CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 września 2015

KULINARIA

Gdyby nie to, że znaczną część dnia przesypiał, bo pracował głównie w nocy, przynajmniej co drugi dzień to on robiłby obiad i zapraszał na niego sąsiadkę. Pozostawała mu niedziela i, rzadziej, sobota. Przygotowywał wtedy rosół, taki prawdziwy, z kury lub kurczaka karmionych naturalnie, a ściślej dziobiących co się da na podwórku, do tego wysypywaną własną karmą: śruta i czyste ziarno. Kury i kurczaki przynosiła mu taka jedna, co handlowała drobiem własnego chowu i jajami. Przychodziła zawsze w piątek przed szóstą, zanim opuszczał posterunek. Miała jeszcze kilku stałych klientów w zakładzie, którego strzegł Adam, ale to właśnie dla niego przynosiła najlepsze okazy drobiu, oporządzone już; tylko opłukać i rzucić do garnka. Czasami przynosiła kaczkę na czarninę albo do upieczenia z nadzionkiem z jabłkami, gruszkami i śliwkami. Podpatrzył jak to robiła jego babcia i, przyznawał szczerze, całkiem nieźle wychodził mu nie tylko rosół, ale i czarnina i ta kaczka na słodko w owocach, winie i nadzieniem.
Niedziele spędzał z sąsiadką na obiedzie. Do siebie ją zapraszał. Pomagała mu, a jakże. Robiła najsmaczniejszy w świecie makaron do rosołu i kluseczki cięte w romby do czerniny. Te drugie takie puszyste, nie kleiły się, gdy postały do następnego dnia. Razem obierali ziemniaki, a soliła je zawsze ona; nigdy nie mógł trafić z solą. On z kolei świetnie przyrządzał mizerię. Obierał ogórki, kroił je w cieniuchne talarki, odsączał wodę i wsypywał odrobinę soli, czarnego, białego i ziołowego pieprzu. W tym przypadku nie miał problemu z zachowaniem proporcji. Odstawiał tak przygotowane ogórki na godzinę pod przykryciem, aby przeszły przyprawami, a do gęstej śmietany lub bałkańskiego jogurtu dodawał szczyptę tzatziki. Po godzinie zabielał tak przyrządzona śmietaną czy jogurtem ogórki i powstawała z tego naprawdę wyśmienita mizeria.
Pani Maria, sąsiadka Adama. choć wiedziała, że śmietana szkodzi jej wątrobie, nigdy nie odmówiła mizerii.
- Łyknę sobie dwa raphacholiny, a zjem - powiadała, a on:
- Pani Mario, właśnie po to swą przyprawy, aby niwelować szkody, jakie może wywołać w organizmie dana potrawa, choćby taka tłusta śni, śmietana. A wie pani, dlaczego w staropolskiej, tłustej kuchni tyle chrzanu? Weźmy taką golonkę. Potaje ją pani z chrzanem, bo ten niweluje, wytrąca tłuszcz i człowiek nie odczuwa tego, że je niezdrowo, a jedynie smacznie. Inna sprawa, że do golonki należy koniecznie podawać trochę alkoholu, najlepiej pieprzówkę.
Podczas obiadu lubili poruszać tematy kulinarne.
Nadchodziła taka chwila, kiedy pani Maria zaczynała ubolewać nad tym, że ona w te dni powszednie karmi Adama zwykłą kartoflówką, zalewajką, czy białym lub czerwonym barszczem.
- To takie proste zupki, panie Adamie. Gdzież tam mi przy nich do pana. Tyle zawsze mięsa… i pozwala pan, abym wzięła dla wnuczków to, czego nie zjemy.
- Pani Mario - odzywał się wtedy Adam - ja przepadam za pani zupkami… do tej najzwyklejszej kiełbasy… a biała w pani wykonaniu to prawdziwy rarytas. To prawdziwa sztuka zrobić coś tanio a smacznie. A pani krupniczek jest wprost przecudowny. Wiem coś o tym, bo już jako dziecko byłem perfekcyjnie żywiony.
- Dziękuję panu. Pan wie, że ja prowadzę dom ubogo.
- Ubogo nie znaczy niesmacznie.
- Cieszę się, że tak pan myśli. Mnie to się zawsze wydawało, że jeśli ktoś kształcony, to pewnie przyzwyczajony do wyszukanej kuchni, do kawioru, krabów, szparagów, do dań, których jeśli nie znasz francuskiego, nie wiesz, co jesz.
- Pani Mario, kiedy mnie pani kuchnia smakuje najbardziej… i nie mówię tego ot tak sobie, aby sprawić pani przyjemność. Czasami to mam wyrzuty sumienia, że korzystam z pani dobroci…
- A cóż to... przy kilku osobach i jedna więcej się pożywi.
- Ale ja jestem wręcz na pani utrzymaniu. 
- A ja panu powiem, że dla mnie to sama przyjemność gotować dla pana. Pan jeden doceni. Syn z synową prowadzą własną kuchnię… ale co to za kuchnia… wszystko odgrzewane. Wnuczków mi podrzucają, więc im pichcę. Mała ze mną zostaje na pół dnia, na cały dzień, a Mateuszek, pan wie… on już do drugiej klasy poszedł.
- Patrzcie, jak ten czas leci.
- Oj tak, panie Adamie, leci. Po dzieciach, po wnukach widać, ze leci. 
- To co… przyjdzie pani, jak zwykle, w niedzielę na obiadek?
Właściwie to nie musiał się pytać. Wystarczało na nią spojrzeć. Śmiała się do tych obiadów, tych zapowiedzianych wizyt przeciągających się aż do wieczora, spotkań, podczas których wspominali dawne dzieje i wtedy ten czas, jaki dla siebie rezerwowali, mijał i szybciej i weselej. Az dziw, że te rozmowy jeszcze się im nie znudziły, że wciąż mieli sobie o czym opowiadać.
- Panie Adamie, a synowa to czasami żartuje, że ja to powinnam się chyba do pana wprowadzić. Ma trochę żal do mnie, że w niedziele do niej nie przychodzę, że jeśli już, to w soboty, ale przecież wiadomo, że nie ma to jak niedzielny obiad.
- Trochę racji to ona ma, ale myślę, że pani nie zrezygnuje z odwiedzin. Ale tam… z odwiedzin… pani przecież w tych obiadach mi pomaga…
- Drobna sąsiedzka pomoc nigdy nie zawadzi. A tak bogiem a prawdą: jeśli synowa nauczy się lepiej gotować, z pewnością ja kiedyś w niedziele odwiedzę… a co szykuje pan tym razem?
- Pomidorówkę ze świeżych pomidorów, krokieciki z mięskiem i kapustą, a na deser pudding z biszkoptowym ciastem, mus owocowy i śliwowicę, którą przywiózł mi jeden pan z Podhala… oczywiście domową…ale i tym razem panią poproszę o….
- Ma się rozumieć, do pomidorowej zupki będą… palce lizać… takie pulchne zrobię, aby, jak się nagryzie, czuć je było, że są…
- O… właśnie takie.
- I nie na wodzie… odrobina mleka i same jajka.
- Aż mnie ssie w żołądku na samo wspomnienie.
- Spokojnie… doczeka się pan… wie pan, sąsiedzie, że bardzo źle pana potraktowali… żeby też teraz na stare lata - zawahała się - musiał pan robić za stróża… z pana wykształceniem.
- Dajmy temu spokój. Tak sobie myślę, że może gdyby nie to, że zasuwam do pracy od szóstej do szóstej, to może nigdy nie korzystałbym z pani obiadów… a pani też nie zachodziłaby do mnie w niedziele.
- Ale mimo wszystko nie czuje się pan z tym najlepiej - powątpiewała.
- Pani Mario, kiedy ja dopiero teraz czuję, że jestem szczęśliwy i mogę zajmować się tym, co sprawia mi przyjemność. Wie pani ile książek przeczytałem. Myślę, że musimy znaleźć czas na to, abym mógł też i pani coś przeczytać na głos. Chciałaby pani?
Była zmieszana. Dawne to były czasy, kiedy czytała książki. Teraz nie ma na to czasu, a może ochoty, ale lubi słuchać. Na przykład włącza sobie czasami radio, gdy idzie powieść w odcinkach, albo jakiś teatr radiowy; telewizję tez obejrzy, ale to co innego.
- Z wielką przyjemnością - odparła.
- To od jutra zaczniemy… zajdzie pani do mnie po obiadku, jak już wnuczków nie będzie pani miała „do bawienia”. Zaczniemy czytać… nie, nie powiem, zrobię pani niespodziankę.
- Lubię niespodzianki, choć oczywiście nie będę się mogła doczekać.
- A w przyszłym tygodniu to przywiozą mi połowę świniaka. Weźmiemy do spółki, co? Będziemy mieli na cały miesiąc jedzenia. Opłaci się. Jakby na ten moment nie miała pani gotówki, założę za panią, zgoda?
- Będę miała. Pan wie, że żyję skromnie, więc zaoszczędzam. To ja panu z tego mięska takiej smacznej świeżyzny zrobię, z cebulką, papryką i czosnkiem, jakiej nie znało pana podniebienie… i do tego krem chrzanowy ze śmietaną, taka gęstą, niezdrową. Już nie mogę się doczekać.
Ale póki co, w niedzielę jedli pomidorówkę ze świeżych pomidorów.

[pod Aachen w Niemczech, 10.09.2015]

08 września 2015

MARKET

- Jak tam, panie radco, remont się przedstawia? - tymi słowy kawiarennik powitał pana radcę, który do kawiarenki z trzema kompanami przybył.
- Przepięknie posuwa się naprzód - odparł radca Krach - tylko czasami, gdy ten domek leśny odwiedzam, czuję się niepotrzebny.
- Aż tak? - pan Adam wielkie zrobił oczy.
- Tak, właśnie. Ta nowa brygada, com ją wypromował stara się jak może i do tego fachowo, tak że wszelkie moje radzenie na nic się zdaje.
- Miło słyszeć. Co panom podać? - zapytał zmieniając temat na smaczniejszy.
- Dzisiaj po mocnej kawie dla wszystkich. Bezalkoholowej, bo każdy z nas na ten czas jest szoferem. 
- Zaraz podaję. Mleczko i trzcinowy cukier przyniosę dla uzupełnienia.
Tych trzech kompanów pana radcy kawiarennik nie rozpoznawał. Może jeden z nich, no,  może dwu pojawiło się swego czasu w kawiarence - twarze jakby znajome - lecz z całą pewnością ich obecność powszechną być nie mogła. Powracając do panów z tacą, na której z filiżanek, na chiński sposób, delikatną, zawiłą kreską zdobionych, unosił się aromat brazylijskiej tym razem kawy, pan Adam nie mógł sobie odmówić śledzenia rysów tych twarzy, których nie poznawał lub poznawał niewiele. Przepisowo rozstawił filiżanki, łyżeczki małe oraz talarki miętowej czekolady dla poprawy smaku, w pozłotko zawinięte.
Pan radca przeczuwając w kawiarennika wzroku zakłopotanie, ośmielił się pana Adama zatrzymać przy stoliku.
- Przyjacielu - zaczął pospiesznie - myśmy tu dzisiaj na chwilkę wpadli, ale się nie godzi, abym ci moich gości nie przedstawił, gdyż, jak podejrzewam, niewielką masz świadomość, kto progi zacnej kawiarenki przekroczył.
Pan Adam przyznał nieśmiałym głowy przekręceniem rację panu radcy, przyciągnął krzesełko przy sąsiednim stoliku stojące, usiadł na nim i w uprzejmy słuch się zamienił.
- Oto jest pan Laskowski, solidny miejski przedsiębiorca, a w szczególności rzeźnik z dziada pradziada prowadzący swój wieprzowo-wołowy interes i świetnie go rozwijający. Siedzący obok to pan Gnacik, z kurzęcej, mięsnej branży; ten z kolei firmę sam założył przed paru laty, która równie pięknie się rozwija. Po mojej prawicy z kolei zasiada pan Adamczyk, którego, panie Adamie pewno osobiście nie znasz, lecz smakujesz jego bułeczki i strucle, tudzież kwaśne, brązowe żytnie chleby z wiórami, co to ponoć zdrowsze od pszennych, choćby najwspanialej wypieczonych bułeczek.
Rzecz jasna ta skrupulatna prezentacja przedzielona była uprzejmą wymianą uścisków dłoni siedzących wokół radcy Kracha panów i drobną dystrybucją zdań pomiędzy nimi o treści niekoniecznie doniosłej, lecz sympatycznej.
I kiedy wydawało się, że czterej panowie przystąpią do rozmowy o sprawach, z którymi do kawiarenki przyszli, radca Krach ni stąd, ni z owąd zaatakował lewym prostym kawiarennika.
- Bo też to pana wina, Adamie, pana osobiste sprawstwo kolejną herkulesową pracę mi przysporzyło.
- Dalibóg, o niczym podobnym nie wiem - speszył się pan Adam - w czym rzecz się zasadza?
- Otóż w tym, że po pana artykule, w którym upomina się pan o to, aby nasz miasteczkowy, niewielki biznes zadbał o siebie i swoich klientów, i spróbował położyć tamę przed obcym kapitałem, co to z łatwością na nasz ryneczek wejdzie i przedsiębiorczość rodzinną staranuje, po tym to artykule ci trzej panowie i jeszcze dwie panie, które rodzinny a pożyteczny biznes prowadzą, zwrócili się do mnie, abym im pomógł w założeniu marketu, w którym połączoną swą produkcją się podzielą i eksponować będą w jednym miejscu, wyszarpując klientów z dwóch okolicznych marketów.
- Nigdym nie przypuszczał, że aż tak szybki odzew nastąpi - zdziwił się pan Adam - ja raczej teoretyzowałem.
- I ulepiłeś pan śnieżną kulę, która tocząc się, pochłania coraz to nowe pokłady naszej prowincjonalnej ambicji i przedsiębiorczości.
- To chyba dobrze, panie radco, że wreszcie robiąc zakupy, będziemy się czuć jak u siebie. I te nowe miejsca pracy… to ważne.
- Ale panie Adamie a mój przyjacielu… ten mój leśny domek, moja nieźle płacąca firma, którą wspomagam i te inne sprawy… tak ich wiele…
- Sam pan, panie radco, utrzymuje, że jego obecność podczas remontu leśnego domku wcale nie jest niezbędna, a z dobrze płacąca panu firmą najgorsze pan już przeszedł i to z powodzeniem… a te inne sprawy, jakbym pana nie znał, ale znam i powiem, że takiego zapału do pracy tuzin młodych nie ma. Czy kłamię?
- Pan Adam, jak zwykle dla mnie łaskawy. Powiedzmy, że zgodzę się z ta opinią, choć czasami odpoczynku w moim wieku potrzeba.
- Odpocznie pan, gdy leśniczówka na nogi stanie. Piękna jesień nadejdzie, a nie masz lasu piękniejszego niż jesienią…
- Nie masz - potwierdził pan radca i nasycił przełyk gorzka kawą.
I wtedy niespodzianie głos zabrał pan Laskowski, rzeźnik i wędliniarz znamienity.
- Panie radco, bo ja przyznać muszę, że dziwię się, że na burmistrza albo posła pan nie kandyduje. Jakże by ludzkość nasza na tym zyskała.
Radca Krach zamarł nagle i wszystkim się zdawało, że stało się tak w wyniku zachłyśnięcia kawowym napojem albo z jakiej nieznanej kompanom przyczyny. Lecz nie, to słowa pana wędliniarza tak podziałały na pana radcę, że zapomniał swego głosu przez chwilę najdłuższą z możliwych. Wreszcie się ocknął z odrętwienia i z niesmakiem stwierdził:
- Ja, drodzy panowie, nic a nic do tej roboty się nie nadaję. Ja spiskować nie umiem, nie rzucam potwarzy, dyrdymał nie opowiadam i rzucaniem słów na wiatr się nie zajmuję. Już takim pozostać wolę. W kawiarence z przyjaciółmi się spotkam czasem, z przyjemnością kieliszek koniaczku lub whisky wypiję, obmyślę coś, do czegoś się przyłożę, ale… darujcie, moi drodzy, mnie ta wielka i mała polityka nie wciąga. Już lepiej być mi poddanym własnej połowicy, aniżeli miałbym rządzić innymi.
Strapił się pan Laskowski słuchając tych słów, bo wciąż pana radcę na stolcu politycznym widział i niejednokrotnie wcześniej z przyjaciółmi obmyśliwał, co tu zrobić, aby pana radcę na jaką wyborczą listę, choćby przemocą, zaciągnąć. Widać czas taki jeszcze nie nadszedł i, kto wie, czy kiedykolwiek nadejdzie.
Następnie panowie, o czym stary pisarz się rozpisuje gładko, na tor rzeczowej dyskusji o marketowym projekcie wstąpili. Przemyśleli sobie, że warto, aby nie tylko branża wędliniarsko-piekarnicza znalazła swoje miejsce w obiekcie, który zbudować zamierzali, ale i ten pan krawiec, co modne szył ubrania, i skórzany rzemieślnik, co artystycznie torby i ozdoby w skórę obfite oferuje, i ta pracownia krawiecka sukien ślubnych, biustonoszy i innych niewieścich cacek, od których oglądania płci męskiej dech zatyka, i ta grupa producencka jabłek i owoców miękkich, i ta maleńka wytwórnia stuprocentowych soków, i mleczarnia, co ledwo ledwo koniec z końcem wiąże, choć sery i jogurty smaczne rychtuje, i ten właściciel podmiejskiego młyna, co mąkę w prześwietnym ma wyborze, i kilka jeszcze innych podmiotów gospodarczych.
A radca Krach miał zadanie tym interesem pod względem prawnym się zająć, a najbardziej szło o to, aby za śmieszne pieniądze plac ze stojącym na nim magazynem pozyskać, co znacznie zmniejszyłoby koszty przedsięwzięcia.
Czy tak się stanie? Niewątpliwie, jeżeli tylko pan radca szczęśliwą rękę do tego przyłoży, a że przyłoży… to rzecz pewna. 

CYGANIE

Na parkingu w Augsburgu, przy rasthausie, gdzie zamierzam dopełnić dzień i zmienić datę podczas snu, mam nie opodal gości. Otwiera się osobowy volkswagen busik, doszczętnie wypełniony Cyganami. Dziewięcioro kobiet i mężczyzn (więcej pomieścić nie mógł), wysiada, najpierw na posiłek. Skupiają się w jednym miejscu, przy takim popularnym dziś na zachodzie ogrodzeniu zrobionym z kamieni wsypanych do koryta z siatki za stalowego drutu. Spożywają posiłek na trawniku, z wyjątkiem jednej pary, która zasiada przy jednym z wielu parkingowych stolików. Na sąsiednim - młoda para Niemców - autostopowiczów, z plecakami niemal równymi wysokości ich smukłych sylwetek. Romowie jedzą owoce i jakieś przysmaki wydobyte z zawiniątek. W pewnej chwili młodzi Niemcy podchodzą do pary Cyganów i nawiązują z nimi rozmowę. Są przez nich częstowani. Niewymuszona gościnność jednych i pogodne uśmiechy drugich. W końcu para Niemców szykuje się do drogi. Zakładają plecaki, a dziewczyna dzierży w dłoni pokaźnych rozmiarów tabliczkę z napisem "Berlin". Zanim odejdą na skraj parkingu, jedna z Cyganek, starsza, ta z trawnika, podbiega do nich i wciska dziewczynie w rękę owinięte folią ciasteczka.
Nastaje noc. Księżyc w pełni i chociaż na drzewach ani jeden listek nie zadrży, długo oczekiwany chłód gasi pożar upalnego dnia.
Smagli, romscy bracia wyładowują z busa swój dobytek. Aż dziw bierze ile koców, pledów i materacy zdołali pomieścić w swoim volkswagenie T4. Niespiesznie przebierają się, zawieszając dzienną odzież na drucianych siatkach ogrodzenia. Układają się do snu i po kilkunastu minutach widzę, jak leżą pokotem na trawniku, na chodniku, całkowicie przykryci kocami, pledami, chustami, byle czym. Na szczęście nie pada. Pogoda im sprzyja, choć bezchmurna noc zawsze rodzi chłodny poranek. Zasypiają spokojnie, bezgłośnie, w milczeniu.
Śni im się tabor, którym podróżują do nieba.

[w Augsburgu, Niemcy, 30.08.2015]

JARMARK NIEZWYKŁOŚCI (2)

PROLOG (cd)
6) Pawełek i właścicielka warzywniaka
- Pawełku, ty śpisz jeszcze? Dzień taki piękny wstaje. Nie chwalisz go? Szczęście nam przyniesie.
Stanęła w drzwiach pakamery, takiej przybudówki do szklarni. Nawet nie bardzo ją zagracił. Ogrodniczki pięknie na na oparciu krzesła złożone, sportowe buty nie opodal, koszula na wieszaku zahaczonym o szczyt szafy. Posprzątane, pozamiatane wszędzie, nie jak u chłopaka. Tylko ta pościel poskręcana i on w niej jak ten wąż, w spiralę wpięty.
- A gospodyni to zawsze pierwsza wstawać musi? Kiedy ja już cały furgon załadowałem.
- A kochaneczku mój uroczy, ileż to skrzynek z pęczkami świeżej cebulki przygotowałeś?
- Jedna, pani gospodyni.
- Jedną? To za mało. Mówiłam o dwu.
- Oczy piekły mnie strasznie, na płacz mi się miało, ale na miejscu sporządzę drugą skrzynkę. Z rana ludzi mało.
- No myślę, że się poprawisz. Za kwadrans chce cię widzieć na nogach.
Gospodyni jak zwykle uprzejmie do młodej siły najemnej się odzywała, choć u niej wszystko zgadzać się musiało z tym, co sobie umyśliła, ale do Pawełka to jakąś nadzwyczajną słabość miała. Pewnie dlatego, że tak rezolutnie jej kram warzywno-owocowy prowadził. Miły, uprzejmy, potrafił z klientem rozmawiać i tak długo za nos go prowadził, aż ten w końcu ulegał najsmaczniejszym na świecie wiśniom, poziomkom czy pomidorom i ważyć je kazał. A pani gospodyni bez obawy, że Pawełek coś zawali, często wybierała się na godzinkę - dwie do fryzjera, skąd wracała odmienioną i jakby z dnia na dzień piękniejszą.
Teraz wciąż w drzwiach pakamery stała, szykując się do dalszej rozmowy.
- Pani gospodyni raczy się teraz na chwilę odwrócić - wyrzekł Pawełek - bo z tej pościeli nigdy nie wylezę.
- Ech, ty psotniku. Piżamę byś ubrał, a nie tak, jak do małżeńskiego łoża się pakujesz.
- Kiedy myślałem...
- A umiesz ty dni liczyć, czy mam cię posłać na nauki? Czwartek dzisiaj. Do soboty kochaneczku nie wytrzymasz?
Pawełek nie tęgą miał minę, nie tęgą.
- I o tej cebulce pamiętaj!

7) Ksiądz i Staroniowa
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- I....?
- ... i kazdy dzień łaskawie do życia nam dany.
- Już lepiej. Na wieki wieków.
- Nie namówię księdza na kawę przed mszą?
- Staroniowa wie, że mnie nie namówi. Pół szklaneczki przegotowanej wody. Józek przyszedł?
Podsunęła mu pod nos karafkę z wodą. Próbowała nalać z niej.
- Ja sam się obsłużę. Staroniowa nie wie? Co taka dzisiaj rozbiegana?
- Nie mogłam w nocy spać. Za to ksiądz jak zwykle precyzyjny. Przyszedł, przyszedł. Już do posługi gotowy.
- Jak to powiedziałaś: "precyzyjny"?
- Tak, precyzyjny. Rzekłabym jeszcze: "pedantyczny". Nic u księdza nie zmienia swego miejsca i czasu.
Wypełnił szklankę woda do połowy, nieznacznie przechylił i duszkiem jednym wypił haustem. Odstawił szklankę w miejsce, gdzie stała.
- Staroniowa, dzisiaj zrobimy wyjątek. Dzisiaj na targ ja idę. Owszem, Staroniowa może mi towarzyszyć. Nawet byłoby lepiej, gdybyśmy poszli we dwoje.
- To już do tego doszło, że ksiądz moim zakupom nie ufa? Tyle razy robiłam je sama...
- Nic podobnego, moja droga, ja tobie ufam. Mało to razy owoców nakupujesz po okazyjnej cenie.
- Bo wiedzą, że ja dla księdza kupuję - oznajmiła Staroniowa złość udając. A bo to księdza szanują, to szczera prawda... a i ja czasami na tym korzystam.
- W jaki sposób? Zdradzisz?
- W taki sposób, że jak kupuje dla siebie, to myślą, że ja dla księdza...
- Tak to się nie godzi, moja droga.
- A co ksiądz myśli! Mam uprzedzać, krzyczeć, że nie dla księdza kupuję?
- Ale parafianie skłonni pomyśleć, że nazbyt rozrzutne życie prowadzę.
- Oj, tam. Pomyślałby kto, że i ja szastam groszem. U mnie też kuchnia skromna.
I tak oto, jakby od niechcenia, pierwsze uderzenie dzwonu na godzinę szóstą nastąpiło. Ksiądz sprężył się i rzucił na odchodne:
- Staroniowa pomoże mi na targu sandały nowe wybrać, a ja przymierzę. Rozumiesz teraz, moja droga, dlaczego swoją dzisiejszą obecność na targowisku uważam za konieczną?

8) Majster, Maniek i Szef
- Panowie, piękny dzień się zapowiada - odezwał się szef.
- Oby nie przechwalić, a nuż jakaś burza się przytrafi - majster w stolarskim fachu sceptycznie spojrzał na rozognione porannym, słonecznym płomieniem niebo.
- Panie majster, ani jedna kropla deszczu dziś nie spadnie, bo inaczej łupałoby mnie w plecach - wtrącił się do rozmowy pomocnik majstra.
Szef spojrzał na obu surowym wzrokiem.
- Jak by nie było, punkt osiemnasta macie skończyć z tym kramem.
- Zrobi się, szefie. Dwanaście godzin nam wystarczy.
- Nie będzie problemów z podłączeniem się pod miejską kanalizację?
- Tych parę rurek skręcić? Drobnostka. Gorzej, że trzeba na chwilę odciąć wodę.
- Wiem o tym. Kiedy będziecie podłączać, telefon do mnie. Pół godziny wam wystarczy?
- Co ma nie starczyć, szefie. Maniek to pierwszorzędny spec od wodociągów i szybki w układaniu kafelków - pochwalił młodego.
- Trochę się z tym zejdzie, panie majster - przyznał Maniek.
- Jak by nie było, macie zdążyć. To robota na czas... i dokładnie ma być. O szóstej przyjeżdżam i sprawdzam. Potem odbiór.
- Zrobi się, szefie. Pomalujemy na czas i te dwie wanny zainstalujemy nie gorzej niż u tej damulki na Sienkiewicza. Była zadowolona, co nie?
Szef dla potwierdzenia pokiwał głową.
- Nie powiem, udało wam się. I jak to przyjemnie, kiedy klient zadowolony. Tak trzymać. No, panowie, za dziesięć szósta. Pora na was. Aha, tak jak uzgodniliśmy, elektrykę podłączę już po odbiorze, przy właścicielu.
- Szefie, a na te rybki to powinniśmy dostać jakiś upust. Rozmawiał pan?
- Porozmawiam przy odbiorze.
 Zapuścili silnik furgonetki i pojechali. Maniek prowadził, a majster, choć przecież jeszcze nie zaczęli roboty tego dnia, już cieszył się, że w pierwszym na targowisku kramie, który zbudują własnymi rękoma, w niklowanych wannach kąpać się będą świeże karpie, karasie i pstrągi, a w chłodniczej ladzie cieszyć będą oko śledzie i karmazyny, a może nawet i halibuty.

07 września 2015

OPOWIEŚCI PRZEDZIWNEJ TREŚCI

***
-Tak, słucham?
- Pani Beata?... Pani Beato, mam dla pani propozycję.
- Słucham!?
- Mam dla pani propozycję. Niech pani mnie wysłucha i potem powie, czy ta propozycja panią zadowala.
- Nie jestem Beatą.
- Nie zajmę pani wiele czasu.
- Przepraszam, ale nie dodzwoniła się pani do Beaty… Wydaje mi się, że jestem mężczyzną i zawsze nim byłem.
- Ach tak… w takim razie może zadzwonię innym razem, pani Beato.
- Proszę bardzo.


***
Dostrzegł ją z pewnej odległości, uniemożliwiającej odczytanie zarysów jej twarzy, określenie wieku czy też udzielenia sobie odpowiedzi na proste pytanie: czy jest ładna?
W miarę zbliżania się do przystanku autobusowego, na którym stała był już w stanie stwierdzić, że jest bardziej dziewczyną niż kobietą, do tego zgrabną, ubraną w obcisłe dżinsowe spodnie i błękitną bluzeczkę w jakieś geometryczne, niezbyt narzucające się wzory. Twarz miała odwróconą w przeciwnym kierunku od tego, skąd śledził ją jego wzrok. Jej głowa, na której falowały ciemnoblond włosy, co chwilę poruszała się wraz z prawą dłonią, trzymającą przy uchu jakiś przedmiot.
Podszedł bliżej. Bardzo blisko. I wtedy przez ułamek sekundy spojrzeli na siebie. Nie mógł się powstrzymać.
- Proszę tego nie robić! Bardzo proszę tego nie robić!
Odwróciła się do niego twarzą. Była zaskoczona.
- O co panu…?
- Proszę natychmiast opuścić ręce! Niech je pani swobodnie opuści.
Automatycznie wykonała jego polecenie, nie podejrzewając nawet, dlaczego to robi.
- O co panu chodzi?
Wyciągnął rękę i delikatnie opuszkami palców chwycił jej podbródek. Wyprostowywał jej głowę w taki sposób, w jaki czynią to zawodowi fotografowie.
- O, teraz jest dobrze. Tak właśnie powinna pani trzymać głowę.
Patrzyła na niego z widocznym zdumieniem w błyszczących, ciemnobłękitnych oczach
- Ale ja nie wiem, o co panu chodzi? - powtórzyła.
Uśmiechnął się do niej.
- Jest pani bardzo ładną dziewczyną. Proszę nigdy nie chować głowy, nie odwracać jej, nie przekręcać tylko po to, aby móc zadzwonić. Z tą komórką doprawdy nie jest pani do twarzy. Może pani zadzwonić z domu, kiedy nikt pani nie widzi. Tutaj, na ulicy powinna pani poczuć się kobietą, wiedząc, że może być obserwowana.
- Nie pomyślałam o tym - odparła nieco już uspokojona. - Naprawdę, wydaję się panu ładna?
- Prześliczna - odpowiedział - miałem szczęście, że panią spotkałem.
Odchodził powoli, czując teraz jak odprowadza go wzrokiem. Nie mógł się powstrzymać. Zatrzymał się i obejrzał za siebie. Dziewczyna stała wyprostowana z przewieszoną przez ramię torebką. Chociaż znajdował się w pewnej odległości od niej, usłyszał jak z tej torebki wydostaje się na zewnątrz dźwięk telefonicznego dzwonka. Dziewczyna nie zareagowała na ten dźwięk. Odczekał chwilę, myśląc, że za chwilę dziewczyna otworzy torebkę, wyjmie telefon komórkowy i rozpocznie rozmowę. Nic takiego się nie stało. Wrócił w jej stronę i właśnie wtedy nadjechał autobus, do którego wsiedli oboje i każde z nich wysiadło na swoim przystanku.


***
Zatrzymał się przed przejściem dla pieszych. Nie, to nie było przejście. Jechał główną ulicą przez samo centrum niewielkiego miasteczka i kiedy zobaczył, że ma zamiar przejść na drugą stronę ulic, lecz nie ma odwagi przebiec przed zbliżającym się autem, przystanął. Odkłoniła się i wtedy otworzył szybko drzwi samochodu, i wybiegł. Silnik pracował na małych obrotach, a on dobiegł do kobiety.
- Momencik, niech pani zaczeka! - krzyknął do niej.
Przystanęła.
Wyciągnął z wewnętrznej kurtki tabliczkę czekolady.
- Proszę… to dla pani - powiedział podając jej czekoladę. - Przepraszam… powinienem dać pani kwiaty ale… co za głowa… zapomniałem je kupić. Po prostu zapomniałem.
- To bardzo miłe z pana strony… ale dlaczego…?
- Po prostu chciałem pani coś ofiarować…
- Tak bez powodu?
- Bez powodu…
Usłyszał drażliwy, przeciągły dźwięk klaksonu pochodzący z auta, które zatrzymało się za jego samochodem.
- Nie tarasuj pan drogi! - pouczył go mężczyzna wychylający głowę przez otwartą szybę przednich drzwi.
Uniósł dłoń na znak przeprosin, wsiadł do samochodu i odjechał. We wstecznym lusterku widział jak kobieta patrzy za nim i jeszcze przez długi okres czasu stoi w bezruchu na chodniku.

[07.09.2015]

BO DOBRZE TŁUMACZYSZ...

- Bo ty tak dobrze tłumaczysz. Wszystko zrozumiałam.
Być może te właśnie słowa zaważyły na tym, że Adam, już po wojsku, po roku pedagogicznych studiów, których nie ukończył, po dwóch latach policealnej szkoły, która dawała całkiem niezły zawód, powrócił do młodzieńczych fascynacji, do tego, w czym widział swoją przyszłość, jeżeli w ogóle w wieku lat dziewiętnastu, po maturze, przyszłość swoją widzi się w jaskrawych barwach.
Siostra miała się okazać wyrocznia i wróżką; utwierdzała go w przekonaniu, ze po raz drugi spróbować warto.
Z drugiej strony, myślał sobie, cóż to za zawód ten nauczyciel? Nic konkretnego. Podówczas opłacany niewiele, niczego konkretnego nie wytwarza, niczego, co chciałbyś kupić i z tego skorzystać.
Piekarz na ten przykład - ten to ma satysfakcję, że jego bułeczki każdego dnia mile widziane na porannym stole, gdy kroisz je, smarujesz masłem, dokładasz wędliny, sera, dżemu, co kto woli, i zaspokajasz głód po martwej nocy i posilasz swój organizm przynajmniej do obiadu. Piekarz widzi natychmiastowe skutki swojej pracy… a nauczyciel? Może po latach, a i to nie każdy.
Jakoś w kwietniu to było, gdy wojsko zaliczył i już przemyśliwał, czy do poprzedniej nie wrócić pracy, kiedy to okazja się przydarzyła, jak to w życiu pełnym niespodzianek.
Na wsi głębokiej, z dala od szosy zrobił się nauczycielski wakat; nieco ponad pół etatu dla wuefmena, z zajęć praktycznych i parę godzin polskiego.
Dla tych co nie bardzo z tematem szkoły zapoznani trzeba koniecznie dodać, że były onegdaj takie czasy, kiedy nauczycieli potrzebowano, zwłaszcza na wsi spokojnej i głuchej, gdzie szkoła znaczyła więcej niż teraz i mniej znała się na biurokracji, więcej na wychowaniu. Najważniejsze było to, aby w ogóle kto zechciał na tej prowincji przez Pana Boga zapomnianej, dzieciska uczyć, aby nie były one samopas puszczone jako te krowy na pastwisko, aby nie szwendały się bezcelowo, kiedy nie czas po temu, aby wreszcie czegoś tam w życiu się nauczyły, co im się w tym właśnie życiu przydać może.
Były takie czasy, kiedy  nauczyciel ucząc takie kapuściane, ale jakże wdzięczne głowy, czas swój poświęcał bez oglądania się na to, ile przy okazji zarobi. Także wśród rodziców miał swoje poważanie. Ci czekali tylko okazji, aby opiekuna ich dzieci ugościć należycie.
Takie to były czasy.
Adam trafił do szkółki oddalonej o 10 kilometrów od miasteczka, w którym mieszkał. Pojawił się zgodnie z umową, przed ósmą, podjeżdżając rowerem pamiętającym czasy Szozdy i Szurkowskiego.
- To znaczy, że rowerem będzie pan dojeżdżał? A zimą?
Właśnie kwestia dojazdu stanowiła najważniejszy wątek rozmowy z dyrektorką.
- Póki dam radę, będę dojeżdżał rowerem. Zimą, autobusem z przesiadką.
Później się okazało, że tej przesiadki nie było i tych pięć kilometrów dochodził pieszo.
- Bo gdyby zmienił pan zdanie, to u mnie w szkole dwoje młodych mieszka. Wystarczy łóżko dostawić. Widzi pan, ja szukam nauczyciela, który pozostałby z nami dłużej, a wielu rezygnuje, choć dzieciaki naprawdę miłe, przekona pan się.
- Rozumiem - odpowiedział - jestem zdeterminowały, aby pracować tu jak najdłużej - zapewnił - szkoła znajduje się w pięknym miejscu.
- Tak pan sądzi? Ja żadnych atrakcji nie widzę. I jeszcze jedno: od września weźmie się pan do nauki. Skieruję pana do studium nauczycielskiego. Polonisty, drogi panie, mi brakuje.
- Z wielką przyjemnością - odparł.
- Zatem do roboty.
Była więcej niż konkretna. Dostał niemal cały etat i wychowawstwo w zastępstwie.
- Gdyby miał pan jakieś problemy, proszę się z nimi zwracać do pani K., która będzie pana opiekunką i nauczy pana konspekty pisać i właściwie przygotowywać się do lekcji. Do mnie też zawsze może pan przychodzić… i bardzo proszę, aby się pan pytał, czego nie wie. Zrozumiał pan?
Czemu miałby nie zrozumieć.
Został puszczony na głęboką wodę, lecz wyposażono go w kapok, a i koło ratunkowe zawieszone było na podorędziu i do rzucenia gotowe.
Choć nie miał krztyny doświadczenia w nauczycielskim fachu, przypomniał sobie stwierdzenie siostry i poprzysiągł sobie, że zostanie tym, co dobrze tłumaczy.

[epizod "Prowincji"]
[pod Augsburgiem w Niemczech 29.08.2015]

DUCHY CHMUR I WIATRU

- Dziadku, a skąd bierze się deszcz?
W niedzielne poranki siedzieli przy ogrodowym stole na ławeczce. Dwie były te ławki. Zielone. Takiego samego koloru stół o jednej nodze, dzielonej na trzy punkty podporu. A jaka ciekawa historia wiąże się z tym ogrodowym stołem. Najpierw dziadek przepisowo połączył podnóże z solidnym, sosnowym chyba blatem, następnie zanurzył na dwie noce całość w stawowej wodzie, po czym wydobył budowany stół z kipieli, na słońce wystawił, na dni parę (lato było, prażyło niemiłosiernie), skręcił ponownie jedno z drugim, gdyż (co być miało) luzy wyszły i znów do wody wrzucił; tym razem na jedna noc. Kolejny raz parkowy mebel ze stawu wyjął do przeschnięcia, śrubami na amen skręcił i na słońce z wiatrem wystawił, a kiedy drzewo po raz drugi wyschło, dopiero wtedy na zielono wraz z wnuczkiem pomalował. 
- Teraz się już nie spaczy powiedział z dumą po zrobionej robocie.
Przy tym właśnie stole siedzieli dziadek z wnuczkiem. Dziadek w fifce papierosa palił i czytał sobotnia gazetę. Wnuczek kakao popijał, przegryzając babcinym drożdżowym ciastem.
- Jest taki duch na świecie, którego twarzy nie zobaczysz, jedynie poszarpane włosy, którymi inny duch targa, ten od wiatru. Kiedy ten drugi silniej zawieje, rozproszone włosy falują na niebie, jaśniutkie, bielutkie, jak u noworodka, że ledwo je widać, a kiedy rozświetli je słońce, wtedy przezroczyste się stają i tylko lazur niebios nad sobą widzisz.
Wystarczy jednak gdy wiatr dąć przestanie, kołtunią się te Ducha Chmur niesforne włosy i ocierają się o najwyższe wzgórza i drzewa najwyższe, jakie w lasach od wieków dumnie stoją, i skąpać się one potrafią w morzu, oceanie, a choćby i w jeziorze. I tym sposobem stają się ciężkie, wilgoci nabierają, mocarnie nad ziemią wiszą, ciemnieją, słońce przesłaniają i grożą miną srogą i niemiłą.
Widząc to, Duch Wiatru wścieka się, nie mogąc słońcu spojrze prosto w oczy. Pręży się, nadyma i dalejże dmuchać, chcąc tym samym osuszyć naburmuszoną czuprynę Ducha Chmur. I kiedy poczyna dąć straszliwie, ciężkie krople deszczu upadają na ziemię z brunatno-sinych Ducha Chmur włosów. I pada deszcz tak długo, aż włosy nie przejaśnieją, aż słońce nie wysuszy do cna ostatnich kosmyków, aż staną się jaśniutkie i przezroczyste i znowu błękit nieboskłonu zobaczysz.
- A jak to jest teraz, dziadku. Patrz, niebo błękitne, słońce świeci a Duch Wiatru nie wieje?
- A to już Pana Boga sprawka. Jego duchy słuchają i jeśli zechce, wiatr wiać przestaje, a i chmurom każe się rozstępować, gdy taka jego wola.
- To On w tym niebie, prawda, że siedzi?
- A prawda, siedzi i spogląda teraz na ciebie, czy zjadłeś już drożdżowe ciasto, czy pijesz kakao. 
- Hm, bystry jest ten Bóg i pewnie wielkim jest przyjacielem Ducha Wiatru.
- Tak myślisz?
- A pewnie, bo jakżeby mógł Bóg wiedzieć czy jem teraz drożdżowe ciasto, gdyby mu chmury widok zasłaniały?
- Masz słuszność. A teraz zostań tutaj przez chwilę, a dziadek pójdzie do pszczół zobaczyć, czy czego im nie potrzeba i czy nie zrobiły dla nas miodzika. Lubisz miód, prawda?
- Lubię.
I dziadek poszedł do swych uli.
A takie ule, pszczoły w niedzielny poranek, gdy słońce praży, a wietrzyk ledwo co powiewa dla ochłody to sama przyjemność, jedna z tych największych, co to po świecie się włóczą.

[epizod "Prowincji"]
[nad Lagio di Santa Croce we Włoszech, 28/29. 08.2015]

06 września 2015

FRANCJA - WŁOCHY - AUSTRIA - NIEMCY

Do Sainte Helene du Lac przyjeżdżam z Bawarii po długiej, choć niezbyt męczącej drodze, być może dlatego, że miałem przepięknie przespaną noc. Tutaj rankiem mam rozładunek, a potem krótka wizyta na poczcie i kolejny kurs, do Włoch, do Gemonio, gdzieś pomiędzy jeziorami Maggiore i Varese.
Najpierw jednak mijam znane mi wcześniej (także z olimpiady zimowej) Albertville; przejeżdżam też obok (ładne mi obok - paręnaście kilometrów) Les Menuires, ośrodek narciarski, gdzie przed rokiem miałem rozładunek i kieruję się do Włoch nową, nieznaną mi drogą przez przełęcz Św. Bernarda (2188 m.).
Wcześniej jednak czeka mnie niespodzianka w postaci blokady drogi na kilkanaście kilometrów przed miejscowością położoną na wysokości 1850 metrów. Stoję więc z innymi przez blisko dwie godziny i zachodzę w głowę, skąd się wziął ów nieoczekiwany korek. Tajemnica zostaje rozwikłana, kiedy ruch „puszczono”. Otóż w tej miejscowości, której nazwy nie pomnę kończył się etap górskiego wyścigu kolarskiego Tour de l’Avenir. Niestety, kto był szczęśliwym zwycięzcą, a kto pogrążonym w rozpaczy pokonanym, tego nie wiem. Jedyne co robię to zdjęcia ze wzgórza, a widoki przecudne, a jakieś podłe muszyska przy okazji paszczękami swoimi wręcz mnie pożreć całego usiłują. I jadę dalej, na tę przełęcz, gdzie pomnik świętemu Bernardowi wystawiono, aby prócz tego, czym się ów sławny na cały świat zakonnik zajmował, wskazywał podróżnym drogę do Italii. Na przełączy, rzecz jasna, robię zdjęcia. Jest chłodno, wietrznie, lecz z braku muszysk, przyjemnie.


[widok z przełęczy św. Bernarda; poszarzałe stoki przypominają wyższe partie Pirenejów]


[Święty Bernard nad swoją przełęczą]

Przede mną pokaźny budynek, na którym „Hospice” napisano (w słowniku sprawdzić muszę). Obok tej (może też i w niej) budowli rozlokowała się kolarska ekipa Rabobanku - welocypedy naprawiają. Autobus tejże grupy również blisko, a taki pojazd albo wielka ciężarówka to na tej drodze rzadkość, bo droga po francuskiej stronie Alp najeżona serpentynami a zakręty strome i ciasne. Po stronie włoskiej głównie zjazdy; drogi porządne, lecz jakby nieco węższe niż we Francji. Jeszcze 80-100 kilometrów takiej górzystej jazdy i wieczorem wjeżdżam na równinę, która poprowadzi mnie już do celu podróży. Robię jednak nocleg, pozostawiając sobie 45 kilometrów na rano. Te 45 kilometrów to godzina jazdy jak na warunki włoskie, nie licząc autostrad, na których średnia godzinna to 110 kilometrów.
I proszę bardzo, ta ciepła, parna noc tak mnie zmuliła, że o całą godzinę przespałem pobudkę, ale spokojnie, mieszczę się w limicie czasu. Zwróciłem już na to uwagę, że oprócz wysokich gór, w Italii wilgotność powietrza jest znacznie wyższa niż we Francji, Niemczech czy Austrii, a już dostając się pod wpływ mas powietrza ciągnących od Adriatyku, naprawdę trudno oddychać.
Jadę tedy późnym porankiem pięknymi okolicami Lombardii. Maggiore widzę z pewnej odległości, z Arony i mknę dalej, do celu, w samym Gemonio poprowadzony przez uprzejmego Włocha, za którego mikro-ciężaróweczką podążałem na Via Roma numer 5.
Spocony jak nieboskie stworzenie rozładowuję się, podjeżdżam pod Carrefoura, gdzie zmieniam ciuchy, kupuję włoski makaron i sos pomidorowy (będzie uciecha w domu) i łapię kurs - prawie czterysta kilometrów autostradą pod Treviso. Muszę autostradą, bo tylko w ten sposób zaoszczędzę trzy godziny jazdy, inaczej nie zdążę.
Nie lubię autostrad, oj nie, w żadnym kraju. Patrzysz tylko na prędkościomierz, znaki, obserwujesz uważnie to, co się dzieje przed i za tobą, wyprzedzasz, przepuszczasz, zmieniasz pasy i zerkasz na zegar. I rzeczywiście wyjeżdżam średnią ponad 110 kilometrów na godzinę, ale kosztem widoków, ciekawych miejsc, ludzi.
Przyjeżdżam do Refrontolo, na godzinę przed czasem, więc jeszcze mam czas na obiad. Załadowują mnie wybornie (ciekawe, że wszędzie, gdzie we Włoszech byłem na załadunku lub wyładunku, obsługa jest szybka, sprawna i bezproblemowa).
No i biorę kurs na Niemcy: pierwszy kończy się w Augsburgu, a drugi pod czeską granicą, w poniedziałek. Będę jechał trasą przez Cortina d’Ampezzo. Tym razem jednak do Cortiny dojadę inną, znacznie łatwiejszą drogą, w dodatku bez śniegu, w upale.
Zatrzymuję się na noc nad jeziorem Laggio di Santa Croce i przed południem wkraczam w Dolomity. Te włoskie, wschodnie Alpy są zachwycające. Potężne masywy zadrzewionych wzgórz wyrastają niemal tuż obok drogi, a ponad nimi, w oddali, majaczą ostre krawędzie, suchych, spalonych słońcem wierzchołków, z których te nad Cortiną zdają się być najwyższymi.
Wody w dolomickich rzekach tyle co na lekarstwo - leniwie wiją się niewielkie, nieszerokie strumyczki, które, na dobrą sprawę, można przeskoczyć. Natomiast układ rzecznych, wapiennych kamieni w łożysku rzek wskazuje na to, że podczas deszczu, kiedy woda opada wartkim nurtem ze stromizn wzniesień i gór, dzisiejszy strumyczek łatwo się staje potężną, szeroką i nieokiełznaną rzeką.
Przed Brenero, gdzie kończy się Italia, a zaczyna Austria mam trochę wspinaczki, a już po austriackiej stronie czeka mnie długi, malowniczy zjazd do Innsbrucku, a później niezwykle rozwlekły, uciążliwy, sławny podjazd niedaleko Zirl i w końcu już spokojniej do granicy niemieckiej, do Garmish Partenkirchem.
Od Innsbrucku towarzyszy mi w drodze Gjorgi, młody, sympatyczny Macedończyk, który podróżuje autostopem po Europie. Zabieram go do Niemiec, choć celem tego młodziana o bujnych, czarnych włosach jest szwajcarska Bazylea.
Przez całą drogę rozmawiamy, niekoniecznie o najważniejszych sprawach świata, ale poruszamy też kwestię byłej Jugosławii. Zatrzymuję się przed Monachium, przy autostradzie, gdzie zamierzam spędzić noc. Pijemy kawę, jemy kolację, po czym Gjorgi wyrusza w dalszą, autostopową drogę.
Kolejna ciepła, wręcz upalna noc. Niestety również głośna wskutek bliskości wrzeszczącej silnikami aut autostrady.

[w Alpach francuskich pod Chambery, nad Lagio di Santa Croce we Włoszech i pod Monachium, 28-29.08.2015]

HRABAL W KAWIARENCE

Jeśli w kawiarence z sama przyjemnością cytuje się, zdaniem kawiarenkowej braci, całkiem śliczne obrazy; jeśli oferuje się w niej na przekąskę lub wręcz jako danie główne podaje muzyczne dźwięki, to czemu nie zacytować choćby fragmenty słownych opowieści. 
I tak jak w przypadku dźwięku czy obrazu wybór słów subiektywny będzie, lecz z wiarą do niego podchodzę, ufny, że może któremu z gości kawiarenki się spodoba.
Bo mnie podoba się czeski Hrabal i jego pisanie; za ową lekkość słowa, za tak pięknie zachowany dystans do świata, spraw wielkich i rzeczy małych, za dystans do siebie, za umiłowanie prostych obywateli tego świata, za ten humor, z którym mi jak najbardziej po drodze; słowem Bohumil Hrabal wielkim pisarzem był... i jest... i pozostanie, i w kawiarence zawsze znamienitym gościem będzie.

"Ale nie wzięli mnie, bo powiadali, że ze mnie stary ramol. Za nic mnie już ludzie mają.
- To sprzedaj swój szkielet.
- Co takiego?
- Sprzedaj szkielet. W instytucjach kupują ludzkie szkielety na pniu. A jak już wyciągniesz kopyta, zabiorą cię, a potem wrzuca do formaliny razem z innymi nieboszczykami. Ale teraz za życia dostałbyś pareętysiączków i hulaj dusza!
- Znaczy się, ludziom by jeszcze na człowieku zależało?
- Jeszcze jak! Studenci by sobie na tobie poćwiczyli, potem by cie obgotowani, oczyścili kosteczki, mosiężnymi drucikami i sztyfcikami związali do kupy - i szkielet jak ta lala.
- Jezu, a mnie tak by się teraz trochę forsy przydało. Całkiem mnie te wspominki wykończyły. Ja ci się, przyjacielu, zwierzę... - szeptał staruszek. - Wyłączyli mi prąd, bo nie płacę. Gospodyni zabrała mi piecyk - bo nie płacę. Wszystko już prawie sprzedałem... Ale teraz... - rozmarzył się stary- przecież byłbym zakontraktowany. I to przez naukę.
- Wiesz, wisusie jeden - rozpromienił się Hanta - co by to było za szczęście, żeby cię tak postawili w muzeum? Albo - ciągnął, sam pełen podziwu dla siebie - stałbyś w gabinecie w jakimś gimnazjum, co jakiś czas zanosiliby cię do klasy, a pan profesor palcem wskazującym brzdąkałby ci po kostkach jak na gitarze i tłumaczył uczniom, jak się rozmaite kości nazywają. 
- Przestań! Dosyć! Ale mi dałeś pomysł! Włączyłeś we mnie motorek, który ruszył! Ależ ja mam szczęście! - wykrzykiwał staruszek.
Zaraz jednak spochmurniał. 
- Tylko... tylko czy mnie wezmą... to znaczy ... kupią? Zaraz tam idę. Gdzie to jest?
- Na Albertowie. Placem Karola w dół, a tam się spytaj, gdzie kupują szkielety. Może od razu ci nie zapłacą. W takim razie zgódź się na raty.
Staruszek zalewając się łzami szybko wyszedł za bramę."

[Bohumil Hrabal: fragment opowiadania "Baron Münchhausen"; tłum. Emilia Witwicka]

05 września 2015

AUSTRIA

Z Graz, gdzie w biurze spotykam się z wielce szacownym wykładem pewnego jegomościa o wyższości solidarności europejskiej nad tą, którą oferują Europie i Polsce Amerykanie, jadę na sam skraj Austrii, do małego miasteczko, niedaleko węgierskiego Szombathely.
Sam Graz jest ładnym miastem, czystym, ekologiczno-trolejbusowym, niezbyt wielkim, choć wydaje mi się rozległym.
Jadąc przez Austrię w stronę Węgier napotykam najpierw rozległe, przemysłowe sady z koniecznie rozpostartymi nad nimi siatkami dla ochrony przed ptactwem? przed robakami? Dalej spore poletka z dyniami, mniej winorośli, za to sporo lasów i kwiatów. Właśnie, tych kwiatów jest najwięcej. Tona w nich balkony i okna przydrożnych budynków, a już w pensjonatach to wręcz czuje się ich zapach. Z tych dekoracyjnych, słońce lubiących kwiatów, w donicach, w prostokątnych korytkach cała Austria słynie; podobnie jak Bawaria, gdzie też kwiatostan rozliczny przykuwa podróżnika wzrok, a pszczół pragnienie nektaru.
Widać na pierwszy rzut oka, że w takiej Austrii ludziom niezgorzej się powodzi, czasami schludniej tu niż w Niemczech i u naszych południowych przyjaciół. A wioski tutaj z domami mniej przytulonymi do siebie, bardziej rozproszone, chyba że w jakiej węższej dolinie między wzgórzami, bo wtedy to przypominają czeskie lub słowackie miejscowości: jedna główna droga, a po obu stronach kwietne domki jednorodzinne, innym razem tereny przemysłowe, jakich wiele.
Ale są też doliny szerokie, przestronne, zwłaszcza te alpejskie, występujące przy włoskiej lub niemieckiej granicy. Tam, jak okiem sięgnąć, soczysta zieleń pól, ale bardziej łąk i pastwisk. Tamże pojawia się krowi najczęściej inwentarz na tych łąkach się pastwiący. A kto słyszał te dziesiątki dzwonków przytroczonych do łbów dostojnych krowich klaczy, ten niech wie, że oto zasiada w nadzwyczajnej, pod chmurką wystawionej filharmonii i słyszy tak dźwięczną, a niezwykłą melodię, z której odegrania ucieszyłaby się słynna wiedeńska orkiestra symfoniczna.

[w Albertville, Francja, 27.08.2015]

ROCZNICA

Podczas gdy w Ciżemkach, u młodych, bez chwili przerwy koni dosiadanie, a Piotr w weterynaryjnym fachu nowych klientów zdobywał; w czasie gdy w radcy Kracha nowej posiadłości ruszyło z kopyta leśnego domku restaurowanie, w kawiarence również czas przebiegał pod pracowitości dyktando.
Maria wielką wyrękę z nowo przyjętych do pracy osób mając, więcej czasu poświęcała Róży, po społu z Adamem, który pomocy młodej zonie nie odmawiał, zwłaszcza że w miasteczku mówiono bezustannie: „pan Adam to poza tą małą świata nie widzi, tak ją ukochał, ją i swoją żonę. Aż miło patrzeć na nich, choć w tak różnym są wieku, lecz widać, że prawdziwa miłość o takie szczegóły nie dba.”
Gości, zwłaszcza popołudniową porą i w wieczory, nie ubywało.
W tym miejscu stary pisarz, co skrzętnie notuje każdą historię kawiarenkowych przyjaciół, koniecznie dodać musi, że w kawiarence nie klientów się obsługuje, lecz gości właśnie, a jeśli gości, to zgodnie z prastarym przysłowiem, przez kawiarniane progi Bóg przestępuje, niezależnie od tego, czy w gospodarzy izbach biesiadują wierzący, czy też ci, o mocno nadwątlonej wierze.
Ponieważ imprezę plenerową już na początek września ogłoszono, oprócz codziennych obowiązków kawiarennik z inżynierem Bekiem i panią Koteńkową wokół organizacyjnych spraw biegali niestrudzenie. A to trzeba było zapewnić zakwaterowanie dla siedmiorga studenckich artystów i pana profesora; także samo dla dwóch twórców ludowych, którzy daleko, hen, hen, poza miasteczkiem mieszkali. Koniecznym też było szczegółowo plan i warunki pleneru omówić i powiedzieć, że artystów zadaniem ma być również przeprowadzenie ćwiczeń i warsztatów dla dzieciarni, gdyż „przepysznie młódź wszelaką właśnie przez sztukę, nadto w praktycznym wydaniu się wychowuje”, jak ośmieliła się zauważyć pani Koteńkowa.
Pani Zofia właśnie, najlepszy z młodzieżą i dziećmi kontakt miała, toteż „dopinała” ich obecność na plenerze oraz ćwiczyła z chętnymi uroczyste jego zakończenie. A dyrektorzy trzech miejskich szkół, tyleż samo wiejskich i dwu innych placówek służących wychowaniu, jakoś z aprobatą wyczynom emerytowanej nauczycielki się przyglądali. Jedni znali ją świetnie i szanowali; drudzy śmiałości nie mieli odmówić pomocy, bo to jeszcze w tej kawiarenkowej gazecie opiszą, a tego, co jest napisane, to nawet złotymi zgłoskami odkręcić trudno. 
I oto, jak grom z jasnego nieba, na kawiarennika spadła wiadomość, że dwie dorosłe już pociechy mecenasa Szydełki zamiarują dwudziestą piątą rocznicę ślubu rodziców, w pewną sobotę, w kawiarence przeprowadzić. A przybyły obie pociechy do pana Adama w pełnej przed solenizantami tajemnicy, więcej, mieszkając w dwóch różnych a odległych miejscach, nigdy w kawiarence nie biesiadowali; jedynie z opowieści rodziców, tudzież z „Naszego Głosu” wiedzieli, że taka wdzięczna oberża w ich rodzinnym mieście się znajduje.
No i postawili kawiarennika w bardzo szerokim rozkroku, bo tydzień niecały na przygotowanie imprezy mu dali. Ten, rad nie rad, dodatkowych zakupów sporządził listę, najął też jedną panią na ten najgorętszy czas do pomocy; no i do dzieła z dekoracją ogrodowej części kawiarnianej przestrzeni.

A stary pisarz, który, jak i pozostali, został na tę wzniosłą rocznicę zaproszony, już gdy po niej było, w niedzielę, jak zwykle przy mleczku, opisał zamaszyście te pląsy, figle, śpiewania, wzruszenia łez pękate beczki i śmiechy, i tańce… opisał i stwierdził, że w całym powiecie drugich takich pokłonów małżeńskiej rocznicy kroniki dotąd nie odnotowały.
I dobrze, bo zacząć od czegoś trzeba.


[Chambery we Francji, 27.08.2015]