CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

23 listopada 2012

Literata smuteczki



Anthonie Palamedesz - "Guardroom scene"

- I wie pan, co najbardziej mi dokuczało? Ta wszechobecna świadomość tego, że jako jednostka czuję się niepotrzebny, bezwartościowy; że nie produkuje, nie wytwarzam czegoś trwałego, nie buduje domów, nie wydobywam węgla, nie piekę chleba, nie handluję i nie prowadzę lokomotywy. To, co robię jest takie ulotne i właściwie to bawię się słowami i pozostaję dzieckiem. Owszem, ktoś równie, a może nawet bardziej zamknięty we własnym świecie fantazji, dostrzeże, że pomiędzy nabiałowym a rzeźnikiem jest taki dziwny sklep, w którym można kupić książki, a na jednej z półek ujrzy właśnie moją, przypadkiem dotknie jej, otworzy, odczyta tytuł, kilka pierwszych zdań i włoży książkę do koszyka, pójdzie do kasy, gdzie za nią zapłaci; stamtąd przejdzie do domu, przeczyta albo odłoży na półkę. Będzie go korciło zajrzeć do niej, może zdecyduje się na przeczytanie. Ale ten, kto to zrobi, z pewnością jest dziwakiem, bo jak tu porównać kawał zapisanego papieru ze smakowym jogurtem albo schabem bez kości.
Dzisiaj, po trosze, wyzwoliłem się z tych piekielnych obrazów wyobcowania. Cieszę się z każdej setki sprzedanego tytułu, zabieram głos na promocjach i odczytach, mam dzięki protekcji zajęcia z grupą studentów, chałturzę w lokalnej prasie, wymądrzam się na blogu. 
Nie mniej jednak ciągnie się za mną widmo bezwartościowej egzystencji trafiającej jedynie do tych, którzy podobnie jak ja, żyją w zwartej, zamkniętej niszy, do której wstęp mają jedynie szaleńcy.
Literat, przy drugim piwie, nagabywany przez Edwarda, opowiadał dalej o swoich odczuciach związanych z pisaniem.
Edward, którego życie od roku zatoczyło zaczarowany krąg, powoli zbliżał się do tej hermetycznej grupy szaleńców, co zaglądają jeszcze do miejsc, gdzie można kupić słowa.
- I popatrz pan, człowiek potrafi miesiące i lata spędzić na pisaniu, myśląc, że pisze same mądrości, może zginąć na półkach, zasłonięty przez atrakcyjne wydawnictwa albumowe, kuszące oczy obrazem i farbą drukarską, a taki polityk powie byle co i jest komentowany, budzi radość i nienawiść - pełno go wszędzie. Ale niech pan sobie nie myśli, że to jedynie narzekanie. Z wiekiem przychodzi rozwaga i równowaga. Człowiek przyzwyczaja się do swojej pośledniejszej roli w życiu.
- A ja myślę, panie Tomaszu - odezwał się Edward - że prędzej czy później (póki co raczej później) ludziom potrzebne będą słowa. To przychodzi z wiekiem. A tak przy okazji, czy wie pan cokolwiek o tym, co się mówi na mieście w sprawie uniwersytetu trzeciego wieku? 

19 listopada 2012

Pejzaż



Liu Maoshan - pejzaż

Doktora Koteńki nowa twarz nie przypominała tej pierwszej, z której znano go w miasteczku. Nareszcie uległ namowom Adama i w antrakcie przyjmowania pacjentów w ośrodku zdrowia usytuowanym w parterowej części osiedlowego bloku przybył do kawiarni z pokaźnych rozmiarów teką, mieszczącą niespodziankę dla wielu stałych gości. Otworzył ją i wyjął zeń (zachowując nadzwyczajną staranność) pejzaże. 
Kawiarennik poprosił był jakiś czas temu swojego przyjaciela, aby uszczknął rąbka tajemnicy i ujawnił światu swój nieznany talent.
Zatem, skoro tajemnica została odkryta, poczęli z Adamem przebierać w akwarelą pociągniętych kartonach, w których przeglądały się nieznane uliczki miasteczek, parkowe alejki, łąki śródleśne i bagienne uroczyska. Opera omnia doktora Koteńki składała się z obrazków miejsc, do których dostęp posiadali nieliczni, co tylko podkreślało romantyczny walor sztuki nanizanej na białe karty linią smukłą, falistą, rozdzielającą dyskretnie stonowane pastelowe barwy tła wzbogaconego wieczną mgiełką (znać pewien rozpoznawalny styl).
Oczy doktora Koteńki aż śmiały się do obrazków, zaś sam niedzielny, aczkolwiek obdarzony bezspornym talentem, malarz, potrafił tak pięknie i obficie opowiadać o detalach swej pracy, że Adam wertując kolejne malunki czuł jak serce mu rośnie.
Małomówny Koteńko, to było widać, był ożywiony i czuć było, jak unosi się ze szczęścia, że w końcu po przełamaniu lodów nieśmiałości, mógł wydobyć z ukrycia swoje drugie powołanie.
- Czemu pan nie stara się o zrobienie wystawy tych prac? - zapytał Adam i w tym pytaniu nie było za grosz kurtuazji.
- Nigdym poważnie o tym nie myślał. To zbyt tradycyjne w formie i z pewnością niedoskonałe - odparł Koteńko.
- I niesłusznie pan myśli, bo warto się dzielić z innymi tym, co ma się najlepszego w sobie. I, myślę sobie, że znalazłby pan mnóstwo wielbicieli.
- Tak pan sądzi, że to coś warte?
- Swego czasu zawsze powtarzałem, że każdy człowiek winien pielęgnować swoje talenty i zamiłowania, bo nieprawdą jest to, że nie mamy w sobie czegoś, czym zaimponować możemy innym.
Pejzaże wydobyte z teki nie czekały długo na popularyzację. Zaraz po wejściu do lokalu dostąpiły ciekawych i nie pozbawionych podziwu spojrzeń literata, redaktora Pokorskiego, dawno nie widzianej bibliotekarki, strażnika ochrony, Edwarda i, najmocniej może, pani Zofii, która nie żałowała zachwytów i jakimś takim niezwykłym, trudnym do opisania wzrokiem ugodziła wzrok doktora.
Jeszcze tego samego dnia dwa pejzaże doktora Koteńki wpięte w antyramy zawisły na jednej ze ścian kawiarenki.

16 listopada 2012

Uwertura


Wesele w Bronowicach

Włodzimierz Tetmajer - "Wesele w Bronowicach"


- Jak zauważyliście - ciągnął właściciel kawiarni - w tym miejscu nie uświadczycie państwo politycznych kreatur. Spotkacie się z żebrzącą, politowanie lub złość wywołującą cygankę, poznacie bezrobotnego, mnicha, piszących i czytających, młodych i starych, artystów z bożej łaski, przekupki i majętnych kupców, nigdy natomiast polityków. Dla nich zostawiam place i pałace, skwery i ulice do demonstrowania własnych poglądów, jak tu dobrać się do władzy i dzięki komu to uczynić. Prędzej natkniecie się w tym miejscu na duchy, chochoły, wieszczów odprawiających dziady, w półśnie zastygłe czarownice, aniżeli tych, co wypełniają tafle telewizorowego ekranu.
Skończył, zbaczając z tematu rozmowy.
Prym wieść zaczęła Zofia. Ta, zgromadziwszy młodych (wielu ich było i zajęli w tureckim przysiadzie przestrzeń między stolikami), jęła tłumaczyć, dlaczego akurat "Wesele".
- Bo to jest opowieść o tym, jak Polak z Polakiem dogadać się nie może w najważniejszej sprawie; jak własna pycha, ignorancja, zakłóca porozumienie; jak niszczeje na oczach widzów szansa odzyskania niepodległości. To prawda - kontynuowała Zofia - że lat temu sto z odkładem utracona szansa na porozumienie dotyczyła czego innego niż dzisiaj. Obecne "wesele" również stawia zarzuty pod adresem zarówno tych na górze, jak i tych, którzy mając szansę na wspólne działania, obierają bezsensowną drogę walki, zarzucać współpracę. Ta taneczna zabawa okraszona bezładna rozmową prowadzi na manowce. W niej giną atrybuty wspólnej walki o lepsza przyszłość. I to, moi drodzy, musimy grą wykazać. na oczach widzów toczyć się będzie jak w soczewce skupione życie społeczeństwa, które nie dostrzega konieczności zmian. Obłędny taniec będzie trwał, aż znużeni nim weselni goście zasną, jak pijak przy niedopitej butelce samogonu.

13 listopada 2012

Świętowanie po narodowemu



Jacek Malczewski - "Don Kichot i Sancho Pansa"

W domu radcy Kracha zwykło się obchodzić państwowe święta spacerowaniem. Zwłaszcza od czasu, kiedy za miano honoru uważa się demonstrować siłę, w której liczy się szable lub dusze w pochodzie, nie zaś mądrość z powagą i radością połączone.
Spacer radcy Kracha z żoną i przybyłym z dalekiego miasta syna (który nota bene był nader rzadkim, z uwagę na studiowanie, gościem w domu) skończyć się musiał w kawiarence, gdzie czekała na lekko zziębniętych kawa o aromacie czekoladowo-truflowym. 
Takąż kawę wypiła niedawno pani Zofia i poleciła ją radcy, a właściwie jego żonie, która zapalonym smakoszem była palonych ziaren z Arabii.
We czworo więc zasiedli do stolika, pijąc i gaworząc o codziennych, wcale nie podniosłych sprawach. Radca przy okazji uprosił właściciela kawiarni, aby ten, przynajmniej na czas ich bytności w lokalu, przełączył telewizyjne kanały na cokolwiek, byle nie ową procesję przy wtórze krzyków, zapalanych rac i bitwy na narodowe racje, jako się to działo w stolicy.
Nie omieszkał też radca Krach zwrócić się do pani Zofii z retorycznym pytaniem:
- Jak to się dzieje, pani Zofio, że młodzież uczona patriotyzmu w szkole na organizowanych akademiach, wiecach, literacko-historycznych pląsach słowno-muzycznych, dojrzewając, bierze się za kamienie i słucha tych, co maszerować na Lwów i Kijów radzą?
- Sama nie wiem, panie radco, gdzie pogrzebaliśmy tego psa. Myślę, że to z frustracji tak się dzieje, to po pierwsze, a po drugie, jeśli tą frustracją potrafi ktoś manipulować (a potrafi), to efekt nie może być inny niż ten, którego nie chce pan obserwować w telewizji. Zdaje się, że nie umiemy nawet w takim dniu wznieść się ponad polityczne podziały. Nie uczymy historii tylko polityki historycznej, a ta nie może być obiektywna, mądra i ponad podziałami.
-  A sztuka, którą chce pani tutaj wystawić, czy nie świadczy o tym, że bywają nauczyciele, którzy potrafią uczyć inaczej?
- Pewnie wielu jest takich, lecz mówimy o nich niewiele. Za mało pokazujemy dobra i pozytywnych wartości, żywiąc się klęską i przykuwając uwagę do negatywnych postaw i działań. Bo w człowieku, panie radco, niedostatecznie wychowanym, zawsze instynkt zwierzęcej siły brał będzie górę nad rozwagą. Tak sobie myślę, że cały czas w naszym kraju ciągnie się to "wesele" niewykorzystanych szans i wciąż ginie nam złoty róg.

07 listopada 2012

Zagraj to jeszcze raz, Sam.




- A ty mi tu przychodź, bo widzisz, że o tej porze stolik wolny, a pan Adam ani razu ci nie powiedział, że przeszkadzasz.
- Babcia mówiła, że nie wypada dzieciom do knajpy chodzić.
- A to się mylisz słonko, bo siostra Eufemia przychodzi tutaj na kawę, czasami ze swoją rodzoną siostrą. Więc skoro osoba duchowna, to dlaczego nie ty?
Prawdopodobnie chłopca przekonały te słowa, bo wyjął książkę, zeszyt i zabrał się za odrabianie lekcji.
- Pani Zofia ma rację - powiedział mecenas Szydełko, przysłuchując się rozmowie. I to ci tylko powiem, że takiej nauczycielki jaką jest pani Zofia, ze świecą szukać.
Potem stała jeszcze nad malcem i zerkała przez mu ramię na gramatyczne zadania, w których przymiotnikami miał właściwie opisać rzeczowniki i zdania ułożyć
- Pisz ołówkiem, sprawdzę ci.
Podeszła do baru, gdzie Adam mocował się z pilotem, próbując go wskrzesić do pracy z kanałami.
- Zauważam, panie Adamie ciekawą okoliczność. Jak te dzisiejsze dzieciaki zdane są na siebie samych. Rodzice pracują, dorabiają się, a dzieciak przysłowiowy klucz na szyi ma zawieszony, wałęsa się po mieści, harcuje z rówieśnikami, popala sobie, albo, co bardziej ułożony, jak ten tam siedzący, towarzystwa szuka, lecz nie w swoim gronie. Kiedyś inaczej było. Zaprzęgano dzieci do pracy, a kiedy w rodzinie obrodziło potomstwem, to zawsze najstarsi pełnili role nianiek, korepetytorów czy kucharzy. I tak źle, i tak niedobrze.
- Pani z takiego domu? - zapytał Adam i zmiarkował, że może jedno słowo za daleko powiedział, lecz Zofia, najwidoczniej, nie podzieliła obaw kawiarennika.
- Owszem, piątka nas była. Ja wprawdzie nie najstarsza, lecz pod swoją opieką miałam dwóch dużo młodszych braci, którym umilałam życie jak mogłam. I powiem panu, że ta właśnie praktyka doprowadziła mnie do nauczycielskiego stanu. A pan, widzę, Cesárię szuka, zauroczony.
Zofia obserwowała mocowanie się Adama ze sprzętem odtwarzającym obraz i dźwięk.
Skinął głową.
- Słyszałam, słyszałam, zanim jeszcze weszłam tutaj i, przyznam szczerze, że poczułam się jak na "Casablance".
- Miło słyszeć - odparł i w końcu dopadł problemu z odtwarzaniem.
- Zagraj to jeszcze raz, Sam. Zagraj, jak mija czas.
I zagrał.


06 listopada 2012

Sentymentalnie


Young Lady with Gloves, 1930 - Tamara de Lempicka - www.tamara-de-lempicka.org

Tamara de Lempicka - "Young Lady with Gloves"

Późna noc. Taksówka podjeżdża pod kawiarnię. Skwer jarzy się ciepłym, pomarańczowym światłem lampionów latarni. Wysiada z uśmiechem. Biegnie. Podeszwy pantofelków klaszczą po chodnikowych płytach. Wdzierając się do środka, przycicha. Szybko zdejmuje pantofelki jak Kopciuszek. Już po północy. chce po omacku, po ciemku, cichutko, stópką w rajstopach przedreptać do pokoju. Jeszcze tylko zgrzyt zamykanego zamka i ... światło w holu zabłysło na powitanie, i głos znajomy:
- Martwiłem się.
- Niepotrzebnie. Nic mi się nie mogło zdarzyć. Uśmiech na twarzy.
- Popatrz, co dostałam - wyciąga ku niemu lewą rękę. Na palcu serdecznym wąska obwódka złota i blask cyrkonii.
- Od niego?
- A jakże, od niego.
- Pójdziesz za nim? Kiedy?
- Nie wiem. Może pozostaniemy tutaj oboje. Dość dla nas miejsca. Dlaczego wyjeżdżać mamy?
- Młodość przewraca góry, ucieka w nieznane, gdzie świat lepszym się wydaje.
- A ty zostałeś. Coś skłoniło cię do tego. Ja chcę podobnie.
- Młodość i piękna jest i durna, a miłość każdą dziurę w pałac zamieni.
- Obiecał ci, że wróci?
- Obiecaliśmy sobie. Prawda, że te cyrkonie są piękne? Takie skromne, niewinne, a błyszczą tak jak, ech, on mówił, że moje oczy w taki właśnie sposób błyszczą.
- Zakochana?
- Jestem nią.
- Zatrzymaj się w biegu.
- Ja wierzę, ufam.
- Czy dzisiaj jest jeszcze czas na miłość, na taką miłość?
- Zawsze jest czas. Pozwól choć pomarzyć.
- Mario, masz prawo marzyć.
- Każdy ma prawo, ty również.
- Ja marzę o twoim szczęściu. 
- To niewiele. O swoim pomyśl.
- Dla mnie wystarczająco wiele. Ja przywykłem myśleć o tobie, jak o własnej córce.
- To miłe, że mówisz w ten sposób do mnie. Widzisz przecież, że jestem szczęśliwa.
- I z tego szczęścia nie będziesz mogła spać.
- Kiedy ktoś jest szczęśliwy, nie potrzebuje tyle snu, nie wiedziałeś?
- Nie wiedziałem.
- Daliście sobie radę beze mnie?
- Edward był wręcz zaszczycony, że może pełnić twoje obowiązki.
- Kochany Edward.
- A ja?
- Też kochany. Inaczej niż Edward i inaczej niż mój chłopak.
- Przyjmuję do wiadomości. Jesteś głodna?
- Głodna szczęściem. Wypiję tylko kawę. Zrobisz mi?
- Oczywiście panno Mario.
- Ty się ze mnie śmiejesz. A ja chciałam ci zanucić.
- Aż tak cię wzięło? Coś sentymentalnego?
- Jak najbardziej. Posłuchaj.



04 listopada 2012

Rozmowa


Dziewczynka gasząca świecę

Stanisław Wyspiański - "Dziewczyna gasząca świecę"

Ostatnio coraz częściej zostawali sami. Maria jeszcze nie wróciła, wiec tym bardziej dokuczała samotność. Dokuczała mniej, bo przy kawie, rozmowie. On i Edward, jak przyjaciele od lat, choć znali sie lepiej zaledwie rok.
- A wiesz, że pani Zofia tym razem zamierza wystawić "Wesele"? Całkowicie oszalała na punkcie teatru - powiedział Adam.
- Wiem o tym. Czytałem. Podsunęła mi tę książkę. Trudna.
- Podsunęła ci, bo chciała, abyś się przygotował. Z drugiej strony to podstęp. Mnie nic nie mówiła do wczoraj.
- Chciała zrobić niespodziankę - Edward uśmiechnął się i wypił łyk kawy.
- Ona jest perfekcyjna. Przygotowuje przedstawienie, lecz jednocześnie nie uprzedza, aby wykluczyć ewentualne kłopoty, gdyby jednak sztuka z jakichś powodów, miała się nie odbyć.
- A późna jesień to najlepsza pora na wystawianie sztuki, tak powiedziała.
- Najpierw dziady, teraz chochoły, ładnie. Wiesz, ona ma rację, sam już dawno przekonałem się, że jesienią wzmaga się apetyt na książki.
- Ja mało czytam - przemówił z zakłopotaniem w głosie Edward - ale to rozumiem, czas jakby zwalnia bieg, wcześnie zapada zmrok, człowiek ma ochotę na coś szczególnego, co poprawi nastrój.
- Tak, to prawda. Jesień kojarzy mi się z Szaniawskim, Iwaszkiewiczem, Rittnerem, Staffem i Kasprowiczem.
- Wiem kto to Iwaszkiewicz i chyba Staffa coś o deszczu czytałem.
- Przy pani Zofii to opanujesz cała polską literaturę.
- A dlaczego nie. Dzięki tobie mam gdzie spać, dzięki pani Zofii nadrobię zaległości, bo samemu, wiesz jak to jest, samemu się nie chce. Włączasz sobie telewizor, słyszysz jak przekrzykują się, rzucają mięchem, albo jakieś tandetne filmy puszczają i myślą, że człowiekowi to już niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.
- A potrzeba przecież.
- Oczywiście, że potrzeba.

03 listopada 2012

Roberek



Jacek Malczewski - "Pożegnanie z pracownią"

Inżynier Bek pojawił się pierwszy, po siedemnastej, już ciemno. Postawił przed sobą na stole drewnianą kasetkę. W kasetce karty do gry. Poprosił kawę, espresso podwójne, bo chociaż nie lubił mocnej, to przed roberkiem warto zaryzykować. Edward krążył wokół stolików. Któż dzisiaj pozna Edwarda, który rok temu do śmietników zaglądał, butelki i puszki do oddzielnych worków wkładał; spieniężał to później na chleb, czasami na tanie owocowe wino.
Potem redaktor Pokorski z mecenasem Szydełko, oddając ukłony szarytce siedzącej ze swą siostrą przy francuskim cieście i herbacie, podążyli w stronę stolika. I już rozmowy ciągną o świecie z tej drugiej strony ledwie widocznym, a jeżeli, to chyba jedynie w te pierwsze listopadowe dni, kiedy świat pozagrobowy rozświetlają rozedrgane płomyki zniczy. Zamówiwszy kawę i po pięćdziesiątce żołądkowej (cztery kieliszki) rozprawiają o tym, że wreszcie pogoda się poprawia, bo jeśli pójdzie się pogadać nad grobami bliskich, to lepiej, kiedy za kołnierz nie leje.
A radca Krach nieobecny, wciąż go nie ma, choć nie zwykł się spóźniać. najgorsze, że nikt nie wie, co się stało. Kwadrans akademicki przeszedł, szarytka z siostrą, omawiając z przejęciem jakąś charytatywną sprawę zamówiły kolejną herbatkę, a radcy wciąż nie ma.
Po kolejnym kwadransie przybywa wreszcie. Rzuca z  przejęciem płaszcz na wieszak, podchodzi do kompanów i sięga po jedyny pełny kieliszek. Wypija.
- Panowie, moja wina - przeprasza - ale sprawę jedna musiałem załatwić do końca. Właściwie to moja zona ja zakończyła.
- Mówże pan, radco, ja przez ten czas potasuję - inżynier Bek, organizator roberka, otwiera kasetkę, wyjmuje karty i bawi się nimi, sprawnie przelewając przez ręce pachnącą jeszcze farba talię.
- Panowie, kiedy nie wiem, jak zacząć - waha sie radca Krach.
- To może od początku - śmieje się mecenas Szydełko.
- Albo od końca - łypie okiem redaktor Pokorski.
- Ot, co - ośmiela się radca - w takim razie od końca opowiem. 
Naraz milknie, a jego twarz przywdziewa zaduszkowy widok spopielałej skóry. 
- Byliśmy z żoną zapalić znicz.
- Rewelacja, radcuniu - zanosi się śmiechem Pokorski - ależ nowina. Każdy z nas z cmentarza wraca.
- Panowie, o powagę proszę. Byliśmy z żoną na trasie, wiecie, w tym miejscu, gdzie w końcu sierpnia zginęła dziewczynka w wypadku.
- I zapaliliście światełko w miejscu, gdzie zginęła? -  dopytywał się mecenas Szydełko.
- Właśnie.
- Ale ta przedwcześnie zmarła istotka nie należy do pana rodziny, jak sądzę - kluczył mecenas.
- W żadnym wypadku. Powiem wam, panowie, o ile gotowi są zatrzymać moje słowa do jedynie własnej wiadomości, że dni temu dziesięć, jadąc z województwa późnym wieczorem, niech będzie, że nocą, na tym samym zakręcie, przez śmierć zaznaczonym, oboje z żoną zobaczyliśmy ducha dziewczyny.
- Co też pan powie? - odezwał się inżynier Bek - duchaście widzieli, czy tak?
- Owszem. Widmo wyszło z prawej zewnętrznej strony, stanęło z takim jakimś smutkiem w całej postaci, mglisto-białej i transparentnej zarazem. Zwolniłem natychmiast i wrzuciłem długie światła. Duch zniknął, lecz lęk, dotąd niespotykany, pozostał.
- Co też pan mówi? - kontynuował inżynier Bek, wypuszczając bezwiednie talię kart z rąk.
- Znacie mnie panowie i wiecie, że na darmo ozorem nie strzępię; wiecie, żem realista i pozaziemskie sfery wyobraźni są mi obce. A jednak, panowie, widziałem ducha tej dziewczynki. Mało tego, moja żona go widziała i natychmiast zdecydowała, aby w miejscu przebywania zjawy zapalić światło.
- To ciekawe ... ciekawe - westchnął Szydełko - nawet jeśli to tylko urojenie.
- Sam nie wiem, jak traktować to widzenie. Wiem tylko, że widziałem, naprawdę widziałem.
Przysłuchująca się rozmowie panów szarytka zrobiła znak krzyża i delikatnie wtrąciła się do rozmowy.
- Pomodlę się za tę duszę i za was dwoje, panie radco. Młodym duszyczkom trudno znaleźć miejsce na tamtym świecie. Trudno im przywyknąć do nowego miejsca, bo w sercu czują żałość, że przyszedł na nich kres, choć takie młode i życia spragnione.
W końcu zagrali w brydża, w milczeniu i bez specjalnej przyjemności.

02 listopada 2012

Za przyjaźń naszą


kafejka kawiarnia na słońcu - uliczka

Renata Domagalska - "Kafejka na słońcu"

To już rok prawie, tak, tak, sami zostaliśmy, Edwardzie, a Maria Natalia, zaręczona, po wizycie na grobach, korzysta z okazji, aby z tym swoim studentem przez dłuższą chwilę pobyć, nacieszyć się, bo śmierć śmiercią i pamięć o najbliższych pamięcią, a tu żyć trzeba, póki człowiek młody, bo tak jak ja i pan, to raczej cieszyć się szczęściem innych.
I przez ten niemal rok nie zmieniło się zbyt wiele, Edwardzie, a niech mi pan uwierzy, że bardzo się cieszę, że mieszka pan u nas, że mieszkamy razem, że czasami biedujemy sobie, ale wspólnie zawsze raźniej. A jeszcze do tego, mówię panu, nie ogarnąłbym tego z Marią. Ona przecież już niedługo w świat poleci, a zatrzymywać nie będę, bo to miasteczko nie dla niej, jeśli za głosem serca pójdzie i zwiąże się z tym studentem.
Młodzi to jeszcze mają siłę, aby powłóczyć się po świecie, nie to co my. Niech pan wypije, a co, za przyjaźń naszą, za tych, których straciliśmy bezpowrotnie, poza pamięcią o nich.
My to już chyba skazani jesteśmy na tę zwariowaną kłótnię o Polskę, na tę nędzę słów rzucanych byle dopaść do władzy. Jedyne nasze szczęście to ta oaza spokoju, gdzie możemy sobie pogadać innym językiem niż każe się nam słuchać. Ale nie każdemu to się udaje. Dopijmy tę flaszeczkę, Edwardzie.
I nagle telefon. Adam, którego ciało stopniowo odmawiało posłuszeństwa, zdołał skinąć głową na Edwarda.
- Słucham, kawiarnia - głos Edwarda wpuszczony w tubę mikrofonu zdawał się nie zawierać alkoholu.
- Chciałam się tylko zapytać, jak tam w lokalu. Dajecie sobie radę.
- Ach to ty Mario. Z tobą dawalibyśmy sobie radę lepiej, ale wszystko jest pod kontrolą.
- Nie ma Adama?
Chwila milczenia. Na dany przez kawiarennika znak, Edward odpowiada precyzyjnie.
- Właśnie się kąpie. Coś przekazać?
- Tylko to, że wracam przez północą w niedzielę. I odrobię zaległości.
- Zrobi się, powtórzę.
- No to trzymajcie się.
Odłożył słuchawkę.
- Panie Adamie, martwi się o nas.
- Dobra dziewczyna. Na tę okoliczność, niech pan nam zrobi dobrego drinka z dużą ilością cytrynowego soku. Jutro będziemy trzeźwieć. 

01 listopada 2012

Wszystkich Świętych






"Moje usta"


Kończy się ten dzień
Kończy się kolacją
Czyszczeniem zębów
Pocałunkiem
Ułożeniem rzeczy

Więc to był jeden dzień
z tych najcenniejszych dni
które nigdy nie wracają

Co mnie spotkało

Przeszedł minął
Od rana do nocy
Podobny do zeszłego

Dniu mój
Jedyny
Co ja zrobiłem
Co ja zrobiłem
A może tak trzeba
Wychodzić rano
Po południu wracać
Powtarzać kilka ruchów
Układać wiele rzeczy

Dniu mój
Brylancie najpiękniejszy na świecie
Doie złoty
Błękitny wielorybie
Łączę wyrazy szacunku.

Pani Zofia dumna była ze swego wychowanka, który nie dość, że przybył na zaduszkowe wspominki, ale też wyrecytował ten wiersz Różewicza, który tylko z pozoru nie pasuje do listopadowych przemyśleń.

Pani Zofia, emerytowana nauczycielka polskiego powiedziała, że powinniśmy cenić każdy dzień życia, bo każdy dzień jest takim brylantem, aż do chwili, kiedy nam go ukradną.
Doktor Koteńko po odprawieniu magicznego wieczoru poezji przez zaproszonych przez Zofię młodych ludzi, w tę wigilię pierwszego listopada, podszedł do kobiety i ucałował jej dłoń. Chyba tylko on sam wiedział, dlaczego to zrobił. 
Doktora Koteńkę pierwszego listopada zabijała nostalgia i chociaż podążał wzorem innych na cmentarz, i pozostawał na nim dłużej niż pozostali, taki wiersz o zwykłym, najpiękniejszym, brylantowym dniu, stawiał go na nogi.
Kto to wie, dlaczego akurat doktor Koteńko cierpiał we Wszystkich Świętych najbardziej. Nikomu z goszczących w kawiarence nie przyszło do głowy zwrócić się do niego z pytaniem o przyczynę tego stanu rzeczy. W skryciu zadawano sobie pytanie, czy ten nadzwyczaj tajemniczy nastrój w jaki Koteńko popadał każdego roku o tej porze, nie wiąże się przypadkiem z faktem, iż ten, "na ranę przyłóż", lekarz pozostał samotny, nie wiążąc się z żadną kobietą, choć mógł być idealnym wręcz i kochającym mężem, a pewnie też i ojcem.