ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 czerwca 2018

KAWIARENKA (111) GDZIEŚ PONAD TĘCZĄ


Trzeba zacząć od tego, że w kawiarence już od połowy czerwca zaczęli pojawiać się ludzie dotąd tu niewidziani, a wzięło to się stąd, że w pobudowanym ośrodku wypoczynkowym, gdzie przystawali kierowcy, gdzie przyjeżdżały kampery, gdzie dzieciarnia i starsi mogli sobie porzucać piłką do kosza, zagrać w „siatkę” czy „w nogę”, gdzie można było odpocząć po zwiedzaniu miasteczka, po przejażdżce starą wąskotorową ciuchcią, po leśnych spacerach i koncertach w domu kultury pana Korfantego, wzięło to się stąd, że z każdym dniem przybywało przyjezdnych, którzy wybierając się do miasta, nie omieszkali odwiedzić kawiarenki usytuowanej przy jednym z dwóch głównych placów Różanowa. Jedni trafiali tu całkiem przypadkowo, pragnąc ugasić pragnienie, lub też nacieszyć podniebienia lekką, słodką strawą, jak i też (czemu się dziwili, że tak można w kawiarni) zjeść porządny obiad. Inni przychodzili w określonym celu, dowiedziawszy się jakimś sposobem, że będąc w Różanowie nie należy przeoczyć kawiarni, gdyż to właśnie w niej kwitnie prawdziwe życie położonego nad Mętnicą miasta.
Można się było zastanawiać nad tym, czemu przyjezdni (ci pierwsi - przypadkowi) wybierali się na posiłek do centrum miasta, skoro nieopodal ośrodka usadowili się ze swoimi kramami: turecki sprzedawca kebabów, wietnamski „chińczyk” i kobieta serwująca dania mięsne z grilla. Ten Turek jeszcze pod koniec kwietnia pojawił się w kawiarence z pełnym niepokoju pytaniem, czy przypadkiem nie zrobi kawiarennikowi nieuczciwej konkurencji, otwierając swój kram na kółkach, podobny do cyrkowego wozu, tuż obok parkingu, podłączając się do kanalizacji wodno-ściekowej, jaką turystom zafundowało miasto.
- Jakaż tam nieuczciwa konkurencja? - odezwał się wtedy Adam. - Nasze garkuchnie (tak się właśnie wyraził - „garkuchnie”) znajdują się w takim od siebie oddaleniu, że o podbieraniu klientów mowy być nie może.
- Ale, pan, ludzie mówią, że ten ośrodek, co go zbudowali, to jego pomysł, pan, wyszedł z kawiarni, myślałem, że mu zawadzę.
- Nic podobnego, przyjacielu - skwitował kawiarennik - ludzie muszą mieć wybór, więc im go dajmy. Sam zaprosiłbym się kiedy na kebab, którego u nas nie serwujemy.
Kawiarennik mówił to całkiem serio, albowiem był tego świadom, że niejaka renoma, która towarzyszyła kawiarence pozostanie nienaruszona, o ile tylko nie zostanie zaprzepaszczona przez tych, którzy o reputację kawiarenki dbać powinni, a że wszyscy bez wyjątku pracownicy zacnej jadłodajni dokładali starań, aby tak było, tedy Adam kawiarennik mógł spać spokojnie, zwłaszcza że z nadejściem sezonu urlopowego jako właściciel kawiarni zaplanował organizowanie w soboty koncertów (także występów), którymi zachęci gości do odwiedzin tego jakże miłego przybytku.
Nie da się ukryć, że przy tym planowaniu Adam porozumiał się z dyrektorem domu kultury Korfantym. Ten drugi, aby uczynić z Różanowa miasto przyjazne kulturze i wypoczynkowi, wyznaczył na każdy piątek zabawę taneczną, a to w głównej sali swego przybytku, to znów wychodząc z potańcówką na plac przed dom kultury. Niedziele z kolei, w porze popołudniowej przeznaczone były na spektakle teatralne, koncerty popularnych zespołów, występy orkiestr - różanowskiej i zaproszonych ze świata, tudzież pokazów filmowych, na które spraszał, przy znacznej pomocy pana Majewskiego aktorów, reżyserów, scenarzystów i operatorów.
W ten oto sposób trzy dni tygodnia - od piątku po niedzielę zagospodarowano wspólnym wysiłkiem na kulturę, co nie mogło ujść uwadze nie tylko obywatelom miasteczka, lecz również przyjezdnym.
Inauguracja „sobót” w kawiarence zapowiadała się okazale. Na mieście dały znać o sobie plakaty, informujące nie tylko o pierwszym występie, ale również o tym, co do kawiarenki wniesie lipiec.
Dla stałych bywalców kawiarenki nie było zaskoczeniem to, że na pierwszy ogień poszła Kasia z zespołem. Panna Kasia wypełniając egzaminowy obowiązek maturalny (choć wyników jeszcze nie poznała, to z egzaminów była zadowolona) z odrzuconym z serca kamieniem, poczuła nadspodziewany przypływ energii twórczej, a jej radosny optymizm był o tyle uzasadniony, że czuła na własnej skórze talentu przychylność i wsparcie ludzi, dla których śpiewała. Odczuwała ogromną wdzięczność dla starszego wiekiem lecz młodego duszą doktora Koteńki oraz pana Majewskiego, który zajął się piosenkarką na poważnie i przedsięwziął wobec niej stosowne plany na przyszłość.
Dla Kasi ważne było również i to, że jej impresario planował przyszłość nie tylko jej, ale i zespołu, którego była solistką od samego początku i aby utwierdzić pana Majewskiego, że uczynił dobrze nie rozłączając jej od muzycznych przyjaciół, postanowiła zrobić niespodziankę swemu mecenasowi, niespodziankę w pełnym tego słowa znaczeniu - nikt bowiem, prócz pana doktora Koteńki (temu zawierzyła całą swoją artystyczna duszę i nie tylko) nie wiedział, co znajdzie się w repertuarze inauguracyjnego koncertu.
Obie sale kawiarni zapełniły się tłumem ciekawych występu gości. Wspomniany pan doktor Koteńko wraz żoną, panią Zofią, zajęli oczywiście miejsce szczególne, tuż przed wykonawczynią, ale większość przyjaciół z panem radca, burmistrzem panami: Szydełko, Bekiem, Pokorskim, ze starym pisarzem, z leśniczym Gajowniczkiem, z jego żoną i towarzyszącym swoim mężom zonami zasiadło przy stolikach; z nimi obywatele świata, nieznani, niewidziani wcześniej, a chętni zobaczenia pierwszej, jakże młodej damy różanowskiej pieśni i muzyki.
Tym właśnie nowicjuszom pan Majewski, jako opiekun artystyczny panny Kasi i jej zespołu winien był kilka słów wstępu, w których przedstawił artystów, przysięgając, że nowi słuchacze (starych nie trzeba przekonywać) za chwilę będą mieli do czynienia z występem niezwykle jasno wschodzącej gwiazdy - piosenkarki i poetki (poetki, bo panna Kasia pisała teksty do własnych kompozycji zespołu), której towarzyszyć będzie jeden z najambitniejszych zespołów grających na pograniczu dżezu, bluesa i muzyki popularnej.
Publiczność powoli zamieniła się w słuch, kiedy panna Kasia zaśpiewała czystym, melodyjnym, nieco zmatowiałym głosem: 
„Somewhere over the rainbow, way up high
And the dreams that you dreamed of, once in a lullaby
Oh, somewhere over the rainbow, blue birds fly
And the dreams that you dreamed of, dreams really do come true…”
Kapela grała  niby szeptem, nie pozwalając na to, aby głos piosenkarki niknął w oparach myśli słuchającej jej widowni, publiczność kamieniała z zachwytu, pan Majewski okazał ciepłe zadowolenie, a pan doktor Koteńko aż przymykał oczy, myśląc zapewne o tym, że sam towarzyszy Kasi akompaniując jej na pianinie.
A po oklaskach, ciepłych szalenie i zasłużonych nadeszła pora na niespodziankę. Nagle do młodej damy zbliżył się jeden z muzyków i zapoczątkował taką oto muzyczną historię:
„Well I see trees of green and red roses too
I watch them bloom for me and you
And I think to myself
What a wonderful world
Well I see skies of blue, and I see clouds of white
And the brightness of day
I like the dark
And I think to myself
What a wonderful world…”
I nie był to sparodiowany głos Armstronga, lecz jego własny, mniej chrypliwy, stonowany, lecz z jakim uczuciem zaśpiewał….
A panna Kasia kończyła:
„The colours of the rainbow,
So pretty in the sky.
Are also on the faces,
Of people going by.
I see friends shaking hands,
Sayin': "How do you do?"
They're really sayin'
"I love you".
I hear babies cryin',
I watch them grow.
They'll learn much more,
Than I'll ever know.
And I think to myself,
What a wonderful world!
Ponowne oklaski. Pan Majewski szczerze zdziwiony i wzruszony. Pani Zofia unosi się ze swego krzesła. Stary pisarz krztusi się mleczną kawą. Mecenas Szydełko chyba najgłośniej bije brawo. W oczach żony kawiarennika, Marii pojawiają się kropelki łez.
Nie dość na tym.
Tym razem przy Kasi dwóch muzyków. Nowa, jakże odmienna i pełna energii pieśń:
„Hit the road Jack and don't you come back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come back no more
What you say?
Hit the road Jack and don't you come back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come back no more.
No more, no more, no more, no more
No more, no more, no more, no more …”
Poruszenie na sali. Ten stary standard robi wrażenie na wszystkich. Z różnych stron padają okrzyki, a nawet gwizdy serdeczne. Klaszcząca publiczność powstaje z miejsc. Powstały naprędce chórek musi bisować.
Pora na przerwę. Wykonawcy? Kilka łyków chłodnego napoju, po czym krótki, instrumentalny jam session. Kasia podchodzi do pana doktora, o czymś rozmawiają. Pan Majewski kręci z podziwem głową, podobnie jego żona. Korzystając z chwili wolnej od piosenek, kelnerki wypełniają zamówienia na sali. Nareszcie muzyka przybiera ton romantycznej ballady z przymrużeniem oka.
„Jeśli ci się już znudziła,
przeprowadź się do mnie
na dzień, na noce dwie.
Widzisz, naczyń nie pomyłam.

Jesteś w końcu przyjacielem.
Przydasz mi się na coś.
Nie dąsaj się, nie złość.
W przedpokoju ci pościelę,

Przypilnujesz mojego snu,
Póki nie kupię psa.
Wieczorem wrzucisz drwa
do kominka, nie stój tak, mów!

Tak, zapomnisz o niej przy mnie
w końcu pojmiesz swój błąd
a jeśli nie - idź stąd,
bo może to się skończyć źle”

Tak śpiewała Kasia. I przez kilka jeszcze pozostałych zwrotek zmieniła się w femme fatal, a może w dziewczynę bezskutecznie walczącą o odrobinę szczęścia w życiu, o kogoś, kto kiedyś od niej odszedł i któremu daje kolejną, może ostatnią już szansę? Tak, to była piosenka romantycznej, acz nie ckliwej jej duszy. Śpiewała ją, zerkając na doktora Koteńkę - tego, który jako pierwszy odkrył w niej talent, bo pan doktor na wszystkim, co z muzyką ma cokolwiek wspólnego, znał się w Różanowie najbardziej.
Koncert trwał jeszcze z przerwami niemal godzinę. Pan Majewski zacierał ręce. Nowi goście kawiarenki nie pożałowali ani minuty sobotnio-niedzielnego czasu, jaki tu spędzili, a wracając do swych kamperów, do namiotów, z których wnętrza wyparował już czerwcowy upał, nucili po drodze zasłyszane melodie.  

[24/25.06.2018, Saint-Priest, Rhone, we Francji]

SŁÓWKA (9) PARYŻ - PIRENEJE - BORDEAUX


Paryż wita mnie jednym z większych korków, na jakie napotkałem w swoich trasach. Dość powiedzieć, że licząc od wjazdu do stolicy Francji, a później przejazd przez miasto, aby dostać się na dwa załadunki już poza centrum, w korkach spędziłem przynajmniej 6 godzin.
Towar z Anglii - cztery duże drewniane skrzynie z jakimiś kosmetykami firmy „Coty” udało mi się rozładować w miarę sprawnie, a kolejne dwa załadunki - w pierwszym dwa reklamowe stojany do eksponowania kasków motocyklowych miały dojechać do centrów handlowych na południowym zachodzie Francji, niedaleko granicy z Hiszpanią: do marketu „BAB 2” w Anglet i Carrefoura w Lescar; załadunek drugi, w „HP” w Les Ulis to z kolei sporych rozmiarów kserokopiarka do największego hotelu w Biarritz (Hotel du Palais) nad Atlantykiem (hotel rzeczywiście piękny, a kserokopiarka była potrzebna dla uczestników jakiejś konferencji, która wybrała sobie ten drogi hotel jako miejsce jakiegoś tam ekskluzywnego spotkania „białych kołnierzyków” i „garderob pań z dobrego domu”.
Po załatwieniu spraw z rozładunkami udaję się w wysokie Pireneje do kasyna w Bagneres de Bigorre. Owszem, obiekt ładny, obsługa profesjonalna (nawet poczęstowano mnie kawą), ale nie dla mnie, bo nie mam nadmiaru kasy, aby przepuszczać ją na gry wszelakie. Z kasyna biorę dwie „machiny” opróżniające kieszenie i portfele zwolenników hazardu - towar drogi i bardzo trudny do zabezpieczenia - muszę z nim jechać wolno i bardzo ostrożnie… przede mną 900 kilometrów, ale na poniedziałek.
A przejeżdżam przez Pireneje, właściwie zjeżdżam z nich, kierując się na Tarbes, Mont de Marson i dalej w stronę Bordeaux. Ten teren jak na Francję jest bardzo dziewiczy - wokół Mont de Marson - jedynego dużego miasta leżącego pomiędzy pięknym Pau w Pirenejach a Bordeaux rozciąga się na ogromnym obszarze tysięcy hektarów młody las. Drzewa mają tutaj 30-50 lat, są też i młodsze. Trudno powiedzieć, czy te nasadzenia to wynik krwiożerczej eksploatacji rosnącego tutaj wcześniej lasu, czy też Francuzi wpadli na pomysł zalesić te suche, stepowe obszary ciągnące się od podnóża Pirenejów po Atlantyk. Zwróciłem uwagę na pewien szczegół, który różni leśników polskich od francuskich. U nas gdy sadzi się np. młody iglasty las, nasadzenia są gęste - później robi się przecinkę, pozostawiając drzewa zdrowsze i silniejsze. We Francji natomiast od razu sadzi się młodniak rzadziej i nie dokonuje późniejszej przecinki. Która z tych metod właściwsza? Trudno powiedzieć. W każdym bądź razie młody francuski las, zanim dorośnie nie przypomina polskich zagajników, w których moc grzybów, lecz aby dostać się po nie, należy niejednokrotnie poruszać się niemal na klęczkach. Tu, w Gaskonii oprócz niskich jodeł, świerków i sosen dominują wysokie pióropusze paproci - cecha charakterystyczna tych terenów.
Przystaję na jednym z pięknych parkingów przy A63 - autostradzie prowadzącej z Hiszpanii do Bordeaux. Na całym tym odcinku liczącym około 200 kilometrów na parkingach można wziąć bezpłatnie prysznic. Zresztą, cały południowozachodnia Francja to region bardzo przychylny kierowcom - świetne drogi i sporo wygodnych miejsc do odpoczynku.

[29.06.2018, Aire de Lugon przy autostradzie A63, Gironde, we Francji]

SŁÓWKA (8) Z LYONU DO LONDYNU


A/ LYON
Od 25-go do dzisiaj trochę sobie pojeździłem. Najpierw ładunek na starym mieście w Lyonie, a jest to ważne, że na starówce, bo nie bardzo można było wjechać pod wskazany adres, a to z tego powodu, że wjazdy blokowane są przez takie „chowane” słupki, lecz nie w każdym miejscu jest to możliwe samochodem o takich parametrach wielkości jak mój. Dość powiedzieć, że zatrzymałem się na jedynym wolnym miejscu na parkingu przed małym hotelikiem, gdzie miałem 100 metrów do celu w linii prostej - tyle że przy okazji 120 metrów w dół. Trzeba się było wybrać na pieszo i poszukać zarówno lokalizacji adresu, jak i też dojazdu do niej. W sumie przespacerowałem się jakieś 2 kilometry, aż w końcu udało mi się opracować trasę dojazdu. Na miejscu kolejny problem: uliczka, przy której był załadunek (przeprowadzka jakichś studentów do Londynu, a więc torby, łóżko, materace, walizki, telewizor, monitor i temu podobne) miała szerokość mojego auta plus postać obywatela o niezbyt obfitych kształtach. Studenci poczęli znosić swe klamoty z 3 piętra (schody jak w latarni morskiej), a ja ładowałem to wszystko na pakę. A tu za mną klaksony, bo oczywiście zablokowałem swoim postojem drogę i trzeba mi było przerwać załadunek i (dwukrotnie to się zdarzyło) przejechać 100 metrów naprzód na jakiś placyk, przepuścić auta i powrócić na załadunek. W końcu po wylaniu z siebie paru litrów potu, ruszyłem w drogę na Macon i Moulins i oczywiście tuż po opuszczeniu Lyonu roboty na drodze - trasa zablokowana (już ponad dwa lata grzebią się pod Lyonem z tym wyjazdem z mi miasta).
Dalej szło już nieźle. Prom Calais - Dover miałem po pierwszej w nocy, a z Dover do Londynu jest nieco ponad 120 kilometrów (zależy do jakiej części miasta), a więc zrobiłem sobie małą drzemkę na parkingu w Maidstone.
B/ LONDYN
Już pół roku nie byłem w Anglii, gdzie jeździ się wspaniale, a jedyny problem dotyczy parkingów, a raczej ich braku. Oczywiście są też i korki na autostradach (nie inaczej było i teraz, choć jechałem wczesnym rankiem), ale w na Wyspach korki w dużym stopniu rozładowują się same - jest tu po prostu najlepsza w całej Europie elektroniczna organizacja ruchu i jeżeli jedzie się z prędkością wyświetlaną na elektronicznych tablicach, jest duża szansa na to, aby do minimum ograniczyć jazdę w tłoku.
Na rozładunek przyjeżdżam kilkanaście minut przed czasem i szczęśliwie znajduje wolne miejsce do zaparkowania około 80 metrów od celu. Informuję studentów o przyjeździe i po pół godzinie jestem już rozładowany. Tymczasem dostaję już adres załadunku z docelowym dojazdem do Paryża. Aby dojechać do Egham na południe od Londynu, trzeba przejechać przez pół miasta. Korków nie ma, ale świateł bez liku, więc średnia prędkość niewiele przekracza 20 kilometrów na godzinę.
Lubię „przeczołgiwać” się przez centrum Londynu i to niekoniecznie głównymi, atrakcyjnymi turystycznie arteriami. Turystyka i zabytki to jedno, a życie miasta - drugie. Człowiek zobaczy sobie, jak w tym wielki mieście ludzie żyją. ile uroku jest w „detached…” i semi-detached houses” - równe rzędy jednakowych lub podobnych do siebie domków, przed nimi niewielkie ogródki, a na frontowych drzwiach nieznana już prawie w naszym kraju mosiężna kołatka. Oczywiście w miarę jak wyjeżdża się dalej od centrum miasta, zabudowa staje niższa i bardziej poluźniona, a miejsce wysokich, piętrowych kamienic i willi zajmują niższe, szeregowe domki, bardzo często wynajmowane przez właścicieli. Są ulice (kwartały ulic) przy których pełno barów, kawiarenek, salonów fryzjerskich, sklepików, zakładów fotograficznych i wielu, wielu innych. Są szkoły, a im dalej na peryferie - małe parki, skwery, place zabaw czy wręcz boiska do gry w piłkę nożną czy krykieta. Przedpołudniową porą ludzi na ulicach niewielu, ale miasto już nie śpi. Czerwonymi „piętrusami” podążają do pracy, do szkół, na większe zakupy mieszkańcy południowego Londynu; na chodnikach też ruch, choć mniejszy niż w popołudniowych godzinach szczytu. A widzi się całą gamę odcieni kolorów skóry - Hindusi w charakterystycznych białych strojach, Arabowie, Murzynki w przepięknych wielokolorowych sukienkach, jedna od drugiej zgrabniejsza, niskie acz przystojne panie o skośnych oczach, no i mężczyźni: brodaci, ubrani nieporadnie i panowie biznesmeni w garniturach, białych koszulach i, pomimo upału, pod krawatem. Są też młodzi, ubrani ekstrawagancko, przeglądający się w telefonach komórkowych, są zawołani rowerzyści i biegacze, małżeństwa i starsze pary, kobiety z dziećmi na wózkach. Widać, że miasto żyje, że jest wielokulturowe. Tak sobie myślę, że gdyby jakiś pisowiec to zobaczył, zamówiłby od razu mszę za Wielką Brytanię dla rodowitych Brytyjczyków. I kiedy tak przejeżdża się przez wielokulturowy Londyn czy wielobarwny Paryż, widać jak wiele jest przesady w tych nieuzasadnionych obawach przed ludnością, której korzenie nie sa czysto europejskie. Zagrożenie pochodzi od fanatyków - normalni, zdroworozsądkowi ludzie bez względu na kolor skóry, przynależność do religii czy kraju pochodzenia ich lub ich przodków normalnie pracują, żyją zamożniej lub biedniej i nie stanowią zagrożenia dla sąsiadów o innym, bielszym kolorze skóry. W każdym bądź razie nie są większym zagrożeniem dla porządku publicznego niż polscy kibole czy nawet pisowcy albo sekciarze rydzyka.

[29.06.2018, Bagneres-de-Bigorre, Heutes-Pyrenees]

25 czerwca 2018

SCENA PODOKIENNA


[luźne nawiązanie do opowieści „Ich dwoje”  

Akt pierwszy, scena pierwsza. Rozpoczyna się mocnym, podokiennym akordem. Romeo uczepił się wzrokiem balkonu, dłońmi uchwycił lianę winorośli pnącej się na wysokie, pierwsze piętro wilii; Adam odnalazł na ścieżce parkowej alei kilka zarumienionych na brązowo, odartych z kolczastych, zrudziałych łupinek kasztanów. Już pierwszy dosięgnął celu - niedomkniętego okna z furkocząca firanką poddaną powiewowi przedpołudniowego wiatru. Czekał na odzew w skupieniu, grzecznie i cierpliwie, a wyglądał przy tym jak dobrze wychowany piesek szukający wzrokiem ustnego polecenia swojej pani.
Rozwarły się wrota niebios, tam, na górze, koronkowa firanka czmychnęła przesunięta prędką ręką w róg framugi, a na jej miejscu pojawiła się smukła postać dziewczęcia o bliskim zdziwienia wyrazie twarzy.
- To ty? - to jej głos towarzyszący zadziwieniu twarzy i niespokojnym myślom - tych stojący na dole przeniknąć nie zdołał, choć obserwował z uwagą żywe popiersie dziewczyny, wychylające się nieznacznie poza okienną granicę dzielącą wnętrze mieszkania od ulicy.
- Powiedziałem, że przyjdę i przyszedłem, nie pobłądziłem i jestem.
- Pora nieodpowiednia: skowronek za wysoko, a na słowika zbyt wcześnie.
- A któż to jesienią wypatruje śpiewających ptaków?
- W takim razie przyfrunąłeś na skrzydłach bocianów, które spóźniły się z odlotem do cieplejszych krajów.
- Nie przyjmiesz mnie, bo jestem spóźniony?
- A czy ja cię wyganiam? Rozmawiamy sobie.
- A jaki będzie skutek tej rozmowy?
- Będzie taki, że narazisz się na utratę cierpliwości. Czy to mocna twoja strona?
- Wszystko zależy od okoliczności. Jeśli uznaję, że oczekiwanie ma sens, cierpliwość zostanie nagrodzona, zmieniając się w spotkanie.
- A nie zapytasz, czy wola i chęć spotkania istnieje po tej stronie?
- Po tej, czyli po tamtej, tam na górze?
- Właśnie.
- Ufam, że istnieje. Kto wie, czy nie równie silna jak u tego pod oknem.
- Czyżbyś czytał w moich myślach? A nie mylisz się przypadkiem?
- Rzadko kiedy się mylę.
- Takiś pewny siebie! Pyszałek.
- Dopóki nie wyprowadzisz mnie z błędu, mogę być pyszałkiem w twoich oczach. Rób, co chcesz, drocz się za mną, wysiewaj ziarna wątpliwości - pozostanę tutaj i przy swoim zdaniu.
- Tego ci nie powiem, kim jesteś w moich oczach, tego by tylko brakowało, abym zdradziła się swoimi myślami przed kimś, kogo znam tak niewiele. A zostać oczywiście możesz, tyle że powinieneś spocząć na ławce, o, tam, w cieniu, bo to wprawdzie jesień, lecz pogoda tak letnia jak sen najkrótszej czerwcowej nocy.
- Jeśli tylko z tej ławki mój wzrok dosięgnąć potrafi tego okna, przysiądę na niej.
- Tak ci się spodobało moje okno, choć kwiatów w nim nie ma?
- Jest jeden, który mi wystarczy.
- Dobre sobie, próbujesz mnie podejść od tej strony.
- Masz coś przeciwko kwiatom?
- Ja tylko zwracam uwagę na słowa, jakich używasz.
- Zraniły cię?
- Bynajmniej, są nawet miłe, ale to tylko słowa, a w tym jednym może drzemać przesada.
- Jeżeli nie ufasz moim słowom, spójrz w moje oczy.
- Z tej wysokości? I cóż w nich zobaczę? Przekwitłą zieleń? Błękit? A może dżdżystą szarość poranka? Wprawdzie z daleka błyszczą, ale to zapewne wskutek odbijania się od nich refleksów dobiegającego południowej pory słonecznego światła.
- A co widzisz poza tym blaskiem?
- Determinację, pewność siebie…
- Co więcej?
- Musiałabym spojrzeć z bliska.
- No widzisz, a ja dostrzegam z tego miejsca nie tylko piwny odcień słodowego piwa, w jakim kąpiesz swoje oczy.
- Przyznaję, że trafiłeś z ich barwą, ale co może być w nich ponad te słowa, jakimi je określiłeś?
- Powiem ci, kiedy zbliżę się do ciebie na odległość…
- Nie za prędko? Niby jakim to sposobem?
- Mógłbym się wspiąć na zaokienny parapet twojego sąsiada z dołu, tego, co trzyma papużki i kanarki, a potem po gzymsie spróbować wdrapać się na górę.
- Jeśli to zrobisz, zamknę okno i zasunę je firankami.
- Wtedy nie zobaczysz niczego więcej w moich oczach, a ja nie powiem, co widzę w twoich.
- Wolałabym, aby moje oczy nie widziały twojego upadku.
- Dlaczego od razu miałbym upaść? Jest taka siła, która poniesie mnie do ciebie bez szwanku dla kondycji mojego ciała. Poza tym pod twoim oknem jest wysoka, nieskoszona trawa, która mnie ochroni, w razie gdybym jednak odpadł od ściany.
- Alpinista! A mój niepokój? Masz go za nic?
- Niepokoiłabyś się?
- Pytanie! Po pierwsze: nie tędy do mnie droga…
- Po drugie?
- Pomyśleliby: - złodziej.
- Złodziej o tej porze?
- Zdeterminowany złodziej..
- … który nie ulęknie się niczego, aby tylko zdobyć dla siebie to, czego pragnie…
- … i nie zważa na to, czy ofiara rabunku będzie usatysfakcjonowana tym, że ją wykradną wbrew jej woli.
- Czy aby na pewno wbrew jej woli?
- A czy widziałeś kiedykolwiek, aby jakiś przedmiot życzył sobie zostać skradziony?
- Przedmiot?... Nie. Nie mówimy tutaj o przedmiocie.
- Jak by nie było, nie pozwalam ci na te akrobacje. Jeśli chcesz jeszcze ze mną rozmowy, usiądź na tej ławeczce pod klonem… zobacz jak przepięknie przebarwia się  listowie… usiądź i zaczekaj, aż ponownie pojawię się w oknie… bo teraz…
- … teraz obowiązki. Zaczekam więc na ławce.
Zniknęła we wnętrzu pokoju, on przysiadł grzecznie na ławce, zdejmując z ramienia skórzaną torbę, z którą prawie nigdy się nie rozstawał. Torba spoczęła u jego boku.
Najważniejsze, że nie został odrzucony, nie pozbyto się go, nie dano mu do zrozumienia, że powinien odejść w nieznane. I jeszcze jedno najważniejsze: rozpoznała go bez trudu, chociaż wczoraj tam, na starym mieście, przed napiętnowaną historią bramą, bramą - wyłomem w wysokim, ceglanym murze obronnym, łączącą miasto z podgrodziem było ciemno, tak ciemno, że nawet przechodząc obok siebie, dotykając się niemal ramionami, można było utracić tę krótką chwilę, podczas której zwarły się ich spojrzenia.
Trzeba przyznać, że miał niebywałe szczęście. Czy to los sprawił, że się wtedy potknęła? Że odpadł jej niewysoki obcas od trzewika prawej nogi? Schylił się po niego, a kiedy stała przy nim jak czapla na jednej nodze, węsząca za zdobyczą w płytkiej, niezmąconej wodzie, on przy pomocy kamienia (szczęściem był w pobliżu kamień), próbował przytwierdzić ten obcas do zranionej podeszwy. Nie była to robota godna sprawności rąk szewca, wykonał ją niezdarnie, ale zbiegiem okoliczności udało mu się połączyć obie części trzewika w jedność, lecz przestrzegł właścicielkę zgrabnych, smukłych, otulonych w aksamitną delikatność ciemnoszarych rajstop nóg, że obcas może po raz kolejny odpaść, że musi uważać. Nie wiedzieć czemu zaproponował dziewczynie swoje ramię, aby zmniejszyć ewentualność następnego potknięcia się podczas spaceru. Nie wiedzieć czemu ona oświadczyła wtedy, że mieszka niedaleko stąd, już na „nowym” mieście, w tej kamienicy, na pierwszym piętrze, gdzie pod nią, na parterze mieści się zoologiczny sklep z papużkami, rybkami i karmą dla kotów i psów. Wtedy powiedział, że ją odwiedzi, aby przekonać się, czy jego praca nad obcasem nie poszła na marne, choć oczywiście miał to być jedynie pretekst, aby móc ją zobaczyć nie w świetle księżyca i miejskich latarni.
Scena druga była oczekiwaniem, podczas którego jego myśli wałęsały się bezwładnie pod pokrywą czaszki, karmiły się wspomnieniem wczorajszego wieczoru i dzisiejszej niedokończonej rozmowy. Dla obserwatora, widza, dla przechodzącej chodnikiem publiczności, okoliczność, podczas której aktor spędza czas na biernym rozmyślaniu, mogłaby się wydawać czasem nużącym i nudnym, a jednak z punktu widzenia postaci siedzącej na ławce, czas nie wydawał się być stracony, wręcz przeciwnie - aktywne myślenie miało swój cel i przeznaczenie.
I kiedy zdawało się, że rozmyślaniom nie będzie już końca, w scenie trzeciej z wąskiego gardła kamienicy wybiegła dziewczynka, nie starsza od sześcioletniego brzdąca. Wybiegła na chodnik przed kamienicą, a nasz siedzący na ławeczce młodzian pomyślał sobie, że pewnie stanie przed oszkloną wystawą zoologicznego sklepu, że powita się z papużkami, że zapuka do żółwi, że zaciekawi się ekspresywnym zachowaniem się wiecznie głodnego chomika. Nic z tych rzeczy. Dziewczynka z balonikiem na druciku w ręku podeszła do niego i burząc jego myślenie, siadła przy nim i śmiało się doń odezwała.
- A ja powiem wszystko mamusi.
Nie rozumiejąc intencji małej, zapytał:
- O czym powiesz, koleżanko?
- O tym, że do Ewy przyszedł narzeczony.
- Narzeczony, czyli kto?
- No ty.
- Myślisz, że jestem narzeczonym Ewy?
- Pewnie.
- A po czym to poznałaś?
- Po tym, że Ewa jest bardzo zafrasowana.
- Zafrasowana?
- No, tak. Bardzo się spieszy z tym obiadem. Nawet pozwoliła mi wyjść przed dom, bylebym nie wychodziła na ulicę.
- A jeśli wyjdziesz?
- Nie wyjdę. Bez pozwolenia nigdy nie wychodzę sama tam, gdzie chcę.
- To dobrze o tobie świadczy. Co zatem robi Ewa? Rozumiem, że to twoja siostra?
- Tak, Ewa to moja starsza siostra. Obiera ziemniaki, robi sałatkę, gotuje kompot.
- No, proszę - zapracowana.
- Jest starsza, więc to nie dziwne, że szykuje obiad. Czasami jej w tym pomagam, ale tym razem nie chciała mojej pomocy.
- Lubisz siostrę?
- Lubię, choć czasami jest nieznośna z tym pilnowaniem mnie. Zdziwiłam się, że pozwoliła mi dzisiaj wyjść, kiedy szykuje obiad.
- A ja się temu nie dziwię. Ewa dba o to, aby nic ci się nie stało.
- Wiem, ale mnie nic się nie stanie, bo jestem grzeczna. Ale o tobie to muszę mamusi powiedzieć.
- Musisz się poskarżyć na mnie?
- Nie, mnie nie przeszkadza, że Ewa ma narzeczonego, ale mama musi o tym wiedzieć.
- No cóż, może i masz rację, ale ja nie jestem narzeczonym Ewy.
- Nie wierzę. Moja siostra nigdy wcześniej się tak nie zachowywała, a moja mamusia mówiła, że jak się jest zakochanym, to człowiek od razu się zmienia.
- Zauważyłaś zmianę u Ewy?
- Pewnie. Zrobiła się jakaś milsza i, jak mówi mamusia, robota pali jej się w rękach. A ty… pewnie czekasz na nią, aby wyszła. Już niedługo wyjdzie. Mamusia wróci dzisiaj wcześniej z pracy.
- Czyli nie masz nic przeciwko temu, aby Ewa miała narzeczonego?
- Nie mam. Mamusia też nie ma. Mówi, że narzeczony to piękna sprawa, ale musi być mądry i przystojny.
- W takim razie, jaki ja jestem?
- Mnie się podobasz, ale czy jesteś mądry, jeszcze nie wiem.
- Dziękuję. Postaram się nie być głupi. Jeśli chcesz, mógłbym namalować na tym baloniku uśmiechnięta twarzyczkę.
- Umiesz malować? Czym namalujesz?
- W tej torbie mam flamastry, kredki, piórka i węgle. Mam też taki notatnik, w którym maluję różne rzeczy.
- Pokażesz mi?
- Pokażę.
- Chodzisz tak sobie po mieście i malujesz?
- Maluję, szkicuję, rysuję domy, drzewa, ludzi.
- Namalujesz na moim baloniku uśmiechniętą twarzyczkę? Może błazna?
- Namaluję, co zechcesz.
- Chcę taką z błaznem, z szerokimi, czerwonymi ustami, z klupiastym nosem i wielkimi, śmiesznymi oczami.
- Zrobię to. Przytrzymasz balonik, dobrze?
Wydobył z torby kolorowe flamastry i z wielkim pietyzmem naszkicował główkę błazna, po czym zabarwił ją w taki sposób, w jaki życzyła sobie tego dziewczynka. Potem odwrócił w stronę dziewczynki tę część balonika, na której namalował główkę błazna. Roześmiała się na cały głos.
- Pokażę go Ewie.
Nie zdążył zareagować - dziewczynka w podskokach zniknęła w wąskim wejściu do kamienicy.
- Ej, ty, tam na dole! - usłyszał nagle głos starszej z sióstr. - Zaczekasz jeszcze kwadrans?
- Zaczekam - odpowiedział do znikającej już postaci.
Chwilę później dziewczynka pojawiła się znów w gardzieli wejścia do kamienicy. Zamiast balonika trzymała w ręku plastykowy talerzyk, na którym leżał kawałek ciasta. Podbiegła z nim do Adama.
- Masz, to dla ciebie - wyrzekła z uśmiechem i radosnym blaskiem w oczach.
Przyjął ten podarek. Trzymał go na rozwartej dłoni lewej ręki, a przez jego nozdrza wnikał słodki, cynamonowo-jabłkowy zapach szarlotki.
Nagle głos z wysoka:
- Nina, mój Boże, ciasto jest zbyt ciepłe.
I do niego:
- Przepraszam, odkrajała kawałek bez mojej wiedzy. Tak gorące ciasto szkodzi na żołądek.
Popatrzył jak dziewczynka dmucha na rączkę, w której trzymała talerzyk z kawałkiem szarlotki.
- Nie sądzisz, że moja siostra nie zna się na tych sprawach? - dziewczynka wyraziła wątpliwość, której nie pojął.
- Na jakich sprawach? - zapytał.
- No, że narzeczonemu nie każe się stać przed domem, a zaprasza się go do środka.
- Bo ja wiem. Czasami przyjemnie jest mieć taką randkę pod oknem czy balkonem. To takie romantyczne.
- Ja tam bym cię zaprosiła do środka. Co z tego, że Ewa zawsze kiedy szykuje obiad i piecze ciasto, robi w kuchni bałagan? Przecież prawdziwy narzeczony nie miałby nic przeciwko temu. Nie miałbyś?
- Nie miałbym, Nino.
- To teraz zjedz to ciasto. Nie otrujesz się. Co z tego, że gorące?
- Zjem z ogromną przyjemnością.
- A, wiesz co? Myślę, że kiedy mamusia wróci z pracy, Ewa zaprosi cię do domu. Wejdziesz na górę?
- Jeśli mnie zaprosi - wejdę.
- Zaprosi, zobaczysz. Wiesz, ja czasami nie rozumiem swojej siostry, bo ja na jej miejscu, zaprosiłabym swojego narzeczonego od razu, nie kazałbym mu czekać.
- No cóż, takie oczekiwanie ma też swoje plusy.
- Plusy? To chyba prawda, co mówi tatuś, że zakochanych poznaje się po tym, że plotą głupstwa.
Wiedział już, że po zjedzeniu kawałka szarlotki (a jakże, smakowała mu bardzo) pora spuścić kurtynę po zakończeniu pierwszego aktu, odczekać chwilę i zabrać się do obejrzenia drugiej części przedstawienia, którego prologiem był oderwany obcas pantofelka.

[24.06.2018, Saint-Priest, Rhone, we Francji]

PROSTY JĘZYK


Język u mnie prosty,
jak w białowieskiej puszczy
trakt wytyczony carskim ukazem,
a może wcześniej,
w złotym wieku starego Zygmunta,
co polecił przeciąć knieję na pół,
na ćwierć, na osiem kwartałów.

Czy trafiający do celu?
Jeżeli kto podąży za strzałą myśli
zrodzonej z napięcia cięciwy łuku,
ten dosięże sensu,
dosłyszy ów wibrujący świst,
kąśliwe uderzenie w jądro tarczy.

Jeśli nie,
dla siebie pozostanę rozgadany,
dla innych - niemy,
jak upadły dzwon
przykościelnej dzwonnicy.

[24.06.2018, Saint-Priest, Rhone, we Francji]

22 czerwca 2018

MUZYCZNE POCZTÓWKI (13) MUZYKA NA WIATR


Na wietrzną a niebezpieczną pogodę najlepsze muzyczne "specyjały".
Na początek Jana Sebastiana Bacha partita numer 2 w tonacji c-moll grana przez Marthę Argerich.
Zwróćmy uwagę jak genialnym kompozytorem jest Bach, aby w jednym utworze pomieścić niezwykle romantyczne, dostojne "sarabande" z brawurowym "kaprysem".
A samo wykonanie tej partity przez słynną argentyńską pianistkę - znakomite.



Jeszcze raz pojawia się w kawiarence "La Campanella" Liszta, jaką skomponował na podstawie etiudy numer 3 Paganiniego. Jako że Walentyna Lisica to jedna z najbardziej brawurowo grających pianistek, entuzjazm na sali całkiem usprawiedliwiony. Ja osobiście odniosłem wrażenie, że w pewnych momentach fortepian Lisicy gra sam.


Niech mi ktoś powie, że rytmy hiszpańskie go nie urzekają. Muzyka na wskroś iberyjska, natomiast kompozytor francuski - Emmanuel Chabrier, a kompozycja nosi nazwę "Espana". Ale czy można się temu dziwić, skoro sławne "Bolero" też skomponował Francuz - Ravel.
Pewnym, acz przyjemnym zaskoczeniem jest fakt, iż w poniższym nagraniu z berlińskimi filharmonikami za pulpitem dyrygenckim pojawił się Hiszpan - Placido Domingo.



Posłuchaliśmy muzyki energicznej, wirtuozowskiej, wielobarwnej, żartobliwej, żywej i tanecznej... zmęczyliśmy się? Pora na senne marzenie, na dźwięki z pogranicza jawy i snu, tajemnicze i mroczne, jakże odmienne od prezentowanych powyżej.
Mój ulubieniec Alessio Nanni gra tym razem "Gnossienne" numer 3 Erika Satie.


Dobranoc...

[22.06.2018, Montelimar, Drome, we Francji]

SŁÓWKA (7) KOPANIE PIŁKI


Coś mi się wydaje, że (zgodnie z moją prognozą) obecny mundial obfituje w niespodzianki - porażka Niemiec, czy klęska Argentyny w meczu z Chorwacją o tym świadczą, a i Brazylia męczy się dotąd potwornie.
No a co na to polscy kopacze futbolówki?
Nie sprostali Senegalowi. Powody?
Trzeba przyznać, że boisko było nierówne, trawa na nim skoszona zbyt wysoko, sędzia nie spełnił naszych oczekiwań, a także działacze się nie postarali zamawiając dla naszych kopaczy jakiś obskurny hotel bez wygód. A zawodnicy, no cóż - byli przetrenowani, to znaczy trenowali zbyt intensywnie gotowi podjąć walkę o samo mistrzostwo świata. Na tle kiepskiego rywala nasi kopiący piłę prezentowali się wyśmienicie: pełne mentalne zaangażowanie, wybitna kondycja, perfekcyjna technika i doskonałe przygotowanie taktyczne. Udowodniliśmy marnemu Senegalowi, że potrafimy strzelać bramki i strzeliliśmy ich o jedną więcej od słabych technicznie rywali. Nasza obrona była wyśmienita, pomocnicy rządzili w środku pola, a w „napadzie” nie mieliśmy sobie równych. Przewyższaliśmy Senegalczyków tak sercem do walki jak i samym kunsztem piłkarskim. Ręce składały się do oklasków, gdy w polu bramkowym popisywał się robinsonadami Szczęsny, gdy Bednarek z Pazdanem byli nie do przejścia, a Lewandowski urządzał sobie raz po raz slalom gigant pomiędzy osłupiałymi z wrażenia piłkarzami Senegalu.
Można powiedzieć, że po raz nie wiadomo już który udzieliliśmy srogiej lekcji piłkarstwa sympatycznym skądinąd Afrykańczykom, a nasza kultura gry, celne podania, kontrataki, czytanie gry, a i też - bywało - ambitne „gryzienie trawy”, gdy rywal nieudolnie próbował nawiązać z nami równorzędną walkę - to wszystko stanie się niedługo niezbędnym materiałem szkoleniowym dla najlepszych drużyn świata i ich trenerów - jak w futbolówkę grać się powinno.
Jednym słowem rozpoczęliśmy obecne mistrzostwa w kopaniu piłki z wielkiego C, a po porażce z Senegalem każda następna przybliży nas do sukcesu.
Kochani kopacze, tęsknimy za wami, wracajcie do kraju jak najprędzej!

[22.06.2018, Montelimar, Drome, we Francji]