematycznie w każdą niedzielę chodziła do kościoła.
Dziadek, ojciec ojca, miał swojego Boga i kościół w ogrodzie i pewnie tam się modlił, więc do kościoła w miasteczku nie chodził. Właściwie powinienem napisać: nie dojeżdżał, bo do kościoła mieliśmy prawie cztery kilometry. Swoją drogą dziwię się bardzo, jak mogło nie dochodzić nie dochodzić do kłótni czy scysji pomiędzy dziadkiem a babcią w kwestii tego kościoła, czy szerzej - wiary. Nie przypominam sobie wojen religijnych w naszym domu. Nie było też konfliktów na tle politycznym. Z opowiadań, a choćby i z książek w domowej biblioteczce sprawa przedstawiała się tak, że dziadek, ojciec ojca zawołanym był Piłsudczykiem, babcia natomiast, nota bene szlachcianka, pochodziła z rodziny sympatyzującej z Dmowskim. Wyrodny syn, znaczy się mój ojciec, po powojennej przygodzie z esbecją, kiedy to z chłopakami noszącymi jeszcze porcięta w zębach próbował wysadzić w powietrze monument ku czci radzieckich wyzwolicieli, postawiony w mieście K., ten syn wyrodny zapisał się do partii. Jak oni się nie pozabijali nawzajem, pozostanie to dla mnie słodką tajemnicą.
Ojciec wprawdzie do miasteczka z mamą i ze mną dojeżdżał, ba, nawet podprowadzał nas pod sam kościół, ale chwilę później zaszywał się w mieście na te circa czterdzieści pięć minut, kupował ciastka w cukierni, odbierał w zaprzyjaźnionym kiosku tygodniową prasę i wstępował na pięćdziesiątkę do gospody po schodkach.
Spotykaliśmy się wszyscy przy cukierni, kupowaliśmy lody i szliśmy na ulicę HANKI SAWICKIEJ, na obiad do rodziców mamy.
Najczęściej był rosół z kury kupowanej w każdy czwartek na targu; do tego jakiś kotlecik schabowy lub mielony, albo ta kurka, ziemniaczki, rzecz jasna, no i jakaś surówka czy sałatka. Babcia Helena na każdą niedzielę piekła tez ciasto - niewyszukane, ot piaskowa babka, zawsze z prodiża i zawsze taka przyjemnie wilgotna. Dziadek Władek z kolei przygotowywał na ten dzień słynną na całe miasteczko „przepalankę”. Świętowaliśmy niedzielę do późnego popołudnia w szóstkę, bo do biesiady dołączał się też młodszy brat matki lub w siódemkę, kiedy ten brat, mój imiennik, dał się pochwycić na małżeńskie lasso.  
Rosołku starczało akurat, podobnie z drugim daniem i przepalanką, którą mnie, zgrozo, nie częstowano, racząc moje pragnienie kompotem z truskawek lub wiśni.
Po obiadku wychodziło się, a jakże na spacer, na słynną, kasztanową ulicę Narutowicza. Szło się potem albo aż do Żeromskiego, albo skracając sobie drogę spaceru do MARCHLEWSKIEGO, po czym przez generała Dąbrowskiego dochodziło się do WARYŃSKIEGO, aby przejść Sienkiewiczem i Tuwimem do JANKA KRASICKIEGO i w końcu wrócić na HANKI SAWICKIEJ.
Na tej HANKI SAWICKIEJ, po spacerze, babcia robiła wszystkim herbaty, która popijaliśmy piaskową babkę, oglądając w telewizji koncert życzeń, jakiś mecz albo „Bonanzę”, którą uwielbiał dziadek.
Na HANKI SAWICKIEJ grało się też w karty, najczęściej w tysiąca i jak zwykle wygrywała babcia Helena a dziadek Władek przegrywał, rozwiązywano krzyżówki oraz bawiono się w „loteryjkę”.
Każdy z graczy miał prostokątną, niezbyt wielką, ponumerowaną planszę. Gospodarz gry i zarazem jej uczestnik, wyciągał losowo z woreczka okrągłe, tekturowe numerki i ten, kto posiadał ten numer na swojej planszy, zakrywał nim właściwe pole, a komu poszczęściło się zebrać wszystkie kartoniki, ten wygrywał. Najbardziej los sprzyjał, jak zwykle w wszelkich grach, babci, a dziadek zawsze pomstował na nią, prosząc swoją małżonkę o to, aby choć raz dała mu wygrać.
Ojciec w tej zabawie zwykle nie uczestniczył. Odwiedzał kuzyna matki, który tak jak on, zbierał znaczki. Wymieniali się nimi, albo też ojciec kupował od tamtego jakąś markę, którą uzupełniał swoją kolekcję.
I w końcu przed wieczorem opuszczaliśmy miasteczko, to jednopokojowe mieszkanko przy ulicy HANKI SAWICKIEJ.
Minęła kolejna niedziela.

[09.05.2016, Dobrzelin]

09 maja 2016

MONOLOG (fragm.)

Wiesz, Nat, ja już niczego nie oczekuję, po sobie nie oczekuję. Nie chcę zawracać sobie głowy sobą. Jest jak jest i tak pozostanie, chociaż jak dzisiaj wyjrzałem przez okno, to zaskoczył mnie ten nieskazitelny błękit, rozlany szeroko, bardzo szeroko, wokół płonącego coraz intensywniej słońca i wtedy wydało mi się, że ten dzień rozpoczyna się tak jak dawniej, gdy nie myślałem jeszcze o tym zmarnowanym życiu, bo też przyszłości swojej nie znałem.
Nie jest dobrze znać swoją przyszłość. Odczuwasz to samo? Niektórzy mówią, że to źle, bo gdyby się znało, można by było pokierować swoim życiem inaczej, uporządkować je, podporządkować celom, jakie dostrzegło się w szklanej kuli, jak to się mówi, u kogoś, kto utrzymuje się z prognozowania przyszłości. Ja takich inklinacji nie miałem. Omijałem z daleka wróżki, nie pokazywałem dłoni cygankom, nie dawałem sobie zrobić pasjansa. Lepiej nie wiedzieć, myślałem sobie, bo cóż ci przyjdzie z tego, że wiesz? Jak zabezpieczyć się przed chorobą, która według kart jest ci pisana?
Nie, Nat, ja brałem życie takim, jakie jest i brałem je na poważnie, choć nie zawsze byłem poważny i lubiłem sobie pożartować, także z siebie, a może nawet najbardziej z siebie, bo nie ma nic gorszego nad przydawanie sobie cech, jakich nie posiadasz, a które wyróżniają cię - fałszywie - spośród innych.
Nat, w gruncie rzeczy to ja powinienem był urodzić się wcześniej, tak abym mógł te powojenne porządkować i na ich miejsce stawiać coś nowego. Tak, mógłbym wtedy brać kielnię, stawać mury, a przynajmniej mieszać zaprawę, bo to byłoby dla mnie ważne. Albo mógłbym budować nowe drogi, albo torowiska układać, mosty stawiać też mógłbym lub na ten przykład sadziłbym drzewa, wiele drzew, bo wtedy ścinano te zdrowe na szalunki, na meble, na skrzynie, Bóg wie, na co jeszcze. I potem, kiedy bym już zbudował, to w niedziele chodziłbym po tej budowie, tych drogach, mostach, torowiskach, po tym młodniaku i powiedziałbym sobie, że przydałem się na coś, bo nie ma gorszej rzeczy, wiesz przecież…
A ja, widzisz Nat, urodziłem się zbyt późno i dużo już zbudowali przede mną, więc musiałem wybrać co innego. I nawet myślałem sobie, że przecież trzeba będzie kiedyś na drodze położyć nowy asfalt a te domy to przecież nie są ze szkła i prędzej czy później tynk będzie z nich odpadał, więc jeszcze szansę miałem, aby coś w swoim życiu zmienić, ale nie zmieniłem, bo zachciało mi się czegoś innego. Mówi się trudno.
Przerzuciłem się na słowa, Nat i bardzo tego żałuję, bo wiesz jak to jest ze słowem, nawet kiedy je złożysz jak nagrobną wiązankę i zaznaczysz nim białą kartkę papieru, to i to pisane słowo przeminie, a kartka, choćby pergaminowa - przegnije. Dowiedziałem się o tym od pana Janka - pisarza, aktora i kamieniarza z zawodu. Powiedział mi, że lepiej być kamieniarzem, gdyż jego dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze.
Pana Janka już nie ma, więc piję sam, w samotności. Zakryłem lustro, aby przypadkiem nie zobaczyć w nim przedwcześnie końca. Upiłem się jakąś ohydną wódą, po która posłałem tego chłopaka z sąsiedztwa, który mnie czasami odwiedza, przynosi wieści z miasta, a czasami przychodzi z prośbą, abym mu jaka pracę do szkoły napisał. Ale najczęściej rozmawiamy sobie. Przy herbacie. Nie chce go rozpuszczać, bo jest zbyt młody, a jeśli będzie się chciał upić, to zdąży. On zawsze rozpoczyna rozmowę od pytania, czy mnie czego nie potrzeba, a mnie przecież nie potrzeba niczego i nawet mogę sobie darować ten alkohol, choć kiedy piję, to szybciej zasypiam i jest mi lepiej, bo nazajutrz czuję się wypoczęty i taki rześki, i przez moment to nawet zaczyna mi się podobać to, co zobaczę za oknem. Potem wszystko wraca do normy i przez cały dzień przygotowuje się do snu, a każdy kolejny przeżyty dzień to sukces.
Czy ty mnie słuchasz, Nat? Każdego dnia rodzę się na nowo jak ten poeta-pisarz co skończył paskudnie a cieszył się każdym dniem i jeszcze o tym pisał… aż w końcu zapeszył, nie odpukał i poszedł na dno.
A kiedy przyjedziesz do mnie - obiecałaś - to zabiorę cię w takie miejsce, w którym, rozumiesz… znajdę wreszcie święty spokój. Tam jest bardzo pięknie w maju. (…)

[08.05.2016, Dobrzelin]

08 maja 2016

POCHÓD DNIA SIÓDMEGO

Już miałem wsiąść do jakiego pospiesznego, bo mnie do stolicy najszybciej koleją, a osobówka raczej w grę nie wchodziła przez te płatne parkingi. Chciałem sobie odbyć spacerek uliczny, bo tak dawno nie byłem na pierwszomajowym pochodzie, a tu, proszę, jaka okazja i jak tu z niej nie skorzystać? A najbardziej to chciałem z kilku powodów.
A nuż pan Schetyna mi przyobieca, że kiedy Platforma z innymi, kiedy do władzy powrócą, zafunduje mi wiek emerytalny od lat siedemdziesięciu dwóch, a ja ich wszystkich przechytrzę, nie dożywając? Albo mi powie, że jak tylko władzę PIS-owi odbiorą, to w końcu wszystkie umowy o pracę będą nareszcie śmieciowe. 
A pan Komorowski dopowie, że gdyby się nie podobało, to przecież "moszna" robić karierę zawodową w Europie, a najlepiej to wziąć sobie kredyt i kupić mieszkanie oraz zmienić pracę na bardziej płatną.
A jeśli kredyt, to wiadomo, że pan Petru będzie miał do zaproponowania jakąś kredytową opcję do przewalutowania, bo na szwajcarskich frankach zęby pozjadał.
Miałem też nadzieję usłyszeć, że wystąpi ktoś z PSL-u i powie, że kiedy oni powrócą, to nareszcie będzie normalnie i we wszystkich agencjach od sprzątaczki wzwyż robotę dostaną ludowe chłopaki i damy.
Nie spodziewałem się wiele po pani Nowackiej, bo, jak żyję, nie usłyszałem z jej ust niczego konkretnego, ale pani Nowacka jest natomiast ładna.
Nie oczekiwałem też, aby jakiś sędzia zabrał głos w słusznej sprawie, bo wiadomo, że sędziowie są apolityczni i czuwają nad tym, aby każdą babcię za wafelka do tiurmy posadzić.
Ale nie pojechałem. Zostałem w chałupie. Natomiast pochód obserwowałem. A wcześniej jego początek, ten wiec z przemówieniami. I można mi wierzyć lub nie, ale po każdym wystapieniu, a także w jego trakcie, tak bardzo wczuwałem się w tę przepiękną atmosferę, że co chwila "niech żyje!" krzyczałem, za nic mając sobie bierną opozycję milczących sąsiadów.
Aż serce mi rosło od tego, jak te wszystkie kody, platformy, nowoczesne, ludowe, odmienne inaczej i lewicowe troszczą się o moje obywatelskie, europejskie prawa.
Aż sobie zaśpiewałem:
"A mogło być tak pięknie
Tak pięknie przecież mogło być
Przyznaj wreszcie
Nadzieje nasze wielkie
Rozwiane w ciągu paru chwil..."
A tu masz... pewnego dnia przy urnie ideał sięgnął bruku.
I w pewnej chwili pomyślałem sobie, że przecież, powtórzę za Lukrecjuszem: "ex nihilo nihil fit" - "nic z niczego nie powstaje". Zatem, nie byłoby Kaczyńskiego i PIS-u, nie byłoby tej "dobrej zmiany" w polskim prawie, gdyby nie było jakiegoś powodu do dokonania tych zmian.
Zaprawdę, powiadam wam, pan Kaczyński mógłby sobie na lodowej tafli piruety wykręcać, potrójne axle i poczwórne teoloopy wyskakiwać, a władzy by tak sam z siebie nie zdobył, gdyby nie było przyczyny.
A czemu tak się stało, że zdobył, to niech te wszystkie kody, platformy, nowoczesne, ludowe, odmienne inaczej i lewicowe uderzą się w pierś swoją własną, niech trochę zaboli... może wtedy odpowiedź znajdą.
A mnie na tych wiecach i pochodach "gazetów" niech nie czytają, bo prędzej uwierzę, że jakowyś Marsjanin na imieniny mnie zaprosi (koniecznie z żołądkową gorzką bo tę wódeczkę, o czym powszechnie wiadomo, Marsjanie sobie upodobali), aniżeli łyknę to, że to wiecowanie  w moim jest imieniu i dla mnie te opustoszałe hasła wykrzykują.
Bo przecież wiadomo nie od wczoraj, że w polityce o władzę idzie i pieniądze. Mówił był Heraklit (którego nota bene nie można podejrzewać, że jest stronnikiem obecnej władzy, ani też opozycji), że żaden byt nie ginie i nie powstaje, natomiast zmienia się oraz że owo stawanie się i przemijanie to wynik nieprzerwanego ścierania się wyodrębnionych z bytu przeciwieństw. Zatem upraszczając myśli tej tęgiej starożytnej głowy, powiedzmy sobie: uprzednio przy korycie byli ONI, więc teraz, dla przeciwstawienia się ONYm nastał czas na TKM (Teraz, Księżniczko, My).
Czyli: niech żyją!!! - jedni i drudzy.

[08.05.2016, Dobrzelin]



07 maja 2016

MINUS TRZYDZIEŚCI JEDEN

- Człowieku, gdzie mi się zapodziałeś? 
Słyszał wyraźnie ten głos i chrzęst zmrożonej lutowej trawy, gdy podchodziła pod same druty. Jak zwykle przynosił jej coś do jedzenia. Dzisiaj miał z sobą wałek wędzonego sera i chleb, a od stałego dostawcy kartofli butelkę samogonu. Ukradł też dla niej barani kożuch i kiedy któregoś popołudnia zobaczył ją w nim, widział tylko jej głowę i drobną część szyi owiniętej moherowym szalem. Gdyby miała jeszcze na nogach cieple buty z cholewami, nie odczuwałaby zimna.
Spał na jednym ze złączonych z sobą łóżku, opatulony kocami, a głowę miał przykrytą jednym z takich kożuchów. Na wartowni płonął w piecyku ogień.
Młody, ten, co miał czuwającą zmianę i nie mógł zasnąć, powrócił z toalety znajdującej się po drugiej stronie baraku, a powracając przyświecił latarką zaokienny termometr.
- Minus trzydzieści jeden - mruknął do siebie i zasypał palenisko pieca kilkoma większymi grudami węgla. Przysiadł na podłodze, opierając głowę o rant łóżka. Przysypiał, ale nie zasnął.
Temu pierwszemu cały czas wydawało się, że rozmawia z nią przez kolczasty drut ogrodzenia i przerzuca przez nie wałek wędzonego sera, potem chleb i w końcu podaje jej litrową butelkę samogonu.
- Natrzyj nim swoje ciało i nie pij wiele, bo wódka rozgrzewa fałszywie, a kiedy zaśniesz i będzie ci gorąco, niepotrzebnie się odkryjesz i zamarzniesz.
- Śmierć z zimna nie boli - odpowiedziała mu.
- A ty skąd możesz o tym wiedzieć?
Nagle stracił ją z oczu. Wysunął głowę spod kożucha. Otworzył oczy. Młody rozgrzebywał haczykiem rozżarzone węgle.
- Dorzuć największy kawał i chodź spać - powiedział do najmłodszego. Nastawiłem budzik.
Po chwili poczuł na plecach jego plecy. Pozostali z tej śpiącej i czuwającej zmiany chrapali. Gdyby tych z czuwających przydybał teraz dyżurny, dostaliby pakę, ale w taki mróz nikt nie przyjedzie. Cyganie też nie przyjdą i nie poderżną gardeł całej czwórce wartowników. Wtedy podeszli po cichu i zadźgali wszystkich po kolei. Nikt z tamtych nie zdążył wystrzelić. Zresztą, spacerując po swoim szlaku, każdy z nich trzymał magazynek z ostrymi nabojami w kieszeni kożucha, aby w tym zaspaniu przypadkiem nie wystrzelić.
Cyganie prawdopodobnie nie wiedzieli, który z żołnierzy zgwałcił ich siostrę i dlatego woleli poderżnąć gardło wszystkim, całej czwórce. To było przed rokiem i też arktyczny wyż dawał się we znaki, a trzy dni wcześniej urządzono we wsi zabawę. Młoda cyganka nie powinna się na niej zjawić. Czego tam szukała? 
Ten pierwszy znów zasnął. Pomyślał sobie, że kiedy o drugiej zmieni kolegę, przedostanie się przez drut kolczasty okalający magazyny i pójdzie do niej, aby zobaczyć czy nie zamarzła w szałasie pokrytym, jak się spodziewał, cienką, ale bardzo zmrożoną warstwą śniegu. Może nawet tam z nią zostanie, pojedzą wędzonego sera z chlebem i wypiją samogonu dla kurażu. Może w ogóle z nią zostanie. Ciśnie giwerę w krzaki i oboje uciekną. Weźmie ją w ramiona, gdyby nie miała sił i dopiero w lesie przystaną a potem podążą tropem saren kierujących się do miejsca, w którym leśnicy wykładają karmę. Przedostaną się przez las, przejdą przez mostek nad rzeką, a stamtąd w stronę torowiska i zaczekają na zakręcie na pociąg towarowy.
I kiedy zobaczył ten nadjeżdżający bardzo powoli pociąg, ocknął się i znów otworzył oczy. Szumiało coś w garnku postawionym na piecyku.
- Co robisz? - zadał pytanie młodemu.
- Wykułem trochę lodu. Kawy zrobię… albo herbaty.
- Tak, tak, zrób. Masz herbatę?
- Mam. Wystarczy.
- Dla mnie mocnej.
- Zrobi się.
- Nie możesz spać, młody?
- Nie mogę - odparł. - Dzisiejszej nocy upłynie rok, jak…
- Wierzysz w to, co wtedy się stało? - zapytał pierwszy.
- Wszyscy o tym mówią. Zadźgali całą zmianę.
- Tak mówią, ale ile w tym prawdy…?
- Widziałem tablicę. Oczywiście nie ma na niej, że mieli poderżnięte gardła. Napisane jest, że zginęli na posterunku. Musi w tym coś być.
- Musi. To twoja pierwsza służba wartownicza? Nie widziałem cię wcześniej.
- Pierwsza.
- Boisz się?
- Nie, tylko bardzo mi się chce pić.
- To przez ten mróz.
Przerwali rozmowę. Pierwszy usiadł, a młody zaczął przegrzebywać żar w piecyku.
- Już się stopił. Za parę minut woda zacznie wrzeć - młody skomentował to, co działo się w garnku postawionym na piecyku.
- Czekaj, wypijemy mojej. - Pierwszy przeszedł w róg wartowni, gdzie pozostawił plecak. Otworzył go i wydobył z niego blaszaną puszkę. Miał w niej granulowaną herbatę, którą chwilę później wsypał do dwóch szklanek.
Młody utkwił wzrok w wodzie, która zaczynała bulgotać, potem nakrył garnek przykrywką. Woda zaczynała radośnie szumieć. Nikt z pozostałych chłopaków się nie obudził. Spali tęgim, beztroskim snem.
Po jakimś czasie pokrywka na garnku zaczęła rytmicznie podskakiwać a mgiełka gorącej pary wspinała się po blaszanej, ocynkowanej rurze, prowadzącej aż do komina. Młody wcisnął rękawiczkę na prawą dłoń, ujął za ucho garnek i zalał herbaciany susz wrzątkiem.
- Nie mam cukru - westchnął młody.
- Takiego czaju nie pije się na słodko - odparł pierwszy i zbliżył twarz do kubka z herbatą, która zmieniała kolor wody na brunatny.
- Kiedy pierwszy raz robiłem obchód, od swojej budki do tej na samym skraju szlaku, wydawało mi się, że ktoś jest po tamtej stronie za tym płaskim rowem - przemówił młody.
- Wydawało ci się. To pewnie sarny.
- Nie, sarny widziałem po zachodniej stronie. Na purpurowym tle słońca, które znikło, widać było doskonale całe stado.
- Kto miałby interes w tym, aby w taki mróz przechadzać się wzdłuż ogrodzenia? Tylko pomyśl, młody, to bez sensu.
- A jeśli to ona? - w głosie młodego pojawiła się tajemnica o rysach twarzy podobnych do tych, które miała kobieta jego snu.
- To niemożliwe. Po tym wydarzeniu, jak słyszałem, cały tabór cyganów wyjechał - odparł pierwszy.
- A tych, co to mieli zabić, złapali? - dopytywał się młody.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Może to nie oni, nie cyganie? A może cała ta opowieść o zgwałconej cygance przez żołnierzy to bujda?
Zaczęli siorbać gorącą herbatę. Młody nigdy wcześniej nie pił takiej mocnej. Czuł gorycz na podniebieniu, ale przecież nie mógł powiedzieć, że za mocna, że mu nie smakuje.
Pierwszy pomyślał sobie, że kiedy o drugiej w nocy przyjdzie na niego kolej, to dokładnie sprawdzi, czy wokół jego posterunku nikt się nie kręci, bo gdyby miało się okazać, że to ona…?
Przymknął oczy i zobaczył jak pomaga jej wsiąść do ostatniego wagonu pociągu, który przyhamował na zakręcie. Był to zwykły towarowy wagon z budką.
- Słowo ci daję, że kogoś słyszałem… i mogła to być kobieta - usłyszał nad sobą słowa młodego.
- Daj spokój, co miałaby tutaj robić? - wyrzekł ze zniechęceniem w głosie. - To już mnie nie obchodzi. Za dwa tygodnie będę w cywilu. To jedna z ostatnich moich służb w kompanii wartowniczej.
- A moja pierwsza w tym miejscu.
Pierwszy roześmiał się nagle.
- I przypadła ci akurat w rocznicę tamtego wydarzenia.
- Co zrobić. A ty w różnych miejscach miałeś wartę?
- W różnych - pierwszy wstał i przeciągnął się - na poligonach i tutaj.
- Monotonna taka służba - zauważył młody.
- Można się przyzwyczaić. Po dwudziestu czterech godzinach masz dobę wolną. Czasami dwie. Chyba trudniej przyzwyczaić się do toku służby: warta, sen, czuwanie i znowu warta. Ale z tym można sobie poradzić.
- A ja nie przespałem tych dwu godzin przeznaczonych na sen - stwierdził młody - i teraz jeszcze ta herbata.
Ciemna, niemal czarna herbata przestała parzyć wargi. Młody dolał jeszcze wrzątku z garnka pozostawionego na żeliwnej płycie piecyka.
- Przed rokiem również nie spałem - zaczął pierwszy - nie mogłem spać. Tak jakbym przeczuwał to, co się stanie. Wyszliśmy z kapralem za kwadrans druga. Tyle mniej więcej czasu zajmował obchód wszystkich czterech posterunków. Ten pierwszy z poderżniętym gardłem stał oparty o budkę wartowniczą. Dla mnie było to dziwne, że nie upadł. Kiedy kapral nie usłyszał typowego zwrotu, jakiego wartownik używa podczas zmiany warty, podejrzewał, że tamten sobie z niego zakpił i pewnie myślał sobie, że trzeba go będzie przeczołgać po śniegu. Dopiero kiedyśmy podeszli bliżej zobaczyliśmy gęstą czarną plamę krwi u jego stóp… a żołnierz stał jeszcze, tak jakby na nas czekał. Zarepetowaliśmy broń i pobiegliśmy do kolejnych punktów. Tamci leżeli w niskim zmrożonym śniegu. Zbierało mi się na torsje…
Nagle otworzyły się drzwi prowadzące do sąsiedniego pokoju przeznaczonego dla dyżurnych oficerów.
Podporucznik Jaskólski z trudem powstrzymywał ziewanie.
- Młody, budź pozostałych czuwających. Ja wam, cholera jasna, dam popalić za spanie na czuwającej. Za piętnaście minut wychodzimy.
Podporucznik zawrócił na pięcie i zniknął za drzwiami.
Pierwszy, choć nie zamknął oczu, usłyszał szorstki chrzęst zmrożonej, lutowej trawy i zobaczył przed sobą zamarznięty, oparty o budkę, korpus wartownika, wokół którego rozlała się czerniejąca tafla krwi.
Młody dygotał z zimna.

[06.05.2016, Dobrzelin]

05 maja 2016

POCZĄTEK NOWYCH PRZYGÓD SZWEJKA

Cieszmy się i bądźmy dumni z tego, że kategorię A dostałem, co ni mniej, ni więcej oznacza, że mogę mięskiem armatnim być.
Ale zanim przyszło "coś" do "czegoś" to pracowałem, jak najbardziej fizycznie w fabryce przy produkcji wojskowej. Takie tam części do silników, nie do bombek, wyrabiałem, a tu w tak zwanym międzyczasie rozpoczęła się w kraju rewolucja. Przyhamowano ją, to prawda, lecz jednocześnie przypomniano sobie o tej mojej kategorii nie do odrzucenia.
Pojawiam się tedy, szczęśliwy jak nieboskie stworzenie, na komisji. A tam przystojny pan major rzucił na mnie cennym okiem, czym przypadkiem nie jaki chuligan i czy z oczu patrzy mi niezgorzej.
- Znaczy się studiów nie ukończyłeś - prawi.
Skrucha. Kolosalna skrucha w mym wejrzeniu. Odpowiedź nie wydobywa się z gardła.
- Pracujesz "na produkcji wojskowej"? - pyta, a właściwie stwierdza, bo, co z kolei ja stwierdzam, pan major jest bardzo dobrze poinformowany. - No to pójdziesz do wojska - dodaje z uśmiechem.
No, na każdego ta kostucha z kosą prędzej czy później przyjdzie, więc i na mnie teraz kolej. Może to nawet lepiej teraz, niż później, bo jakby później, to chyba dostałbym się do jakiegoś oddziału weteranów.
Kwitek stosowny dostaję, z miejscem przeznaczenia.
- Ciesz się, bo do podoficerskiej szkoły cię kierujemy - mówi na odchodnym pan major, a ja już zeskakuję ze schodków ze szczęścia.
Bilecik do Torunia dostałem, a jakże, niezbyt daleko. Cały w skowronkach myślę już, jakim to alkoholem na kartki uczcić tę rewelacyjną nowinę, kiedy dostaję poleconą przesyłkę, w której stoi jak byk, że w Toruniu dla mnie munduru zabrakło, więc mam się stawić ponownie przed panem majorem, który lokalizację służby mi zmieni.
- Będziesz, kolego działonowym operatorem na szkółce w Bartoszycach - oznajmia mi pan major. - Niestety - tłumaczy się - tam dajemy głównie po zawodówce, ale i po policealnej ojczyzna potrzebuje.
- Dobra - mówię - przyjmuję na ciało... i nagle coś we mnie wstąpiło, jakaś zwierzęca siła... - Obywatelu majorze - mówię - w środę (powiedzmy, że to była środa) rozpoczynają się mistrzostwa świata w kopanej piłce. Upraszam więc o bilecik na czwartek, abym sobie inaugurujący mistrzostwa mecz obejrzał.
Rzecz jasna nie spodziewałem się pozytywnej odpowiedzi... a tu masz, pan major pochylił się nad moją prośbą ze zrozumieniem i obejrzałem ten mecz otwarcia mistrzostw świata.
Zatem zeskrobałem z niecnej swojej twarzy zarost (oj, nosiło się brodę wtedy, nosiło), pozostawiając pod nosem wąs, który od urodzenia miałem (no, może trochę przesadziłem) i przysposobiono mnie do drogi. Potem nastąpiło to radosne pożegnanie na dworcu kolejowym i... jazda...
Ale tylko do Olsztyna, bo dalej z przesiadką. Wagon czyściutki, pusty, piętrowy. Zszedłem sobie na dół, papieroska przypaliłem, a konduktor o psim węchu, który pewnie nie palił, wręczył mi za to zapomnienie się mandat. A jakże, zapłaciłem połowę tego, co w portfelu miałem, ale przecież w armii, myślałem sobie, za darmochę mnie pożywią i napoją, a nawet przydział popularnych dostanę, więc po cóż mi pieniądze.
Kiedym odszukał swoją jednostkę, okazało się, że tego dnia byłem jedynym poborowym. To i dobrze, bo fryzjera nie mieli na dyżurze, więc mój krewki wąs pozostał pod nosem, dodając mi tak istotnej powagi.
Zatem zachodzę do budynku i witam się z dyżurującym kapralem. Młodszy ode mnie (w sumie to gdzie mnie później w armii nie przekierowali, zawsze byłem najstarszy), powiada, żebym się nie martwił, bo idzie w wojsku wytrzymać, więc czekam na palarni, aż pojawi się dowódca kompanii, który bawił akurat w poborowymi na poligonie przy jednostce.
Mijają minuty, potem godziny i wreszcie... następuje coś, czegom mógł się spodziewać jedynie w sennych koszmarach. 
Do budynku wpada wojsko... tam wpada... wdziera się, rozbryzguje po korytarzach, pędzi na wysokości lamperii, wypełnia toaletę i łazienkę, wyskakuje z nich jak sparzone wrzątkiem kury, wreszcie staje w dwuszeregu, pręży się, wyrównuje, a towarzyszy temu radosny krzyk owego sympatycznego kaprala, krzyk ten porusza solidne ściany obiektu, trzeszczą szyby w oknach, sufit to opada, to znów unosi się w przestworza, ziemia drży, cały budynek chwieje się w posadach. Jeszcze donośne słowogrzmoty dowodcy kompanii - dwugwiazdkowego porucznika i równie potężny głos szefa kompanii, sierżana: - Można palić!
A ja jeszcze w cywilnym ubraniu, szczęśliwy, przecudnie zdumiony.
- Jaki przepiękny dom wariatów - pomyślałem sobie, podpalając papieroska.

[05.05.2016, Dobrzelin]

04 maja 2016

"DESZCZ ZMYŁ BUTÓW TWYCH ŚLAD"

Trzydzieści pięć lat minęło od śmierci Krzysztofa Klenczona, czołowej postaci polskiej muzyki bitowej, polskiego Lennona, jak o nim mówiono, współtwórcy niezapomnianych Czerwonych Gitar.
I tak to jest z ludźmi, którzy całkiem od nas nie odchodzą - od czasu do czasu do nas zaglądają, a pan Krzysztof to przychodzi ze swoją gitarą, chwyta jakiś akord i śpiewa, a w tym śpiewie to swoją duszę odkrywa w najpiekniejszej postaci.
Dla mnie, choć to maj ciepły i pachnący, śpiewa o jesieni, które spaceruje przez park.
Sam nie wiem, ile w tej wzuszającej opowieści słów Marka Gaszyńskieo, ile Bogdana Loebla. Ale najwięcej jest wzruszającego głosu Klenczona, który pewnie po drugiej stronie księżyca śpiewa jeszcze, akompaniując sobie gitarą przewieszona porzez ramię.

Jesień idzie przez park
Jesień ... Liść ostatni już spadł.
Jesień ... Deszcz zmył butów Twych ślad.
Jesień idzie ku mnie przez park.

Wczoraj minął miesiąc, jak list
Przyniósł mi listonosz, a dziś
Tylko nosi liście tu wiatr.

To, to radosny był dzień,
Gdy zapewniałaś mnie, że
Nic nie rozdzieli nas już,
Że co dzień list będziesz słać do mnie.

Jesień ... Liść ostatni już spadł.
Popatrz - plaża jak biały kwiat.
Zima idzie ku mnie przez park.

Szybko przyjdzie wiosna i żar ,
Lato, i wakacje, i park,
W którym znajdę cienie wśród drzew.

Znów szybko miną nam dni,
Znów będziesz powtarzać mi,
Że nie rozdzieli nas nic,
Że co dzień list będziesz słać do mnie.

Jesień ... Znowu czekam na list.
Jesień ... Zamiast listu mam liść.
Jesień ... Z inną idę przez park ...

Z inną idę przez park ...  

[kompozycja: Krzysztof Klenczon, słowa: Marek Gaszyński i Bogdan Loebl]


[04.05.2016, Dobrzelin]

03 maja 2016

WSZYSTKIE ZWIERZĘTA ŚWIATA

Najbardziej zapamiętałem potrawkę z kurczaka - warzywny wywar, lekka zasmażka, śmietana, sok cytryny… no i ten kurczak, najlepiej pierś, chociaż ja lubiłem najbardziej udko. Jakie dodatki? Dla mnie oczywiście drobniutko na tarce skrojone, przysmażane buraczki, ewentualnie młoda marchewka, również w polewce, tym razem z prawdziwego… powtarzam, z prawdziwego masełka.
Ale żeby ta potrawka w ogóle smakowała, to potrzebny był kurczak, kurczak „własnoręcznie” hodowany, nie jakiś tam „pędzony” na sztucznej karmie.
Dzielili się pracą. On zajmował się zwierzętami - kury, gołębie, gęsi, indyki i kaczki… że to ptaki? Prawda, ale ptaki to też zwierzęta. Dochodziły do tego króliki i ryby (ojciec dokładał do tych ostatnich swoją szczęśliwą rękę), no i warzywa (wspólna działka dla mężczyzn plus moja połowa)… a owoce? Szare, późne renety, wczesne papierówki i najsłodsze pod słońcem planety kosztele.
Ona przetwarzała to wszystko w wyśmienicie jadalne porcje. Kiedyś jeszcze, jak będę bardzo głodny, opiszę jej specjały. Niby nie pracowała, a cały boży dzień była zajęta; on z kolei, buchalter w cukrowni, ten mój dziadek od brukwi, krowich talerzy i miodu, jak on dawał sobie z tym wszystkim radę po pracy? - za Boga nie wiem. Aha… jeszcze wtedy telewizora nie było, choć było radio, któregośmy słuchali.
Cały ten „ptasiniec” mieścił się w sporym, wysokim kurniku. Od góry gołębie, niżej na grzędach kury i kurczaki, jeszcze niżej kaczki niskoloty, podobnież gęsi i indyki. I jakimś sposobem panował tam porządek - do czasu, kiedy do wspólnego koryta dołączały się co jakiś czas szczury.
Na szczury najlepszym lekarstwem była brązowa, wielorasowa, całkiem spora suczka Leda. Pamiętam taką scenę. Babcia wraca z kurnika - nakarmiła ptactwo i woła Józefa, że szczur grasuje, a dostał się pewnie z góry, od strony gołębnika. Dziadek woła Ledę. Zbiegam z nim na podwórze. Uchyla suce drzwi od kurnika. Zamyka.
- Zobaczysz, co będzie - mówi do mnie.
Po chwili słyszymy rumor przeplatany intensywnym piskiem. Ile to trwało? Niepełną minutę? Rumor i jakieś uderzenia w ścianę z cegły.
Dziadek otwiera drzwi. Leda wącha leżącego pod ścianą, zakrwawionego gryzonia. Próbuje go chwycić za grzbiet.
- Zostaw - rozkazuje dziadek. 
Leda unosi głowę i posłusznie wychodzi z kurnika.
- Dobra Leda, dobra - chwali sukę dziadek i tarmosi jej uszy.
A te wszystkie skrzydlate stworzenia to jakby makiem zasiał, milczały, aż wreszcie na sam środek kurnika wkroczył dumnym krokiem kogut, jakby to za jego przyczyną bohaterską śmiercią poległ szczur.
Z kurami, kaczkami, indyczkami a nawet z tym kogutem byłem za pan brat. Można powiedzieć, że nawet się przyjaźniliśmy. Gorzej było z gęsiami. Te potrafiły mnie przepędzić z podwórka na cztery wiatry, sycząc gwałtownie i zbliżając do moich porciąt swoje płaskie dzioby osadzone na przydługich szyjach. Już nie powiem jaki cel w porciętach obierały sobie te hałaśliwie gęgające stworzenia. Dość powiedzieć, że osiągałem wtedy całkiem niezły czas na sto metrów.
Skoro wspomniałem o suczce Ledzie (był też jej syn - Azor, mniej rozgarnięty, choć z czarnym podniebieniem, więc ostry), muszę parę słów opowiedzieć o kotach. 
O tym pierwszym, na literę „M” nie powiem wiele, albowiem los pamięci zetknął mnie z nim, kiedy przebywał na emeryturze, spędzając czas przy kuchni, śpiąc, budząc się, jedząc i znów zasypiając. Był to już staruszek - kombatant, uczestnik wojen, walk i potyczek z kotami i psami z sąsiedztwa, z których najczęściej wychodził obronnym pazurem, lecz nie bez licznych ran jakie mu zadano. 
Następcą kota na literę „M” był przystojny, dobrze zbudowany bury kot rasy środkowoeuropejskiej, od swej przepięknej maści nazywany Burasem. 
To wielce udatne stworzenie miało tę właściwość, iż najczęściej opuszczało domowe pielesze późnym wieczorem, a powracało nad ranem. Ale co to były za powroty!
Kot Buras po zadrapaniu w drzwi i ich otwarciu przez domownika, który najbliżej wejściowej klamki się znajdował, ten kot Buras przed progiem ustawiał… pora wymienić… a to myszkę, a to młodego zajączka, kuropatwę, a innym razem szpaka, wróbelka, młode gawroniątko, ryjówkę bądź też pana kreta. Zdarzało się też, że przed progiem pozostawiał jakiego karasia lub wzdręgę, a przecież nikt z domowników nie widział, aby pan kot brał z sobą ojca wędzisko; nie posiadał też, o ile mi wiadomo karty pływackiej.
Kot Buras, kiedy mu drzwi otwarto zerkał to na domowego klucznika, to znów na swą umartwioną ofiarę, po czym rozdziawiał pyszczek w szerokim, jak na kota, uśmiechu.
O, nie, kot Buras nie spożywał surowego mięsa swoich zdobyczy. Oczekiwał nagrody w postaci miseczki mleka, tudzież gotowanego lub smażonego kurczaczka…  a najlepiej lubił kotlety mielone i zrazy.
I tak właśnie to było z tymi zwierzętami, wszystkimi zwierzętami świata, świata, który zaginął.

Po lewej ta od wyśmienicie jadalnych porcji; po prawej... no cóż....

[03.05.2016, Dobrzelin]