ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 października 2017

KOLOROWANKI (3) MALARSTWO RELIGIJNE CYGANA

Malarstwo związane z religiami, sakralne, biblijne czy nawiązujące do religii i mitów starożytnych miało w historii sztuki swoich znamienitych przedstawicieli i chyba łatwiej byłoby wymienić tych artystów, którzy wspomnianej wyżej tematyki by nie poruszali.
Z reguły jest to malarstwo oscylujące pomiędzy realizmem a symbolem i alegorią, a intencją autora jest zazwyczaj podkreślenie szczególnej roli jaką odgrywa udostępniona publiczności postać (mamy tu do czynienia z malarstwem głównie portretowym i rodzajowym) albo też przypomnienie pewnej sytuacji zaczerpniętej ze świętych ksiąg, z podań, kazań i mitów.
Znalazła sobie ta dziedzina sztuki bardzo licznych sukcesorów, którzy bądź to poprzez akuratne naśladownictwo, czy wręcz kopiowanie dzieł obecnych w świadomości oglądaczy starają się jeszcze bardziej upowszechnić wizerunek Boga, świętego czy mitycznej postaci. Niestety te "święte" obrazy najczęściej nie dorównują artyzmem klasycznym wizerunkom, na których się wzorowali. Obrazy takie mają zatem bardziej wartość metafizyczną, religijną, aniżeli są wartościowymi dziełami sztuki.
Znacznie ciekawszy jest taki kształt inspiracji, który skłania malarza, czasem nieprofesjonalistę, do oddania religijno-mitycznych treści w swój własny, niepowtarzalny sposób. Nie możemy wtedy mówić o naśladownictwie, a raczej o inspiracji właśnie.
Co można powiedzieć w tym kontekście o malarstwie Antoniego Cygana - profesora ASP w Katowicach.
Malarstwo religijne Cygana, realistyczno-symboliczne mieści się w tradycji sztuki sakralnej, jednakowoż artysta nie naśladuje dawnych mistrzów. Operując sprawnie kreską, światłocieniem, poszarzałą i ubraną w różnorodne desenie brązu, Antoni Cygan tworzy obrazy tyleż łatwe w odbiorze, co prezentujące sobą własną wizję czasów biblijnych, nadając jednak na wskroś uwspółcześnione wizerunki portretowanych twarzy. Takie malarstwo, zwłaszcza pod względem warsztatowym, może się podobać. Czy jest to jednak wielkie malarstwo?

"Pieta"

"Córki Lota"


"Judasz"

 "Kamieniowanie"

"Procesja"

"Przy studni"

"Złożenie do grobu"

[31.10.2017, Aire de Garabit, Cantal we Francji]

30 października 2017

FARAMUSZKI (3) JEJ CHŁOPAK

- Nie śmiej się ze mnie. Ja naprawdę się przestraszyłam. Weszłam na tę kamienistą drogę i usłyszałam twoje kroki. Początkowo zdawało mi się, że to ten starzec.
- Starzec?
- Tak. Mamusia mówiła, że jest tu taki, co w każdą jesień zachodzi do domów i pyta, czy nie ma jakiejś roboty dla niego, bo nie chce darmo jeść chleba.
- Taki ci on straszny?
- Brodaty i trochę brudny, i powłóczy jedną nogą.
Uśmiechnął się do niej.
- To ja ci go przypomniałem? Przecież nie kuleję.
- Przecież mówię, że mi się zdawało. W dodatku zrobiło się ciemno, a w ciemności…
- Mama nie powinna cię puszczać samą na wieś.
Udała oburzoną.
- Nie powinna. A ty? Czemu się włóczysz sam po nocy?
- Jestem od ciebie starszy.
- Bagatela! Zaledwie dwa lata.
- Ale jestem do tego chłopakiem.
- A co to ma do rzeczy? Mamusia wysyłając mnie na wieś, nie wiedziała, że wrócę o tej porze.
- To dlaczego wracasz tak późno?
Machnęła ręką. - Wszystko chce wiedzieć - pomyślała. - Na co to mu potrzebne?
- Zabałaganiłam. Tam u Kaczorów mają takie śliczne owieczki i kozy. Pani Kaczorowa pozwoliła mi je zobaczyć i nakarmić.
- Aha. Byłaś u Kaczorów po mleko?
- Po mleko i ser. Znasz Kaczorów?
- Znam. Też braliśmy od nich mleko.
- A teraz skąd wracasz?
- Z kasztanówki. Kasztany zbierałem. Popatrz.
Zdjął z ramion plecak. Otworzył. W postępującej szarości wieczoru nie było widać, co kryje się we wnętrzu plecaka. Dziewczynka wsunęła do środka dłoń. Poczuła śliskie, chłodne kule, przyjemne w dotyku.
- Duży chłopak, a zbiera kasztany.
Obruszył się na te słowa. Zasunął plecak i zawiesił go ponownie na ramię.
- To nie dla mnie. Dla siostry. Obiecała przynieść kasztany na zajęcia dla całej klasy.
- A ty jako dobry braciszek spełniłeś jej zachciankę - ironizowała.
- Lubię zbierać kasztany. Dziadek robi z nich mączkę, a z niej klej.
- Klej z kasztanowej mąki?
- Nie wierzysz? Przyjdź do mnie kiedy, to ci go pokażę. Mamy cały woreczek.
- Ale po co wam klej z kasztanów?
- Niemądra. Do klejenia papieru, tektury. Kiedy robimy świąteczne dekoracje i zabawki z papieru, przydaje się.
- Ty robisz te dekoracje i zabawki?
- A ja, ale najwięcej dziadek. On robi różne modele z papieru, samoloty. Mnóstwo tego mamy w domu, na strychu, wszędzie.
 - Pokazałbyś mi je?
- Pewnie. Jak przyjdziesz, to zobaczysz.
Szli nierówną asfaltową drogą do osady. Spostrzegli, zapaliły się lampy na słupach wzdłuż drogi. Latarnie stały jedna od drugiej w odległości stu kroków. Srebrzysty strumień światła powoli przejmował kontrole nad zmrokiem. Łatwiej było iść obok siebie i zaglądać sobie od czasu do czasu w oczy. Oczy dziewczyny błyszczały jak kasztany, które chłopiec niósł na ramionach w plecaku. Zauważył, że dziewczynka ubrana w czerwoną ortalionową kurtkę podbitą „misiem” przekrzywia się na lewą stronę, trzymając wypchaną torbę w prawej.
- Nie wiem, czy mama mi pozwoli - odezwała się nagle.
- Czemu miałaby nie pozwolić? Wysyła cię na wieś po mleko; to znacznie dalej niż ja mieszkam.
- Nie o to chodzi. Myślę, że mama uważa, że…
Przerwała w pół zdania, rozważając, czy w ogóle powinna mówić o takich sprawach.
- Co… twoja mama?
- To chyba nie wypada, aby dziewczyna szła w odwiedziny do chłopaka, prawda?
- A chłopak może?
- Może. To co innego. A poza tym, wiesz jak to jest, koleżanki zaraz będą mówić „zakochana para”, jak się dowiedzą.
- A niech mówią. Przecież wiesz, że zaprosiłem cię, abyś mogła zobaczyć ten klej i modele z papieru. Dziadkowi też będzie przyjemni i na pewno zechce cię nauczyć wycinać i kleić.
- I tak będą gadać. Pamiętam, jak w pierwszej klasie miały ze mnie ubaw, kiedy wyszłam na spacer z lalką w wózku.
- I z czego tu się śmiać?
- A śmiały się, bo pierwsza klasa to nie przedszkole.
- Miej to gdzieś. Powinnaś robić to, na co masz ochotę.
- Łatwo ci mówić, bo jesteś starszy ode mnie i do tego chłopak.
Zatrzymali się na chwilę. Dziewczynka chciała zmienić rękę niosącą torbę.
- Daj ją, poniosę ci. Mnie nie ciężko, bo kasztany dźwigam na plecach.
Dziewczynka była nieco zaskoczona, ale po chwili wahania wcisnęła mu w prawą dłoń torbę, w której niosła mleko w dwulitrowej bańce i ser.
- Tylko nie wylej mleka. Ja raz wylałam. Gumka nasunięta na pokrywkę się przesunęła…
- Mama cię skrzyczała?
- Nie, ale poplamiłam sukienkę.
- No tak, sukienka, to najważniejsze.
- A żebyś wiedział. Plamy wprawdzie puściły po praniu, ale wtedy zrobiło mi się przykro. Tobie zawsze się wszystko udaje?
- Nie wszystko, ale się tym nie przejmuję. Naprawiam, poprawiam…
- A ja tak. I wiele rzeczy mnie martwi.
- Na przykład?
- Na przykład w szkole.
- Uczysz się przecież dobrze. Z nagrodą zdałaś.
- No właśnie. I dlatego nazywają mnie kujonem… i w ogóle…. Tobie nie dokuczają w szkole?
- Dokuczali, ale sobie poradziłem.
- No tak, jesteś chłopakiem.
- Wystarczy powiedzieć słowo, a dorwę tych, którzy tobie dokuczają.
- Słowo?
- Słowo.
Nie więcej jak dwie latarnie dzieliły ich od bloku dziewczynki i w świetle tej bliższej spostrzegli szybko krocząca w ich stronę kobietę. Oboje rozpoznali w niej matkę dziewczynki i już za chwilę usłyszeli jej głos.
- Elu, tak się martwiłam. Powinnaś być przynajmniej godzinę temu! - głos matki nie był może karcący, ale zdradzał zdenerwowanie i zaniepokojenie.
- Dobry wieczór pani - pozdrowił kobietę chłopiec.
- Dobry wieczór. Znowu zatrzymały cię te zwierzęta - rzuciła w stronę córki. - Ale nie rób mi tego więcej. Tak się martwiłam.
- Niepotrzebnie, mamusiu. Byłam z Pawłem.
Dziewczynka po wypowiedzeniu tych ostatnich słów czuła, jak jej twarz purpurowieje.
- No, widzę właśnie. Kawaler nie dość, że ci towarzyszył, to jeszcze pomógł ci nieść nasze zakupy.
Kobieta odebrała z ręki chłopca torbę, spoglądając w jego stronę z satysfakcją i wdzięcznością, po czym wypowiedziała całkiem głośno:
- Dziękuje ci Piotrze.
Jej kolejne zdania zabrzmiały już refleksyjnie.
- To moja wina. Nie powinnam puszczać cię samą. Dnia ubywa i mogłam przewidzieć, że się ściemni zanim wrócisz.. i jeszcze z taką ciężką torbą. To co, może kawaler wpadnie do nas na chwilę? Upiekłam drożdżowca, a z tego mleka zrobimy dla was kakao. Ela bardzo lubi kakao.
Dziewczynka przez chwilę pomyślała, czy przypadkiem nie podaje się przedszkolakom i znów będzie checa.
- No co, wpadniesz? Zapraszam.
Chłopiec, który zwykle zachowywał spokój, rozwagę i stanowczość, tym razem się zawahał. Dziewczynka nagle wyciągnęła ku niemu rękę i szarpnęła jego dłoń.
- Co tak stoisz? No chodź. Chłopakom to wypada.
Poszli w trójkę, a przy podwieczorku dziewczynka oczywiście zdała relację z rozmowy jaką po drodze prowadziła z Pawłem. Było w niej o tym, że zaprosił ją do siebie, aby zobaczyła klej z kasztanowej mączki oraz papierowe modele… no i nie mogła nie wspomnieć o tym, że w razie czego kogoś tam dorwie… w końcu jest chyba jej chłopakiem. 

[29.10.2017, Grandvillers, Oise we Francji i 30.10.2017, Gannat, Allier, Owernia we Francji]

29 października 2017

WYPOŻYCZALNIA (21) CIEMNO WSZĘDZIE, GŁUCHO WSZĘDZIE

Oby ciała nasze nie doczekały tych czasów, kiedy nasze kości bielić się będą bezużytecznie, a wspomnienie po nas pozostałe rodziło gniew i płacz naprzemienny, co równałoby się katuszom cierpienia na ogniu piekielnym.
Ta przestroga, jak żadna inna, zapadła głęboko w moją pamięć, w chwili, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po „Dziadów” część drugą Mickiewicza.
Z tego oto pogańskiego święta, z wieści gminnej, autor „Pana Tadeusza” wydobył ponadczasowe przesłanie o tym, że śmierć wprawdzie jednaką jest i nieuchronną, natomiast kiedy już nadejdzie, wspomnienie o żywym, co między nami chodził, ma różne imiona: jedną śmierć opłakujemy z żalem i cierpieniem własnym; inna nie godna jest naszej litości; jedynie Pan Bóg w Niebie nad nią się ulituje, człowiek siły na współczucie nie ma.
Bo trzeba żyć tak, aby to pierwsze wspomnienie po sobie zostawić i nie dopuścić tym sposobem do tego, aby nasza dusza spokoju nie zaznały, gdy ostrze kosy oddzieli ją od ciała.
Jakże uniwersalny to tekst i poruszający do głębi wierzących i wątpiących, zmuszający do refleksji nad swoim życiem, póki jeszcze trwa i możemy je zmienić na lepsze, bo… będzie za późno, tak jak u Mickiewicza.
Odzywa się Sowa do Widma Pana:  

Nie lubisz umierać z głodu!
A pomnisz, jak raz w jesieni
Wszedłem do twego ogrodu?
Gruszka dojrzewa, jabłko się czerwieni;
Trzy dni nic nie miałem w ustach,
Otrząsnąłem jabłek kilka.
Lecz ogrodnik skryty w chrustach
Zaraz narobił hałasu
I poszczuł psami jak wilka.
Nie przeskoczyłem tarasu,
Dopędziła mię obława;
Przed panem toczy się sprawa,
O co? o owoce z lasu,
Które na wspólną wygodę
Bóg dał jak ogień i wodę.
Ale pan gniewny zawoła:
"Potrzeba dać przykład grozy".
Zbiegł się lud z całego sioła,
Przywiązano mnie do sochy,
Zbito dziesięć pęków łozy.
Każdą kość, jak z kłosa żyto,
Jak od suchych strąków grochy,
Od skóry mojej odbito!
Nie znałeś litości, panie! *

I nie znał Pan litości, a chór ptaków pamięta…

Hej, sowy, puchacze, kruki,
I my nie znajmy litości!
Szarpajmy jadło na sztuki;
A kiedy jadła nie stanie,
Szarpajmy ciało na sztuki,
Niechaj nagie świecą kości! *

A Sowa znów przypomina…

Nie lubisz umierać z głodu!
Pomnisz, jak w kucyją samą,
Pośród najtęższego chłodu,
Stałam z dziecięciem pod bramą.
Panie! wołałam ze łzami,
Zlituj się nad sierotami!
Mąż mój już na tamtym świecie,
Córkę zabrałeś do dwora,
Matka w chacie leży chora,
Przy piersiach maleńkie dziecię.
Panie, daj nam zapomogę,
Bo dalej wyżyć nie mogę!
Ale ty, panie, bez duszy!
Hulając w pjanej ochocie,
Przewalając się po złocie,
Hajdukowi rzekłeś z cicha:
"Kto tam gościom trąbi w uszy?
Wypędź żebraczkę, do licha".
Posłuchał hajduk niecnota,
Za włosy wywlekł za wrota!
Wepchnął mię z dzieckiem do śniegu!
Zbita i przeziębła srodze,
Nie mogłam znaleźć noclegu;
Zmarzłam z dziecięciem na drodze.
Nie znałeś litości, panie! *
Oto, dlaczego nasze życie jest tak ważne… bo kiedy zmarnotrawione to już tylko…

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie? *

Co będzie? Nicość.

* fragmenty "Dziadów" cz. II Adama Mickiewicza

[29.10.2017 Leubringhen, Pas-de-Calais we Francji]

ADAGIO

Stanowczo za mało czasu poświęcono w kawiarence muzyce baroku, a pisać o niej można by tak wiele, a słuchać...?
Onegdaj usłyszałem pewną wypowiedź, opartą ponoć na naukowych badaniach, w której dowodzono, że istnieje rodzaj muzyki, która niejako współgra z rytmem bicia ludzkiego serca i z tego powodu słuchanie takowej muzyki jest relaksujące, a przynajmniej nie zakłóca organicznego porządku konstrukcji naszych zmysłów (podczas słuchania muzyki, nie tylko zmysł słuchu odgrywa rolę). Badacz tego zjawiska doszedł był do wniosku, że z większą przyjemnością była słuchana muzyka Beatlesów od jego konkurencji  - Rolling Stonesów. Czy jest to prawda? Trudno powiedzieć. W każdym bądź razie ludzkie zmysły odbierają z rozkoszą pewne melodie, w których wyczuwa się harmonię uporządkowanych, powtarzających się, acz wzbogacanych na przykład o brzmienia kolejnych instrumentów dźwięków; inne zaś kłócą się z atmosferą wewnętrznego porządku, do którego ucho słuchacza nastawia się z pokorną ciekawością.
Aż dziw bierze, że bardzo wielu współczesnych kompozytorów muzyki, chyba już nie poważnej ani klasycznej, ale jakiejś nieokreślenie modernistycznej uwrażliwia nasze uszy na doznania dźwięków przypominających rechot silników aut na autostradzie, świsty i zgrzyty, czy też wręcz odgłosy upuszczającej wodę spłuczki klozetowej. Ja z pewnością na takiej muzyce się nie znam, lubo tez nie jestem do jej odbioru należycie przygotowany (rozumieć - wyedukowany), tak jak bym był przygotowany do słuchania muzyki Bacha czy Mozarta.
Wróćmy jednak do baroku.
Jedną z bardzo wielu cech muzyki tego okresu jest, o czym wspomniałem nieco wyżej, harmonia melodyczna, szczególnie dosadnie pobrzmiewająca w spokojnym, wolnym tempie adagio. Sonaty czy suity barokowe obfitują w części utworów charakteryzujące się takim tempem. Czasami bywa to tempo wolniejsze: adagio assai czy adagio molto, lub nieco szybsze - adagietto. Oczywiście adagio jako forma występująca jako część większego utworu nie jest li tylko przypisana muzyce barokowej. Można ją odnaleźć w muzyce Bethovena, Mahlera, Schumanna, Brucknera czy choćby w dziewiętnastowiecznej muzyce hiszpańskiej na gitarę klasyczną. Nie mniej jednak właśnie w okresie baroku adagio umocniło swą potęgę, będąc wdzięcznym i kojącym uszy przerywnikiem pomiędzy rozbudowanymi frazami pozostałych części kompozycji, w których dźwięki rozchodzą się zamaszyście, a ich polifoniczny charakter osiąga szczyty wirtuozerii.
Spróbujmy posłuchać na początek jednego z najznamienitszych włoski kompozytorów epoki późnego baroku, Wenecjanina,  Tomaso Albinoniego i jego adagio g-moll.
Nietrudno odgadnąć, że tym właśnie, bardzo znanym utworem, chciałbym się wpisać w atmosferę wielkiego, refleksyjnego święta, jakie jest przed nami. Nieczęsto się przecież zdarza taki nastrój, przed którym nikt z nas nie ucieknie, bo też i każdy z nas znajdzie się kiedyś po tamtej stronie.
Podobny dostojny nastrój adagia odnajdujemy w prześwietnej kompozycji Jana Sebastiana Bacha, III fragmencie suity orkiestrowej d-dur. Nie można przejść obok tej muzyki obojętnie.
Adagio, to właśnie, stało się inspiracja do napisania przez Garego Brookera, lidera zespołu rockowego Procol Harum kompozycji, kto wie, czy nie najdoskonalej nawiązującej do muzyki klasycznej. Przypominam sobie ten utwór z ogromną przyjemnością.
I tyle w ten dzień słotny, wietrzny i ponury... przedlistopadowy.


[29.10.2017 Leubringhen, Pas-de-Calais we Francji]

TRANSPODRÓŻ (5) KOLEJNE TRASY

Tak jak się tego mogłem spodziewać, w środę, 25-go po południu przekierowano mnie do Włoch do Venaria Reale za Turynem. Podjazd pod załadunek niby niedaleki - ponad 250 kilometrów, ale pomimo tego, że dostałem zalecenie jazdy autostradą (także we Francji), podróż zajęła mi blisko sześć godzin. Takie to są te francuskie i włoskie drogi na południu; w terenie zabudowanym trudno utrzymać średnia powyżej 50 kilometrów na godzinę. Dojechałem do zakładu około dwudziestej. Ciemno już, ale towar na mnie czekał i jak to zazwyczaj bywa we Włoszech, żadnych problemów z załadunkiem.
Jadę więc do Birmingham w Anglii. Będzie tego około 1300 kilometrów, bo tym razem nie mam zgody na podróżowanie autostradą i taka trasa, wraz z promem, koniecznymi dwoma tankowaniami oraz przerwami na „papu” i toaletę zajmie mi około 26 godzin, można powiedzieć jazdy non stop minus czterdzieści minut snu. Mógłbym wprawdzie pospać więcej, ale na promie odbyłem kąpiel po uprzednim oczekiwaniu w kolejce na wolną kabinę i z krótkiego snu - nici.
Nareszcie prawdziwe Alpy. Nie kombinowałem wprawdzie przez krótszą i bardziej wymagającą trasę i udałem się przez Briancon do Gap (tam zresztą miałem stację Esso Express, gdzie zaplanowałem sobie zatankować auto). O ile jazda przez włoskie Alpy i dalej przez graniczną przełęcz pod Montegenevre w stronę Gap i Grenoble jechało mi się nieźle, to za Grenoble w stronę Bourg en Bresse dopadła mnie na jakieś 150 kilometrów mgła, która rozrzedziła się przed południem w Burgundii w okolicy Auxerre, aby powrócić pod Paryżem. Ale jadąc przez Burgundię, w ostrym słońcu przy bezchmurnym niebie miałem komfort obejrzenia sobie przepięknej Burgundii z jej rozłożystymi polami, lasami, „kamiennymi” wioskami rozsianymi licznie wzdłuż trasy.
Aby podążyć w stronę Calais szybciej, ominąłem Paryż od północy, kierując się na Beauvais i trochę już zmęczony, po tankowaniu w Marcku, wjechałem po niedługim oczekiwaniu na prom.
Na Wyspach pojawiłem się po 22-iej, a więc jest to czas, kiedy na angielskich autostradach trwają praktycznie co noc prace remontowe i jeździ się objazdami. Całe szczęście, że jedna z moich nawigacji jest na bieżąco aktualizowana i nie musiałem się wysilać, poszukując tras objazdowych - poprowadziła mnie sama. Trochę jednak czasu podczas tych objazdów się traci.
Stanąłem na dwadzieścia minut snu już na M40, na service station i wypoczęty pojechałem już bezpośrednio do celu, do magazynów DHL-u. Przed rozładunkiem zdążyłem się jeszcze wyspać dwie i pół godziny, a już w trakcie rozładowywania dostałem wiadomość o kolejnej trasie, tym razem krótszej, w dwa miejsca do Paryża (same centrum) z Coalville pod Leicester.
W ten piątek Anglia zaskakuje mnie cudowną, słoneczną pogodą aż do samego Dover. Niby temperatura nie przekracza piętnastu stopni, a jednak jedzie się jak w lecie. Niestety, znając już trochę angielski klimat, wiem, że taka pogoda nie potrwa długo, a ja miałem akurat szczęście przeżywając złotą polską jesień na Wyspach.
Po zjeździe z promu w Calais i zatankowaniu auta, przejeżdżam na znajomy parking na A16 przed Boulogne. Tutaj pozostaję do niedzieli. Niebawem stąd wyruszę do Paryża.

[29.10.2017 Leubringhen, Pas-de-Calais we Francji]

28 października 2017

TRANSPODRÓŻ (4) ZAPOMNIANY

Może ma w tym swój udział moje częste niedospanie, że podczas piętnastominutowej drzemki potrafi mi się coś wyśnić. Tak było w przypadku Andrzeja Kopiczyńskiego. Dziwne?
O znakomitym odtwórcy roli inżyniera Karwowskiego miałem napisać przed rokiem, bezpośrednio po zasmucającej wiadomości o śmierci aktora. Wyjechałem w trasę. Nie zapomniałem, ale i nie zapomniałem o nim.
Ostatnio na fejsbuku publikowano i komentowano (bodajże za tygodnikiem „Wprost”) opłakany stan, w jakim znajduje się miejsce pochówku tego świetnego aktora teatralnego i filmowego. Dołączyłem do grona zdegustowanych.
Być może ten ostatni fakt natchnął moją podświadomość do zabrania głosu pod opadłymi powiekami.
Nie sposób nie przyznać tego, że Andrzej Kopiczyński jest kojarzony z rolą „czterdziestolatka”, choć oczywiście trudno nie zauważyć jego niezłych lub wręcz świetnych ról filmowych w „Prawdziwym końcu wielkiej wojny”, „Jarzębinie czerwonej” czy w „Koperniku”. Główna postać w serialu komediowym Jerzego Gruzy przyniosła mu jednak powodzenie u telewidzów. Podobno w Austrii, gdzie „Czterdziestolatka” sprzedano, Kopiczyńskiego przyrównywano do Davida Nivena.
Przede wszystkim przez dwadzieścia jeden premierowych tygodni serialu Andrzej Kopiczyński, a wraz z nim grupa znakomitych polskich aktorów (Anna Seniuk, Irena Kwiatkowska, Ryszard Pietruski, Leonard Pietraszak, Janusz Kłosiński, Roman Kłosowski i wielu, wielu innych) cieszyła swą grą publiczność siedzącą przed telewizorem. W serialowym inżynierze Karwowskim, czy poszerzając myśl - w rodzinie Karwowskich skupiał się jak w soczewce nowy typ polskiej rodziny inteligenckiej, nie związanej ze szlacheckim dworem, nie mającej wspólnej krwi z profesurą, „doktorią”, prawem czy wolnymi zawodami. Karwowscy to tak zwani „inteligenci pracujący”, na swój sposób wydobyci na powierzchnię tak przez panujący ustrój i układy, ale nade wszystko przez własną pracę, którą starali się wykonywać najlepiej jak umieją. Karwowscy, ambitni i szczerzy, starają się dołączyć do grona elity systemu w jakim żyją. Nie czynią tego w sposób urągający uczciwości, nie dążą do sukcesu po trupach tych, których prześcignęli; jest wręcz przeciwnie, przeganiają ich ludzie, którzy za naczelne zadanie swojego życia uznali zdobycie fortuny i władzy nad innymi.
Z pewnością grany przez Andrzeja Kopiczyńskiego Stefan Karwowski to postać pisz wymaluj z epoki Edwarda Gierka, czasu wytężonej pracy, której towarzyszyły: święta biurokracja, piętno nomenklatury, ale też bumelanctwo i marnotrawienie sił i środków, bez których trudno sobie wyobrazić Polskę nowoczesną, zurbanizowaną i doganiającą Zachód.
Dla mnie szczególnie interesującą warstwą tego komediowego, bądź co bądź, serialu jest scenariusz, w którego edycji połączyli swoje siły Krzysztof Teodor Toeplitz i reżyser filmu - Jerzy Gruza. Znać w nim echa tej epoki: sukcesu, dążenia do nowoczesności, ścierania się kultur i wyobrażeń na temat, jaki kraj chcemy zbudować i rozwijać, ale też występujących w tym procesie niepowodzeń. Scenarzyści ubarwiają poszczególne odcinki tej telewizyjnej produkcji socjologicznie. Pod szyldem rozrywki i humoru przemycają oglądaczom takie problemy (nie tylko tej akurat epoki) jak: sposób spędzania wolnego czasu, kryzys wieku średniego, alienacja w społeczeństwie zurbanizowanych miast, a w nim blokowisk, reakcja na pierwsze fascynacje uczuciowe dzieci, stosunek do szkoły i edukacji, dbanie o wygląd i urodę, kwestia wypoczynku, sens działalności społecznej, drogi samorealizacji zawodowej, konflikt pokoleń, próba rozstrzygnięcia odwiecznego sporu na temat: być czy mieć, a pojawiająca się w każdym odcinku „kobieta pracująca” przekazuje nam szereg cennych wskazówek na temat „jak żyć” lub przynajmniej zachęca do refleksji nad naszym życiem rodzinnym i zawodowym.
Komediowy „Czterdziestolatek” to nie film Barei, w którym przejaskrawia się pewne sytuacje i zachowania po to, aby publiczność miała się z czego i z kogo pośmiać do rozpuku. W serialu Gruzy poza kapitalnym humorem, w którym również nie brak przerysowań właściwych komedii, jest w gruncie rzeczy coś, co nazwałbym, bo ja wiem, pochwałą pracy, dążeniem do lepszego, częstokroć naiwnym, ale jednak upartym zmierzaniem ku społecznie użytecznym celom.
Odbiegłem od głównego tematu, od Andrzeja Kopiczyńskiego… czy aby na pewno?
Oto, wydawałoby się, ta swobodna komedia, zbudowana w oparciu o humorystyczno-satyryczne sceny wzięte z „życia epoki” jest w gruncie rzeczy takim specyficznym pomnikiem zamierzchłej już epoki, tak jak realnym pomnikiem tamtych czasów pozostały „Trasa Łazienkowska”, „Dworzec Centralny” w Warszawie czy „Trasa Toruńska” - miejsca pracy „czterdziestolatka”.
Pora już na podsumowanie z elementem metafizyki. Czy w sytuacji, gdy epokę PRL-u, w tym dekadę Gierka, potępia się w czambuł, nie znajdując w historii powojennej Polski niczego pozytywnego; patrzy się na nią li tylko przez pryzmat służb specjalnych, żołnierzy wyklętych i musztardy i octu na półkach sklepowych (Matko Boska, jak mi się udało przeżyć na tej musztardzie i occie!), to czy trzeba się dziwić temu, że odtwórca roli „czterdziestolatka” ma grób taki, jaki ma i nikogo on dziś nie obchodzi, bo „par excellence” „czterdziestolatek” - Andrzej Kopiczyński to symbol zaprzeszłej epoki, który tak jak wszystko to, co rodziło się i trwało w epoce PRL-u winno być zapomniane?
Że tak jest, niech będzie dowodem to, że jakiś sosnowiecki radny-imbecyl zasugerował, aby idąc z duchem antykomunistycznej ustawy o likwidacji nazw związanych z poprzednią epoką, „Rondo Gierka” w Sosnowcu przemianować na „Rondo Trumpa”.
Szkoda, że niszczona jest pamięć o ludziach. Przykry jest ten rechot historii. Wstyd za tych wszystkich, którzy o Andrzeju Kopiczyńskim nie pamiętają… dopominam się o Antygonę. 

[28.10.2017 Leubringhen, Pas-de-Calais we Francji]

25 października 2017

FARAMUSZKI (2) JÓZWA WOZAK

Jakosi to tak po wojnie beło, po parcelizacji. Ileźwa my tych mierników pilnowali, co by te dziedzicowom górke podzielili sprawiedliwie, jak Pon Bóg przykazoł, bo to wicie, na tyj górce to ino kaminie a piach i kieby tak popadła jednymu parobcakowi, to lez cłowieku i zaliwaj się łzami. To my pilnowali tyj sprawiedliwości, bo wójtowi my tam nie dowierali. Skund une go wzieni, pedziec hadko; musiałby to jaki zasłuzony dla partyi, bo ludowiec na pewno nie. Takie casy.
Wójt cięgiem ino godoł, co byśwa sie nie frasowali, bo ten z nas, komu za sanacyi beło najgozyj, temu pirsozendne pole wykrojom, a tym, co partyzantom pomagali, to jesce kunia dolozom, abo jakum krasule, co to ciungneni je z zachodu, abo od unry.
Wójtowi to cheba beło najgozyj, abo tym leśnym pomagał najwincyj, bo tłuste grunta wedle struminia dostoł, dwie krowy mioł w oboze, kaśtanke ze źrebionkiem i młockarnie, co to jom dziedzic za Nimca we stodole schował, zanim go wzieni do obozu za ten pociung, co go z leśnymi wysadził. Widu ani słychu po nim nie zostało, dopiro pan komendant wycytał z jakiegoisiś papira, ze dziedzicowych… iluz tam ich beło: un sam, zona, dorosły syn i babka, co to ciengiem ino lezała na otomanie - chodzić nie mogła - syćkich hitlerowce powystselały. I kiedy parcelizacja nastała, na pirsym wioskowym zebraniu w Domu Ludowym, Matrosek Maciej, ludowiec, chłop bogobojny, wystompił i pedział, że zimia, a juści, chłopstwu się nalezy, ale Pon Bóg widzi, ze komunisty krajom jak im się podobuje i nie moze być tak, ze bez zgody dziedzica pana mierniki grunta satkują jak kapustę na świntom Terese. To mu pon wójt zarozki odpowiedzioł, ze u nos grunta jus nicyje, bo dziedzicowych pozabijani, a zimia świnto zec i jak Matrosek nie chce tyj dziedzicowej łunki psez miedze, to niech se tam sie wykreśli z listy, to inne, barzyj politycnie uświadomione dostanom. Matrosek na te słowa jeno podrapoł sie po łbie i pedzioł, ze ten gzech to un na swoje suminie wezmie, a z nim te łunke, bo u niego akuratnie krasula sie ocieliła i siano by sie zdało na popas.
Tak i my gospodarowali, nareście na swoim; mordy nam od ucha do ucha sie śmiali, bo chocia my harowali jak te woły, to psecie ze na swoim łacnij. Ileźwa my napilnowali gadzin w obórkach, ile my nałapali obcych takich, co to po nieswojom zec łapy wyciungali, a ze my jakosik tak zgodne były, pomagały sobie, bo nie beło takiego, co by syćko w obyjściu mioł, to te złodziejskie casy sie pokuńcyły - kużden wiedzioł, ze na Romantowskiej Kolonii, jeśli by chto chcioł po nieswoje brudnymi łapami siengać, temu paluchy sie poutrąca, a i to niewielka kara, bo i widłami po plecach go psezegnajom.
Chocia my, jako to psystało na parobcaków, tak do kuńca to nie dowierali wójtowi, to tsa psyznoć, ze my go z casem polubili, bo kuniec kuńców mniejsym chachmyntym był, niżeźwa go o to podejzewali. Za wioskom stojał w najgorse, kontyngentowe casy, a mowem mioł takom, ze jak te atykrysty z powiatu psyjezdzali, co to im mało i mało, i kartoflów, i psenicy i zyta, to gemby swe zarozki pozamykali, kiej pon wójt dokumenta psed nos im postowił, a z ich wynikało, co Romantowska Kolonia psoduje w dostawach lo miasta.
Psekonał sie do niego takze ksiundz probosc, bo chocia majuntek kuścielny tez mierniki rozparceliowali, to ogród i sad mu zostawili, a gdyby ksindzu beło cego mało, na dach, abo na dzwon lub opał, to niech ino podeńdzie do uzendu z pismem, a wójt co tsa załatwi i nawet na plebani opijom interesa okowitom, co to wójt najpiersom w wiosce pendzi.
Ale my tu sie zebrali, abyś, panocku redachtoze, posłuchał cego o spółdzielni, bo pses niom do Góralcyka trafis. Bendzie lat dwadziejścia, kiej ni ma go na tym świecie; jeno jego dusa sie ostała, o cym ksiundz probosc prawi.
Spółdzielniem wystroił, świeć ponie Boze nad jego dusom, nie kto inny jak pon wójt. - Chłopstwu tsa instytucyi, co by w niej kupowali i jadło i chemicne, a gospodarskie artykuły, aby tak jak w psedwojennym kolonijalnym żydowskim sklepie bywało - prawił wójt na zebraniu. - A ze żyda ni ma - już w pierwsym roku okupacyi go zabrali - tedy jo wom powiadom, ze w Romantowskiej Kolonii społecny sklep powstanie.
I powstoł. Maryśka Korowajskich go prowadziła. Cegóz w nim nie beło? Zekłbym, ale panocku redachtoze, dlugopisa by wom nie starcyło. Co powim to to, ze nie dość, ze w ty nasy spółdzielni sie kupowało, to i chłopstwo oddawało do nij co bundź. Jagody, maliny abo gzyby obrodziły - skupowała; mliko, jaja i sery - to samo, a jeśli chto wyrychtował jako kiecke, obrus czy fieranę - takze. Piniundze za te dobra sie dostawało, abo na odmien to szło za talerki, serwisy i dzbanki, za cukier i sól, za monke.
Beło to w pienćdzisiontym drugiem; pamientam dobze, bo w tem właśnie roku Andzia powiła piersom mojom wnusie.
U Góralcyków wielkie świento zapanowało - Góralcyki zza Buga psenieśli sie: Katarzyna - na tsydziesty pionty jej sło oraz starzyki, obadwoje życiem utrudzone, małomówne, pracowite i od tyj harówki w polu psykurcone. Syćkie z Katarzynom okrutny żal do świata miały, bo munż Katarzyny do tamtych pór z wojny nie powrócił, a zaciongnuł sie do kościuszkowskiego wojska. Prowda, ze do czerwonego ksyza pisali, rozpytywali się to tu, to tam, a o Góralcyku słuch zaginął, jak kamiń w wode psepod. I wielkie świento nastało. Jakowyś wojskowy podjechał pod samom chałupe Góralcyków. A jakze, syn i munż ukochany z wojennyj tułacki powrócił. Cemu tak zwlekał? A to ranien beł w kulos i głowe. Z kulosem wielkie mecyje - laske dostoł i o tsech kulochach chodzi, ale głowa? Dostał w niom jakimściś odłamkiem abo miną i pamięć zatracił. Szejść lat po szpitalach, opiekuńczych domach, u sióstr, u znachorów się włóczył, aż w kuńcu psysed do opamientania, skund on ci jest i jak sie nazywo. Mozecie sobie, panocku redachtoze psedstawić, jaka tam u Góralcyków radosność zapanowała, a ilez to kubłów łez wylano. A kiedy pon żołnierz pedzioł, ze te rany, co to Góralcyk dostoł, to bes to, ze som sie wybroł napseciwko cołgowi z granatem, którego w samom gardziel lufy wpakowoł, a po ekslozyi ledwo z życiem uciek i jesce serie z automata za nim puscono, to Góralcyki oniemieli, a Katarzyna tak mocno Józwe za szyje objena, ze oboje potocyli się na gumno jak skakajonce sobie do ocu psiaki.
Ale Józwa Góralcyk nie beł już nigdy ten sam, jak w ten cos, kiej z Katarzynom psed ołtarzem ślubował. Do pamientności psysed, to prowda, ale w tyj jego głowie, cosik tam się popsekładało; z kalekim kulosem w polu nie robieł, ino frumanke kazał sobie psysposobić i krunżył niom pomindzy wsiom a spółdzielniom - kupował i psedawał, nie telo lo siebie, lo Góralcyków, ino lo całej wioski. Wozakiem go okscono; za chlib z omastom, za talirz żuru, za miske kartoflów z okrasom kursował w te i nazad. Katarzyna popłakiwała sobie, po próżnicy prosieła Józwe o opamientanie. Pienć lot tak włócył sie po świecie, do chałupy, a i to nie zawsze, na noc wracoł; nareście cosik tam w jego serdcu gzmotnęło i Józwa na wiecznom się udał droge, z któryj jusz nie powrócił.
Ale na pół roku psed śmierciom cosik po sobie zostawił Katarzynie; wyrosło toto na całkiem śwarną kobitę - Natalia, po babce jom okscono. Alić beły takie niedowiarki, co to po kontach psegadywały, ze dziciątko, juści, ze z Katarzyny łona wysło, aby świat obeśrzeć, ale czy to Józwy córa? A cy to, panocku redachtorze najwazniejse?
Kiedy Józwa pomarł, to my wtedy w gminie uradzili, co by Józwie jakowyś pomnik wystawić, i niech bendzie to na placu wedle spółdzielni. Furmanke się postawi, psymuruje, a na nij grabarz i kamieniarz Serocki wyrychtuje siedzuncego na descułce Józwa. Tak i my zrobili, a ta ślachta z powiatu to ino wydziwiała, ze furmanka - psezytek, ze czymu nie trachtor a kuń wyrzeźbiuny i po jakiego kundla Józwa kulfoną powłóczy. Ale wójt, zył jesce wtedy, chocia chorował, takiego ambarasu ucynił w powiecie, ze gemby zamkneni, gdy filmowom kronike chcioł do wsi sprowadzić.
I pomnik stanoł, panocku redachtorze, a następnego roku plac, na którym stoi, imieniem Józwy, bohatera kościuszkowskiej brygady został nazwany. A dyć spojrzyj pan na te tabliczke.

Wnuczka Józefa Góralczyka opowiedziała mi tę historię na dzień przed głosowaniem, w którym to, zgodnie z literą prawa, miano zastąpić tę zbyt długą i przynajmniej w części, niepoprawną politycznie nazwę, widniejącą na niebieskiej tablicy ustawionej w samym centrum wioski, na cokolwiek bardziej przystającą do obecnej rzeczywistości.
- No, niech pan powie, panie Marianie - zwrócił się do mnie szef opozycyjnego klubu w Radzie Gminy - pomijając już tę nazwę; ani ta furmanka z koniem w tym miejscu nie pasuje, a ta rzeźba furmana, no cóż, nie tylko ja to stwierdzam - to najzwyklejszy kicz, a i ta spółdzielnia, do której ten wasz Józef, czy jak mu tam, na wódkę przyjeżdżał, nie istnieje. Czy jest o co kopie kruszyć?
Przegłosowano mnie, a na głównym placu wioski, na miejscu kiczowatego konia, furmanki i wozaka już w przyszłym roku stanie pomnik. Zgadnijcie kogo?

[22.10.2017, Grossmehring, k. Ingolstadt w Niemczech]

TRANSPODRÓŻ (3)

1. DO CANNES
Z Grossmehring do Cannes wyjeżdżam po dziewiątej rano i nie jadę przez Austrię i Włochy, a dalszą drogą, liczącą około 1200 kilometrów, bezpośrednio przez Francję, pokonując granice niemiecko-francuską w Rhin nad Renem.
Dalsza jazda to Belfort, Besancon, przez Jurę, Lyon i w końcu wkraczam w prowansalskie Alpy, jadąc obok pięknego nocą Sisteron.
W Lyonie, jak zwykle napotykam dokuczliwy objazd; później w Alpach (przejeżdżam je nocą), choć niewysokich, z konieczności zwalniam. Robi się coraz zimniej, ale pewną ciekawostką jest to, że im zjeżdżam bardziej na południe, w stronę Morza Śródziemnego (Alpes-Maritimes) temperatura wyraźnie spada i na kilku szczytach (np. Col des Robins) - niewiele ponad 1100 m.n.p.m.,  termometr pokazuje minus cztery stopnie przy idealnie czystym i roziskrzonym gwiazdami niebie. Oczywiście cieszę się z tego, że mogę sobie pobuszować po górskich drogach, ale podróżując nimi, szczególnie nocą, same podjazdy, zjazdy i zakręty to nic w porównaniu z możliwością napotkania dzikich zwierząt. Nie liczę już lisów, bo te „głupiaki” mają nadzwyczajną zdolność pojawiania się na drodze bezpośrednio przed autem, ale trzeba uważać na sarny. Trafiły mi się tym razem trzy, ale, nie powiem, grzecznie zeszły na pobocze; natomiast dorodny jeleń, zanim dostojnym krokiem zlazł mi z drogi, przypatrywał mi się z dumą, a może i z pogardą, że ośmieliłem się wkroczyć na jego teren i to w porze szukania przez niego pokarmu. Całe szczęście, że podróżując po górach jedzie się zazwyczaj wolniej niż po płaskim, więc zazwyczaj jest czas na wyhamowanie, albo, jak to miało w przypadku bliskiego spotkania z jeleniem, zatrzymanie auta.
W Cannes rozładowuję się na lotnisku. Przywiozłem jakieś skrzynie i kontenery, w których jest sprzęt do prezentacji w jednym z hangarów, ciężarówek MANA. W ogóle to podoba mi się wożenie takich towarów, które bezpośrednio po wyładowaniu zostają natychmiast sprawdzone i do czegoś wykorzystane, a nie, gdy giną gdzieś w przestrzeniach magazynowych.
Po rozładunku raczej nie oczekiwałem dalszej jazdy. Cannes, znane przede wszystkim z długich czerwonych dywanów i filmowego festiwalu nie jest wielkim ośrodkiem przemysłowym i prawdopodobnie spedytorzy poszukają mi ładunków w innych rejonach (mogą to być okolice Marsylii lub Tulonu, albo włoskiego Turynu).
Jako że trasa do Cannes, głównie przez alpejskie zakrętasy, zajęła mi prawie 20 godzin czystej jazdy, a miałem się stawić punkt o ósmej rano (udało się), oka tej nocy nie zmrużyłem, co powetowałem sobie po rozładunku, udając się na odpoczynek niedaleko terminala na parkingu.
Dzień słoneczny, noc zapowiada się pogodna i jeśli nie mroźna to zimna. Za mną, na pobliskim wzgórzu trwa w najlepsze dyskoteka, którą do pewnego stopnia udaje mi się zagłuszyć  „Rezurekcją” Haendla w wykonaniu barokowej orkiestry „Simphonia Bisantica” i bliżej mi nieznanych śpiewaków i śpiewaczek - słucham oczywiście „France Musique”.
2. AUTENTYSTA
Jak na każdą trasę, w jaką się wybieram, także i na tę pobrałem z biblioteki kilka pozycji.
Na początek zabrałem się za „Wybór opowiadań” Jana Bolesława Ożoga. Przyznam szczerze, że Ożoga znam niewiele. Wiem, że jego pisarstwo, głównie twórczość poetycka, związane jest z tematyką wiejską. Czy miałem w ręku jakiś tomik jego wierszy? Możliwe, ale pewnie w bardzo dawnych studenckich czasach. Pamiętam jednak, że drukowano go w krakowskim „Życiu Literackim”, może w „Odrze”, „Literaturze” albo w łódzkich „Odgłosach”. A skoro w „Życiu Literackim” bywał, to z pewnością go czytałem.
Nie pamiętam natomiast, aby wpadła mi do ręki jego proza.
No i jestem bardzo przyjemnie zaskoczony jego tekstami. Rzeczywiście, całym swym jestestwem zanurzone są w polskiej wsi - tej przed- i powojennej. Jeśli ktoś na ten przykład lubi czytać Myśliwskiego, Nowaka, Redlińskiego, Piętaka, Szelburg-Zarębinę, a nawet spodobały mu się „Chłopy” Reymonta, to opowiadania J.B. Ożoga są właśnie dla niego. Ewidentnie Ożóg ma tę iskrę bożą, która pozwala mu prowadzić swobodną narrację, niepozbawioną ciepła, humoru, ale i pewnej dozy rubaszności, a postaci, które rysuje, noszą piętno autentyczności graniczącej z tym, co można odnaleźć w biografiach, wspomnieniach i pamiętnikach.
Ożóg w swoich utworach (okazuje się, że też w dokonaniach prozatorskich) jest przedstawicielem niedocenianego nurtu zwanego „autentyzmem”, który charakteryzuje się właśnie poetyką przemycania do literatury opowieści nie tyle zasłyszanych przez autora od innych osób, ale przez niego osobiście przeżytych. A zatem, z jednej strony mamy tu do czynienia z realizmem wspartym tu i ówdzie elementami naturalistycznego poglądu na opisywaną rzeczywistość; z drugiej zaś strony „autentyzm” to pewna zmodyfikowana wersja pamiętnika, pisanego jednak bez kronikarskiego zacięcia, systematyzującego i porządkującego życie swoje, rodzin oraz osób z najbliższego otoczenia, ale ubrana w ramy niezależnych opowieści, co sprawia, że odbiór opisywanych treści jest nieco inny, bardziej przystający do sfabularyzowanej literatury, która tutaj wszelako nie jest oderwana od rzeczywistości, a czerpie z niej wyraźne wzory i podpowiedzi.
O autentyzmie wypowiadam się także z tego powodu, że, jak sądzę, można do tego typu literatury zaliczyć znaczą część tekstów publikowanych w tak zwanej „blogosferze”.
Zwróćmy więc uwagę, zwracam się teraz do blogerów (hm. głównie blogerek), czy przypadkiem nie „podpadają” wasze teksty - przynajmniej część z nich - pod zaproponowaną przeze mnie paradefinicję „autentyzmu”.
Jeśli tak jest, to jesteście „pełną gębą” literatami.
[ :-)  świadomie nie napisałem „literatkami”, bo na moich szerokościach geograficznych literatka to mała szklaneczka przeznaczona do picia alkoholu w ilościach przewyższających objętością „napoju” kieliszek :-)]

[24.10.2017, Cannes, Alpes-Maritimes we Francji]

KAWIARENKA (102) EKOLOGICZNIE

- Ależ nam latoś grzyby obrodziły - przemówił do księdza Kąckiego pan Wrona, wozak, który, tak jak i przed rokiem zwoził chrust do miasteczka wedle zamówienia.
- Feluś, przyznać musisz, że tego największego to ja wypatrzyłem. Niech ksiądz spojrzy - pochwalił się pan Henio Mikołajek, który z dawien dawna wraz z wozakiem Wroną drzewo niezdatne na nic prócz rozpałki ładowali na wóz i kursowali pomiędzy lasem a miastem; docierali także do wiosek, gdzie chrustu potrzebowano.
Ksiądz Kącki przypatrywał się bacznie smukłemu kolosowi z ogromnym kapeluszem, którego pan Mikołajek położył na samym wierzchu wypełnionego po brzegi wiklinowego kosza.
- A nie jest to przypadkiem muchomor? - zatrwożył się ksiądz emeryt.
- A gdzież tam! Dla tych, co na grzybach się nie znają, może ci on i muchomor - dla mnie jest to kania - odparł pan Heniu, a Feluś Wrona potwierdził, dodając, że za takiego grzyba to Heniowi medal od pana leśniczego się należy.
- Ale widzę, że i ksiądz ma dwie pełne kobiałki… i same maślaki, jak widzę - wozak Wrona z podziwem patrzył na leśną zdobycz księdza, wyczyszczoną z igieł, skrzącą się kasztanowym blaskiem.
- Bo ja, panowie, przepadam za maślaczkami w occie. Sam robię zalewę. To już trzecia moja wyprawa do lasu - pochwalił się ksiądz Kącki. - A wy panowie z drzewem do miasta, tak? Wieleż to taki wóz chrustu z dowozem kosztuje?
- Jeżeli klient powie ciepłe słowo, ugości, ćwiarteczką poczęstuje, to prawie za darmo - odparł pan Feluś. - A może księdzu przywieźć?
- Słowo nie tylko ciepłe ale i boże wypowiem, ugoszczę czym chata bogata, ale nad tą ćwiarteczką to bym się zastanowił - wyszeptał ksiądz emeryt opierając się o najwyższą z deszczułek, podwyższonej komory wozu. - Ale, tak prawdę powiedziawszy, od przyszłego roku będziemy na parafii palić peletem.
- A cóż to za stworzenie ten pelet? - zapytał pan Henio.
- Pelet, moi drodzy, to taki drewniany brykiet. Bierze się na to trociny, drobno pocięte gałązki, pniaki i korzenie, a następnie pod ciśnieniem maszyna tłoczy ten brykiet w postaci malutkich walców czy groszku. Ciepła z tego tyle, co z dobrego węgla, a pali się w piecu tak, że popiołu nie uświadczysz.
- A ileż to lasu trzeba na to, aby taki pelet zrobić? - dopytywał się pan Henio.
- Nie tak znów wiele - dzielnie bronił swoich racji ksiądz Kącki i odłamał jedną z gałązek, jakie panowie wozacy zamierzali przewieźć do miasta. - Dajcie odgadnąć, panowie, ile ciepła powstaje z takiej oto gałązki.
- Taka gałązka to tyle, co na podpałkę - przyznał pan Henio
- No to wyobraźcie sobie, że wieziecie do miasta cały wóz takich witek. Cóż na to powiedziałby klient?
- Ech, proszę księdza, nie dość, że Wacławiakowa nie ugościłaby nas kolacją i ćwiartuchnami, to jeszcze przegnałaby tam, gdzie raki zimują - stwierdził pan Feliks Wrona.
- No właśnie, a takich gałązek w lesie pod dostatkiem. Nie tylko zresztą w lesie, bo i w przydrożnych krzakach, na ugorach, w sadach i ogrodach, które przecież muszą być systematycznie pielęgnowane… a w tartakach…? A powiem wam jeszcze, że aby pozyskać to paliwo, sadzi się szybko rosnące wierzby i jakieś, nazwy nie pomnę, krzewy, co to im miazgi drewnianej prędko przybywa. A panu leśniczemu Gajowniczkowi w to graj - porządki zaprowadza w lesie. Tam gdzie zwierzyna łowna, w najstarszym lesie, surowca, rzecz jasna, nie szuka, ale w zagajnikach i w młodym, przemysłowym lesie - jak najbardziej. A wiecie wy, czemu tak gęsto świerki się sadzi (doznałem on nich krzywd, zbierając maślaki)? Aby później wybrać te najdorodniejsze drzewka, które sobie poradzą i będą się pnąć do góry jak dorodne dębczaki. A co z pozostałymi czynić? Wyciąć i spalić? O, nie, pan Gajowniczek przemyślał dokumentnie tę kwestię.
Tak oto ksiądz emeryt Kącki stał się rzecznikiem pana leśniczego; od niego zaczerpnął wiedzy na temat lasu, a obaj wsłuchali się dnia pewnego w słowa niejakiego Grzelczaka, producenta pelet i pieców.
Pan Wrona gotów był przyznać pełną rację księdzu, lecz w pewnej chwili popadł w zamyślenie, po czym wydobył z siebie głos trwożliwy:
- Toż to mój interes raz dwa upadnie, skoro w lesie nie stanie chrustu.
- Mylisz się, mój drogi. Chrust zawieziesz do pana Grzelczaka, a gotowe pelety do pani Wacławiakowej - odparł ksiądz.
- O ile dobrze myślę - odezwał się z kolei pan Henio Mikołajek - to te pelety potrzebują specjalnego pieca, a pan Grzelczak, czy jak mu tam, gotowy jest upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… bo i te pelety, i piece….
- A ja, panie Henryku, jestem zdania, że chwała panu Grzelczakowi za ten pomysł, który po prawdzie, znalazł już uznanie w wielu miejscach. Że na nim zarobi, to prawda, ale też myśli ekologicznie. A powiem wam w zaufaniu, moi drodzy, że na te piece pan Grzelczak daje spory upust, no bo, powiedzcie sami, gdyby narzucił wysoką cenę, czy miałby zbyt na pelety?
- Niby ksiądz ma rację - potwierdził pan Henio.
- Niby?
- Bo… proszę księdza, my z Felusiem wprawdzie nie heretyki, choć msze opuszczamy, to przyznajemy rację księdzu w sprawach wiary, ale żeby ksiądz miał być specjalistą w sprawach ekologii i ekonomii? Tego mnie na religii nie uczono.
- Inne nastały czasy, panowie. Dałem wam do przemyślenia sprawę tych pelet i służę numerem telefonu, gdyby przypadkiem pani Wacławiakowa był zainteresowana, ale odnosząc się do wiary… chciałbym was obu widzieć na niedzielnej mszy… skoro przyznajecie mi rację…. 
I w takich to okolicznościach panowie Wrona i Mikołajek rozstali się z księdzem Kąckim, który na pomyślną drogę ich pobłogosławił… a ksiądz, no cóż, nie mógł przecież po tak obfitym grzybobraniu nie odwiedzić pana leśniczego, jego ukochanej żony i Dorotki, która (choć mówiono już o tym przy wcześniejszej okazji) wniosła w dom państwa Gajowniczków tyle ciepła i miłości, ile nie pomieściłoby się w furmance pana Wrony, choćby i dwukrotnie z nimi obracał.

[21.10.2017, Sankt Michael, Erlangen w Niemczech]

SIOSTRZYCZKA (1)

Zapowiadało się wszystko świetnie, jak w starannie skonstruowanym scenariuszu: pierwsza połowa sierpnia, ciepły, bezchmurny wyż hojnie rozdawał promienie słońca, a nocą pozwalał na liczenie gwiazd; w niedalekiej perspektywie jawiła się w różowych barwach praca, nie pierwsza wprawdzie, ale stała i nic to, że umiejscowiona z dala od wielkich miast, poniekąd w wiejskiej głuszy; a jednak w końcu nauczać można wszędzie, byle jakiś kąt dla siebie znaleźć i dach nad głową, i mieć tam gdzieś na obrzeżach świata kogoś do pogadania w popołudnia i wieczory, a może i do zakochania się nie tylko w krajobrazie...?
Na dwudziestego piątego musiałem się stawić w nowej szkole, więc czasu miałem akurat tyle, aby zapakować plecak i wyruszyć na bieszczadzkie połoniny, do których ciągnęło mnie od dziecka.
- Ale sam? Znów jedziesz sam? - mateczka miała smutek w oczach, prasując mi czarną koszulę z krótkim rękawem, którą uwielbiałem.
- A czy pamiętasz, jak nie mogłaś spać po nocach, gdy wyruszałem po raz pierwszy w drogę z przyjaciółmi, pośród których były koleżanki z klasy? - przypomniałem matce. - Mówiłaś: - „Adasiu, byle by ci coś głupiego nie wpadło do głowy. Tam przecież będą dziewczęta!”
- Zawsze będę się o ciebie martwić - powiedziała to, o czym od niepamiętnych czasów wiedziałem - ale wtedy to moje zmartwienie było inne. Dziś jesteś już dorosły i inaczej niż wtedy, mniej bym się martwiła, gdybyś wybrał się na te wczasy z narzeczoną.
- Trzeba mi się ustatkować, tak?
- A żebyś wiedział. Lata mijają a ja…
- Marzy ci się, mamo kołysanie wnuczki lub wnusia do snu.
- Owszem. Nie możesz mieć mi tego za złe. Ojciec też o tym myśli.
- Kiedy ja niczego złego na myśli nie miałem, wsłuchując się w to co do mnie mówisz. Ja tylko nie trafiłem jeszcze na swoją.
Mateczka prasowała, a ja rozmyślałem sobie o tych „nietrafionych” dziewczynach. Nie, żebym był wybredny, albo odkładał młodzieńcze romanse na czas, kiedy będę mógł stwierdzić, że, no, wreszcie zrobiłem karierę i mogę sobie pozwolić…. Wybredny nigdy nie byłem i nie dotyczy to tylko dokonywanych przeze mnie wyborów odnośnie płci, ku której obracają swoje zainteresowanie męskie oczy, zaś kariera… no cóż, nie oszukujmy się, jaką karierą jest dla młodego mężczyzny stan nauczycielski? Prawdopodobnie będąc belfrem człowiek starzeje się mniej szybko, otóż i cała zaleta tej profesji.
Wydawać by się mogło, że mateczka w tym swoim zmartwieniu do szpiku kości przesiąknięta była obawą o mnie, ale nie, nie miała nic przeciwko temu, że poszukując nowej pracy postanowiłem zamienić bliżej położone wielkie miasto na odległą wieś; nie martwiła się o to, gdzie ja tam w tych Bieszczadach znajdę jakąś kwaterę z niecieknącym dachem. Powracałem z tych wielu wcześniejszych bieszczadzkich eskapad zawsze uśmiechnięty i zadowolony, dzieląc się w domu przy rosołku z kury albo niedzielnej babce opowieściami, w których umiejętnie uwypuklałem pozytywne strony moich wędrówek, a słuchano mnie z takim zaciekawieniem, jakbym powrócił z antypodów. 
Teraz jestem w trasie z wypchanym plecakiem, objuczony torbą, którą podał mi do autobusu ojciec, a matka przyłożyła swoją dłoń do szyby, w miejscu, gdzie odcisnąłem swoją. Przeżegnała mnie na drogę i pojechałem jak syn marnotrawny w dalekie strony z kosturem i tobołkiem szczęścia szukać, chociaż… może nie taki znów marnotrawny jestem, bo z ojcem zebraliśmy przecież najpierw rzepak, potem jęczmień i pszenicę, a ten spłacheć buraków zaczeka do końca września - wyrwę się na jaki weekend i wykopiemy.
Autobusem nie jechałem długo, ot, dziesięć kilometrów do miasteczka, na dworzec kolejowy; stamtąd pociąg, dwie przesiadki i jestem w Zagórzu, skąd ponownie przesiądę się na autobus.
Mnie podróż się nie dłuży, co to, to nie - można przysiąść tu czy tam na ławeczce w poczekalni, a jak się znudzi to na samym peronie; można sobie w barze niedaleko stacji wysączyć piwo, albo nasycić się mocną gorzką kawą, aby stukot kół wagonów nie usypiał. Można sobie do woli pomilczeć, obserwując ten przysłowiowy pośpiech, to znużenie, nadtroskliwość matek wobec dzieciaków, którym nie pozwala się odejść na krok od bagaży, a przecież nuda i oczekiwanie wykluczają zachowanie najmłodszych opisywane w czytankach dla trzeciej klasy. Można sobie pomilczeć wsłuchując się w rozliczne rozmowy o obyczajności młodych, o mrożących krew w żyłach wypadkach, o polityce, która każdego mierzi, lecz nie pozwala na pozostawienie aktualnych faktów bez komentarza. Czasami w tym milczeniu znajduje się pokrewną duszę, która podobnie jak i my oszczędza słowa, bądź też wtapia oczy w otwarte stronice książek, w szpalty gazet, albo kołysze się w takt muzyki dochodzącej do uszu, w które wetknięto maciupeńkie słuchawki.
Ale można też z tym czy z owym porozmawiać, wymienić się informacjami, nienachalnie rozpytać o cel podróży, wysłuchać jakiejś opowieści, przytaknąć, gdy taka jest, podejrzewamy, potrzeba interlokutora, pochwalić albo ulitować się nad podłym losem rozmówcy, pocieszyć go, a nawet, jeśli czas pozwoli zaproponować wspólne piwo, nie tu na dworcu, bo nie sprzedają, ale wyskoczyć na miasto tych dwieście metrów, zdążymy.
I jeszcze telefon z domu… ech, dawnymi czasy wystarczyło zadzwonić z końcowej stacji, poinformować, że i owszem, wszystko w należytym porządku, niech się nie martwią na zapas, a teraz… mateczka co dwie godziny dzwoni, a zawsze, pozdrawiając mnie powiada: „- No to trzymaj się, synu, zadzwonię jutro”, a dzwoni jeszcze dwa razy tego wieczora.
Przyjechał. Przepuściłem dwie wychodzące z wagonu osoby i wspinam się po schodach. Bagaż nagle staje się ciężki; przetaczam się w lewą stronę i zajmuję pierwszy z brzegu wolny przedział. Jestem sam. (...)

[21.10.2017, Munster w Niemczech]