CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

21 listopada 2016

PRZYKRE SPOSTRZEŻENIA

Wielu rzeczy nie rozumiem. Na przykład tej, że po przyjeździe do kraju zaczynam nagle chorować i zapadam na jakieś grypopodobne dolegliwości. Jest to o tyle dziwne, że przecież podczas zagranicznych wojaży warunki w jakich podróżuję są dla zdrowotności mojej cięższe. Powiem więcej: podczas podróży zdrowieję, aby łapać jakieś infekcje po powrocie do kraju.
Oczywiście nikt mnie nie zmusi do tego, abym z byle przeziębieniem biegł do lekarza i tarasował drogę do gabinetu lekarskiego ludziom naprawdę chorym, tym niemniej od pewnego czasu zauważam, że coś z tym moim samoleczeniem jest nie tak, skoro nie potrafię zwalczyć zwykłego kaszlu, bólu gardła czy kataru.
Ale to nie jeden powód mojego niezrozumienia. Za każdym razem, kiedy wracam do kraju, docierają do mnie wieści, które gdyby dotyczyły rzeczywistości dziejącej się na oddziale psychiatrycznym w ośrodku odosobnienia, nie byłbym nimi zaskoczony. Tymczasem pewne szokujące mnie informacje rozchodzą się szerokim echem w tak zwanej przestrzeni publicznej, rozchodzą się i wprowadzają piszącego te słowa w osłupienie.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Jakiś wiceminister od infrastruktury wyraził się, że zbudowane w Polsce autostrady (fakt, że jeszcze nie dokończone - chodzi o drogi A2 i A4) nie służą moim rodakom, ale głównie Niemcom, ewentualnie tym ze wschodu, bo poprzedniej formacji chodziło przede wszystkim o to, aby to Niemcy i Rosjanie mogli po „naszych” autostradach przewozić swoje towary. W tym miejscu pamiętam doskonale, że obecnie rządząca partia miała za złe poprzednim rządom, że budowa tych autostrad wlecze się niesłychanie. I tu powstaje paradoks. Skoro dzisiejszy wiceminister od infrastruktury twierdzi, że wybudowane autostrady nie służą Polakom, to może dobrze się stało, że budowano je bez pośpiechu, stanowczo zbyt szybko.
Ciekawe co na temat autostrad w Niemczech powiedziałby odpowiednik naszego obecnego wiceministra. Czy wyraziłby pogląd, że niemieckie autostrady nie służą Niemcom, skoro pędzą po nich polscy kierowcy tacy jak ja.
Prawda, że ta wypowiedź wysokiego rangą urzędnika państwowego wkracza na tereny zarezerwowane dla specjalistów od psychiatrii? Ja przynajmniej tak uważam.
Inna sprawa. Trzecioligowa pani poseł z PIS-u wyraziła pogląd, że w związku z falą uchodźców najeżdżających Europę, należy zapalić czerwone światło przez wyznawcami wszystkich religii poza religią katolicką. Napiętnowani mają być również ateiści. Konkluzja jest taka, że jedynie katolicy są w stanie zasymilować się w naszym kraju zmierzającym prostą drogą w kierunku państwa jednowyznaniowego, bo jedynie katolicy znają konstytucję i przestrzegać będą stanowionego w Polsce prawa. 
Ja oczywiście nie neguję faktu, iż ta wielka fala migracji, która rozlała się po Europie, choć w naszym kraju w chwili obecnej nie stanowi jeszcze problemu, wywołuje, delikatnie mówiąc, sprzeczne uczucia i obawy. Nie ma co ukrywać, że istnieje problem na styku różnych kultur i religii i nie można wykluczyć, że w przyszłości nasz kraj może się stać obiektem zamachów terrorystycznych. Natomiast stanowczo nie zgadzam się ze stanowiskiem trzecioligowej pani posłanki, która zamiast przestrzec przed przyjmowaniem do kraju przestępców, stwierdza a’priori, że jedynie katolicy w całej swej masie nijakiego zagrożenia nie czynią. Nie wiem, czy to twierdzenie pani poseł oparte zostało na wynikach naukowych badań, lecz pozwalam sobie w to wątpić, albowiem w naszym pięknym, katolickim kraju przestępcami, mordercami, gwałcicielami i złodziejami są w znacznej mierze katolicy właśnie.
Ponadto te zapatrywania pani poseł kojarzą mi się z pewnymi działaniami jakie w połowie lat trzydziestych zostały podjęte w sąsiednim państwie, tyle że chodziło wtedy głównie o żydów i cyganów.
Niesmaczne to i z lekka psychiatryczne.
Następna kwestia. Ten niekończący się serial z czczeniem kolejnych miesięcznic w związku z katastrofą smoleńską. Gdybym był złośliwy, zapytałbym, dlaczego pamięć ofiar nie jest przedmiotem kultu w każdą sobotę, nie tylko dziesiątego każdego miesiąca… ba, przecież można sobie wyobrazić też taki scenariusz, że każdego dnia o godzinie 8.41 czczona będzie pamięć tych, którzy podróż do Smoleńska przypłacili życiem. Nie, daleki jestem od tego, aby lekce sobie ważyć pamięć tragicznie zmarłych pasażerów, pilotów i pracowników obsługi samolotu. Przykro mi z powodu ich śmierci, tym bardziej, że wcale nie musieli zginąć w tej katastrofie i gdyby tylko w owym czasie znalazł się odpowiedzialny człowiek, który stwierdziłby: - nie, tego dnia, w tych warunkach atmosferycznych, nie wolno lądować na lotnisku samolotom, bo nie spełnia ono w tych określonych warunkach możliwości do bezpiecznego wylądowania… gdyby znalazł się taki człowiek władny podjąć taką decyzję, tych śmierci by nie było, nie byłoby też tych jątrzących sporów dzielących Polaków, nie byłoby dzisiejszych ekshumacji.
Problem pojawia się też w innym miejscu. Otóż zawsze byłem przekonany co do tego, że ludzka śmierć to może jedyna sprawiedliwość na tym świecie. Każdy z nas odejdzie przecież z tej ziemi, tak jak opuszczały nas pokolenia żyjące przed nami. Serial smoleński każe zrewidować ten pogląd. Otóż i śmierć nas podzieliła. Życie jednych warte było więcej od życia pozostałych. Obstaję jednak za tym, że tak samo ważna dla mnie jest śmierć mojego ojca i matki, jak dla pana Jarosława Kaczyńskiego ważną jest śmierć jego brata i szwagierki. Każdy człowiek, powtarzam, każdy człowiek, którego życie zagasło godzien jest takich samych uczuć, a zajmowane przez zmarłego stanowisko nie powinno mieć wpływu na jakość wyrażanej przez nas pamięci o tych, których nie ma już z nami. Tak uważam.
A tu tymczasem pojawiają się informacje o dodatkowych odszkodowaniach, o które ubiegają się rodziny za utratę w katastrofie smoleńskiej bliskiej osoby. Dla mnie to odrażające. Tak uważam.
I jeszcze ta rozgrywka Jezusem Chrystusem. Może jestem ci ja prostakiem i ignorantem, może’m niedostatecznie bystry i wykształcony, ale wybór na króla Polski Jezusa Chrystusa wydaje mi się historią z pogranicza fantazji, z bajki z mchu i paproci. Ja oczywiście nie jestem na tyle durny, aby nie traktować tej koronacji w konwencji pewnego symbolu, bo przecież, jak rozumiem Polska nie stała się z dnia na dzień monarchią, pan prezydent pozostał przy władzy, jest parlament i tak dalej. Zastanawiam się jedynie nad tym, po co to wszystko? Czy panujący nam Król Polski Jezus Chrystus sprawi, że znikną ze sceny politycznej gorszące spory i waśnie? Czy uczyni nasze życie lepszym? Czy zapewni ludziom pracę, emerytom godną starość, a nam wszystkim zdrowie? Czy naprawdę mam być tak naiwny, że od tej chwili ci, którzy dziś na naukę Chrystusa się powołują przestaną grzeszyć i odrzucą w swoich myślach i postępowaniu pychę, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew i lenistwo? Śmiem szczerzę w to wątpić i podejrzewam, że po tym symbolicznym oddaniu się pod opiekę Boga nic a nic dobrego się nie stanie. Nie dojdzie w tej kwestii do „dobrej zmiany”.
Niestety podejrzewam, iż ta koronacja ma bardzo wiele wspólnego i z tymi autostradami nie dla Polaków, i z tymi deportacjami nie obejmującymi katolików, i z tą religią smoleńską, która dzieli nas na „prawdziwych” i „nieprawdziwych” Polaków.
To przeraża, choć pewnie jak wszystko w tym naszym świecie kiedyś, niestety już nie za mojego żywota, przeminie.
A skoro tyle już powiedziałem, nieco okrętnie, to fakt, o religii, to jeszcze jeden mój osobisty wyrażę pogląd, pogląd, z którym każdy, kto zetknie się z moimi słowami, może się kategorycznie nie zgodzić.
Otóż, słowem wstępu, chciałem przypomnieć, że korzenie mojej rodziny po mieczu i kądzieli wyrosły na katolickiej glebie. Różny był ten katolicyzm moich przodków. Mniej lub bardziej silny i w różnym stopniu w katolickiej wierze wytrwały. Były w moim rodzie jednostki takie, które zakasałyby swą szczerą wiarę niejednego biskupa, ale byli też wątpiący, lub wierzący inaczej. Podejrzewam, że pod tym względem moja rodzina nie różni się zbyt wiele od tysięcy innych. A zapamiętałem na wsze czasy swojego „wątpiącego” ojca, który pomimo swych wątpliwości pouczał mnie, iż wiarę przodków, niezależnie od tego, jakie ma się względem niej obecne zapatrywanie, tę wiarę należy szanować. I nikt nie przymusi mnie do tego, abym złorzeczył na chrześcijaństwo i urągał tym, którzy modlą się po katolicku. To sprawa pamięci słów mojego ojca i niejako swoiście pojmowanego przeze mnie honoru.
Gdy tymczasem….
Tymczasem coraz bardziej zaczynam odczuwać dyskomfort z mojego do tego „polskiego katolicyzmu” przywiązania. I nie poczuwam się do winy w tej kwestii. I to zażenowanie nie jest „sprawką” Boga, lecz człowieka, ludzi, którzy do religii i wiary wnoszą zamęt, gniew, bałwochwalstwo, pychę, nieumiarkowanie słów i czynów, to wszystko, co od szacunku do katolicyzmu mnie odpycha.
Owszem, mógłbym sobie powiedzieć: - a co mnie to wszystko obchodzi? Nie zmienię przecież erotycznych zainteresowań polskiego kleru i biskupów, nie jestem w stanie zmienić pychy wielu księży, nie odbiorę im „majbachów”, nie utnę im jęzorów nienawiści. Ale dyskomfort pozostaje.
I tak sobie myślę, że chyba jedyną nicią, która dzisiaj wiąże mnie z katolicką religią jest wyszydzany, wyśmiewany, nie rozumiany choć podążający chyba jedyną, ostatnią już z pozostałych, wyboistą drogą zwykłej miłości do człowieka, papież Franciszek… i kiedy ta nić się zerwie, a przecież tak się kiedyś stanie, to mój rozbrat z katolicyzmem będzie bliższy niż kiedykolwiek. 

[21.11.2016, Dobrzelin]

20 listopada 2016

MALARZ (2)

Rozłożył się z tym swoim malowaniem w pewnej od babuleńki odległości. Sztalugę niemal na wprost siedzącej przy stole starowinki ustawił i przypatrywał się tym włosom srebrzystym, przyprószonym miedzianą, słoneczną poświatą; na twarz jej spoglądał dostojną, poważną, od tej strony zacienioną; na tych dłoniach przysuszonych, obejmujących smukłą szklanicę z ziółkami wzrok zatrzymywał, a potem zbliżył się do kobiety i kadrując ją cierpliwym spojrzeniem, starał się zaplanować wielkość przestrzeni w jakiej umieści  portretowaną. 
- Podaj mi różaniec - poprosiła nagle. - W szufladzie zamknięty.
Zrobił to i nawet pomyślał sobie, że brakowało kobiecie właśnie tych korali rozpiętych na palcach dłoni. Tak właśnie ją sprofiluje, przy stole siedzącą, z rękoma wspartymi łokciami o pomarańczową fakturę ceraty, z dłońmi wznoszącymi się ponad podbródek, z twarzą ukrytą w półcieniu, której przymglone oczy skupiają wzrok na kredensowej szafie, brunatnej, pośrodku oszklonej… a w niej odbijają się refleksy przedpołudniowego światła.
Tak właśnie postanowił i powrócił do sztalugi. Wyrysował na płótnie czarną kredką owal postaci, uchwycił proporcje ramion względem pochylonego ku stołowi tułowia, oznaczył cienką linią krawędzie stołu i okiennej framugi, wytyczył szerszą kreską strukturę kredensowej budowli, utworzył właściwy kąt dobywających się z zewnątrz słonecznych promieni i wreszcie cieniutkim rysikiem dokładał stopniowo szczegółów, rzeźbiąc kobiety dłonie, smużąc sploty jej włosów, ukazując krągłe otocza paciorków różańca… i tak dalej. A potem na tak prędko zaczyniony szkic nakładał pędzlem farbę, poszerzając krawędzie kredkami i rysikiem powstałych wcześniej linii; następnie wypełniał powierzchnię płótna kolorem, tu jasnym, promieniście rozchodzącym się od strony okna, a gdzie indziej ciemniejszym, przeważnie brunatnym i szarym, w miejscach zacienionych. A były też przestrzenie płótna, które barwił kombinacją kolorów, w której nie sposób było wydobyć tej decydującej barwy. Nareszcie zmodyfikował tło, nasycając je i złotem i szarością, i brudną bielą i zmatowiałym srebrem.
Starowinka siedziała w bezruchu i tylko jej wargi poruszały się niewyraźnym szeptem, a opuszki palców przemykały się nieznacznym, ledwie dostrzegalnym ruchem po koralikach różańca. I jeszcze ta szklanka, na wpół wypełniona ziołowym płynem zabłysła na stole powyżej lewej dłoni kobiety.
Malował cierpliwie, wytrwale, a staruszka chyba już trzeci krąg różańcowej modlitwy zatoczyła.
Wtedy wstał i oznajmił, że prace swą wykonał, lecz obraz jeszcze nie skończony, lecz podczas tych ostatnich posunięć pędzla kobieta może już zmienić pozycję… jego oczy zapamiętały wszystkie potrzebne detale.
Pokazał jej efekt swojej pracy.
- Przesuń się babciu dwa metry dalej, wtedy wzrok twój obejmie całość płótna - poprosił.
Uczyniła to, wycofała się niemal pod sam próg kuchennego wejścia, spojrzała na obraz, na tę kobietę modlącą się przy stole ustawionym przed oknem, które dawało tyle ciepłej jasności.
- Czy to naprawdę ja jestem, syneczku? - zapytała, a wzrok jej był nieugięty, klarowny. - Toć na twoim obrazie wyglądam młodziej.
- Tak ciebie, babciu, widzą moje oczy.
A oczy starowinki podbiegły w tej samej chwili łzami, lecz były to łzy dobre, wcale nie słone i bez goryczy.
A dnia następnego, z samego ranka, kiedy staruszka już wstała… (tak, tak, pozostał u staruszki na noc, umieszczon w najmniejszym pokoju z tamtej strony słońca) nasz malarz odsunął wszystkie meble od ściany, przy której stało kobiety łoże i po zdarciu starej złuszczonej farby zapytał babuni:
- A teraz mi powiedz babuleńko, jaki świat ci się podoba? Na co życzyłabyś sobie patrzeć przed zażyciem snu i co zechciałabyś widzieć o poranku.
Widzieć chciała te dostojne, ku błękitnemu niebu zwrócone czerepy słoneczników, i malwy smukłe, i kiście dzikiego wina, i ociekające czerwienią różanogłowe peonie, i koralowe naręcza jarzębin, i jaskółcze gniazdo, i skowroniego ptaszęcia puszek tańczący poniżej nieboskłonu w promieniach słońca, i miodną pszczołę przysiadajacą lipowym kwiecie, i łąkę zieloną, i turkusowy strumyk szemrzący poniżej rozczochranej wierzby, i figurkę Matki Boskiej, co nad całym światem ma pieczę.
I taki właśnie świat babuleńce namalował, a od siebie dodał jeszcze z sosnowego drzewa wykonaną ławeczkę, na której, jak to sobie obmyślił, następnym razem usiądą oboje: on i babcia… aby naopowiadać sobie nawzajem o tylu sprawach, że i całego jasnego dnia i nocy ciemnej na te opowieści nie wystarczy.

[20.11.2016, Dobrzelin]

18 listopada 2016

HISZPAŃSKIE DŻWIĘKI

Tym razem w kawiarence zabrzmią iberyjskie dźwięki, a to chociażby z tej racji, że podczas ostatniej podróży hiszpańskie  Radio Clásica przez dni bardzo wiele cieszyło uszy podróżnika. Czas najwyższy na to, aby się za tę przyjemność odwzajemnić.

1. Zaczniemy od kompozycji  Isaaca Albéniza - „Asturias” („Leyenda”), która zabrzmi w świetnym wykonaniu Any Vidovic, chorwackiej wirtuozki gitary klasycznej, nie ustępującej talentem sławnym hiszpańskim gitarzystom.

2. Francisco Tarrega był z kolei bodajże najsłynniejszym kompozytorem, gitarzystą i nauczycielem gry na tym instrumencie.
 „Recuerdos de la Alhambra” [Wspomnienia z Alhambry”] to jeden z jego najsłynniejszych utworów prezentowany poniżej przez sławnego Narciso Yepesa, z wielką maestrią wykorzystującego technikę tremolo - wibrację dźwięków, oczywiście bez wspomagania się mechaniką, mikserem i wzmacniaczem, bo mamy przecież do czynienia z gitarą klasyczną.


3. Kolejna melodia pochodzi z baletu „Czarodziejska miłość” [„El amor brujo”] - „Taniec ognia” [„Danza ritual de fuego”] Manuela de Falli - „Taniec ognia” z baletu „Czarodziejska miłość”. Na uwagę zwraca też fakt, iż balet ten przedstawił też swego czasu w sposób filmowy znany reżyser hiszpański Carlos Saura.

4. I na zakończenie kompozycja zauroczonego hiszpańską kulturą Mikołaja Rimskiego-Korsakowa „Capriccio espagnol” [„Kaprys hiszpański”], a konkretnie dwie pierwsze części tego wspaniałego dzieła: Alborada i Variazioni; tutaj w wykonaniu orkiestry Teatru Maryjskiego w Petersburgu pod dyrekcją Walerija Giergijewa.
Ten utwór muzyczny jest przykładem na to jak znaczny był wpływ kultury muzycznej Półwyspu Iberyjskiego na cenionych  po dzień dzisiejszy, sławnych europejskich kompozytorów.


[18.11.2016, Dobrzelin]

WYPOŻYCZALNIA (4) ZBURZMY TEN MUR - RZECZ O „DZIEWCZYNIE”

To jeden z najbardziej fascynujących utworów poetyckich w literaturze polskiej. Symboliczna, metafizyczna ballada o marzeniach, pragnieniach, doskonałości, Bogu, czymś, co wymyka się spod kontroli ludzkiego umysłu, a jest wizją wydobywająca się z podświadomości, projekcją, która zdaje się być nieśmiertelną, złudzeniem, dla którego warto poświęcić swoje życie, czynem pozornie bezsensownym…
Kim jest płacząca za Murem Dziewczyna, której Bracia nie widzą, a jedynie domyślają się, że jest;  zgadują bo łka, więc istnieje. Poświęcają Jej swój trud, rozbijając Mur, którego skruszyć nie sposób, i umierają w daremnym wysiłku poznawania prawdy. Lecz po  śmierci Braci, z metafizycznym murem zmagają się ich Cienie, a gdy i te „powymarły” niezniszczalne Młoty dokonują wreszcie dzieła zapoczątkowanego przez Dwunastu Braci.
W końcu Mur runął, lecz po drugiej jego stronie nie ma Życia, ni Ust, ni Oczu… był Głos.. była Próżnia…
Bezsens? Daremny trud? Rozczarowanie?
Nie! Młoty godnie wypełniły marzenia Braci.
A Próżnia? Próżnia Kłamliwie Jawnych Snów? Ona nie drwi z ludzkiego, metafizycznego wysiłku. A więc był jakiś Sens poszukiwań?
Skojarzenie z pracą Syzyfa jak najbardziej na miejscu.
Wersy „Dziewczyny” płaczą, dudnią, huczą, grzmią i dzwonią. Poetyka Leśmiana czyni nas naocznymi świadkami walki z nieznanym. Zakochani w Idei - Dziewczynie podporządkowujemy swoje życie poszukiwaniu Prawdy, gorzkiej i wiejącej Grozą. Zapewne nie takiego końca oczekiwaliśmy, ale czy to oznacza, że sama decyzja o poszukiwaniu Głosu naszych Marzeń nie miała sensu?

BOLESŁAW LEŚMIAN - „DZIEWCZYNA”

Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie...

Mówili o niej: „Łka, więc jest!” - I nic innego nie mówili,
I przeżegnali cały świat - i świat zadumał się w tej chwili...

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” 
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!

Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!

Lecz cienie zmarłych - Boże mój! - nie wypuściły młotów z dłoni!
I tylko inny płynie czas - i tylko młot inaczej dzwoni...

I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” 
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.

Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...

I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...
I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!

Lecz dzielne młoty - Boże mój - mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały śpiżem same w sobie!

Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!
I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” 
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.

I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko - głos, i nic nie było oprócz głosu!

Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,
Potężne młoty legły w rząd, na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?

[18.11.2016, Dobrzelin]

17 listopada 2016

TRZY KOLEJKI - KAWIARENKA (74)

- Pan burmistrz z panem radcą przy jednym stoliku? Coś podobnego! - odezwał się do kawiarennika mecenas Szydełko, wieszając swój płaszcz w szatni.
- A ja się z tego cieszę - wyraził swą opinię pan Adam - bo takie pojednanie jedynie pozytywnie wróży.
- I ja się cieszę, przyjacielu. Jak pan sądzi, czy mogę się przysiąść do nich?
- Skoro pan inżynier dzieli z nimi stolik, to dlaczego nie….
Istotnie, przy stoliku okupowanym przez panów burmistrza i radcę zasiadał również pan inżynier Bek.
- Zaryzykuje wobec tego - odważył się wypowiedzieć pan mecenas.
A działo się to w czas listopadowej słoty. Wiatr targał miejskim drzewostanem, to znów przycichał, zezwalając na wypłakanie się chmurom, a kiedy ustawał i nad miasteczkiem pokazywało się pogodne niebo (zwłaszcza późną nocą), tedy chwytał solidny przymrozek, na krótko, by zaraz po świcie ustąpić wilgoci mgieł i następującym po nich chmurom przybywającym z północno-zachodniej krainy.
- A prosimy, prosimy do nas, panie mecenasie kochany - powitał pana Szydełkę pan radca.
Przywitał się pan mecenas z mężczyznami, a radca Krach natychmiast złożył zamówienie na ręce Marii, która tego popołudnia pracowała na sali. Poprosił o buteleczkę żołądkowej gorzkiej, która to wódeczka, jak powszechnie wiadomo, najlepszym jest lekarstwem na listopadową słotę i jesienny smętek.
- I po kawie dla nas wszystkich, pani Marysiu kochana - dorzucił pan radca. - Po wuzetce dla panów, a dla mnie bezowe ciasteczko. Cukier też nastrój poprawia - dodał, rozkoszując się smakiem zamówienia.
A kiedy Maria odeszła, pan radca, który, jak widać, pomimo niepogody w rewelacyjnie dobrym był humorze rzucił kolejnym słowem, tym razem kierując je do pana mecenasa.
- A my tu z panem burmistrzem właśnie akurat o panu rozmawialiśmy.
- Czyżby? - z niedowierzaniem przyjął do wiadomości tę informacje pan mecenas.
- Tak właśnie było, panie mecenasie - odezwał się pan burmistrz. - Moja żona pilnie poszukuje pełnomocnika w spadkowej sprawie. Rozumie pan, że z najbliższą rodziną ponoć najlepiej wychodzi się na zdjęciu. I ta właśnie rodzinka zamierza, jak sądzę, wpuścić moją małżonkę w maliny. A pan, mecenasie, jak mi się wydaje…
- Z całą pewnością - przerwał panu burmistrzowi radca Krach - mecenas Szydełko w tego typu sprawach przegrywać nie potrafi.
- Staram się jak mogę - zapewnił rozmówców pan mecenas - ale jeśli już pan burmistrz, wraz ze swoją małżonką oczywiście, powziąłby wobec mojej osoby jakieś plany, to do kancelarii swojej zapraszam - i wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni marynarki wizytówkę, wręczył ją panu burmistrzowi.
- A i owszem, powiem żonie, i zapewniam, że stawi się w kancelarii w wyznaczonym przez pana terminie.
Zapadła niedługa chwila milczenia, po której przy stoliku pojawiła się ponownie pani Maria, przynosząc zamówienie.
- No, panowie, to powinniśmy, jak sądzę, pierwszą kolejkę zadedykować panu inżynierowi - oświadczył pan radca.
A tak, radca Krach wypowiedział, jak to mówią, święte słowa. Pan inżynier Bek raz, że przedstawił był należycie i na czas ów projekt dotyczący zabudowy terenów rekreacyjnych znajdujących się na obrzeżach miasta, a dwa - dopilnował wszystkich robót, które do tej pory w rekordowo krótkim tempie dotychczas wykonano. Należało też w tym miejscu dodać i to, że pan inżynier walnie przyczynił się do wyremontowania tej starej zlewni na wsi, w której osiadła para bezdomnych.
Wszystko o czym powyżej napisano zostało panu mecenasowi powiedziane i zaraz też ta czwórka zacnych obywateli miasteczka wychyliła swoje kieliszki do dna, a pan inżynier popadł w tym czasie  w nastrój  błogiego, aczkolwiek mieszającego jego myśli zastanowienia.
Następnie pan burmistrz, już przy skubaniu ciasteczka, wyraził swoja zadowolenie z tego, że w niecały miesiąc asfalt został w miejscu ośrodka położony (jak to dobrze, że przed mrozami), a i podstawowe prace kanalizacyjne w połowie listopada miały być ukończone. W chwili obecnej pan burmistrz przywiązywał sporo uwagi to tego, aby cały teren został do nastania zimy ogrodzony, choć liczył się z tym, że tak się nie stanie.
- Natomiast wczesną wiosną ruszymy z kopyta z pozostałymi pracami - ośmielił się dodać pan inżynier. - Toalety, szatnie, budynek, gdzie podróżni będą mogli własnym sumptem przygotowywać posiłki, boiska…
- Tak, panie inżynierze. A z tymi dwoma kortami toś pan, inżynierze, przepięknie się sprawił. Myślałem, że miejsca się na nie znajdzie.
- Udało się. Znalazłem i to w miejscu, które od zachodniego wiatru przesłonięte będzie. Trzeba by jeszcze nie zapomnieć o tych drzewkach i różach od naszych szkółkarzy. Zawsze to inaczej będzie wyglądał ośrodek, gdy od samego początku przystroimy go zielenią.
- To już jest w mojej gestii, panie inżynierze - zapewnił pan burmistrz. - I muszę panom powiedzieć, że ci państwo od drzewek i kwiatów skóry z miasta nie zedrą, albowiem obie te firmy prosperują znakomicie.
- A tak - przyznał pan mecenas - słyszałem, że interesy z zagranicą udają się pani Różańskiej i panu Iłowieckiemu wyśmienicie, a pan Koliński co i rusz z ich sadzonkami po Europie podróżuje. 
- I oby tak pozostało - wyraził nadzieje pan burmistrz. - Przetarg, rzecz jasna, rozpisać będzie trzeba, ale ci państwo połączywszy swoje argumenty, wygrają go, jak myślę, w cuglach.
- I tego sobie życzmy - podsumował pan radca Krach. - A także i tego, aby udało się skorzystać na tym przedsięwzięciu tej naszej, panie mecenasie, firmie robiącej w zieleni miejskiej, do której powstania przyłożyliśmy onegdaj swoje ręce.
I w ten sposób zacni panowie mieli sposobność, aby następną kolejkę zadedykować pomyślnym losom ośrodka.
Wtedy to, gdy panowie poczuli w swoich ciałach letnie ciepło rozprowadzane wraz z krwią, pan burmistrz niespodziewanie zaskoczył towarzyszy taką oto sugestią:
- A co powiedzielibyście, panowie, aby w naszym mieście pobudować drugi hotel?
Milczenia zapadło głuche i przestronne.
- A tak, moi panowie. Hotelik miejski, jak panom wiadomo, nie wystarcza; miejsc niewiele. Jeśli więc nasze miasto będzie się rozwijać w takim tempie jak dotychczas i rozmaitymi imprezami przybyszów kusić, to dlaczegóżby nie wyjść temu naprzeciw? Miasto dysponuje terenami pod trzy niewielkie bloki, do których budowy się przymierzamy, lecz jest jeszcze jedna działka, na której można by hotel postawić, choćby od zaraz.
- Procedury, panie burmistrzu, procedury - przyhamował zapał pana burmistrza mecenas Szydełko.
- Otóż, drodzy panowie, przetarg jak najbardziej musiałby się odbyć zgodnie z prawem i ani myślę weń ingerować, ale dobrze by było, gdyby…
- Pan burmistrz, jak widzę, już całkiem przeszedł na naszą stronę - zauważył pan radca Krach.- Powiem krótko: dobra to byłaby sprawa, tyle że taka inwestycja to nie market. Tam budynek był gotowy. Jedynie przeróbki, kosztowne wprawdzie, ale do zniesienia i - ciągnął pan radca - marketowa inwestycja daleko wcześniej się zwróci  aniżeli hotel.
- Panowie, ja nie chcę niczego sugerować, ale,  rozumiecie sami… połączywszy grosz z groszem usypie się kopczyk, czyż nie? Sam bym do tego interesu przystąpił, ale przecież nie mogę.
- To prawda, panie burmistrzu, sprawa byłaby zbyt śliska. Ale przepytać się kogo trzeba, zaciągnąć opinii nie zawadzi.
- No, właśnie, panie radco. Mogła to być na ten przykład jakaś forma współpracy kapitału i miasta…
- Temat do przemyślenia, choć na ten moment kiepsko to widzę - przyznał radca Krach.
- I właśnie dlatego, panowie, daje wam tę sprawę do przemyślenia, ze swej strony zapewniając o absolutnej legalności przedsięwzięcia. tak czy owak działka na początku przyszłego roku sprzedana być musi. Rajcy nalegają na to, bo kwota uzyskana z tej sprzedaży posłużyłaby jako impuls do postawienia tych miejskich bloków mieszkalnych. I ja nie dziwię się tym oczekiwaniom.
- Ano, jest w tym logika - przyznał pan mecenas.
- A zatem - zabrał ponownie głos pan radca Krach - niech ta trzecia kolejka sprawi, że wspólnie, jak tutaj zasiadamy, i w tej kwestii znajdziemy pozytywne rozwiązanie.

[08.11.2016, Villanueva de la Serena w Hiszpanii]

KOŃCÓWKA - CHARLEROI

Na dzień dzisiejszy, niedzielę, zostawiam sobie dokładnie 187 kilometrów jazdy.
Cały dzień w Niemczech , a potem dalsza jego część w Belgii pod wpływem zachmurzenia i chłodu, lecz droga czysta, bez opadów, choć na poboczach w najwyżej położonych miejscach w Belgii widać zwały odgarniętego śniegu.
Jadę w miarę szybko, aby dotrzeć do celu jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nie wierzę też nawigacji, która lubi mi czasem płatać figle, a rozładunek, jak mi się wydaje, odbędzie się w samym centrum miasta.
Dojeżdżając w pobliże celu łapię się za głowę. Centrum Charleroi rozkopane. Tu zakaz wjazdu, tam zakaz skrętu, gdzie indziej ślepa uliczka. Nawigacja mi nie pomaga, a wręcz przeciwnie. Dopytuję się, jak dostać się pod wskazany adres: najpierw policjanta, a potem taksówkarza. Niby podążam korzystając z ich wskazówek, lecz za każdym razem trafiam pod jakiś zakaz.
W końcu decyduje się na złamanie przepisu i wjeżdżam w wąska uliczkę na jakiś placyk, gdzie niemal na jego środku przystaję i włączam światła awaryjne. Tutaj kolejny raz pytam o drogę - tym razem jakiegoś starszego pana.
Okazuje się, że jestem 200 metrów od celu. Mężczyzna bierze mnie z sobą i na pieszo podchodzimy do prowizorycznej bramy firmy budowlanej, która jest faktycznym odbiorcą towaru jaki wiozę z Włoch. Dowiaduję się, że mogę się stawić około siódmej rano, lecz niestety nie mogę w pobliżu zaparkować auta.
Dziękuję miłemu starszemu panu i przejeżdżam renówką w najbliższe miejsce, w którym mógłbym przenocować
I tu kolejna niespodzianka.
Podchodzi do mnie Polak od 72 lat (czyli całe życie) mieszkający w Belgii. Rozmawiamy sobie na różne tematy. Między innymi o tym, że ów człowiek parkujący nieopodal swojego nowego mercedesa klasy „S” życzyłby sobie, abym mu kiedyś przywiózł z Polski kilka butelek prawdziwej wódki. On nie mieszka wprawdzie w Charleroi, ale chętnie umówi się ze mną i podjedzie po „towar”. Traktuję nasza rozmowę o polskim alkoholu z lekkim przymrużeniem oka, ale nie sądzę, że ten bardzo żywotny i znakomicie mówiący po polsku starczy człowiek mówił niepoważnie. Zostawia mi swój numer telefonu.
W końcu mówi do mnie tak:
- Tutaj jest kiepskie miejsce do parkowania. Zobaczysz, że kurwy będą ci pukały do szyb, bo chociaż od trzech lat uliczna prostytucja w Charleroi jest zakazana, te panie lekkich obyczajów i tak zaczepiają. A policja, no cóż, wyłapuje je i na 24 godziny zamyka w areszcie, ale to nie pomaga… znów pojawiają się w centrum miasta. Pokaże ci, gdzie możesz bezpiecznie zanocować.
Wsiadam do jego samochodu. Jedziemy. Rzeczywiście niedaleko stąd znajduje się parking pod estakadą. Może niezbyt czysty, ale jest. I łatwo trafić z powrotem.
Wracamy do renówki. Żegnamy się. Kolejna dobra dusza, myslę sobie.
Podjeżdżam zatem na parking pod estakadą. Przed snem nastawiam nawigację. Do domu mam dokładnie 1250 kilometrów. Daleko, ale coraz bliżej.

[13.11.2016, Charleroi w Belgii]

IN TRIBUTE TO LEONARD COHEN

Słuchałem go od zawsze. Zmieniały się style i mody, a listy przebojów wywracały do góry nogami, a on niezmiennie zachwycał słowem, muzyką, niepowtarzalną interpretacją, swoim ciepłym barytonem, pełnym skupienia i nostalgii.
W Polsce był bardzo popularny. Uwielbiały go zwłaszcza środowiska studenckie, a jego największymi chyba popularyzatorami byli odtwórca i tłumacz jego piosenek Maciej Zembaty i Maciej Karpiński.
O jego przedwczesnej (choć dożył sędziwego przecież wieku) dowiedziałem się chyba z pewnym opóźnieniem w Hiszpanii. W każdym z krajów, przez jakie przejeżdżałem przypominano jego życie i piosenki.
A przecież nie tak dawno, pisząc o nobliście Bobie Dylanie, wspomniałem o wielkich bardach piosenki autorskiej, o poetach - pieśniarzach, wymieniając wśród nich właśnie Leonarda Cohena. Jego śmierć, choć przecież nie umarł „cały”, boleśnie mnie zaskoczyła.
Kończy się pewna epoka nastrojowej, lirycznej, poetyckiej pieśni. Podobne rozczarowanie wystąpiło po odejściu Marka Grechuty, Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego, Jacquesa Brela.
Są pewni ludzie, których zastąpić nikt nie zdoła.

***
Twój słynny niebieski prochowiec
wspiął się latawcem ponad obłok
na którym odbywasz ostatnią podróż
po sam kres miłości
każdy wie że jutro
ta chmura zapłacze
a twoja cygańska żona
nie usłyszy że jesteś jej mężczyzną
na wieki
każdy wie.



[17.11.2016, Dobrzelin]

16 listopada 2016

KOŃCÓWKA - NIESPODZIANKI I W STRONĘ BELGII

Rankiem raz na zawsze „skończył” mi się telefon służbowy. Nie pomaga już reset, wyjęcie baterii czy manipulacja kartą. Pozostaję bez łączności.
I w tym przypadku partner przychodzi mi z pomocą. Dzwonię za pomocą jego komórki do spedytora, informując o całkowitym braku łączności. 
Stoimy na tym samym parkingu obok siebie. Po jakimś czasie mój busiarz dostaje sms przeznaczony dla mnie. Są w nim adresy: załadunku (jakieś 55 kilometrów dojazdu) i wyładunku w Charleroi w Belgii. Nie ukrywam, że oczekiwałem na kurs do kraju. Z tego miejsca we Włoszech zostało mi około 1300 kilometrów i mniej więcej taki sam dystans dzieli mnie od Charleroi.
I jeszcze ostatnia rozmowa ze spedytorem, podczas której mówię:
- Dobra, biorę ten kurs, ale z Belgii prawdopodobnie zjadę na na pusto.
I to było chyba najpewniejsze stwierdzenie podczas tej całej trasy, prawie pięciotygodniowej trasy - powrót do domu.
Rozstaję się zatem z partnerem i wyruszam do Loreggia w pobliżu Vicenzy.
W jakimś niewielkim miasteczku zatrzymuję się przed pasami - właśnie przechodził nimi starszy człowiek prowadząc rower. Nagle słyszę za sobą huk, a moja renówka przesuwa się o jakiś metr do przodu. 
- No tak, dostałem - myślę sobie.
Wychodzę z auta. Za mną stoi jakiś blaszak ford lub renówka, nie pamiętam. Uderzył w tył mojej renówki. Facet najwyraźniej się zagapił. Sprawdzam uszkodzenia w moim aucie - niemal żadnych - dwa niewielkie wgniecenia w tylnej klapie, prawie niezauważalne. U niego znacznie gorzej: potężnie zgięta przednia maska, pas przedni, stłuczony reflektor, a z chłodnicy wycieka płyn.
Podchodzę do Włocha i pytam:
- Police? Do we phone the police?
- Oh, no - odpowiada tamten.
Jeszcze raz zadaje mu to samo pytanie. Odpowiedź ta sama. No tak, ominie go przynajmniej płacenia mandatu. Współczuję mu, ale cóż, za nieuwagę się płaci. Takie życie. Wyruszam dalej.
Po załadunku w Loreggia korzystam z kolei z uprzejmości busiarza - Słowaka. Dzwonię do domu, informując o kursie do Belgii oraz  tym, że po rozładunku w poniedziałek wracam do kraju i raczej już nie zadzwonię, bo łączności ze światem nie mam.
I jadę via Trento, Bolzano i tak aż do austriackiej granicy w Brennero.
Co jeszcze może mnie czekać?

[11.11.2016, Grasgrub w Niemczech]

KOŃCÓWKA - WŁOCHY

Zjeżdżając z Montgenevre kierujemy się na Suse, Turyn i Mediolan i, jak to we Włoszech, droga strasznie się dłuży. W Mediolanie na autostradzie natykamy się na potężny korek, po którym gubię partnera, a nawigacja prowadzi mnie przez centrum Mediolanu, gdzie również jazda jest powolna. Tracę sporo czasu i decyduję się na dłuższy postój na kolację, mając świadomość tego, że „mój busiarz” podążający zapewne inną drogą, będzie u celu podróży wcześniej ode mnie. Nie jest to jednak tak istotne, bo na siódmą trzydzieści i tak zdążymy. Przyjeżdżam po północy, nastawiam budzik w czynnym jeszcze telefonie służbowym i kładę się spać.

[11.11.2016, Grasgrub w Niemczech]

LAGO MAGGIORE (żart)

Jeszcze raz, moja droga,
podążając pani perfum śladem,
czerwcowym dyliżansem się wybiorę
nad Lago Maggiore.

Odrzucasz, pani, moje pragnienie
złożenia u twoich stóp bzów jaśminowych,
a przecież odnalazłem dla siebie nową rolę
nad Lago Maggiore.

Cieniem twym pragnę być albo wiatrem
dmącym w rozwinięty żagiel twoich włosów.
Pozwól mi spotkać się z tobą dziś wieczorem
nad Lago Maggiore.

Ani spotkania, ani na list odpowiedzi
nie doczekałem się - rozpaczam skrycie.
Czyżbym na miłość wybrał nieodpowiednia porę
nad Lago Maggiore?

Ech, ta niedostępność pani mnie zasmuca.
Mdławe spojrzenia przerażają.
Jak można milczeć z takim uporem
nad Lago Maggiore?

Odejdę z bólem w sercu - pokonany,
lecz pierwej oczy sobie wyłupię
lub zapadnę się z żalu w lisią norę
nad Lago Maggiore.

[13.11.2016, Charleroi w Belgii]

KOŃCÓWKA - FRANCJA

Przez Francję jedziemy dokładnie taka trasą, którą już pokonywałem., a więc: Perpignan, Narbonne, Beziers, Montpellier, a potem przez Gap, Briancon i dalej wspinając się na graniczący z Włochami Montgenevre.
W Alpach Prowansalskich czeka na nas niemiła niespodzianka. Już na wysokości 350 metrów nad poziomem morza na trasie zalega zmarznięty śnieg. Robi się niebezpiecznie. Zwalniamy i przestajemy już marzyć o tym, że zdążymy na siedemnastą dnia następnego. Kiedy zauważam francuskiego busa - blaszaka w rowie, decyduję się zatrzymać.
Taka rozmowa po zatrzymaniu się:
 Partner: - Dawałem ci znak światłami, że powinniśmy stanąć.
Ja: - Wiem, ale na poboczach wszędzie śnieg i balem się, że jeśli stanę, nie zdołam później ruszyć.
W końcu jednak znaleźliśmy miejsce na niewielkim, wiejskim parkingu, około 60 kilometrów od Gap. Tam przesypiamy cztery i pół godziny.
O dziewiątej wyruszamy w dalszą drogę, z przystankiem w Gap, gdzie robimy zakupy i jedziemy w stronę Briancon. Ciekawe, że powyżej Gap nie maj już śniegu i dopiero pomiędzy Briancon a granicą włoską zaczyna się śnieg, a wokół Montgenevre prawdziwa zima. Droga jednak odśnieżona i nie sprawia nam większego kłopotu, choć później mój partner narzeka na te alpejskie wykrętasy. Ja - przeciwnie, uwielbiam jazdę po Alpach, choć oczywiście nie po śniegu i z takimi oponami, jakie mam.

[11.11.2016, Grasgrub w Niemczech]

KOŃCÓWKA - W HISZPANII

We wtorek ósmego listopada dostaje wytyczne odnośnie dojazdu pod Madryt do Pozuelo  (bagatela - 330 kilometrów), skąd dnia następnego, o dziewiątej, mam odebrać towar i jechać z nim do Włoch (ładny kurs w stronę domu!).
Uruchamiam więc auto i po zmroku stawiam się pod zakładem, gdzie czeka już busiarz, z którym będę miał przyjemność jechać do Italii razem (wieziemy po dwie ciężkie, duże skrzynie).
Jak się później okaże obecność partnera w tym kursie będzie pożądana.
Wstajemy o umówionej porze i po dziesiątej jesteśmy załadowani.
Na autostradzie za Madrytem (jakieś 25-30 kilometrów) „wystrzeliwuje” mi przednia opona (od pasażera) w renówce i to w chwili, gdy wyprzedzałem niemieckiego tira. Jego kierowca daje mi znak klaksonem, co się stało z moim kołem, choć w sumie nie musiał tego robić - poczułem, co się dzieje z autem. Po stu metrach zjeżdżam na pobocze, w dosyć nieciekawym miejscu, tuż przy barierze. I w tym momencie przydaje się mój partner, który tymczasem zatrzymał swoja renówkę przed moją.
Okazało się bowiem, że mój specjalny klucz do odkręcania koła zapasowego jest tak zdezelowany, że niczego odkręcić się nim nie da. Busiarz pożycza mi swój, odkręcam „zapas”, a potem zamieniał koła.
Jeśli opona „strzela” nagle na równej, dobrej drodze, a samochód nie jest przeciążony, oznacza to tyle, że moje opony, zwłaszcza przednie do jazdy nie bardzo się nadają. I tak miałem sporo szczęścia, albowiem podczas poprzednich dwu kursów: do Barcelony  i później do Villanueva de la Serena z konieczności jechałem momentami 130-140 kilometrów na godzinę.
W stronę granicy z Francją jedziemy już wolniej, utrzymując średnią prędkość 90 kilometrów na godzinę. Teoretycznie powinniśmy być we Włoszech na rozładunku dnia następnego o 17-tej, co oznaczałoby jazdę niemal bez przerwy, a do przejechania mamy 1860 kilometrów. Możemy jednak stawić się u celu o siódmej trzydzieści w piątek rano i raczej liczymy z tą drugą opcją.
Cały czas jadę jako pierwszy (wolę prowadzić, niż jechać czyimś tempem. Przed granicą w Jonquerze podczas tankowania mój partner stwierdza, że udało mu się zaoszczędzić „na Hiszpanii” 150 kilometrów. Nie chwaląc się, ten wynik to po części zasługa „mojego tempa jazdy.

[11.11.2016, Grasgrub w Niemczech]

15 listopada 2016

MALARZ (1)

Nacisnął cięgna obu hamulców. Koła lekko zabuksowały i poczuł za sobą coś jakby smagnięcie batem - wózek przystanął posłusznie. Zszedł z roweru i oparł go o sztachety ogrodzenia. Słońce jak lampion wisiało nad gontowym dachem siedliska. Świeciło jaskrawym złotem. Pchnął furtkę - rozwarła się do połowy, zapraszając do wejścia na podwórko; niewielkie, oprószone majowym kwieciem i zielenią. Przebiegł w stronę frontowego wejścia do domu po posypanej żółtym żwirem ścieżce. Zastukał do drzwi.
- Gospodyni w domu? - zawołał - Jest tu kto? - zapytał głośno.
Po chwili spojrzał jak klamka bezszelestnie opada i otwierają się przed nim drzwi. W przyprożu stała staruszka w waciakowym kubraczku, na tle którego bielił się trójkąt białego fartucha.
- A jestem, jestem - usłyszał ciepły, matowy głos. - A ciebie, synku, co do mnie sprowadza?
Pochylił się, aby przygarnąć do ust tę jej dłoń, która jeszcze spoczywała na klamce. Protestowała. Bezskutecznie.
- Piękny dzień, babciu. Nie wyjdziesz? Nie zaczerpniesz słońca?
- A wyjdę, wyjdę. Do południa zawsze wychodzę. Jeszcze nie pora.
- A ja, babciu przyjechałem świat ci pomalować.
Nie zrozumiała. Postąpiła krok naprzód, próg przestąpiwszy.
- Jakże tak, przyjechałeś, synku?
- Rowerem, babuniu, a rower ciągnął wózek, widzisz tam, za płotem? - wyjaśnił.
Spojrzała w tamtą stronę, poruszyła brwiami, a jej oczy broniły się przez czas jakiś przed słońcem.
- I co chciałeś pomalować, mówisz?
- Świat ci pomaluję, babciu. I tobie portret sprawię. Zaczekaj.
Zbiegł z przedproża, kierując się do płotu. Porwał z wózka drewnianą skleję i obszerną, skórzaną torbę.
- A dyć powoli biegnij, kto zaś cię tak goni? - słyszał za sobą, a kiedy powrócił, babinka zapytała: - A cóż to takiego?
- Sztaluga, babciu i farby, którymi portret ci uczynię.
Dziwiła się, dziwiła, wciąż nie rozumiała.
- To zachodźże do kuchni. Na cóż nam w progu wystawać. Pewnieś głodny syneczku, zmęczony?
Przecisnął się za nią przez wąską sień, a stamtąd do kuchennej komory. Popatrzył: stół, krzesła, kredens, kuchnia kaflowa, okienko niewielkie z firanką złożoną jak chusta pod brodą, a na parapecie kwiaty.
- Jajecznicę ci zrobię. Popijesz kawą z mlekiem? Zbożowa, dobra.
- Nie pogardzę, babuniu. Trochę jestem strudzony, ale to nic. Jak tylko do farb się dostanę, to zawsze nabieram ochoty do życia.
Zajęła się przyrządzaniem jajecznicy. Jeden węgielek na ruszt i buchnęło ciepłym żarem. Dobry węgiel. Dobry.
Rozciągnął swoje ciało na krześle, nogi wyprostował, a po chwili:
- Babciu, to ja ci pomogę - i już, już wstawał od stołu, a babinka groźnie i stanowczo:
- A dyć sobie sama poradzę. Widziałby kto, żebym jeszcze gościowi kazała się koło garnków kręcić.
Ustąpił. Odpoczywał, ale znudził go bezruch, więc sztalugę ustawił; już z przymocowanym płótnem była.
Postawiła przed nim miseczkę z jajecznicą i kawę. Zapachniało. Jak zapachniało.
- Ta jedz, na zdrowie. Ja ziółka sobie naparzyłam. Wypiję.
Jeszcze tylko wielki bochen chleba zarysowała krzyżem. Odkroiła przylepkę i jedną grubą pajdę. I ten chleb też zapachniał.
Jadł, jadł z zapałem, a przypatrywał się starowince; włosom jej siwym i twarzy pofałdowanej niby na rzece przymarznięte fale, tej skórze poszarzałej jak popiół z ogniska, pod elipsą oczu na w pół bladej, delikatnej, lecz wysuszonej. Na dłonie jej spoglądał, ciepłe i białe, suche i kościste, a widział też jej pierś dociśniętą wiekiem, a babuni ramiona, gdyby nie zarzuciła na nie kufajki drobne i wiotkie były, jakby pod uściskiem czyichś ramion nie potrafiły powrócić do dawnego kształtu.
Kończył jeść i dopijał kawę.
- A skąd ty się wziąłeś syneczku, że ciebie tak na wieś do mnie zagnało?
- Jestem studentem - oświadczył - uczę się portrety robić, krajobrazy… świat maluję.
- I mówisz, syneczku, że świat mi pomalujesz?
- Nie inaczej. I ciebie babuniu, tak jak tutaj siedzisz, pod oknem, gdy łyżeczką do ust ziołowej herbatki nabierasz, tym uśmiechniętym słoneczku, ciebie namaluję.
- A dajże spokój, starusze, na którą przyjaznym okiem jedynie śmierć spoziera? Mnie chcesz odmalować? Czemuż to?
- Jak cię namaluję, sama sobie na to pytanie odpowiesz, babciu.
(cdn…)

[06.11.2016, Villanueva La Serena, w Hiszpanii]

AWARIE

Jeden zepsuty telefon - mój własny- zmarł wyświetlacz; drugi telefon - służbowy - niemal od początku kursu nie pozwala na wysyłanie sms-ów, a od dwóch tygodni bezustannie się „zawiesza”. No i w końcu ostatniej nocy awaria ładowarki do laptopa, tudzież bezpiecznika odpowiadającego za gniazdo zasilające akcesoria, m.in. ładowarki i nawigację. Bezpiecznik udało mi się wymienić (okazało się, że zamiast dziesięcioamperowego wsunięto „piątkę”. Z naprawą ładowarki do laptopa już sobie nie poradzę.  Przechodzę zatem, jak dawnymi laty, do kartki papieru i chwytam w rękę długopis.
Kiedyż wreszcie skończy się ta feralna podróż?

[08.11.2016, Villanueva de la Serena, w Hiszpanii]

07 listopada 2016

EDERLEZI

Jedna z najpiękniejszych scen w historii kina; właściwie nie scena a sekwencja obrazów.
Ale po kolei... główny bohater, Perhan, syn cyganki i słoweńskiego żołnierza potrzebuje pieniędzy na operację chorej siostry. Są mu one potrzebne również dlatego, aby móc poślubić dziewczynę, która kocha, Azrę. Planuje wyjazd do Włoch.
Scenę tę poprzedza w filmie inna: Perhan któregoś wieczora, podczas rozmowy z babką dowiaduje się od niej, że jego matka była piękną kobietą oraz, że jego ojcem jest słoweński żołnierz.
- A teraz  śpij - żegna wnuczka babka.
Zasypia. W jego głowie, w jego śnie rodzi się taki oto obraz.


"Ederlezi to legenda. Nie istnieje chyba żaden bardziej "bałkański" utwór. Tradycyjna pieśń cygańska, którą można usłyszeć w niemal każdym bałkańskim zakątku, a ilość wykonań dostępnych na różnego rodzaju wydawnictwach jest nie do ogarnięcia. Co jest w niej takiego niesamowitego? Pieśń opowiada o nocy 6 maja, która jest w tradycji bałkańskich (i nie tylko) Romów świętem wiosny (równonoc, czyli przesilenie wiosenne)."*
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że przedstawiona powyżej sekwencja scen nie do końca pokrywa się z przekazem filmowym w ujęciu chronologicznym, co wcale nie umniejsza jej wartości.
O jakim mówimy filmie? 
Jest to wybitne dzieło artystyczne, będące niejako pomnikiem wystawionym społeczności romskiej- "Czas cyganów", film jugosłowiańskiego reżysera Emira Kusturicy. Muzykę do tego obrazu napisał Goran Bregovic.
A o czym mówią słowa pieśni "Ederlezi"?
... w wersji romskiej:
Sa me amala oro khelena
Oro khelena, dive kerena
Sa o Roma daje
Sa o Roma babo babo
Sa o Roma o daje
Sa o Roma babo babo
Ederlezi, Ederlezi
Sa o Roma daje

Sa o Roma babo, e bakren chinen
A me, chorro, dural beshava
Romano dive, amaro dive
Amaro dive, Ederlezi

E devado babo, amenge bakro
Sa o Roma babo, e bakren chinen
Sa o Roma babo babo
Sa o Roma o daje
Sa o Roma babo babo
Ederlezi, Ederlezi
Sa o Roma daje

... w wersji tłumaczonej na język polski:

Przyjaciele tańczą oro 
Tańczą oro, dzień świętują
Każdy Cygan, mamo
Każdy Cygan, tato, tato
Każdy Cygan, o mamo
Każdy Cygan, tato, tato
Ederlezi, Ederlezi
Każdy Cygan, mamo

Każdy Cygan, tato, owcę bije (*2)
A ja, biedna, siedzę sama
Cygański dzień, nasz dzień
Nasz dzień, Ederlezi

Dali, tato, owcę nam
Każdy Cygan, tato, owcę bije
Każdy Cygan, tato, tato
Każdy Cygan, o mamo
Każdy Cygan, tato, tato
Ederlezi, Ederlezi
Każdy Cygan, mamo
[* informację o święcie Ederlezi i słowa pieśni wraz z tłumaczeniem podaję za portalem http://www.mojebalkany.pl]

Czemu akurat ten obraz? Czy to z powodu jakości samego filmu? Może odwołanie się do tradycji ludu, który od setek lat, podobnie jak żydzi towarzyszył losom Polaków? Może z powodu niezwykłej, zapierającej dech muzyki? A może w związku z podobieństwem do sceny puszczania wianków w książce i filmie "Nad Niemnem"?
Wydaje mi się, że wszystkie te argumenty mają swoje uzasadnienie.
A najlepiej obejrzeć film w całości.

[06.11.2016, Villanueva La Serena, w Hiszpanii]