CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 sierpnia 2014

Na wewnętrznej emigracji

Właśnie mijają dwa lata od czasu, kiedy bezpowrotnie pożegnałem się z nauczycielskim stanem, odbierając wypowiedzenie umowy o pracę niezgodne z Kartą Nauczyciela, którego nie zaskarżyłem.
Przez osiem lat dyrektorowania nie zdarzyło mi się zredagować i  podpisać dokumentu naruszającego prawo oświatowe, ale co się odwlecze, to nie uciecze; jeśli nie ty, to ciebie to dotknie i dotknęło, trochę zabolało ale nie mogłem postąpić inaczej, gdyż moją obecność w szkole prowadzonej przez niedouczoną i wrogo nastawioną wobec mnie dyrektorką, doprowadziłaby do niekończących się sporów, w czasie których na każdym kroku podważałbym jej kompetencje i zaprowadzał w róg, gdzie kozy zimują. Lepiej więc nie wkładać łapy do gniazda szerszeni.
Zbliża się pierwszy września i nieuchronnie wspominam takie czasy w których,o zgrozo, nie mogłem doczekać się rozpoczęcia nowego roku szkolnego. To było bardzo dawno temu, kiedy w edukacji zaczynałem i kiedy dopiero uczyłem się fachu. Nie, to nie nostalgia przeze mnie przemawia, lecz jak najbardziej zobiektywizowane wspomnienie. Zaręczam, że było normalniej, a skoro normalniej, to i łatwiej, i sympatyczniej, i bardziej się chciało, i z ochotą przypatrywało się pracy starszych ode mnie belfrów.
Potem już było tylko gorzej, pomimo mniejszych lub większych sukcesów. Biurokracja, obecna w oświacie od jej zarania, zrobiła tak ogromny postęp, że w końcu każdy w miarę normalny nauczyciel musiał polec. Jeśli czyta to ktoś z branży, to wie, o czym mówię - nigdy nie kończąca się reforma, reformująca poprzednie reformy, dostarczała niezapomnianych wrażeń, wywołując czasami śmiech, czasem łzy, innym razem machnięcie ręką.
Na dyrektorskim, chwiejnym, bo nienaprawianym przez lata fotelu, próbowałem nieco odbiec od sztampowej rutyny, angażując się w sprawy, projekty w które inni dyrektorzy nie wchodzili tak bardzo, zlecając je podwładnym. Ale co miałem robić, skoro szybko nauczyłem się "przemówionek", prowadzenia rad, zebrań, przyjmowania uroczystych gości, podejmowania kontrolujących, pisania bzdurnych opracowań, sprawozdań i referatów. To cholernie nudna robota, w pewnym sensie uwsteczniająca intelektualny rozwój, z czym pogodzić się nie chciałem. 
Nie piszę tego wszystkiego, aby w jakikolwiek sposób dokładać "wartość dodaną" do swojej roboty. Ani wtedy, ani teraz nie dbałem o honory, bo jak tu promować coś, co z egoistycznych pobudek się lubi. Reszta, ta rutynowa praca, właściwa większości nauczycieli i dyrektorów, to dzień powszedni, raz świeży chleb z masłem, raz czerstwy - nic szczególnego.
Ale przecież nawet najdłuższa żmija przemija, więc i moje minęło, raz i ostatecznie.
Faktem jest, że wielki i decydujący udział miał mój sąsiad, z zawodu poseł dwu partii - PIS-u i Solidarnej. Umyślił sobie, że mu wywalę z roboty żonę, poszedł do kogo trzeba i razem wykombinowali sobie, jak tu gościa uwalić, jak doprowadzić konkurs do remisu, kogo posadzić na rok na stolcu, dać mu państwowa kasę, aby się wykształcił do bycia dyrektorem. No i udało się. W państwie Tuska jak najbardziej możliwe jest załatwianie takich spraw przez posłów opozycji, choć w gruncie rzeczy Ministerstwo Rolnictwa, któremu podlegałem to działka PSL-u. Gwoli sprawiedliwości, muszę dodać, że w podobny sposób stanowisko straciło 7 na 10 dyrektorów (identyczny scenariusz: zremisowany konkurs - powierzenie fotela swojemu na rok - kolejny wyreżyserowany konkurs). W ten sposób straciła posadę dyrektorka najlepszej pod względem wyników kształcenia szkoły rolniczej w Polsce. Czyli jestem w elitarnym (sic.) gronie.
Ktoś się zapyta: skoro wiesz o tym, skoro znasz nazwiska, motywy, świadków, to czegoś się ośle nie odwoływał czemuś nie poszedł won do sądu? Więcej, jak radziła sekretarka: czemuś znając byłego premiera Pawlaka, któremuś dzieci uczył czas jakiś temu, czemuś u niego wsparcia nie poszukiwał?
Fe, nawet myśl o tym, wrednie brzmi i obrzydliwie cuchnie. To moje cholerne wychowanie i jakiś wewnętrzny imperatyw kategorycznie mi zabraniały korzystania z tej brzytwy. A że inni tak mogą i wykorzystują, pal diabli to plemię - przynajmniej tam, w górze, kurcze blade, przypomnę Temu, żeby zlitował się nade mną i nie posłał do tego drugiego z ogonem , co to kociołek ze smołą zawsze na palenisku trzyma dla zuchwalców.
A na administracyjną ścieżkę wchodzić nie miałem zamiaru, bo tam procedura taka istnieje, że jeśli zapodam sprawę wyżej, to ona i tak zejdzie niżej, do tych samych, co decyzje w mojej sprawie już podjęli, więc wyszłoby na to, że się wygłupiłem. A sąd: cóż, na bank straciłem trzymiesięczne pobory, bo choć to polski sąd, a sędziowie różni bywają, to prawo (bez karabinu) po mojej było stronie. Ale nie mogłem sobie wyobrazić konieczności konfrontacji z niedouczoną babą i, jak znam siebie, mógłbym na jakąś porządkową karę się narazić, gdybym na tej sprawie miał rzec to, co miałbym do powiedzenia w tej sprawie.
Tak, że zrezygnowałem z knowań, co oczywiście pociągnęło za sobą także przykre finansowe konsekwencje... ale to moje cholerne wychowanie....
Wątpliwą dla mnie satysfakcją jest to, że moje niedawna szkoła pada na łeb na szyję, że nabór się kończy i pewnie za parę lat zostanie zamknięta, a później sprzedana. Ale to już nie moja sprawa.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mocno znielubiłem uprawiany przez siebie zawód i raz na zawsze zatrzasnąłem drzwi przed publiczno-państwowym biznesem, nie tylko edukacyjnym, co na "państwowca" za jakiego się uważałem, jest trudne do przełknięcia. 
Ale widocznie państwo polskie woli dzisiaj funkcjonować w oparciu o kreatury podobne do tego mojego sąsiada-posła, który mszy za ojczyznę nie odpuści, wyuczone farmazony klepie o patriotyzmie i etyce, a w spodniach łgarstwo nosi, nie warte kopnięcia w przyrodzenie. 
I dopóki tacy ludzie rządzą nami i wpływ na nasze życie mają, dopóty tkwił będę na tej mojej wewnętrznej emigracji... te moje cholerne wychowanie...

O muzułmanach inaczej

Boimy się islamu jak ognia. Ale niektórzy z tych, co się boją, nie biorą pod uwagę faktu, że choć w nocy wszystkie koty bywają czarne, to w rzeczywistości nimi nie są. Banałem będzie więc stwierdzenie, że bycie muzułmaninem koniecznie musi oznaczać zamiłowanie do terroryzmu i podłe traktowanie żony, czy w ogóle kobiet. 
Josif, dla mnie Józef, jest Kurdem i prowadzi kebabowy interes. Jest zaprzeczeniem fanatyka i, prawdę mówiąc, wolałbym z nim zgubić, jak z niejednym Polakiem-katolikiem znaleźć. Miły, serdeczny, obowiązkowy, a jeśli chodzi o biznes to problemy ma podobne do tych, którzy prowadzą własne biznesy w okolicy. Czasami też spotyka się z niechęcią jako obcy, choć trochę mnie to dziwi, bo nie daje podstaw, aby traktować go jako niechcianego obcokrajowca. Ma o tyle przewagę nad polskimi restauratorami, że Kurdowie trzymają się razem i kiedy mają rodzinę pracującą w podobnym biznesie albo znajomych, to prędzej pomogą sobie nawzajem, aniżeli cieszyć się będą z kłopotów finansowych kogoś z branży. Józef dobrze mówi po polsku, więc jest mu łatwiej, choć nie rozumie dlaczego płacąc składki na ubezpieczenie zdrowotne trzeba opłacać lekarza i kupno leków. A Turcja, skąd się wywodzi to taki na wpół cywilizowany kraj.
Ramier jest dwudziestojednoletnim młodzieńcem z Bagdadu. Tam studiuje, lecz obecnie w Polsce jako gość, przyjaciel Józefa. W Iraku zostawił większość członków rodziny i tęskni za nimi, lecz obecnie przedłużył wizę i, nie ma co mówić, boi się trochę powrotu do kraju, gdzie do władzy dochodzą ci nieoświeceni, dla których islam to walka na śmierć i życie z każdym niewiernym. 
Pewnie dla Ramiera najlepszym wyjściem byłoby ożenić się tutaj w Polsce, z czym teoretycznie nie miałby problemu, bo jest młodzieńcem więcej niż urodziwym. Przeszkadza mu tylko to, że młode Polki piją, co już nie bardzo mu się podoba, no i ta tęsknota za krajem. Ramier mieszkał jakiś czas w Sztokholmie, lecz jakoś się tam nie zadomowił. Łamana polszczyzną mówi, że ze Szwedem tak nie pogadasz jak z Polakiem i w ogóle Irakijczykom z charakteru i otwartości bliżej do Polaków niż do ludu zamieszkującego tereny na północ od Bałtyku.
Ruzgar, ojciec Ramiera, pomaga Józefowi przy kebabie. Ma problemy z polskim, lecz nadrabia uśmiechem i serdecznością, choć czasami ma smutne, nieodgadnięte oczy. Myślę, że w związku z wojną w Iraku.
Józef traktuje tych dwóch jak rodzinę. Aż nie wytrzymałem i zapytałem się, czy przypadkiem rodzina nie są.
- Przecież my pochodzimy z dwóch różnych państw - odparł.
Pomyślałem, czy łączy ich wspólna religia? A może to coś innego? Coś więcej? Wspólny lub podobny los? Oczywiście od razu nasunęło mi się pytanie, czy my, Polacy, żyjący i pracujący na Zachodzie, jesteśmy w stanie sobie pomagać, wspierać? Czy bylibyśmy gotowi pomagać rzuconemu w nieznane Rosjaninowi, Bułgarowi, Rumunowi?
Na koniec niech mi będzie dane powiedzieć, krajanie, którego los przypadkiem skieruje do Kutna, że kebab Józefa z Warszawskiego Przedmieścia jest świetny i, tak czy owak, spróbować warto.

30 sierpnia 2014

Prehistoryczny las

Jeśli szukamy dzikości i niezwykłości rodzimej przyrody najczęściej drogowskazem bywają bezludne i zalesione zakątki bieszczadzkich szczytów i kotlin, lasy w dolinie Odry, nadbużańskie rozlewiska, Polesie na wschodnich rubieżach kraju i oczywiście Puszcza Białowieska.
Okazuje się, że skromny, kilkudziesięciohektarowy las luszyński jest miejscem w dzikości swojej bezkonkurencyjnym.
Gdy kończy się w miarę równa, choć wąska, asfaltowa drożyna, pełzająca od miejscowości Osmolin, wkraczając pomiędzy zwarte szpalery kukurydzy, zmienia się w gruntowy, wyłożony "kocimi łbami" szlak, prowadzący w prehistoryczny las, który mógłby być tłem dla wojów Kazimierza Wielkiego. Rzecz jasna las luszyński tak starym nie jest, lecz owa droga pokrętna i wyboista, tu i ówdzie porośnięta mchem i trawą, pamięta zapewne cara Aleksandra czasy. Przedzierając się przez leśne ostępy drożyna kurczy się i dziczeje, z obydwu stron zastawiona najdzikszymi brzuszastymi wierzbami splecionymi z olszyną, klonem i dębiną. W światłach reflektorów widać, że jest to szlak ulubionych przez dziki. Ich szable wyryły na poboczu tych bezdroży znaki swej obecności - trawa i poszycie przedarte; ziemia przewrócona, strzępiate konary krzewów połamane i zdeptane. W wielu miejscach groźna zieleń czyni z drożyny naturalny tunel, w którym grasuje bezgłośna cisza. Pokonanie kilometra tej trasy graniczy z niemożliwością, a z każdą dziesięciną metrów człowiek wkracza w nieznane, tajemnicze i baśniowe. Jak w balladach Mickiewicza, jak w Kraszewskiego historycznych baśniach, natura bierze wszystko w swe rozczapierzone szpony; snuje bajeczną, nieodgadnioną wieść gminną; przestrzega wędrowców, aby zmówili po dziesięciokroć zdrowaśki przed wtargnięciem do boru, w którym nie ludzkie panują prawa. 
Nocą, kiedy akumulatorowe znicze świateł auta, brutalnie rozrywają ciemność, niewielki las zdaje się być gęstwą, w której nieznane pomieszkuje zło i spoziera na nieszczęsnych wędrowców oczami rozbudzonych sów, lisów i saren. 
Zaiste, w samym niemal centrum kraju, ledwie dziesięć kilometrów od miejsca mego narodzenia, spotkanie z prehistorią natury jest jakby żartem i drwiną z nowoczesności, ale też z tego powodu, każdemu, komu senne mary i potworzyce ze snu do pościeli nie wpełzną, krwi nie wypiją, polecam ten las luszyński, na pograniczu województw mazowieckiego i łódzkiego położony. Szczególnie polecam go nocą, lub wczesnym rankiem, gdy dzikie stworzenia na popas ku nieodległym polom wychodzą, szkodę plonom czyniąc.

Z braku fotograficznego utrwalacza ludzi i krajobrazu, nie mogąc też w sieci odnaleźć zdjęć na potwierdzenie mojego spotkania z prehistorycznym lasem, przywołuję w tym miejscu rycinę Androllego, która, zdaniem moim, najtrafniej oddaje tajemniczy klimat najmniejszej z polskich puszcz.



Dla odrobinę zainteresowanych podaję za Wikipedią notkę o Luszynie.
Luszyn – wieś w Polsce położona w województwie mazowieckim, w powiecie gostynińskim, w gminie Pacyna.
Według danych urzędu gminy Pacyna z 13 lipca 2009 roku wieś zamieszkiwało 451 mieszkańców.
W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa płockiego.
Zabytki:
- murowany z cegły kościół w stylu gotycko-renesansowym z 1595 roku, restaurowany w II połowie XVII wieku, w XVIII i XIX w.
- pałac klasycystyczny wzniesiony w I połowie XIX wieku
- niemiecki cmentarz wojenny z 1918 roku
- cmentarz rzymskokatolicki z pocz. XIX wieku z kwaterą żołnierzy poległych w 1939 roku.
Z powyższych informacji widać, że jak na tak niewielką wioskę, historycznych pamiątek w niej nie brakuje.
Wizualnie przedstawia się to tak:
kościół w stylu gotycko-renesansowym

pałac klasycystyczny

monument- fragment niemieckiego cmentarza wojskowego

[Zdjęcia ze strony Wikipedii oraz http://www.rowery.olsztyn.pl/]



28 sierpnia 2014

Niedzielna samotność

Zroszona deszczem trawa, łaskoczące powiewy wiatru, cisza, kląskanie ptaka, który mógłby być pawiem, gdyby nim był, lecz jest zapewne gęsią usiłująca naśladować to napuszone, dumne ze swego upierzenia  w kolorach wszystkich tęcz świata stworzenie.
Niedziela w samotności, z długopisem w ręku, dużą szklanką mocnej herbaty, z herbatnikami w niebezpiecznym pobliżu, smakującymi jak nigdy wcześniej, z koszulą dopiero co wypraną i wraz z ręcznikiem, rozpostartą na wietrze, gumą do żucia, która straciła smak i bolą przez nią zęby, telefonami na podorędziu wymagającymi naładowania, z otwartym Coetzee na stronie, gdzie Afryka Południowa oddycha świeżością i nieznanym.
Samotność, pomimo obecności tylu znajomych przedmiotów wokoło, wymusza wolniejsze uderzenia serca i gdyby nie pamięć o dniu wczorajszym i tylu jeszcze innych, pozostawionych za sobą, można by ją nazwać ukojeniem.
Niejednokrotnie zastanawiasz się nad tym, że gdybyś nie doświadczył tej samotności, pewnie leżałbyś teraz na miękkiej kanapie albo otwierał lodówkę, chcąc zaspokoić nagły głód ściskający żołądek pomiędzy obiadem a kolacją. A może wiódłbyś nieskończenie niepoważne rozmowy dotykające tematów wyszczekiwanych przez pewnych siebie i zarozumiałych dziennikarzy programów informacyjnych; oglądałbyś po raz nie wiadomo który mrożące krew w żyłach relacje z katastrof, powodzi i wojen. Możliwe tez, że z braku samotności szukałbyś czego popadnie w sieci lub też czytałbyś książkę.
Ale masz swojego Coetzee i on musi ci wystarczyć.
A tak przy okazji: lepiej nie myśleć o samotności; lepiej przywyknąć do tego stanu, w którym zdany jesteś na siebie i tylko na swój własny głos.
I jest jak w stepie: nikt nie zawoła i nikt nie usłyszy.

27 sierpnia 2014

Jak najdalej od Tuskolandii

Będę w "rodzinnych" stronach: Bourges, Aubigny sur Nere, Gien, Blois, Briare. Nic, tylko jechać. Pogoda. Słońce. Bez upału.
Jedyny szkopuł - przeładowany o tonę peżocik. Autko kochane, dajże radę tej ułańskiej swawoli. Polak potrafi i z takim nadmiarem wrażeń na pace. Francuz kategorycznie by odmówił. Niemiec powiadomiłby żandarmerię o następującym właśnie wykroczeniu.
Ale nie my, biali murzyni niedawnego sowieckiego bloku. Nam kazano na dobrobyt tyrać i cieszyć się tym, że na sprzedaży narodowego majątku spryciarze zrobili już kasę.
Ja, obywatel wolnej, najjaśniejszej, zielonej jak Irlandia Tuskanii, pomykam przeładowanym autem aby móc się nażreć do syta i dzieciakowi coś do pyska dać, i na odzienie, i do szkoły na książki, z których niech wie, jakie toi szczęście, że otwarto granice i stary może uszczknąć trochę roboty Francuzowi, której by nie wykonał. Przynajmniej jak cygan pojeździ sobie na osłodę po kraju, pięknym kraju A nade wszystko niech z książek się dowie, że stary pracuje po to, aby podatkami Tuskowi i jego kamratom kabzy powypychać, aby na ambergoldy było, i na podsłuchy, i na czołgi i samoloty, i na ostrygi z kawiorem albo inne rekinie ścierwo w restauracjach, na pomoc bliźniej Ukrainie, na samoloty, hotele, płace dla posłów i senatorów, na te trzy miliony kasy dla prezesa upadającego ZUS-u. , dla premierowego syna i córki, coby nie musiała się wstydzić chodzić, w bucikach za marne tysiąc złotych.
W tej ponadwymiarowej tonie są pieniądze dla wszystkich członków Platformy i wszystkich tych jej wyborców, którym miłe jest to, że Polacy harują dla nowego pana na Zachodzie, bo w kraju gardzą tym tysiącem stoi do łapy.
Dla tuskowych klapiszonów to i dwie tony ponad przewiozę, a bez Kozery cztery.
Myśląc tak szalenie, udało mi się przyhamować przed beztroską sarną, która w lasach Blois wyskoczyła na drogę tuż przed maską.
Jak mi się nie chce wracać do Tuskolandii.

26 sierpnia 2014

Kasztanowa aleja albo dytyramb prozą

Biegniemy tą drogą, a liście kasztanowca szeleszczą pod podeszwami; czasami jakiś rozpołowiony owoc wystrzeli spod nóg brązowym pociskiem, śliskim, błyszczącym, że przejrzeć się w nim można. Gdybyż to były jadalne kasztany, ale nie, te, jeśli je zmielisz na proch, będą zaczątkiem kleju. Pamiętam w dolnej szufladzie szafy tę torbę z kasztanową mączką; posmakowałem gorycz, potem zmieszałem ze śliną i przeniosłem tę niesmaczną maź na ruchomą kartę książki, rozprowadziłem kleistą esencję, docisnąłem, odczekałem chwilę, aż powiąże kartę książki z okładką. Udało się.
Zatrzymujemy się w połowie kasztanowej alei. Jakaż to aleja! Prowadzi prostym ściegiem wzdłuż rzeczki, której wody niezmącone, stojące i przezroczyste. Kobierzec opadłych liści pod nogami. Rzucamy się na nie, tarzamy się jak dzieci, choć w rzeczy samej byliśmy wtedy dziećmi świata.
Koniec września, a słońce lipcowe, choć niskie, to wciąż jeszcze gorące i można by tak leżeć i wdychać złocistą jesień pomarszczonych liści, przymknąć oczy i czuć to szczęście istnienia. Zazdrośćcie nam wszyscy ci, co nie macie takiej kasztanowej alei i nie potraficie cieszyć się jesiennym popołudniem, krwistym słońcem, wiatrem tak delikatnym jak muśnięcie pajęczyn babiego lata.
Kim jesteśmy? Gromadką młodzieńców upuszczonych na ziemię przez Dobrego, co pragnął odegnać szarość z dni naszych cierpkich, niebogatych, lecz chętnych poznania. My, chłopcy i dziewczęta, w kasztanowych barwach jesieni, z książką, zeszytem, kocem, którym w końcu okrywamy miękką, chrupiącą masę opadłych liści; my przytuleni do siebie, skupieni, dzielący się swoim niedouczeniem, choć pragnący zachłannie wiedzy. Czasami jakieś spojrzenie, dotyk nieopatrzny lub celowo skrywany, przerywa konwersację, a oczy zaczynają błyszczeń błękitem popołudnia, a blask włosów jest kasztanowy, a dotyk policzków, ust, dłoni – ciepły, choć wzniecający drżenie naskórka.
A potem, nasyciwszy się księgi słowami, kiedy pierwszy podmuch wiatru niesie z sobą chłód przedwieczoru, wstajemy i powracamy jak znużeni wędrowcy, wolnym krokiem, połączeni w uścisku przyjacielskim i takim, co poza przyjaźń wykracza. Rumiany krąg słońca już kapie się w rzece, a z każdą chwilą chłód po piętach naszych stąpa i gdyby nie to przytulenie…
Rozstania są już wieczorne a policzki zwilgotniałe, lecz oczy szczęśliwe, bo to nie koniec jesieni, a tylko jej letni początek.

25 sierpnia 2014

Patrick

Patrick pochodzi z Tuluzy i jest młodzieńcem dwudziestokilkuletnim. Kolor jego skóry, zdradza kolonijną przeszłość jego przodków. Smukły, zwinny, uśmiechnięty zna kilkanaście słów w języku angielskim, co stanowi lichą bazę do porozumiewania się w tym języku.
Jego życiowa partnerka, niższa, nieco tęższa, czarnowłosa, z pełną, owalną twarzą i oczami kolory palonego piwa jest również istotą żywą i energiczną. Ma polskie pochodzenie. Jej dziadek nazywał się Mucha, z czego podśmiewuje się Patrick. Nie mówi po polsku, a z angielskiego zna słowo "children", co w tej opowiastce jest rzeczą ważną.
Oboje planują otwarcie szkoły, choć ja nazwałbym to przedszkolem gdyż mają do niej uczęszczać na początek sześcioletnie dzieci.
W magazynie, który przede mną otworzyli, dostrzegam mnóstwo paczek, przedmiotów, w których rozpoznaję stoliki, krzesełka, zabawki, edukacyjne plansze i tablice. Niemal cały magazyn jest pełnyt, a tu jeszcze te dziesięć szaf, przywiezionych przeze mnie z Niemiec, z odległości 1300 kilometrów. 
Patrick jest w szoku, bo nie ma widlaka; jedynie pneumatyczny wózek, a szafy metalowe, wysokie, ciężkie na 90 kilogramów każda. I trzeba toto zsunąć delikatnie z paki, przenieść na wózek.
Zapewniam, że damy sobie radę, choć patrząc na wątłą sylwetkę chłopaka można mieć pewne wątpliwości. Przenosimy je jednak jedna po drugiej, a Patrick po każdym razie wypowiada ilość jaka nam jeszcze została. Widać, że jest zmęczony, a dodatkowo za każdym razem kiedy spogląda do wnętrza magazynu, jego sceptycyzm rośnie. Pewnie myśli o tym, że każdy z tych zgromadzonych tam pakunków musi zostać otwarty, złożony, przygotowany do użytku i przewieziony do miejsca, gdzie ma powstać szkoła. Oboje wydają się być nieco przerażeni tymi faktami. Uspokajam ich mówiąc, że są przecież młodzi i na pewno dadzą sobie radę, a pani "Mucha" sprawia wrażenie, że spokojnie da sobie radę z garstką dzieciaków, jakie trafią do ich edukacyjnej placówki. Cóż, ma się to oko i doświadczenie nakazujące przypuszczać, że ta młoda kobieta jest niezłym "materiałem" na przyszłą panią nauczyciel.
Kiedy odjeżdżam, Patrick ze swoją partnerką zaczynają składać jakieś pomoce naukowe.
Powodzenia.


24 sierpnia 2014

Króliczki, zajączki

Króliczki lub małe zajączki pojawiły się kiedy zapadł zmrok, a światła latarni zaczęły płonąć pomarańczowo.
Bóg jeden wie, dlaczego przybyły na wykoszoną trawę ze strony niskich, fabrycznych zabudowań, chociaż dalej, po lewej stronie były miejsca znacznie lepiej pasujące na całodobowe schronienie i gryzoniowy popas dla tych niepozornych, futrzanych stworzeń.
Parka zwierzaków zbliżyła się na odległość nie większą niż 15 metrów i w skamieniałej nieruchomości siedzących postur obserwowała okolicę , od czasu do czasu zanurzając pyszczki w niewysokich kiściach trawy. Wskutek ciemności rozświetlonej pomarańczową poświatą nie udało mi się dostrzec, czy ich pyszczki poruszały się, co by oznaczało, że konsumują późną kolację. Trzeci zającopodobny gryzoń pozostawał w odległości pięćdziesięciu metrów i, również nieruchomy, przypominał pień ściętej tuż nad ziemią niedorosłej brzozy.
Przez uchylone okno auta zacząłem nawoływać te dwa pierwsze w języku znanym dziczyźnie całego świata.
- Tssyt, tssyt - nęciłem stworzenia delikatnie stłumionym szeptem.
Rozejrzały się, lokalizując miejsce, skąd dobywał się ten swojsko brzmiący dźwięk, który w tłumaczeniu na ludzka mowę oznaczał: - Chodź tu do cholery. Niech wam się przyjrzę i przekonam się czy mam do czynienia z królikami czy zającami.
Odważniejszy zbliżył się o jakieś dwa metry i wybałuszył na mnie czarne, błyszczące ślepia.
- Tssyt, tssyt - powtórzyłem zawołanie, choć w tym drugim przypadku gryzoniowa mowa oznaczała: - Za diabła, nie rozpoznaję. Pasujesz mi na królika, taki jesteś mały a do tego masz takie niedorozwinięte uszy. Barwa turzycy z kolei, świadczyłaby o zajęczym pochodzeniu. Możesz mi powiedzieć, ktoś zacz?
Nie usłuchał, nie odpowiedział i wraz z drugim, mniej zainteresowanym rozmową ze mną, pobaraszkowały w stronę dorodnego świerku. Poszły sobie, a wtedy zbliżył się ten trzeci, cały czas zerkając w moją stronę, to znów śledząc zaszytych w gęstwinie świerków i jodeł towarzyszy.
-Tssyt, tssyt - chcesz coś do żarcia? - zapytałem i urwawszy kawałek bułki cisnąłem go za okno niewystarczająco daleko i zwierzaczek z gapiostwa lub też z premedytacją zlekceważył moje dobre intencje.
Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że taki królikozając może nie być zainteresowany produktami piekarniczymi i, z pewnością, wolałby spożyć marchewkę. Ale skąd miałem wziąć marchewkę?
A rzuconym kawałkiem bułki nazajutrz, o poranku, zajęła się synogarlica.

23 sierpnia 2014

Stary cielec pedagogiczny

Stary, pedagogiczny cielec przemierza Europę, głównie Francję w poszukiwaniu utraconego przez Prousta czasu, w poszukiwaniu pewnej formy porządku i spokoju nieobecnego na ziemi obiecanej własnego krajobrazu. Rzecz jasna robi to nade wszystko dla pieniędzy, bo tam skąd się wybrał, został skopany i pominięty. W dodatku nawet tutaj, tej, mimo wszystko oazie spokoju, jeżeli docierają do niego złe wieści, to przecież że stamtąd. Tutaj gonitwa, czasami niewyspanie, oczekiwanie, przywykanie.
Kłóci się w nim ta sprzeczność pomiędzy dotarciem do celu z ładunkiem na czas z wrodzoną potrzebą i chęcią poznawania nowych rzeczy, światów i ludzi, historii i współczesności. Podczas postojów pisze o tym, a jesli ma szansę na zrobienie zdjęć, przystaje, wysiada z auta i utrwala to, co zanotować było warto, aby zostało na dłużej niż wzrok zdoła zapamiętać na dziś i teraz. Niestety, w większości przypadków nie ma możliwości przystanąć i zapisać w pamięci aparatu, że okrągła przestrzeń zwykłego ronda może być dziełem sztuki - kwietnym gazonem, iluminacją, kompozycją zieleni, miniaturą zamku lub innej budowli, fontanną, rzeźbą i tak dalej. Nie sposób przystawać w każdym z miejsc, choć podeszwa buta dotyka hamulca - prawdopodobieństwo utraty czasu byłoby zbyt widoczne.
Lubi wjeżdżać w wąskie uliczki miasteczek i wiosek, przeraźliwie kolorowych kwieciem drzew, donic przytroczonych do latarni i słupów drżących na wietrze. Przeciska się przez te uliczki otoczone zwartym szpalerem kamieniczek, których elewacje najczęściej stanowi kremowy lub blado-kremowy, ciosany kamień lub tez równo pocięte kamienne płyty - namiastki cegieł. Dociera do centrum z podłużnym lub lekko tylko wydłużonym placem w kształcie prostokąta, gdzie skupia się towarzyskie życie, gdzie zegar na kościelnej wierzy starannie odmierza czas, gdzie ogródeczki przy kawiarniach i pubach zapraszają na kawę, piwo i drinki, gdzie z piekarniczych sklepików dostojne panie wychodzą z naręczem bagietek.
Stary, pedagogiczny cielec, rzecz jasna, tęskni za krajem, tęskni coraz mniej i jest to tęsknota specyficzna, obejmująca jednie tę część ożywionej i nieożywionej przyrody, która nie jest dla niego obojętna i on nie zobojętniał wobec niej. A coraz mnie jest tej przestrzeni wzajemnej adoracji.
W końcu stary cielec chciałby się raz na zawsze pozbyć przymiotnika "pedagogiczny". Chciałby pozbyć się złudzeń, że jego edukacyjne pole wydało kiedykolwiek zdrowy plon. Chciałby definitywnie wyrzucić z pamięci tę, wcale pokaźną, część swojego życia, jako ostatecznie przegraną. Chciałby puścić z dymem i "zgliszczem" pedagogiczne zatracenie, aby móc powiedzieć, że zdarzyło się to jedynie w jego wyobraźni, było snem, zbyt długim i niepotrzebnym ani jemu, ani nikomu innemu.

Wzdłuż Izery

Izera w okolicach Grenoble jest srebrzyście-biała, matowo-biała. To efekt wypłukiwanego z górskich strumieni wapnia.
Gieres jest niewielką, licząca poniżej stu kominów wioska położoną w odległości nie większej niż 8 kilometrów od centrum Grenoble. Nie ma chyba bardziej dogodnego miejsca na postój niż ta wioska, a konkretnie parking usytuowany pomiędzy ośrodkiem sportowym a tramwajową zajezdnią, tak cichą, że niemal niezauważalną.
Podchodzę do Izery, białej Izery, której źródła sączą wody z francusko-włoskich szczytów Alp Graickich.
Wzdłuż Izery ciągnie się wąska asfaltowa droga, na której spotykam rowerzystów-kolarzy, biegaczy i spacerowiczów. Jest ciepły, sierpniowy wieczór i temperatura, ku mojemu zdziwieniu, przekracza 26 stopni. A oni - mam na myśli tych sportowo uduchowionych młodych, starych i w średnim wieku ludzi, biegających i jeżdżących z prądem i pod prąd rzeki. Podziwiam, podziwiam.
Ścieżka wzdłuż Izery jest idealnym miejscem do rekreacji ale też do profesjonalnych treningów. Widząc lekkim truchtem biegnącego murzyna, myślę sobie, że może spotkałem jednego z Kenijczyków, o którym bedzie głosno na którymś z mitingów grand prix. 
Wokół otaczają mnie potężne, zalesione, wapienne wzniesienia, a dalej, w kierunku wschodnim, ponad nimi alpejskie wierzchołki drapią niebo ostrymi krawędziami szczytów. Mnie jednak kusi widok niezwykłego masywu skalnego zajmującego północny zakątek świata. Skalisty ten szczyt wydaje się być zwieńczony foremnym, przechylonym prostopadłościanem, który, nie wiedzieć czemu, został postawiony na względnie symetrycznym wzniesieniu. Wierzchołek szczytu, nazwany przeze mnie "Górą Czarownic" przypomina twierdzę kapiącą się w wilgoci białych chmur, które pojawiają się w tym miejscu nawet wtedy, gdy reszta nieboskłonu błyszczy lazurowym błękitem. 
Przemierzam pieszo-rowerowy szlak wolnym, spokojnym krokiem, zapatrzony to w przestrzenną dolinę sięgającą podnóża zalesionego masywu, to znów  obserwuję ławice niedużych ryb, na tyle silnych, aby mogły stawić czoła wartkiemu prądowi Izery.
Sen po takim pięciokilometrowym spacerze przychodzi łatwo, bez oporów.


Nihil Novi

A u nas, po powrocie, to samo. Czekam chwili, kiedy dowiem się, że właśnie powróciłem do III RU [RU=Republika Ukraińska]. 
W pozostałych częściach Europy urlopy, praca, gospodarka - u nas Ukraina na pierwszym miejscu plus ten skubaniec Putin, co to wypiął się na nasze owoce, których pomimo ich słodkości nie chce jeść. A Polska na takie dictum acerbum przygotowana jest, że hej. Parę miesięcy negocjacji i Chińczycy skuszą się na nasze jabłka albo na jabole je przerobimy zadając cios południowoeuropejskim napojom z winorośli. Z Rosją w ogóle handel upada, lecz gdzież tam handlowi do idei solidarności. Polak lubi być biedny, byleby był honorowy. 
Te dwieście z odkładem ciężarówek, co to miały po polskie jabłka przyjechać, Rosjanie posłali na wschodnią Ukrainę, gdzie wciąż walki. Taka humanitarna pomoc oczywiście podobać się nie może. Jakże można pozwolić na to, aby nieść pomoc rzeczową ludności w czasie wojennej zawieruchy.
Taki jeden korespondent o nazwisku zbliżonym, a pewne źródła podają, że identycznym z moim, powiada, że taka pomoc nie jest na rękę rządowi Ukrainy, bo to niby wstyd brać pomoc od sąsiadów, którzy cały czas coś knują. Powiada tenże, że te dwieście czterdzieści czy sześćdziesiąt tirów z pomocą to prawie nic, bo znacznie, ale to znacznie więcej rząd Ukrainy pomaga ludności w Ługańsku i Doniecku.
Patrzcie, jaki ja nieoświecony. Cały czas byłem przekonany o tym, że do tych grodów pomoc dostarczana jest w postaci artyleryjskich i lotniczych pocisków. Słowo daję, że nie słyszałem o tym, aby z Kijowa czy innego Lwowa jechały do Doniecka kolumny ciężarówek z pomocą humanitarną. Według pana redaktora tak było, tyle że jakoś brakowało mi w jego informacji dowodów na te słowa. Jeśli te ponad dwieście ciężarówek to pryszcz, to ile z Kijowa przyjechało i dlaczego wolny świat dotąd trzymał to w tajemnicy?
Po tych słowach znowu ktoś powie, żem rusofil i Putina lubię, a przecież nie o to mi szło, lecz o ten wymuszony polityczną poprawnością idiotyzm relacji naszego korespondenta. Pan Piotr P. nie nabierze pana Andrzeja P., choć oba nazwiska po tym samym praszczurze mają. 
W takich razach zawsze zapytuję sam siebie, po cholerę te łgarstwa uprawiane na oczach i uszach odbiorców informacji. Za diabła nie wiem. Chyba że, panie Piotrze P., uważa mnie pan za idiotę, do czego, o czym z przykrością pana informuję, nie przyznam się bez stosowania wobec mojego ciała tortur. Proponuję, aby zdawał pan relację z Ukrainy głupszym od siebie.
I jeszcze jedna pierwszorzędna rzecz: ksiądz Lemański ma się wynosić do diabła. Podpada cały czas biskupowi i, skubaniec, krnąbrny jest i nieposłuszny. Bo w polskim Kościele Katolickim najważniejsze jest posłuszeństwo. Księża mogą chlać, kraść, chędożyć małolaty i włos im z głowy nie spadnie. Jeśli zaś zapragną mieć odmienne od przełożonego zdanie, czeka nań suspensa, tudzież ekskomunika.
Paradoksalnie decyzja arcybiskupa Hosera najbardziej uderza w Ruch Palikota - ugrupowanie jawnie antyklerykalne. Hoser wytrącił oręż Palikotowi, udowadniając jak niereformowalna jest część polskiego Kościoła, co oczywiście skutkować będzie coraz to mniejszym zainteresowaniem religią, która wyklucza możliwość samodzielnego myślenia. To kolejny kontekst, w związku z którym zadaję sobie pytanie: dlaczego Kościół Katolicki w Polsce dobrowolnie i z własnej inicjatywy dąży do samounicestwienia? Jużci, że w tym wszystkim musi tkwić palec boży, bo jakże inaczej to pojąć?
Polska to dziwny kraj. Wiedziałem o tym, lecz taka niemal natychmiastowa konfrontacja wynikająca z odbytej podróży po Europie działa jak szkło powiększające.



Komu po równo

Wśród kierowców międzynarodowych byłego bloku socjalistycznego nie spotkałem takich, którzy ocenialiby pozytywnie gospodarkę własnego kraju. Wprawdzie ci, którzy pracują w transporcie międzynarodowym w Europie pod względem finansowym zarabiają więcej od rodaków we własnym kraju, to widzą przecież, że ich pobory są znacznie mniejsze od kierowców z państw "starej Unii". 
U nas guru i realizator wyprzedaży majątku narodowego, Balcerowicz, odpowiadając na zarzuty malkontentów, tłumaczył, że dzieje się tak, gdyż w naszym kraju wydajność pracy jest niższa niż na Zachodzie.
Kompletna to bzdura i demagogia, z czego słynie ten neoliberał, specjalista od sprzedaży Polski. Można tego dowieść w bardzo prosty sposób na przykładzie pracy kierowców tzw. TIR-ów.
Jak wiadomo, pojazdy, którymi ci ludzie jeżdżą, posiadają tachografy regulujące czas pracy i bez względu na narodowość, jest on identyczny dla wszystkich. A zatem kierowca z Belgii, Niemiec czy Francji, wozi te same czy podobne towary o zbliżonej wadze , pracując "za kółkiem" tyle samo godzin, kupując ten sam olej napędowy za tę samą cenę, co Polak, Słowak czy Węgier. Jedyna różnica pomiędzy "starymi" a "nowymi" Europejczykami tkwi w wynagrodzeniu, które dla pracowników z krajów starej Unii jest minimum trzykrotnie wyższe niż wynagrodzenie Czecha, Bułgara czy Rumuna.
Idźmy dalej tym tropem.
Czy wydajność kasjerki w przykładowym polskim Lidlu jest niższa od wydajności jej odpowiedniczki z Francji, Belgii czy Niemiec? Odczytują one kody kreskowe z tych samych lub prawie tych samych produktów o zbliżonych cenach, siedzą przy tych samych kasach, na tych samych fotelach, pracują raczej dłużej niż krócej, a mimo to ich zarobki są czterokrotnie niższe niż pobory Francuzek.
Okazuje się, że jedyna profesją, w której zarobki pomiędzy starą a młoda Unią pozostają na tym samym poziomie jest zawód europosła.
Nic też dziwnego, że optyka polskich europosłów, w ogóle polityków, na sprawy ekonomiczne uwzględniające różnice w wynagrodzeniach jest zgoła odmienna od punktu widzenia przeciętnego Polaka.
Politycy posiadając więcej niż inni, mając znacznie większy wpływ na politykę i prawo, nie są zainteresowani tym, aby zmienić neokolonialne, neoliberalne stosunki pracy panujące w naszym kraju. Niewiele obchodzą ich te dysproporcje majątkowe nawet w tych obszarach, gdzie logika i zdrowy rozsądek wykazują, że różnic być nie powinno.
Ich kieszenie napełnione są "po równo" kasą, a gęby frazesami o patriotyźmie.

22 sierpnia 2014

Hemingway po goleniu

Przed i po goleniu czytam Hemingwaya. Jak zwykle gdy popełniam poranną lub poobiednia toaletę  polegającą na usunięciu zbędnego zarostu, robię to na parkingu . Tym razem jest to zaplecze Intermarche. Podjeżdżam od tyłu , aby nie rzucać się w oczy, gdy będę się golił siedząc w aucie i konfrontując swoją rzeczywistą twarz z tą pozostawioną na powierzchni wewnętrznego lusterka samochodu. 
Czytam więc Hemingwaya, powracając poniekąd do swoich młodzieńczych fascynacji. Hemingway jest pisarzem bardzo amerykańskim, choć jednocześnie ze sporym ładunkiem duszy europejczyka. Cóż, zaangażowanie w dwie światowe wojny w Europie zrobiło swoje. Ta niezwykle barwna, momentami ekscentryczna i kochająca przyrodę osobowość mieści w sobie pod maską behawioralnej, niemal zwierzęcej prostoty ogromne pokłady humanizmu.
Jakość pisarstwa autora "Komu bije dzwon" opiera się w znacznej mierze na użyciu prostych środków wyrazu, na kreowaniu opowieści omijającej naturalistyczną narrację prowadzącą czytelnika wytyczonym, dobrze opisanym szlakiem ku określonemu celowi. Autor skłania się ku innym rozwiązaniom. Poprzez oszczędny opis , skąpy momentami dialog, każe czytelnikowi domyśleć się, jaką ścieżkę powinien wybrać, aby dojść do założonego przez autora celu.
Lubię tego typu narrację, w której  użyte są tylko najważniejsze i najniezbędniejsze słowa. U Hemingwaya literatura dzieje się podczas procesu czytania tekstu; autor zaś dając wskazówki, nie mówi niczego wprost, jak to ma miejsce w genialnym, króciutkim opowiadaniu "Stary człowiek przy moście".
Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na tytuły prozy Hemingwaya, które są po części także dziełem znakomitych tłumaczy, m.in. Miry Michałowskiej i Bronisława Zielińskiego. Wystarczy padać kilka przykładów: "Pożegnanie z bronią", "Mieć i nie mieć", "Słońce też wschodzi", "Coś się kończy", "Komu bije dzwon", "Gdy będziemy zasypiali" czy "Rzeka dwóch serc". Wbrew pozorom niedocenianie tytułu jest błędem, gdyż tytuł to niezwykle istotny element publikacji.
Rozkładam sobie czytanie opowiadań Hemingwaya kilka dni, gdyż to ostatnia książka, jaka mi pozostała, oprócz słownika francuskiego. Tym sposobem łowię pstrągi z pisarzem, walczę z bykami na hiszpańskiej ziemi albo patrzę na ostatni, przegrany pojedynek Jacka Brennana w walce z Walcottem. Przez kilka chwil nie jestem ani we Francji, ani tam, gdzie muszę powrócić.

21 sierpnia 2014

Natręctwa

A przychodzi taka noc bezsenna i natrętna, która wyrzuca z pościeli. Można zeszyć powieki, lecz równie dobrze należałoby przybić mózg do zagłówka. Wdaję się w bezskuteczną dyskusję z myślami. Dyskusja to czy monolog? Przetrawiam, przewiercam. Już wiem, że snu szanse marne. 
Chce mi się jeść. W panicznym strachu przed głodem wyszarpuję bułkę, rozcinam ją, pokrywam rozpołowione paszczęki serem, dociskam obie symetryczny części do siebie i gryzę, przełykam, trawię.
Boli mnie każdy strategicznie ważny kawałek ciała. Zapalam światło. Chwytam zeszyt. Biorę długopis i naprowadzam go na tę ścieżkę, którą wypełniam słowami. 
Druga w nocy. Ciemność przerzedzona światłami nadbrzeżnej promenady.
Spóźniona i, mam nadzieję, zakochana para kieruje się w stronę ujścia rzeczki do portu. Rozmawiają cicho, stąpają bezgłośnie. Flagi łopocą na wietrze. 
Piszę. Uspokajam się. Sinusoida psychicznego bólu staje się coraz bardziej płaska. Wreszcie nie odczuwam głodu. Myśli wciąż krążą, lecz stopniowo tracą wigor. Kreślę proste, pojedyncze zdania, równoważniki zdań, a jeśli konstruuję zdanie złożone, nie jest ono szczególnie wartościowe i nie zawiera tak istotnych określeń. Pisząc, oddają samą treść. Dzisiaj bolesną. Zdania pojedyncze nie przydają wprawdzie kunsztu opowieści, ale czasami są niezbędne dla oddania istoty spraw, jakie poruszam. Kiedy będę miał coś szczególnego do powiedzenia, spróbuję zakupić pewną ilość ozdobników ze straganu, gdzie sprzedają słowa.
Pisząc, oddycham. Wiem, że jeszcze żyję. Z czym to porównać? Behawioralne przeznaczenie? Fatum?
Umarłbym, nie pisząc. Czy to ktoś zrozumie?
Nie stać mnie na dobrego psychoanalityka, więc jedyną możliwą do zrealizowania kuracją jest pisanie.
Tak, tak, pamiętam, że wszystko zaczęło się od nocy natręctw.
Przypominam sobie, że powiedziałem komuś, że nie mogę spać, lecz przecież nikt nie jest w stanie pomóc mi walczyć z bezsennością. Kiedy w końcu zamęczyłem organizm na śmierć, pojawiły się mary - zjawiska, osoby i sytuacje. Moje sny są tak bardzo realne. Aby to sprawdzić, podszczypuje je przez sen albo powracam do nich po krótkim wybudzeniu. Częstokroć odtwarzam je ponownie i uzupełniam o kolejne wątki. Czasami znikają wraz z pamięcią o nich. Wczoraj, na przykład, odwiedziłem swój dom. Nie byle jaki dom. Dom z dzieciństwa. Żyję już trochę na tym świecie (zastanawiam się, czy przypadkiem nie za bardzo narzucam się swoją obecnością) i nie mam domu takiego, jaki miałem w dzieciństwie.
Odwiedziłem zatem swój dom, a w zasadzie zamierzałem do niego wejść, lecz jakiś człowiek zagrodził mi doń drogę. Potraktował mnie jak intruza. Ten zły człowiek albo nie wiedział, albo też wiedzieć nie chciał, że dom, w którym obecnie mieszka, należał do mnie i mojej rodziny i, na dobrą sprawę, powinien mnie do niego wprowadzić z honorami. Ten zły człowiek nie dość, że nie zadbał o zachowanie dobrych manier, to jeszcze zagroził, że powiadomi odpowiednie służby o mojej natrętnej obecności. Powoli, bez słów wycofałem się i podobnie postąpił mój sen.
Czy możecie sobie wyobrazić, że ktoś zabroni wam wstępu do do własnego dzieciństwa i młodości?
Sięgam po papierosa, wiedząc że po jego wypaleniu skończę pisać a natręctwa prawdopodobnie powrócą. Trudno się z tym pogodzić. Wypadałoby się upić i stracić kontrolę nad samoświadomością.
Z drugiej strony chciałbym jej trochę zostawić dla siebie.
Z dwojga złego wolę umierać świadomie.

Pierwsza, druga, trzecia...

Lecimy więc w tysiąca. Pierwsza! Druga! Trzecia. Ja na stole. Rozdałem. Paradna gra. Dziadek po dwóch kieliszkach podekscytowany, chłonny gry, wertuje swoje siedem karciąt, przemieszcza je między sobą i z tego ułożenia wypada, że dziadek jednego koloru nie ma. Czasami to lepiej, bo jak zagrasz, zameldujesz, to każdą lewę własnym kolorem zabijesz, choćby obcego asa albo dziesiątkę, bylebyś w pierwszą się wstrzelił, zabrał i koniecznie zgłosił meldunek. Nie zdążysz - cudzy kolor cię wykończy.
Dziadek zgłasza sto dziesięć i na te trzy karty na stole patrzy tak przenikliwie jakby przed grą jakieś tajemne znaki na nich postawił.
Babcia bardzo wyrywna jest. Dziadek mówi, że gra nawet wtedy, gdy nie ma karty.
- No, czego Władek, co tak patrzysz to na mnie to na stolik - mówi - tam są trzy karty i może mi dojdą.
- Może dojdą a może nie - odpowiada dziadek - innym kartę psujesz.
- Władziu, do stu dwudziestu mogę bez meldunku. Tak czy nie?
- Helcia, ale ty nie masz karty na sto dwadzieścia - irytuje się dziadek.
- A ty skąd to wiesz?
- Bo ja mam - kategorycznie i z dumą przyznał dziadek.
- To graj.
- Gram. Powiedziałem sto dziesięć.
- No widzisz. Ty grasz, to i ja zagram. Ja dam sto dwadzieścia.
- Babusie jeden!
Babcia uśmiecha się. Łypie okiem to na mnie, to na te trzy odłożone karty. Skrada się po nie prawą ręką.
Dziadek hamuje jej zapędy.
- Helcia, jest jeszcze Zosia.
Zosia popala sobie. Smużka dymu kłębi się nad jej głową, a z jej ust ulatują całkiem udatne dymne kółeczka.
- Wolałabym w brydża. Z córkami gram i z zięciem, jak się zbierzemy do kupy przy koniaczku albo przy jarzębiaku.
- Dziadkowie w tysiąca przede wszystkim - stwierdzam - też zagrałbym w brydża.
- No, wiem - dodaje ciocia Zosia - ile to razy widziałam, jak grali we dwoje, w dobieranego.
Babcia się niecierpliwi.
- No, jak tam, Zosiu? Na musku jesteś. Władek cię wybawił, powiedział sto dziesięć. Dołożyłam swoje sto dwadzieścia - przypomina.
- Mnie w tysiąca karta nie idzie. Nigdy nie szła - mówi Zosia - beze mnie.
- Jak tak, to, pierwsza, druga, sto trzydzieści powiem - rozpędziła się babcia.
- Helcia, nie możesz postąpić. Już powiedziałaś sto dwadzieścia, więc postąpisz, jak weźmiesz karty. Teraz na mnie kolej.
- Więc graj, Władziu. Powiesz sto trzydzieści, to dołożę dziesięć.
Chwila konsternacji. Babcia wycofuje rękę wyciągniętą po trzy karty. Jeszcze raz przygląda się tym, które ma "na ręku".
- Władek! - wykrzykuje - Chyba się pomyliłam. Naprawdę powiedziałam sto dwadzieścia?
- Ech, babusie jeden. Pewnie, że powiedziałaś. Zniszczyłaś mi kartę - grzmi dziadek.
- Mogę się jeszcze wycofać. Władek, weź sobie zagraj te sto dziesięć.
- No, nie - odzywa się milcząca najdłużej ciocia Zosia - skoro już zagrałaś te sto dwadzieścia, to skończ. 
Uśmiecha się, przygasza papierosa a do mnie: - Adasiu, nalej.
Dziadek oddycha z ulgą. Potrząsa wskazującym palcem w stronę żony, co z pewnością oznacza: "Ech, ty babusie!"
- Mnie tylko troszeczkę - przestrzega babcia.
Nalewam tej dziadkowej przepalanki. A co to za wódeczka! Palce lizać. Żytnia, wspomożona spirytusem i, do smaku, ćwierć szklaneczki spalonego brunatnego cukru. Pomieszane toto, odstawione do lodówki, przeszło zapachem cukrowej spalenizny. Grzech nie wypić.
No i wypiliśmy po małym.
- Jak ty to pięknie robisz, Władziu - odzywa się Zosia - mój nieboszczyk też potrafił, ale twoja jest lepsza. Dosmakowałam się odrobiny zlukrowanej skórki pomarańczy, czy tak?
- Ha - wzdycha dziadek.
Nie ma co ukrywać - receptura przepalanki dziadka owiana jest tajemnicą.
- Na czym to stanęliśmy? - pyta dziadek, szczerze roztkliwiony komplementem stryjecznej siostry.
- Wszystko jedno (jedno z ulubionych powiedzonek babci) - biorę te sto dwadzieścia. Zawsze coś dojdzie - ponownie wyciąga rękę po karty.
- Myślisz, że ci dojdzie? - uśmiech dziadka w pewnym momencie przybiera barwę złośliwego zdecydowania
- Sto trzydzieści - licytuje.
- Sto czterdzieści - otrzymuje natychmiastową ripostę babci.
Słychać, jak dziadek kłapie sztucznymi zębami a swoim wzburzonym jak ocean wzroku z pewnością utopiłby swoja połowicę.
- Z czym ty grasz, babusie? Masz czterdzieści. Winną królową z królem i sto czterdzieści grasz.
- Żołennej nie będziesz miała - dziadek uśmiecha się z przekąsem.
Zosia puszcza do mnie oko. Przysuwa do swoich ust otwartą dłoń.
- Czerwiennej też nie - szepcze.
Jeszcze przed rozgrywką nalewam po kieliszku. Babcia tym razem wysączyła cały kieliszek. Podjęła karty, dołożyła do stu sześćdziesięciu i w cuglach zdobyła wszystkie lewy. Słychać tylko było:
- A masz, babusie, moją damę...
- A masz babusie mojego dzwonkowego króla...
- A bierz czerwienną dychę...
Dziadek zostawił sobie na ostatnie wyjście karowego asa ufając, że przechytrzy tym posunięciem Helcię, która tak jakoś lękliwie wzdrygała się przed położeniem na stół finałowej karty. No i proszę - puściła czerwienną dziewiątkę, na co ciocia Zosia odpowiedziała żołennym waletem a dziadek... wiadomo.
- Widzisz, Władziu, a jednak mi doszło. 
- Ty to masz zawsze szczęście, babusie. A do mnie:
- Adasiu, pamiętaj, nie częstuj swojej babci moja przepalanką.