CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

11 lutego 2015

Banita i bezpaństwowiec

Polały się łzy me czyste, rzęsiste
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i durną,
Na mój wiek męski, wiek klęski:
Polały się łzy me czyste, rzęsiste…*

Tak oto do podobnych skojarzeń dochodzę w kontekstach odmiennych, choć skłaniających do takich właśnie refleksji. Ja, bezpaństwowiec, lecz nie świata obywatel; odrzucony i odrzucający; z wypisaną klęską na twarzy i wolny na ile pozwolić sobie może.
Właściwie to cała kwestia sprowadza się do zasad utylitaryzmu. Jeśli nie czujesz się potrzebny, jeśli marny z ciebie pożytek, twoje życie zatraca sens. Oczywiście możesz się zbuntować i ogłosić, że czujesz i chcesz być potrzebnym komuś, lecz po prawdzie, to nie ty o tym decydujesz. Jeśli potrafisz odbudować zawalony most, jeśli umiesz słowem pisanym pobudzić do czynu, jeśli znajdujesz w sobie tę cenną umiejętność otoczenia pomocą kogoś, kto jej oczekuje, a ten, kto obserwuje twoje zamiary, trywialnie mówiąc, utrzymuje, że jest z ciebie pożytek dla kogoś, dla społeczeństwa, ba, dla idei jakiej, wtedy sam stwierdzasz, że jesteś potrzebny i... zostajesz.
Pewnie był potrzebny społeczeństwu mój dziad, który na bolszewickiej wojnie odniósł rany i kampanię wrześniową przewalczył do ostatniego rozkazu. Pewnie użytecznym był stryj, który pożyteczne dla społeczeństwa pobierając nauki, gdy wynikła potrzeba, z karabinem na wojnę poszedł; potem przez Węgry, Rumunię, Francję peregrynację odbył do Szkocji, skąd do Europy wrócił pod Maczkiem, walczył i wyzwalał, następnie po perypetiach losu do kraju powrócił i domy stawiał. Równie użytecznym był inny stryj, który w katyńskim lesie zaświadczył cierpień; i ciotka, która w Bawarii cenną w gospodarstwie rolnym odegrała rolę w ten czas klęski i beznadziei. Wielką i pożyteczną rolę odegrali na deskach teatru "Życie" moi dziadkowie po kądzieli. On całe swoje życie fabryce oddał przed wojną i po niej, a kroniki podają, że nie popełnił ani jednego dnia nieobecności w pracy. Ona trójkę dzieci mając na wychowaniu, dorabiała do mężowej pensji pracą w polu a za okupacji sprzątała "na niemieckiej poczcie" i sama nie mając zbyt wiele, dzieliła się tym, czego nie miała w nadmiarze z mieszkańcami utworzonego getta. Potrzebna była także babka po mieczu, za tę jej niezwykłą, dziś już niespotykaną, katolicką dobroć, otwartą szeroko na drugiego człowieka, katolickość rozumną, bez dewocji i zawłaszczania praw innych ludzi. 
Potrzebni byli światu także mój ojciec i matka moja, którzy w niczym temu światu nie uchybili; pewnie jedynie zmęczeniem po pracy.
Użyteczni byli także inni przedstawiciele mego rodu, których nie przytoczę, z racji już zbyt długiego wywodu, który nie jest sojusznikiem uwagi. 
Zatem pora na mnie, który też miał swój kwadrans użyteczności... albo mu się wydawało, że z niego pożytek jaki jest, lecz był w błędzie, albowiem użyteczność dla społeczeństwa ma swój kres i tak godzina nieużyteczna go spotkała.
Nie masz wielu gorszych rzeczy ponad tę świadomość odczuwania własnej niepotrzebności.
Lecz stało się. Nadeszło wyzwolenie. Banita i bezpaństwowiec określiwszy swoje położenie ucieka w las z szyderczym śmiechem, który nie pomaga wcale, lecz bywa koniecznym.
Wiek mój męski kończy się klęską, Poeto i nie ma powodów rozdzierać szat ani żałować rozlanego mleka. Widocznie tę klęskę w życiorys mój zapisano. Dla tych powodów z ogromną przyjemnością oddaję dziś mój dowód istnienia i dokumenty, z których wynika, że pobrałem prześwietne nauki. Zdaję to wszystko, jako coś najmniej potrzebnego w świecie; dla mnie taki dowód nie wart jest złamanego grosza, a innym ten plastykowy kartonik może wdzięcznie posłużyć jako "popychacz" do gry w cymbergaja. Podobnież z dowodami "uczoności" mojej. I te egzemplarze zdaję, jako nie mające powodu należeć do banity.
Zapomnijcie o moim istnieniu, chciałbym rzec, i mówię to swobodnie, bez lania łez rzęsistych, bo w rzeczy samej, skoro nie jestem potrzebny Nikomu, to niech Nikt nie myśli, że jest mi potrzebny.
Tak oto bezpaństwowcem się stałem i jedynie rodzima mowa za gardło mnie trzyma, lecz przecież już niedługo, cierpliwości, użyźnię tę ziemię.
Ciężko mi się do tego zabrać, a chcę naturze pomóc, choć nie wiem, czy potrafię, a czasu naprawdę niewiele zostało.
* z przepięknych "Liryk lozańskich" Adama Mickiewicza.

10 lutego 2015

Partita - uwertura




J.S. Bach Violin Sonatas and Partitas BWV  1001-1006 
Menuhin 1973-1975

Jak to nieładnie dopraszać się o tę rękę, która cię dotknie, uściska, obejmie wraz z drugą, całym ramieniem, poklepie po plecach, sprawdzi temperaturę czoła, gdy rozpalone. Podobnie nie warto czekać na słowo, list, gest byle jaki, na wspomnienie, modlitwę, uznanie, Bóg wie na co nie warto jest czekać. A tu coraz bliżej do końca podróży. Zasypianie i budzenie się, spojrzenie w okno przy zgaszonym świetle w przedziale najgorszej klasy, w pociągu donikąd. Doczekałeś się człowieku samotności. Doczekałeś się czasów i wciąż zapominasz o tym, że na siebie jedynego możesz liczyć. Zapominasz, że nie powinieneś odnosić się do drugiego człowiek w taki sposób, aby ulżył tobie, kiedy będziesz tego potrzebował. Mówię do ciebie. Obudź się.

Dojechałem. Teraz plecak na grzbiet, do korytarza i na peron. Wychodzę. Uderza mnie chłód i śnieżny pył wirujący w mroźnym powietrzu, zasypujący oczy i wąską ścieżynkę wiodącą do budynku stacji. Naprawdę niewielu podróżnych przyjechało ze mną. Jakaś grupa niewielka, lecz spójna zbiega z peronu, a kiedy i ja dostaję się przez niedomknięte przez nich drzwi na dworzec (powiedzmy, że jest to dworzec), dostrzegam z tamtej strony, od ulicy, światła auta. Zatem ktoś po nich wyjechał i pędzą na przywitanie; wkrótce odjeżdżają. Zostaję sam.
Za okienkiem kasy po tamtej stronie ściany przysypia męska, starcza postać.
Proszę sobie dołożyć węgla, jeśli nigdzie się pan nie wybiera - słyszę ten głos senny, ziewający.
Pośrodku sali stoi piec kaflowy, ciepły, wymagający zasilania węglowym pokarmem. Wrzucam więc dwie szufelki gryzu i odczepiam z plecaka koc, który kładę na szerokiej, długiej ławie. Owijam się nim, pod głowę wciskam plecak od tej mniej kanciastej strony. Zasypiam.
Zegar w poczekalni ustawia swoje wskazówki na godzinie drugiej. Wątłe jarzeniowe światło przysypia, tracąc niespodziewanie połowę mocy. Wciąż zasypiam, otulony kocem, czując, że tracę orientację, a ciało ciąży mi coraz bardziej, aż wreszcie jest taki moment, kiedy unosi mnie w górę; odpływam i bujam się na obłokach szczęścia. Tak mi dobrze. Czuję się jak narkoman, któremu wstrzyknięto przed chwilą sporą dawkę otumaniacza zmysłów, dzięki któremu świat staje się tak bardzo ukochany. Przestaję myśleć. Tak mi dobrze. Po raz kolejny zasypiam, i jeszcze raz czuję jak mnie przygważdża ciężar dnia, ba ciężar życia całego. Czuję całą tę słodycz istnienia, aż wargi naśliniam, przygryzam, a pod powiekami mam obraz dzieciństwa; więcej, przychodzą do mnie wszyscy ci, których znałem, których pochowałem cenną pamięcią, których niesłusznie przeżyłem. I nagle pojawia się, rodzi się, piętrzy, wypełnia przestrzeń, której jestem samotnym, może już ostatnim na świecie, ostatnim z pozostałych, którzy tak zasypiają, ostatnim człowiekiem; pojawia się muzyka. Zatem nie tylko słodycz w ustach, postaci ze snu, czarowne anioły przeszłości, lecz i muzyka jest obok mnie, we mnie, na zewnątrz; kołysze moim snem, moją ekstazą… dalej słowo i obraz podają sobie ręce i nie otwierając oczu, cały ten zgiełk, całe podskórne mrowienie czuję i widzę i recytuję.
Jeśli tak się umiera, to chcę, to pragnę tą ostatnią słodyczą kusić podniebienie, dotykać opuszkami palców płócien, witać się i żegnać z tymi, którzy na ostatnie skinienie przybyli i teraz ze mną słuchają anielskich strun targanych włosiem smyczka.
Zasypiam po raz nie wiadomo który, lecz już ostatni przyjaciele, a ogień w kaflowym piecu tli się jeszcze, oddaje ostatnią posługę mojemu ciału, które zamiera w cieple szczęśliwego dworca, gdzie moja podróż dobiega szczęśliwie końca (…)

09 lutego 2015

Telefoniczna rozmowa

- Wojteczku, nie mogłam wcześniej. Jak już ci mówiłam, jesteśmy u Adama całą grupą i pomagamy mu uprzątnąć to, co po nas zostało. Ty mi lepiej powiedz, kiedy wracasz i jak twoje zdrowie, bo my tu wszyscy niepokoimy się bardzo.
- Pani Janeczko, ja kawy zrobię… przyniosę… już koniec bliski, a pani wydaje się być blada - usłyszała za sobą głos doktora Koteńki, który, prawdę powiedziawszy, nie wyglądał świetnie po tych pląsach, jakich sobie nie odmawiał.
- Bardzo proszę o kawę. Z panem zawsze się napiję… Nie do ciebie, kochanie. Doktor Koteńko oferował właśnie kawę. Tak, tak, cały czas się mną opiekował i też o zdrowie twoje pyta. Lepiej, tak? Chwała Bogu. Zatem niebawem wracasz. Doktor Koteńko wprawdzie mówił mi, żebym cię za uszy stamtąd nie ciągnęła, bo pogrypowe powikłania dla serca niebezpieczne, a przy twoim stresie trzeba należy uważać.

Radca Krach z kawiarennikiem czujne między sobą spojrzenia wymienili, zerkając co i rusz na panią Szydełko, która kolejne już telefoniczne podejście do rozmowy z mężem czyniła, jak zawsze i tym razem skutecznie. Przykro panu Adamowi było, że mecenas Szydełko tak nagle, w świecie będąc, nieszczęśliwie zachorował i swoją obecnością uroczystości minionej nie zaszczycił. Ale cóż robić? Choroba tym razem trafiła się jemu. Ważne, że już do siebie dochodzi i ktoś tam o dobrym i mądrym sercu pomyślał, aby mecenasowi kluczyków od auta nie oddawać, natomiast lekarza mu sprowadzić i pokój w hotelu o parę nocy przedłużyć - niech dobrzeje.
- Powiem ci Adamie - rzekł radca Krach - że nasz mecenas ostatnio strasznie był zapracowany, zwłaszcza jak się zaangażował w te stowarzyszenie prawnicze, którego celem jest bezpłatne świadczenie usług na rzecz ludzi ubogich, przez los nieszczęśliwie doświadczonych.
- Nic co tym nie wiedziałem - odparł kawiarennik.
- A tak, bo nie mówił i to sprawa świeża. Od października nasi mecenasi dopiero działają. W tym właśnie celu mecenas Szydełko udał się w Rzeszowskie, aby jakiś spór zakończyć prawny, o jakąś nieuzasadnioną eksmisję chodziło, czy jak, szczegółów nie powtórzę, bo nie znam. 
- Tym bardziej mi przykro, że w szlachetnej intencji się udał i przypłaceniem cennego zdrowia tak to się skończyło.
- Szczęśliwie zdrowieje, a teraz pani mecenasowa, jak na damę przystało, przestronną informację o pańskim ślubie i weselu telefonicznie udziela, i o chrzcinach naszej Róży.
Poweselał Adam na samo wspomnienie o miłej celebracji dzielonej między kościołem, urzędem a kawiarenką pełną stałych i mniej spodziewanych gości. Powoli z radcą Krachem uszedł w kuluary, aby pani mecenasowej dać sposobność kontynuowania napoczętego wątku rozmowy.
Tak też i ona czyniła.
- Nie pytasz się, jak ubrana była młoda? No tak, na biało. Też nowość. Że też wy, mężczyźni tak mało o kobiecych strojach wiecie. Pewnie, że białą suknię miała z tiulowym trenem i koronkowym gorsecikiem z fiszbinami. Suknia nie nazbyt długa, nie wlokła się pod ołtarzem, lecz delikatnie po posadzce sunęła, jak, nie przymierzając, łabędzica na niewzruszonej falą wodzie. Pan młody, a jakże, we fraku. Pierwszy raz pana Adama widziałam w stroju tak bardzo do noszonej przez niego garderoby niepodobnym. Czarny kolor fraka, taka niepełna, bo granatowa czerń, bez połysku, surowa, znacznie podwyższała jego postać, zabierając zbędne, poprzecznie rozłożone kilogramy. Czy ty mnie słuchasz? Coś mi trzeszczy. Na pewno tobie, mój jest zbyt drogi, aby pozwalał sobie na zakłócenia. Piękni byli oboje. Pan Adam może zbyt poważny, co to później wyszło na jaw, że to przez zbyt ciasne buty. Ale doszedł. I do ołtarza, a wcześniej do urzędu. A radca Krach z panią Koteńkową, jak by nie było, drużbowie, choć mniej przepysznie ubrani, sprężyście wokół pary się krzątali, roznosząc po kościele nie tylko uśmiech serdeczny, lecz również starali się swym zachowaniem dodać otuchy nowożeńcom, bo przecież Marysia młodziutka jak wiosenna sarenka, a pan Adam, choć dojrzały, to całkiem z własnym ślubem nieobyty. Cóż, pięknie im zagrano i zaśpiewano. Ksiadz proboszcz ślub im dawał, też pięknie o nich opowiadał, a już na chrzcie, co bezpośrednio po ślubie nastąpił, wzruszyła się ta nasza poczciwina i z młodymi się rozgadała, aż cisza zapadła taka, jakby cały ten strojny a milczący tłum postanowił się dowiedzieć, słuch swój natężając, o czym tak zaciekle przed ołtarzem prawią. Później się okazało, że proboszcz… słuchasz ty mnie… proboszcz pożałował, że do kawiarni wstępować dotychczas nie raczył, choć siostry zakonne go zachęcały. Mówił potem, już na weselisku, że nie chciał krępować gości swą sutanną, a też i że atmosfera w kawiarence nazbyt mu się zadawała być swawolną do korzystania z niej przez duchowną osobę. Ale myślę, Wojteczku, że nasz proboszczunio to się trochę przekomarzał swym gadaniem, bo, ci mówię, nie tylko koniaczku uronił szklaneczkę, ale też mocniejszej domowej śliwowicy pana inżyniera Beka zasmakował, a w rozmowie świętej postaci nie przypominał i całkiem zwyczajny się z niego okazał człowiek. A jakże, i ryż był, i monety i pocałunek, ba nie jeden. Aż w końcu pan Adam pochwycił w swoje mocne ramiona Marię i przeniósł ją do bryczki - dwukółki, bo rzec ci muszę, że nowi, młodzi obywatele Ciżemek, o których ci opowiadałam, sprawili parze niespodziankę w postaci niewielkiej, acz pięknie utrzymanej karocy, którą nowożeńcy, zanim pod kawiarnią się stawili, dwa razy ryneczek objechali, wzbudzając nieziemskie wobec obywateli miasteczka zainteresowanie.
Zatem, kiedy dobrnęli do sali, tam przygotowano im stojącą owację, i młodzi i starzy sto lat im śpiewali, szampańskim winem gardła przepłukując, a małą Różę każdy chciał choć wzrokiem swym dotknąć, choć uśmiechem powitać serdecznym. A ona, tłumem gości nie była porażona i z ciekawością na każde spojrzenie odpowiadała, tak jakby chciała się dowiedzieć, czemu to na niej skupiają się ludzkie oczy, nie zaś na tej parze, która przed chwilą ślubowała sobie miłość dozgonną.
Potem zaczęły się tańce, na przemian z konsumpcją, o którą zadbała kucharka pod czujnym inżyniera Beka okiem. Żałuj, Wojteczku, że ciebie nam brakło do zabawy.
Zamilkła, bo właśnie przy tych słowach, przybył do pani mecenasowej z kawą doktor Koteńko. Ta przepięknie się z mężem pożegnała, obiecując, że przed zaśnięciem jeszcze po raz piąty lub szósty do rekonwalescenta zadzwoni, więc niech się do łóżka nie kładzie i czeka. Atoli zanim pani mecenasowa wpadła w objęcia kawowej z doktorem Koteńko rozmowy, myślała o tym, jakich to informacji o ślubie i chrzcinach swojemu mężowi nie przedstawiła, i z tego myślenia została wyrwana zacnym aromatem kawy, do którego pan doktor dołożył swoją refleksję niebywałą:
- Niechże pani spojrzy, pani Janeczko, jaki to los obrał dla tej pary miłe zakończenie. Któż z nas mógłby się jeszcze przed rokiem spodziewać takiego rozwiązania? 
- Nikt z nas nie mógł tego przewidzieć, to prawda - przytaknęła pani Szydełko - najważniejsze, że są razem i wspólnie cieszyć się będą i sobą, i swoim dzieckiem, które ukochali. Spodziewał się pan, że Adam tak mocno małą Różę zaakceptuje i jako z krwi własnej wydaną kochać będzie?
- Dlaczego nie, pani Janeczko. Sam byłbym… gdyby tak można było czasowi krwi upuścić, sam bym… - i w tym miejscu zamilkł, łykiem kawy się zadowalając.

Pani mecenasowa, aby ukrócić nostalgię pana doktora, zerknęła na stolik, przy którym siedział stary pisarz z jego serdecznym gościem, ową kobietą z obcego kraju, uśmiechniętą blondynką o miłym spojrzeniu zawartym w niebieskich, skromnych acz urodnych oczach. Tak właśnie się stało, że przyjazd pani Aleny zbiegł się z poprawinami i z cząstką tej wczorajszej uroczystości została ona już zapoznana. Teraz siedzieli, rozmawiając bezgłośnie, jakby nieśmiało, jakby otwierali przed sobą jakieś tajemnice. 
- Dość z nostalgią - pomyślała pani mecenasowa - jeszcze dziś jest święto.
Z takim właśnie postanowieniem wstała, podeszła do siedzących obok i nie bez trudu przeciągnęła ich do stolika, który z panam doktorem Koteńko zajmowali. 
Przenieśli się więc tamci z własną kawą, zaś stary pisarz także ze swoim nieodłącznym kajetem. Usiedli zgodnie i wygodnie, a wtedy pani Janeczka zapytała:
- Jakże się pani u nas podoba, pani Aleno?
I znów potoczyła się rozmowa. Stary pisarz coś tam w swoim kajecie skrobał wiecznym piórem, coś skrobał, Alena opowiadała, Janeczka słuchała, a doktor Koteńko pozbywał się myśli z jakich nikomu się dotąd nie zwierzał.

Cóż za pokusa!!!

Parau Na Te Varua Ino Aka Words Of The Devil - Paul Gauguin - www.paul-gauguin.net

"Słowa diabła" - taka nazywa się powyższy obraz Paula Gaunuina, choć może należałoby rzec - kuszenie. Zawstydzona Thaitanka zakrywa kobiecość przed wścibskim i pożądliwym wzrokiem mężczyzny, uosobieniem szatana. Radziłbym jednak spojrzeć w lewo. Tam z kolei, zamieniony w drzewo inny diabeł się skrada: diabeł - czarna pantera. Podejrzewam, że jest coś na rzeczy i ten nieforemny konar, czarny, zwierzęco drapieżczy spoglądający na dziewczynę jak na pewną zdobycz, czyż nie jest zamysłem artysty? Nie tylko zatem mężczyzna jest kusicielem niewiasty (odwrotnie niż w Biblii), lecz również natura ma niecne zamiary wobec czystej, pięknej, jak zawsze u Gauguina, niewinności.
Dla zachowania równowagi w przyrodzie przepiękny, bez erotycznych skojarzeń (czy aby na pewno?) obraz przedstawiający dwie urodziwe niewiasty niosące: jedna - kwiecie mango [tytuł: "Dwie dziewczyny z kwiatami mango"], druga zaś - zapewne krwisty, soczysty owoc rozdrobniony. Bez wątpienia najlepiej smakuje, gdy tak właśnie jest podany.

Deux Tahitiennes - Two girls with mango blossoms - Paul Gauguin - www.paul-gauguin.net


08 lutego 2015

Malczewski - blask symbolizmu

Aby kawiarenkowicze nie twierdzili, że polska nacja w malarskim rzemiośle bierna i skąpo w artystów ubrana, dzisiaj przedstawiam postać jednego z najznamienitszych malarzy przełomu wieków XIX i XX, symbolistę z obszernym a zamaszystym pędzlem, niesłusznie tak niewiele przez świat znanym. Nie, nie jest to tym razem Stanisław Wyspiański, i malarz i dramaturg w Krakowie pod Wawelem, na Kanoniczej wychowany, skąd kolosalną bryłę królwskiego zamku oglądał, przez co, być może tak bardzo nasiąknął rodzimą historią i tradycją. Na niego przyjdzie jeszcze kolej. 
Dzisiaj spotkanie z Jackiem Malczewskim obdarzonym, nie dość że sprawnym rzemiosłem, lecz również wyobraźnią i fantazją wychodzącą śmiało ponad innych twórców młodopolskich wizje i podróże znaczone barwą, formą i kształtem. 
Wśród jemu współczesnych Malczewskiego opera omnia wyróżnia się owym symbolicznym ujęciem przedstawionego na płótnie świata, przy czym nie tylko obrazowany przez artystę świat sam w sobie zdaje się być osobliwą alegorią, lecz również poprzez obrazów nazywanie dąży malarz do postrzegania jego dzieł w sposób dwuznaczny. Odwołuje się w nich do baśni, poetyckiej puścizny romantyzmu; także do mitologii która współgra u niego całkiem gładko z realizmem. Nadto w twórczości Malczewskiego liczne są przypadki autoportretowania, w którym artysta bywa raz Chrystusem, a innym razem wkomponowaną w obraz postacią lub jej strzępem, ułamkiem, tak jakby będąc postacią na płótnie, uwikłany w kontekst malarskiej opowieści pilnował kompozycji dzieła.
Przedstawię dziś cykl trzech malowideł zwieńczonych wielce zachęcającym tytułem “Rusałki”, przy czym skupię się na jednym płótnie, aby dla niego swój zachwyt wyrazić; okaże się, czy słuszny.

Boginka w dziewannach (cykl Rusałki)

Mamy zatem najpierw obraz ”Bogini na dziewannach”, w którym na tle wiejskiego pejzażu, stogów siana pogrążonych w mglistej zamieci, podobnych do stożków gór wulkanicznych; na tle wieśniaczej młodzieży, podróżuje sobie na wysokich łodyżkach dziewanny baśniowa bogini.

Załaskotany (cykl Rusałki)

Drugi obraz nazwą swą więcej niż zaskakuje a przedstawia niemal iddylliczną scenę na łace, zapewne podmokłej, gdzie spoczywają niewiasty w bieli, umęczone zabawą nad młodzianen, który przez te właśnie białogłowy, do nieprzytomności został zagłaskany. Nie na tym koniec: oto nad “zagłaskanym” prężna dziewoja (jedyna niewiasta z chustą na głowie i czerwonej, podwiniętej sukience) dumna, swoją postawą wykazuje, że jeśli pozostałe panny pląsami zmęczone, ona, swojska dziewczyna, jakby z wiejskiej chaty przez artystę wykradziona, jako ten lew nad płową zdobyczą pastwi swój wzrok drapieżnego zwycięzcy.

Topielec w uściskach dziwożony (cykl Rusałki)

Trzeci w cyklu “Rusałek” obraz: “Topielec w objęciach dziwożony” przedstawia zadziwione przerażenie trzech wiejskich gracji przybyłych nad strumień do pobrania w konwie wody. W świetlistym blasku dnia, po prawej stronie płótna widać wyraźnie jak baśniowa dziwożona porywa topielca w chętne zemsty (?) ramiona, unosząc go z sobą, bóg wie, z jakiej przyczyny.
Proszę teraz spojrzeć na to osobliwe piękno obrazu zwane światłem. mają Niderlandy swoje mistrza światłocieni Rembrandta; ma nasza nacja Malczewskiego, który w tym obrazie sprawił, że srebrzysto-białe światło dnia rozjaśnia dziewczęce postaci aż oczy razi. Niezwykła to przemoc światła nad nadwodnym, sielskim pejzażem.
A teraz przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie łąkę, staw lub jeziorko w porze nie porannej, bo wtedy panować może jeszcze krwisty płomień poranka lub co najwyżej pomarańczy owal słońca; nie w samo południe, bo wtedy życiodajna gwiazda w zenicie marny cień rzuca i wzrok nas mniej uraża. Wyobraźmy sobie ten czas zawarty pomiędzy chłodnym  jeszcze porankiem a słonecznym południem; schylmy się i spójrzmy ponad spokojne fale, ponad bujność traw, ponad najwyższe nad wodą sitowie… zobaczycie wtedy ów blask kolący oczy, zobaczycie srebrną jasność, aż przymusicie wzrok swój do zaprzestania obserwacji. Tak właśnie jest w tym obrazie. Taka w nim przeraźliwa jasność światłem upalnego dnia się mieni.
A widział to mistrz Jacek Malczewski z prześwietnego grodu Kraka, widział i godnie barwami opisał. 
  
[aby ujrzeć obrazy w powiększeniu, najlepiej odszukać je po lewej stronie tekstu w zakładce OBRAZY PIN, gdzie razem z innymi przesiadują] 

Nienawiść (1)

Wstałem dokładnie o godzinie piątej pięćdziesiąt, pięć minut po usłyszeniu fantazyjnego tonu budzika. Stało się tak, jak to sobie zaplanowałem i stopniowo przyzwyczajałem do tego pięciominutowego lenistwa, w czasie którego moje przymknięte i widzące ciemność oczy powoli pozbywały się ciężkiego naporu powiek jaki towarzyszył sennym emocjom. Te trzysta darowanych sobie sekund miało wystarczyć do tego, abym był w stanie zapamiętać przychodzące do mojego snu obrazy, dziwaczne wizje, w których nadzwyczajna realność sytuacji i osób przybywających w odwiedziny z dobrą lub złą nowiną, mieszała się i dopełniała obrazami, których istnienie można przypisać jedynie wybujałej wyobraźni, albo też nieziemskiemu, nadnaturalnemu pochodzeniu.
Jak każdego poranka próbowałem uchwycić zmysłami ten jeden sen, jego strzępy lub jedynie sygnały przywołujące go na myśl, sen który pieczołowicie gromadziłem w pojemnych komorach własnej pamięci. Każdy taki ułamek obsesyjnej wizji dodawał mi sił na cały dzień wytężonej misji jakiej się podjąłem. To ten okruch wyobraźni motywował mnie do tego, abym po pięciu minutach kumulowania najistotniejszych fantomów nocnego letargu mógł wstać, jak to mówią, na równe nogi, i będąc jeszcze na krawędzi przespanej twórczo nocy i chłodnego, rozsądnego brzasku, móc podążyć do toalety, wypróżniając zawartość jelit i pęcherza, a potem odbyć krótką, gorącą kąpiel, która przysposabiała moje ciało i umysł do przeżycia kolejnego dnia.
Oporządziwszy moje ciało, przeszedłem, swoim zwyczajem, do przedpokoju, gdzie włożyłem na siebie ubranie przeznaczone do noszenia w dni powszednie. W niedziele i święta musiałem przywdziewać bardziej wyrafinowane, męskie stroje, takie w których zwykle składa się wizyty w szacownych domach, chadza do teatru albo też zasiada w nawie podczas nabożeństwa. Starannie dostosowany do jakości dnia strój miał ogromne znaczenie dla powodzenia mojej misji. Jeszcze tylko zerknięcie w lustro: koszula brązowa w ciemniejszą, brunatną, rzadką kratkę i marynarka z delikatnego sztruksu w kolorze beżowym, o dwa tony jaśniejsza od koszuli. Marynarka odmładzała mnie, lecz, co najistotniejsze, harmonijnie układała się na koszuli i zakrywała do połowy pośladków spodnie, niewyszukane, wełniane, nieskazitelnie czarne, które w połączeniu czarnymi półbutami podkreślały ten konieczny kontrast pomiędzy górną a dolną częścią mojej sylwetki. 
Oczywiście tak dobrany strój nie był i nie mógł być ekstrawagancki, grzesząc wręcz prostotą i konformizmem, a dla wielu, być może, także brakiem smaku, czymś pospolitym i egzemplifikacją taniej, bazarowej tandety. Możliwe, że w takich kategoriach mnie postrzegano z tą koszulą nie dopiętą na ostatni guzik, odsłaniającą znaczną część szyi (krawatu nie nosiłem).
Jeszcze jedno spojrzenie w lustro przesunięcie palcami lewej ręki po policzkach i podbródku. Nocny, ledwie wyczuwalny, choć niewidoczny zarost pojawił się po wczorajszym goleniu. Przekręciłem głową i poczułem jak szpileczki owłosienia bardzo delikatnie zahaczają o krawędzie kołnierzyka, na tyle jednak łagodnie, aby w taki stanie pozostawić na dzisiaj swoją twarz, aby przed wyjściem z domu nawilżyć ją niewielka ilością kremu, po czym puścić na nią mgiełkę wody kolońskiej o zapachu hawańskich cygar.
Byłem więc ubrany od stóp do głów. Przeniosłem się do kuchni i postawiłem czajnik z wodą na gazie. Spojrzałem potem na ten mój specyficzny tygodniowy kalendarz, na którym dokonywałem wpisów odnośnie rozkładu dnia, poszczególnych zajęć wszelkiego rodzaju i posiłków z precyzyjnie rozpisanym menu. Ten zaczynający się tydzień był o tyle szczególny, że nie mieścił w sobie moich codziennych zawodowych obowiązków, to znaczy pomiędzy godziną siódmą a szesnastą trzydzieści widniał wtedy jedynie napis „praca”. Obecnie zaczynałem zaległy urlop, zatem automatycznie musiałem skrupulatnie wypełnić rubryki czynnościami przypadającymi normalnie na czas poświęcany zawodowej pracy. Teraz interesował mnie jedynie zapis dotyczący dzisiejszego. Odczytałem:
„Czarna kawa, dwie kanapki z żółtym serem gouda, kanapka z powidłami, kanapka z szynką, dwa herbatniki w polewie czekoladowej, szklanka soku jabłkowo-miętowego”.
Przystąpiłem więc do krajania chleba w liczbie kromek odpowiadającej sporządzonej notatce. pociągnąłem po nich maślaną margaryną, nakładając niezwykle wąską warstwę tłuszczu, jedynie do podtrzymywania na kromce plasterków sera i szynki oraz nieco grubszej powłoki powideł. Z serem, szynką, powidłami i sokiem miałem już ułatwione zadanie, gdyż produkty te przechowywałem w lodówce, którą teraz wystarczało jedynie otworzyć i uzupełnić nimi poranną rację posiłku. Z szafki pod oknem wyjąłem  pojemnik z rozpuszczalną kawą, ulubiony kubek i dwa herbatniki. W tym czasie gwizd czajnika zasygnalizował wrzenie wody. Wsypałem do kubka dwie czubate łyżeczki granulowanej kawy, wyłączyłem gaz i zalałem wrzątkiem ciemnobrunatny proszek. Gorąca woda zdawała się burzyć i nadmiernie powiększać swoja objętość. Odczekałem do pierwszego odstojenia i uzupełniłem wodą zawartość kubka. Poczułem teraz przenikliwy, gorzki zapach kawy. Odstawiłem zatem czajnik, kanapki ułożyłem na podłużnym półmisku; herbatniki zaś na malutkim talerzyku-podstawce; przelałem tez sok z kartonu do szklani i schowałem do lodówki.
Spojrzałem na zegar wiszący nad lodówką, pilnujący porządku dnia.
Ani minuty spóźnienia.
Zadowolony przystąpiłem do posiłku, zaczynając od kanapek z serem, potem z szynką, a w końcu z powidłami. Popijałem je sokiem, pozostawiając sobie na koniec kawę, która w międzyczasie wystygła na tyle, abym bez obawy oparzenia się mógł ucieszyć podniebienie pierwszym łykiem.
Lubiłem tę poranną, śniadaniową ciszę, która wcześniej zakłócona była dźwiękami dzwonka budzika, odgłosem strugi wody lejącej się z prysznica, gwizdkiem czajnika, a później jedynie melodią dobywającą się ze zlewu podczas mycia niewielu naczyń. dawno temu zrezygnowałem ze słuchania radia o tej porze i nawet najbardziej niesamowite i z różnego punktu widzenia ważne wiadomości nie były mi znane, dopóki nie dowiedziałem się o nich w pracy, bądź tez od przypadkowo spotkanych osób na ulicy, przystanku, czy tez w autobusie.
Miałem przecież o wiele ważniejszą misję do spełnienia, którą stawiałem wyżej niż pozostałe problemy świata. Nie w tym rzecz, abym wynosił na wierzch swój egoizm, stawiając swój los ponad wszystkie inne sprawy dziejące się obok mnie i cokolwiek dalej. Myślałem sobie, że rozpanoszyło się po świecie tyle nierozwikłanych, a często budzących grozę problemów, to i ja sam mam prawo do swojego. Mam do tego prawo i na dodatek, nie proszę nikogo o pomoc, nie obnoszę się ze swoją sprawą, milczę i sprawiam wrażenie człowieka, który przyjaźnie odnosząc się do ludzi, godzi się na wszelkie propozycje jakie dostanie od losu, nie zamartwia się i nie próbuje uciec od przeznaczenia. Mało tego, czasami znajduje czas na wysłuchanie kogoś, kto przychodzi do niego ze złą nowiną i pragnie podzielić się z nim jej cząstką. O, tak, poczytuje sobie za darowany od losu przymiot tę swoją umiejętność słuchania, umiejętność dopowiedzenia rady, a nawet czułego objęcia, uścisku, nawet pocałunku, kiedy myśl rozsądku i słowo otuchy nie wystarczają. Prawdopodobnie to moje współodczuwanie (mówią, że posiadłem ten dar) wynika z faktu, że widzę w tym niedostatku pomocy samego siebie, widzę tę swoją konieczną misję wymagającą tyle cierpliwości, przebiegłości, zachodu i dlatego łatwiej mi zrozumieć, że nie tylko ja udaje się każdego dnia na poszukiwanie skutecznego rozwiązania, nie tylko ja uparcie dążę do celu, nie tylko ja niszczę się i składam siebie w ofierze namiętnej, zuchwałej pogoni za uspokojeniem, ale też są inni, którzy również kroczą drogami pełnymi rezygnacji i uporu zarazem, aby cel swój osiągnąć, lub się doń zbliżyć.
Dopijałem kawę, spożywałem ciasteczka, którymi osładzałem sobie gorycz napoju, tak jak dobre słowo przysparza słodyczy smutkowi. nadeszła zatem pora na słowa, które przebywały w wielkiej księdze, zamkniętej, choć przedzielonej zakładką wetkniętą pomiędzy karty. Słowa które za chwilę odczytam, mają służyć temu, abym nie poszedł w swojej misji krok za daleko, abym nie uciekał się do ostateczności, abym jeszcze raz swoja sprawę zważył i… może nawet zrezygnował, jeśli uznam, że pogrążę się głębiej w błotnistej drodze, szukając sprawiedliwości, której możliwe, że nie odnajdę. Nie jestem jednak człowiekiem silnej wiary, więc nawet po tych słów odczytaniu mógłbym nie pójść wydrążonym przez nie szlakiem. A jednak zdobywam się na ten akt poświęcenia, na ten czyn wymagający odwagi, aby docenić znaczenie zawartych w słowach myśli. Może ta właśnie myśl jest mi potrzebna, jeśli nawet nie dla bezpośredniej realizacji, to po to, abym ją pamiętał.
Otwieram księgę i czytam na głos:
„Nikomu złem za złe nie oddawajcie. Starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi.
Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie.
Najmilsi! Nie mścijcie się sami, ale pozostawcie to gniewowi bożemu, albowiem napisano: pomsta do mnie należy. Ja odpłacę, mówi Pan.”*
Zamknąłem księgę. Odłożyłem ja na bok, na swoje miejsce, gdzie zawsze czekała, bo u mnie każda księga ma swoje miejsce i swoje czekanie. Czy byłem poruszony? Czy udzielone mi wskazówki odmieniły moje zamiary? Czy byłem w stanie się im podporządkować?
Odebrałem te słowa jak coś naturalnego, dopatrywałem się ich znaczenia w swoich własnych przemyśleniach. Były to poniekąd moje własne słowa, choć te, które przeczytałem pochodziły z innego świata, a miałem wątpliwości czy do niego przynależę, czy byłbym w nim w pełni szczęśliwy. Jestem słabej wiary, zbyt słabej, aby przy jej poręce móc pozbawić się uczucia złości, nienawiści, pragnienia odwetu, zemsty. Wszystkie te niegodziwości tkwią we mnie i trwają przy mnie jak osobisty ochroniarz czuwający nad tym, abym nie zboczył z zaplanowanej z drogi, abym pozostał sobą w nienaruszonym stanie, z całym bagażem swoich wielkich i małych wad, abym tkwił w grzechu, który jest nieodłącznym składnikiem natury ludzkiej. Dlaczego miałbym wywyższać się ponad innych i twierdzić, że stać mnie na odpuszczenie winy moim winowajcom? Nie jestem od nikogo lepszy, potężniejszy, mądrzejszy, abym miał ulegać pokusom życia wolnego od negatywnych emocji. Nie potrafię nie życzyć komuś tego, co dla mnie jest niemiłe, czego nie życzyłbym sobie doświadczać na własnej skórze.
Jestem zwykłym człowiekiem, który ma prawo do złorzeczenia innym, zwłaszcza że istnieje ku temu przyczyna. Faktem jest, że z tego prawa można nie skorzystać. Można liczyć na pomstę Jego, cierpliwie na nią czekając, już nawet nie modlić się o nią, lecz czekając, obserwując, zbliżając się, lecz unikając dotyku, rezygnując z czynnego działania. (...)
*List św. Pawła do Rzymian 12:17-19

07 lutego 2015

Stonowany spokój Vallottona i subtelna kobiecość Renoir'a

Na uspokojenie dzisiaj "Sur la plage" [Na plaży], przepiękny, stonowany i zaskakujący kompozycją i prostotą obraz szwajcarskiego nabisty Félixa Vallottona (1865-1925)

Félix Vallotton, Sur la plage, 1899, huile sur carton, 42 x 48 cm, collection particulière ©

oraz płótno Augusta Renoir'a (1841-1919) "Parasolki". Oba obrazy łączy ten niezwykle subtelny dodatek kobiecej (i nie tylko) garderoby, jaki jest parasolka, lecz reprezentują one nieco odmienne widzenie świata oczami artystów, którzy władają barwami.
Obraz powyżej, typowy jest dla szkoły nobistów, która postrzegała malarstwo jako nanoszenie na płótno wyraźnie oddzielonych od siebie pasm barw, przygaszonych i monotonnych, nie mających wiele wspólnego z "obiektywnym" postrzeganiem świata przez przeciętnego obywatela. Dlatego też na obrazie Vallottona nadmorski piasek podobny jest niebu lub chmurom (co kto woli) nabrzmiałym, skupionym, a niebieska plama to albo urywek nieba, albo właśnie obłok, który wspiął się nad poszarzałe, zgniłozielone morze, przeraźliwie spokojne i nieme, tak jak zresztą te trzy milczące, odpoczywające nad pieniącą się na kremowo wstążką morskiego przypływu cichej fali. "Na plaży" jest dla mnie dziełem niezwykłym, nie tylko poprzez skromność i harmonijną pogodę kolorów, lecz również jest ono manifestem spokoju, ciszy i zamyślenia. Jest tym w malarstwie, czym liryka czysta w poezji.
Obraz poniżej to dzieło sztandarowego piewcy impresjonizmu, posługującego się paletą tęczowych barw, nakładanych bezpośrednio na płótno w postaci punktów i delikatnych pociągnięć pędzlem dla oddania wrażenia chwili. Impresjoniści tworzyli kolorową mozaikę świetlistych plamek, które łatwo rozpoznawalne, gdy patrzyło się na nie z bliska,z oddali dopiero tworzyły bliższe rzeczywistości wizerunki postaci, natury, czy zarysy krajobrazu. "Parasolki" Renoir'a są jednak obrazem szczególnym, zapewne z tego powodu, że artysta zakończył go po pięciu latach od chwili poczęcia dzieła. Z upływem lat Renoir w znacznie większym stopniu dbał o to, aby jego postaci miały wyraźniej zarysowany kształt, co oznaczało powolne odchodzenie od zasad i maniery wczesnego impresjonizmu. Podczas gdy prawa, dolna, młodsza część obrazu pozostaje jeszcze w świecie impresjonistycznego obrazowania, lewa strona (większość) nie jest już impresją w czystej postaci. Znawcy dziewiętnastowiecznej mody również przyznają, że trzy kobieco-dziewczęce postaci po lewej stronie prezentują inny typ strojów, bardziej kwiecisty i strojny. Jedno jest niezmienne... wbrew przesądom o zmienności niewieściego charakteru, kobiety Renoir'a są niezmiennie piękne.

Parasolki

Czyż nie dobija się dzieci?

Znacie? To przeczytajcie. Wczoraj również, jak podają Wydarzenia w Polsacie Państwo polskie po raz kolejny dokonało kradzieży dzieci dla ich dobra. Tym razem ukradło ubogiej matce dzieci, w tym roczną córeczkę. Ten intratny, żywy towar został anektowany przez rodzinę zastępczą. Pani z MOPS-u czy GOPS-u powiedziała, że ma nadzieję, że aneksja dzieci nie będzie długotrwała i zostanie przez matkę wykorzystana do znalezienia sobie roboty. Matka jest młodą osobą, wychowana w domu dziecka, więc raczej mało prawdopodobne, że do tej pory pracowała. Nie może więc skorzystać z płatnego urlopu wychowawczego. Zawracanie głowy z taką matką. Ciekawe, że pomoc społeczna i sądy preferują rozdzielenie rodziny, tłumacząc swoje decyzje dobrem dziecka. Nie ma mądrego, który, nawet jeśli jest zaciekłym, pozbawionym uczuć liberałem, zechciałby obliczyć, że dla podatników mniejszym wydatkiem byłoby pomoc finansowa konkretnej rodzinie/matce/ojcu, aniżeli przeznaczanie znacznie wyższych kwot obcej rodzinie zastępczej. Rzecz jasna nie powinno to dotyczyć tych rodzin/matek/ojców, którzy znęcają się nad dziećmi, albo też w sposób rażący i nie budzący nadziei na poprawę, nadużywają alkoholu lub też w inny sposób deprawują własne dzieci. Bieda, ale też tak często związana z nią niewydolność wychowawcza nie mogą być wskazówką dla sądów i tak zwanej opieki społecznej do podstępnego (często własnie tak to się odbywa i tak było w omawianym przeze mnie przypadku) wykradania dzieci. 
Ta mądra pani z MOPS-u czy GOPS-u, która każe iść do pracy młodej matce, aby mogła utrzymać dwójkę małych dzieci doskonale wie, że gdyby to jej przytrafiła się ciąża, w te pędy załatwiłaby sobie urlop macierzyński, potem wychowawczy i żadna siła na świecie nie zmusiłaby jej do oddania własnego dziecka. Ten sędzia/sędzina, który/która utrzymuje, że więzi pomiędzy matką a dziećmi nie są warte ferowania wyroku odmiennego, od tego jaki miał miejsce, wystąpią (jeśli w ogóle wystąpią, bo jak dotąd obiektywowi i mikrofonowi umykają) przed kamerami, powiedzą, że w wyroku chodziło o dobro dziecka, o nic więcej. Wykonano zatem kawał dobrej roboty, w świetle "papiórków" i bezdusznego prawa. 
Przyznam szczerze, że zawsze "gotuje się we mnie", ilekroć słucham i patrzę, jak po najmniejszej linii oporu załatwiane są u nas podobne sprawy. Gdybym miał władzę, jakiej nie posiadam, ową zadowoloną z siebie panią z MOPS-u czy GOPS-u z roboty krzesełkowej bym zwolnił w trybie szybszym niż natychmiastowy, z zaleceniem, aby zatrudniono ją do rozwożenia gnoju na pole. Sędzia/sędzina, co najwyżej dostaliby mopa jako narzędzie pracy.
A tak przy okazji, niniejszy wpis dedykuję koalicji, która właśnie odrzuciła projekt podniesienia kwoty wolnej od podatku.
[Może wspomniana przeze mnie matka podejmie jednak pracę, a wtedy to podniesienie kwoty wolnej od podatku w jej konkretnym przypadku byłoby jak najbardziej dla niej korzystne]

“Zabrali rodzicom piątkę dzieci, bo żyli w pustostanie, bez ciepłej wody.”

“To prawdziwy dramat! Szczęśliwa siedmioosobowa rodzina została rozdzielona siłą. Angelice (26 l.) i Mariuszowi (33 l.), młodym rodzicom z Wałbrzycha, odebrano piątkę dzieci. Sandra, Kacper, Nikola, Dominik i Mariusz trafili prosto do domu dziecka. Najstarsza dziewczynka, ma dopiero 7 lat, a najmłodszy Mariuszek zaledwie 5 miesięcy. Dlaczego doszło do takiego koszmaru? Dzieci zostały im odebrane, bo rodzice, choć uczciwi i starający się o dobro swoich dzieci, są... biedni!”

“Karolina Z. była w pracy, kiedy odebrała telefon, że kurator sądowy w asyście policji, przyjechał zabrać czwórkę jej dzieci.”

“Obejrzałam w telewizji program, z którego dowiedziałam się, że rodzinie chłopaka który utopił się (ok. 2 tygodni temu) MOPS zabrał 4 dzieci. Dwoje najmłodszych (w tym 4-miesięczne) do rodziny zastępczej, 2 do Domu Dziecka w Chojnie (…). Proszę napisać coś więcej o tej sprawie, bo z tego co widziałam, to bardzo skrzywdzili tych ludzi pogrążonych w głębokiej żałobie.”

“W Wydziale Rodzinnym Sądu Rejonowego w Nowym Sączu na posiedzeniu niejawnym sąd postanowił w trybie natychmiastowym umieścić w Domu Dziecka w Trzycieżu czwórkę małoletnich: Natalię, Michała, Dariusza i Laurę. - Pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Nowym Sączu często nas nachodzili i sprawdzali jak się nam mieszka - mówi Andrzej W. - Szukali, jak nas załatwić, a nie pomóc. Chciałem zrobić łazienkę, kanalizację, ale na to nie godzą się sąsiedzi, którzy mówią, że nie są spełnione wymogi sanitarne. Na wniosek MOPS sąd zabrał nam dzieci do Domu Dziecka. “

“Pani Aneta na mieszkanie socjalne czekała sześć lat. Nie doczekała się. Praktycznie z dnia na dzień wraz z trojgiem dzieci została wyrzucona z wynajmowanego mieszkania na ulicę. W akcie desperacji "na dziko" zajęła jeden z opuszczonych lokali przy ul. Skibińskiej w Lublinie, w którym mieszka od czterech lat. Teraz kobieta ma być eksmitowana do noclegowni i z powodu braku mieszkania może stracić dzieci, którymi ma zająć się sąd rodzinny”.

“Kobieta straciła córki mimo pozytywnej opinii opiekuna rodziny. Od blisko roku Małgosia, córka pani Kornelii Zdańskiej, przebywa w oddalonym o 60 km od jej mieszkania Domu Małego Dziecka w Jaworze. Tak zdecydował sąd, mimo że matka zajmowała się w tym czasie drugą, czteroletnią córką, a podstawy do zabrania jej dziecka były dyskusyjne.”

“Anna Nowacka mówi z trudem, każde zdanie przerywa szloch. Siedzimy w hostelu dla ofiar przemocy. Tutaj skierował ją Ośrodek Interwencji Kryzysowej przy Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie w Świdnicy. Obok inna kobieta przytula swoje dziecko. – Dlaczego moje mi odebrali?Dlaczego nie jestem tu z Adasiem?– z rozpaczą pyta Anna. – Błagałam o pomoc. Były mąż pił i groził nam śmiercią, przy Adasiu odpalał piłę spalinową i krzyczał, że nas pozarzyna. Prosiłam, żeby go od nas zabrali, żebyśmy z Adasiem nareszcie przestali się bać. Ja jestem w hostelu, a on? Nie wiem, gdzie jest mój syn.”

“Masz dług? Ulga na dzieci trafi do wierzyciela”

06 lutego 2015

Podróż

Jeżeli chcesz zapomnieć o sprawach przykrych, zneutralizować problemy życiowe, zdobyć się na tę konieczna czasami refleksję nad własnym losem, możesz spróbować wybrać się na spacer do lasu, obserwować zachód słońca nad morzem, wspiąć się na górskie szczyty; wtedy masz możliwość zasmakowania samotności, odzyskując jasność spojrzenia.
Możesz też wybrać się w podróż.
Autostrada numer dziewięć niedaleko Norymbergii. Stacja paliwowa, na której karmie peżocika. Kilka osobówek. Między dystrybutorami przechadza się młody człowiek: szczupły, wysoki ze średniej wielkości rzadką brodą. Na moje stare, doświadczone oczy szuka podwózki. na razie bezskutecznie. Rozgląda się niepewnie, zdradzając swoim zachowaniem skromność nie przystającą do postawy tubylca spod Norymbergii. W końcu podchodzi do mnie w chwili, kiedy zalewam zbiornik paliwa olejem napędowym. Mówi do mnie po niemiecku, może po angielsku, że chciałby się dostać do Berlina. Odpowiadam, że ja do Drezna, ale w końcu to po drodze.
- Może pan mówić po polsku – powiada do mnie.
- Pan jest Niemcem? – pytam przewrotnie, bo ten młodzian od samego początku nie wyglądał mi na Niemca.
- Jestem Białorusinem – odpowiada.
Mówi, że język polski rozumie. Gorzej z mówieniem. Później okaże się, że od czasu do czasu musimy przechodzić na angielski, kiedy polskie słowa przestają wystarczać.
Każe mu zaczekać przed autem, bo muszę zapłacić za paliwo. Czeka. Przychodzę i otwieram drzwi od strony pasażera. Robię mała demolkę w kabinie, aby zrobić mu miejsce. Wsiada. Podjeżdżamy na parking. Patrzymy na mapę dżipieski. Dziewiątka prowadzi do samego Drezna a stamtąd do Berlina niedaleko. Odpowiada mu. Zaznaczam, że najpierw skręcę do Lidla, bo zabrakło mi chleba, a i na colę mam ochotę. Jedziemy zaledwie kilometr, robimy zakupy i wyruszamy w podróż.
Podróż…
Nieznany mi z imienia młody człowiek studiuje technologie informacyjną w Danii. Wybrał się w podróż do Włoch, powiedzielibyśmy, autostopem. Odważny. Zapewnia mnie, że w Europie szybciej „złapie” podwózkę niż na Białorusi. Wraca z Bolonii przez Austrię do Niemiec. Pod Innsbruckiem trafił na pastora, który nie dość, że go podwiózł, to jeszcze w domu parafialnym przenocował. Jestem jednym z ogniw na trasie jego podróży, a jeden z jej etapów kończy się w Berlinie.
Podróż. Jedziemy.
Od niego właśnie dowiaduję się o innym znaczeniu podróży. Dzięki niemu wiem, że bywa ona zapomnieniem, neutralizacja trosk, refleksją nad życiem i ucieczka przed pułapka małżeństwa, w jaka wpadł.
Nieupoważniony, nie będę się rozwodził nad życiowymi problemami młodzieńca. Zrozumiałem jednak, że ta peregrynacja po Europie ma sens i była jest mu potrzebna. Tak samo on był mi potrzebny. Dotąd włączone światełko w kabinie peżocika oznaczało dla mnie wirtualna obecność kogoś bliskiego. Tym razem to światło pozwalało nam obu, jeśli nie spojrzeć sobie w oczy, to przynajmniej i aż – zobaczyć drugiego człowieka.
Kiedy zobaczę w kimś człowieka – otwieram się.
Otworzyłem się. Aż przeprosiłem za swoje ględzenie. On również mówił, opowiadał o swoim życiu, o podróży. Czterysta kilometrów opowieści.
Przejeżdżam nieco dalej niż zamierzałem. Mijamy Drezno i kierujemy się na Berlin. Jest zatem coraz bliżej celu. Przy jednej z paliwowych stacji przystaję. On wysiada z nadzieja pochwycenia kolejnego ogniwa w łańcuchu swojej podróży; ja, aby móc dostać się w objęcia snu.
- Jeśli nikogo nie znajdziesz – mówię – przychodź tutaj. Napijemy się herbaty.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Zrobiłem sobie trzy kanapki. Zjadłem. Wyszedłem z samochodu i przeszedłem do dystrybutorów. Cisza. Brak pojazdów. Ni żywej duszy. A zatem znalazł kolejne ogniwo? Odjechał? A może to tylko był sen? Przyjazna zjawa? 
Chyba jednak istniał naprawdę ten podróżnik… i żywiąc się ta nadzieją wpadam w wielki, słynny sen na parkingu przy autostradzie numer trzynaście, sto dwadzieścia osiem kilometrów od Berlina. 

Radość z Gauguin'a

Wreszcie ukochany Paul Gauguin. "Biały koń" to tytuł obrazu. Kwintesencja późnej twórczości malarza. Jak zwykle u niego zwracam uwagę na doskonałość kompozycyjną, dzięki której każdy zakątek płótna jest wypełniony i żyje własnym życiem. Dostrzegam kilka płaszczyzn poznawczych. W dole - roślina wodna, może storczyk, dalej strumień nasycony ciemnym pigmentem granatu, w którego rozświetlonej w pewnym miejscu wodach (na pomarańczowo sic!) biały koń nurza swój pysk i chłodna zapewne wilgocią się bawi. Jeszcze dalej przedzielona strugą płaszczyzna zielonej łąki, tak miła artyście. I jeszcze jeden koń, w nadnaturalnej czerwieni. W prawym górnym rogu, koń kolejny, tym razem bliższy rzeczywistej prawdzie kształtu. A jeźdźcy? Pewnie kobiety z ich naturalną nagością, obfitymi raczej kształtami ciała; ta druga w nienaturalnym ciała ułożeniu, pewnie schyla się przed gałęzi szlabanem. Perspektywa, jak często u Gauguina, rozmyta. Chodzi mu zapewne o to, aby obserwator także te najodleglejsza postać zauważył. Jest też i drzewo, wygięte konary zasłaniają bliższą postać, kontrastują swą brunatną czernią nawet z granatową, wielokształtną płaszczyzną oczka wodnego. Gauguin plami swój obraz barwą, bardziej jednorodną, niż to czynili impresjoniści, lecz zachowuje tak ważny u niego kolorystyczny kontrast, który nie jest jednak walką barw, lecz harmonijnym przechodzeniem z jednej w drugą.
Cały Gauguin, prekursor niezwykle szczerego w formie i treści prymitywizmu, tej niezwykłej bajeczności, ignorującej zasady realizmu i akademizmu w sztuce.

White Horse - Paul Gauguin - www.paul-gauguin.net

I jeszcze jeden obraz. "Ea Haere La Oe Aka Where Are You Going?"
Czy nie wydaje się, że na trzy pierwotne płaszczyzny piasku, łąki i nieba nałożono jedna po drugiej postaci, nie umieszczono dwu chałup, drzewa za nimi i czy nie ozdobiono górnej części płótna poprzez dodanie przyciemnionych gałązek i listowia? Perspektywa delikatnie zaznaczona. barwa z barwą w harmonii. Czujecie ten urok? Tę baśń? To idylliczne piękno? Arcydzieło.

Ea Haere La Oe Aka Where Are You Going - Paul Gauguin - www.paul-gauguin.net

05 lutego 2015

Plany

Późno było i śnieżnie. W światłach ulicznych lamp kosmate okruszynki białego puchu harcowały na delikatnym wietrze. Państwo Koteńkowie i pan radca Krach z małżonką przybyli punktualnie, po dziewiątej wieczorem, kiedy kawiarenka pozbyła się grzecznie biesiadników i poziewała przed snem, do którego przysposabiano ją o tej zimowej porze.
Na górze przy śpiącej Róży straż trzymała Natalia, przyjaciółka Marii. Tej z kolei od godziny już nie było w mieszkaniu; wybrała się z wizytą przykrą, lecz konieczną do odosobnionego zakładu, gdzie przebywała jej matka.
- Czy może chociaż tym razem mnie rozpozna? – zadała to pytanie w obecności przyjaciółki, lecz twierdzącej odpowiedzi nie oczekiwała. – Z pewnością nie pozna. Ona przecież po drugiej stronie lustra, a może i dalej.
Kawiarennik zasiadłszy z przyjaciółmi milcząc, ważył słowa, które wypowiedzieć musiał. Siedząca przy nim pani Zofia dla dodania otuchy ścisnęła jego dłoń na znak, że dalsza zwłoka między przyjacioły zbędna jest i niepożądana.
- Drodzy moi – zaczął wreszcie Adam – zapewne domyślacie się, że pora najwyższa, aby nasza Róża po chrześcijańsku uświęciła swoją pośród nas obecność. Słowem, o chrzcinach przychodzi mi wam zakomunikować, do których z wielką chęcią się przyłożę.
- Czas najlepszy ku temu – podchwyciła żona radcy Kracha. Zaraz jednak zamilkła, czując, że Adam dopiero napoczął wątek niecodziennej rozmowy.
- Na chrzestną – ciągnął kawiarennik – Maria obrała swoją bliską przyjaciółkę, która teraz pilnuje jej dziecię. Natalia Potulicka – przedstawił ją, na co państwo Koteńkowie zareagowali wyrazem twarzy potwierdzającym znajomość wybranki, gdyż pan doktor rodzinnym był dla tej panny lekarzem, natomiast pani Zofia jeszcze ze szkolnych czasów Potulicką wdzięcznie wspominała.
- Chrzestnym natomiast będzie…
- Andrzej, chłopak, którego dobrze znamy z tańcującego wieczorka i wcześniejszych z młodzieżą kawiarenkowych swawoli – przerwała pani Zofia, dodając, że za młodzieńca ręczy, bo w głowie ma porządnie poukładane, więc się nada.
- W tym miejscu – podążał ze swoim wywodem kawiarennik – szczerze przyznać muszę, że pani Zofia jako jedyna do tej pory poinformowana została o moich planach i jest mi w nich nieocenioną inspirantką. 
Państwo Krachowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, tymczasem wyraz twarzy doktora Koteńki przypominał nieziemskie zdziwienie faktem, że oto przed nim samym jego połowica zdołała zachować tajemnicę podejrzanych z Adamem konszachtów.
- Oczywiście wszyscy państwo, wszyscy nasi wspólni przyjaciele jesteście na tę uroczystość zaproszeni, lecz na tym cała sprawa się nie kończy… gdyż… moim zamiarem… naszym wspólnym…
Głos kawiarennika nagle zawisł nad przepaścią i z gruchotem upadł, rozbijając się o nadęte urwistego brzegu skały i pewnie milczenie po samobójczym skoku tegoż głosu trwałoby noc całą, gdyby nie koło ratunkowe ciśnięte straceńcowi przez panią doktorową.
- Oj, Adamie, Adamie. Prędzej ty kawiarenkę zabezpieczysz w smakowite faworki i najprawdziwszą jednorodną whisky spod Edynburga, zanim poprawnie przedstawisz w słowach swoje chytre plany – powiedziała pani Zofia – a powinniście kochani wiedzieć, że dowiedziałam się o nich od pana Adama w czasie jego niespotykanej słownej rozwiązłości, do której właśnie przyczyniła się ta szkocka prymucha. Tak było, panie Adamie? Na honor, nie inaczej. A oczy jak mu błyszczały radośnie? A nosem jak namiętnie pociągał? A rzekł mi tak:
„Pani Zosieńko kochana, wszak tak być nie może, aby naszą Marię tak samą sobie z dzieckiem pozostawić, żeby się z panieństwem swoim obnosiła i kusiła ludzkie oczy do gadania niestworzonych opowieści. Ja wiem, pani Zosieńko, że w dzisiejszych czasach panna z dzieckiem nijaką nowością nie jest, lecz rozważmy Różę, kiedy ona dorośnie… o, tak, Różę trzeba mieć na uwadze… to takie niewinne śliczności ta mała, więc ja już zdecydowałem, wręcz pogroziłem Marii palcem… pod wspólnym dachem panieństwa ukrywać nie chcę… i wyszło na to, że zaproponowałem jej małżeństwo”.
Tak właśnie powiedział i jeszcze przesadnie wypełnioną szklanicę sobie polał. No, no, myślę sobie. Pewnie teraz to ty przepijasz do smutku wielkiego, do tej czarnej polewki jaką cię Maria uraczyła. W jakim ja głębokim błędzie tkwiłam. Ośmieliwszy zapytać się, czy oświadczyny przyjęte zostały, ten do rąk moich dopadł i całować zaczął, nie zaprzeczył, nie zaprzeczył, a pije, powiedział, z tego powodu, że różnicę wieku między nimi wziął sobie za przeszkodę nie do pokonania, lecz oboje, jak widać, tę stacjonatę na dwa metry wysoką przeskoczyli w niezłym tempie i z jakim zapasem.
Stanęło więc na tym, że oboje, z odmiennych powodów uwierzyć nie mogli, że doczekają się sakramentalnego „tak” przed ołtarzem. 
I wtedy, gdyśmy tak rozkosznie gnuśnieli nad stołem (nie powiem, towarzyszyłam Adamowi przy degustacji), pojawiła się z nienagła Maria, groźnie się z nas wyśmiewając.
- No to biorę sobie za męża pijaka – wyrzekła i pociesznym a litującym się nad postacią wybranka spojrzeniem go objęła.
Tak było, panie Adamie? Na honor. Nie zaprzeczy. No, mówże ty teraz.
Adam odetchnął tak mocno i przeciągle, że owym tchnieniem powietrza zaciągniętego z płuc swoich nie byle jaki pożar by ugasił.
-  Tak, proszę państwa. W jednym dniu ślub i chrzciny będą i w takiej właśnie kolejności.
Radca Krach nerwowo przytupujący nogami pod stołem, gdy opowieści pani Zofii słuchał, teraz wstał gwałtownie i do kawiarennika  bezczelnie dopadł swoimi ramiony i szczerze go uściskał. Podobne, choć w łagodniejszej formie uszanowanie uzyskał pan Adam od pani Krachowej i doktora Koteńki.
- Wiedziałem, wiedziałem – krzyczał pan radca – stawiam każdemu po koniaczku.
Zanim jednak butelczynę przedniego francuskiego bimberku opróżniono, kawiarennik poprosił o świadkowanie pana Kracha (o zgodę pani Zofii pytać już nie musiał, gdyż ta sprawa owego gnuśnego wieczoru uzgodniona była).
A doktor Koteńko, jak zwykle skromniutki i wyciszony, lecz przecież radosny jak pozostali, pomyślał sobie:
- A cóż to za kobieta z tej mojej żony? Jakże ona knuć potrafi! Jakie jeszcze dla mnie szykuje tajemnice? Ożeniłeś się poniewczasie i teraz masz za swoje, cierp i dawaj się za nos wodzić. Ale przy tym… przy tym… jaka ona jest kochana…

04 lutego 2015

Fowista Derain

Na dzień dzisiejszy w kawiarence jedyny obrazek, wielce uroczy, autorstwa André Derain'a, francuskiego malarza przełomu XIX i XX wieku, choć jego dorosłe, artystyczne życie przypadło na pierwszą połowę minionego stulecia. 
Derain jest jednym z najbardziej znanych fowistów, którzy zwykli poddawać swoje płótna kolorom dalekim od kreowanej na obrazach rzeczywistości, aczkolwiek w odróżnieniu od Matisse'a, uznanego za przywódcę "ruchu", w obrazach Derain'a mniej można zauważyć stosowania kontrastowej barwy. Z pewnością widać u niego wpływ mistrza nad mistrze, Paula Gauguina, zwłaszcza w odniesieniu do późniejszych płócien autora kawiarenkowej, graficznej sygnatury, występującej pod wdzięczną nazwą "Arearea".
Zatem: w wykonaniu André Derain'a - "Kąpiące się".
Derain_Bathers_1907.jpg (1000×672)

Wstrząśnięty feudalizmem

Ile razy powracam do kraju, tyle razy jestem wstrząśnięty. Ten pierwszy raz ma miejsce tuż po przekroczeniu granicy, gdzie poddawany jestem wstrząsom na słynnych polskich drogach. Ale nie o tym.
Za granicą mówi się wiele o tym ohydnym prawie, jakie wprowadził rząd niemiecki, zmieniając zasady funkcjonowania transportu międzynarodowego na niemieckich autostradach i landówkach. Wprowadzenie obowiązku minimalnej płacy dla pracobiorców na terenie Niemiec to może dobra wiadomość dla rodowitych Niemców, gdyż w tym kraju prawo to rzecz święta, a każdy zdroworozsądkowicz wie, że podwyżka płacy minimalnej do wysokości 8,5 euro brutto za godzinę złą wiadomością nie jest. Przy okazji ta zmiana prawa, jak się wydaje, nie jest podyktowana jedynie troską o portfel pracownika najemnego, lecz przy okazji eliminuje z konkurencji zagraniczne, w tym polskie, podmioty w branży transportowej, gdyż nie będzie ich stać na zapłacenie kierowcom minimalnej, godzinowej, niemieckiej stawki za pracę na terenie Niemiec. 
Cała sprawa jest wielowątkowa. Z jednej strony jednostronne wprowadzenie obowiązkowej stawki za godzinę świadczenia pracy jest względem podmiotów niemieckich niczym innym jak ingerencją w system wynagrodzeń i system podatkowy innych krajów. Przy tej okazji należałoby zwrócić uwagę, że podwyższenie minimalnej godzinowej stawki za pracę nie dotyczy pracodawców niemieckich funkcjonujących poza terenem Niemiec. Oznaczałoby to bowiem automatyczną plajtę wszystkich, ale to dosłownie wszystkich niemieckich firm działających na wschód od Odry, Nysy Łużyckiej i Sudetów. Tam bowiem opłacalność produkcji i usług zależy odwrotnie proporcjonalnie od oferowanych przez firmy wynagrodzeń.
Z drugiej jednak strony (poruszałem już ten temat w jednym z wpisów) zachodzę w głowę dlaczego polskich firm nie stać na podwyżkę wynagrodzenia dla kierowców skoro rodzimi ciężarówkowicze: otrzymują te same kilometrowe stawki za przewóz towarów, kupują paliwo w tych samych cenach, podróżują po tych samych drogach i podlegają tym samym opłatom za korzystanie z autostrad, przewożą te same towary o zbliżonym tonażu, dysponują porównywalną flotą pojazdów o zbliżonych lub identycznych kosztach eksploatacji pojazdów (dajmy na to, że poruszamy się w obrębie jednego tylko państwa UE - Niemiec). Dlaczego więc jednych stać a innych nie stać na wypłatę stawki ninimalnej? Podkreślam: minimalnej. Prawdopodobnie różnica tkwi nie w jakości pracy polskich kierowców, lecz w strukurze polskich firm transportowych, w przeroście administracji, w kosztach osobowych urzędników,  w nie przystających do możliwości finansowych firm, zbyt wysokich zarobków kadry kierowniczej kosztem ludzi, dzięki pracy których w ogóle firma zarabia (patrz - temat aktualny: spółki węglowe).
Na to ostatnie spostrzeżenie polskie władze oczywiście nie zwracały i nie zwracają uwagi. Zawsze, ale to zawsze w tak zwanych słynnych liberalnych restrukturyzacjach od samego początku transformacji ustrojowej to ostatnie ogniwo - robotnik, pracownik najemny traci najbardziej. Jest tym mięsem armatnim czasu pokoju i dobrobytu. Pięciu, dziesięciu takich wyrzuca się na bruk, aby utrzymać jedno stanowisko kierownicze. Oferuje mu się najniższe wynagrodzenie na podstawie obowiązujących śmieciowych umów, którymi w przyszłości, przy obliczaniu emerytury można sobie wytrzeń pewną, wrażliwą część ciała, albo też oferuje się minimalne wynagrodzenie (dzisiaj jest to jakieś 1300 na rękę), przy bezczelnie zwiększonej liczbie godzin, jakie pracownik musi w miesiącu przepracować, aby dostać minimalną  wypłatę.
Nie ma w polskim rządzie, w parlamencie nikogo, kto spróbowałby policzyć, ile to godzin musi przeprowacować taki na przykład pracownik ochrony, aby móc odebrać minimalna zapłatę. Pomogę. Obliczę. Wysokości stawki, rzecz jasna, nie biorę z sufitu, a bezposrdnio z zapisów umowy, śmieciowej, oczywiście.
Obliczamy zatem w  netto, wychodząc od kwoty 1300 złotych, zakładając też, że miesiąc to dni trzydzieści oraz przyjmując stawkę w przerażającej wysokości 2 złotych za godzinę.
1300 : 2 = 650 godzin. Tyle godzin właśnie powinien przepracować pracownik pracy najemnej, aby otrzymać płacę minimalną. Oznacza to, że pracownik musi przepracować ponad 21 godzin dziennie!!! Ciekawe jest również to, że firma ochroniarska otrzymuje od firmy, którego obiektu pilnuje stawki, które nijak się mają do tych, jakie oferują swoim pracownikom. Na przykład z 25 złotych brutto, przekazywanych przez firmę “matkę” na pracownika, pracownik ochrony otrzymuje 5 złotych brutto. Gdzie ta nadwyżka? Do czyjej kieszeni idzie to 80%? W porównaniu z minimalna płacą netto w Niemczech (przyjmuję, że netto to 6,5 euro, a ta podana przeze mnie stawka to 0,5 euro na godzinę, wychodzi na to, że zarobki Polaka to 1/13 pensji Niemca. W życiu nie uwierzę, że różnica ta wynika z niższej wydajności pracy, z zapóźnień rozwojowych, z różnic w systemach podatkowych obu państw. Z czego zatem? Odpowiedź jest prosta. Ponieważ Polska, zdaniem jednego z wysoko postawionych urzędników to “ch.., kupa i kamieni kupa”, przeto nie dziwota, że tak opisywanej Polski obywatele nie mogą być traktowani inaczej niż jak pańszczyźniani chłopi, badź też Murzyni na plantacjach bawełny w Alabamie. Władzy nie tylko odpowiada ta sytuacja, ale wykazując zero zainteresowania dla przedstawionego powyżej problemu, wspomaga ona działanie firm korzystających z niewolniczej pracy poddanych. To tylko władza odpowiada za tę sytuację, za zaniechanie jakichkolwiek działań, za to, że sprzyja niewiolnictwu. Władza jest wobec tego albo głupia, albo ma w tym swój interes.
Władza w Polsce (to kolejny powód mojego wstrząśnięcia) ma natomiast interes w tym, aby udzielać kredytu Ukrainie, aby na wszelkie możliwe sposoby wspierać Ukrainę w wojnie na wschodzie. Polską racją stanu jest finansowa, polityczna i gospodarcza pomoc obcemu państwu i obcemu kapitałowi; nie jest natomiast polską racją stanu, aby najbiedniejszym Polakom ulżyć podwyższając płace minimalną, albo w przypadku stosowanych przez firmy o feudalnych stosunkach pracy niegodziwości, ukrócić praktykę stosowania, głodowych, antyhumanitarnych stawek godzinowych.
Tak, to wina obecnego i przeszłych rządów a w zasadzie nierządów. I wina ludzi, którzy wspierają przy urnach kolonialną politykę wyzysku własnych obywateli, którzy wolą mieć oczy szeroko zamknięte, którzy bezgranicznie ufając władzy, za wszystko co złe obwiniają głupie społeczeństwo; że ludzie ośmielają protestować, strajkować, że ośmielają się w ogóle źle myśleć o prowadzonej przez rząd polityce, że mówią źle o rządzie, który przecież zawsze chce dobrze i zawsze ma rację, zawsze.
Przyznam się szczerze, że do takiego zakłamania jakie obecnie panoszy się po politycznych i medialnych salonach, anim przypuszczał, że dożyję. Całe szczęście, że jestem już bliżej końca niż początku i, nie bez drwiny i szyderstwa powiem: nic tu po mnie.

Kuzyneczka

Kuzyneczko, jak ty dobrze z nim masz. Jaki on przystojny i pewnie całuje, że aż dreszcze przechodzą. Ty musisz mi opowiedzieć, jak to jest z tym całowaniem i czy naprawdę po nim to różne myśli przychodzą do głowy i sny przecudne się marzą, choć jakaś bojaźń w nich jest, i tego się najbardziej boję, co się w takim śnie stanie… a na jawie, już lepiej myśleć o tym.
A mnie kiedyś, gdy go widziałam, kiedy przyszedł z tobą do nas w odwiedziny – mateczka moja zachorowała, pamiętasz – to wpisał mi wierszyk do pamiętnika. - Smarkulo moja kochana - mówił do mnie i trudził się z tym wierszykiem, bo chciał koniecznie z rymem go ułożyć. W końcu pięknie napisał. Przeczytaj:
„Wiktorio, Słowiczku, Ty moje Kochanie,
panienką dziś jesteś, trzpiotką rezolutną.
Nie minie pięć roczków, a damą zostaniesz.
Czasu nie poganiaj i nie bądź mi smutną.
Pozostań na zawsze w kwitnącym humorze,
a swojego szczęścia poszukuj cierpliwie,
bo cierpliwemu wszystko zdarzyć się może.
W tym miejscu Twój Piotruś pozdrawia Cię tkliwie.”
Ach, jak ja się rozkochałam w tym wierszyku! Tylko sobie nie myśl co złego, kuzyneczko, bo ja wierna słowom T w o j e g o Piotrusia pozostanę i będę czekać cierpliwie na swojego tych pięć roczków, a nawet i dłużej, gdy los podwójnie mnie sprawdzić zechce. 
A ty mi musisz powiedzieć, jak to jest z tym czekaniem na niego. Długo czekałaś? A jeśli los okrutny choć na parę dni was rozłączył, to jak wtedy się czujesz? Czy serce cię boli? Czy pragniesz go z całych sił? Czy twoje ciało buntuje się przeciwko oczekiwaniu? Napisz mi, proszę i powiedz, jak to jest.
Mateczka z tatuńkiem wreszcie tego wspólnego urlopu się doczekali i nie ma ich teraz w domu. Dzwonili, że chociaż to połowa września, to letnią pogodę mają i ciebie, kuzyneczko, z całego serca pozdrawiają,  bo wiedzą, jaką przyjaźnią cię darzę, a mniemam, że i dla ciebie nasza zażyła znajomość cenną jest i serdecznie przyjmowaną.
Jeszcze chciałam ci napisać o… nasz Burek straszliwie ujada przed domem. Przeczuwam, że jakiś pies obcy jest za bramą, albo jakiś kocur przydrożny; a ten szczeka na czym świat stoi. Pójdę go uspokoić i uproszę, aby pilnował domu ciszej, a do ciebie napiszę… dokończę ten list rankiem, po przebudzeniu.
Kuzynko, jak mi z nim dobrze było. Przystojny to mało powiedziane. Silne ramiona, tors twardy i gorący, plecy i uda jędrne, umięśnione. Dotykał mnie swoim wzrokiem i już z samego tego dotyku dreszcze owładnęły moim ciałem. Poczułam, że płonę, to znów zimno mną wstrząsało. I wtedy mnie naprawdę dotknął, dotykał, uwolnił moje ciało, aż stanęłam przed nim naga. Och, jak on mnie całował. Nie pomijał żadnego miejsca. Przymknęłam oczy i stojąc, potem leżąc, nie odważyłam się ich otworzyć. Sunął po mnie jak jacht rozrywający morskie fale. Kiedy go czułam na sobie, w sobie, pod sobą niestrudzonego drapieżcę, pochwycił leżący na nocnej szafce pamiętniczek i nie przerywając ostrych ukołysań, otworzył go, odszukał stronicę z jego własnym wpisem i wydarł kartkę. Zmiażdżyliśmy ją w pocałunku swoimi zębami. W tej chwili, co ja mówię, w tej godzinie rozkoszy, gdyby tylko zechciał, połknęłabym ten zwitek papieru, pożarłabym cały swój pamiętniczek, sercu ukochany.
Kuzynko, rok przecież nie minął, a ja doczekałam się szczęścia, o jakim ty możesz tylko marzyć. Nienasycona jestem Piotrusiem M o i m  i gdybyś kiedyś życzyła sobie poznać, co teraz czuję, zawsze możesz zapytać. Odpiszę i po przyjacielsku opowiem, w jakim przebywam raju.
A ty na niego nie czekaj, nie przyjeżdżaj, bo zamierzamy tę naszą miłość sobie zostawić i doskonalić się w uniesieniach, o jakich marzyć ci niepodobna. Nasz pies Burek ostatnio niezwykle hardym stał się domowego miru obrońcą, więc nieproszonego gościa przegoni, a i pokąsać może.
Twoja od serca wierna przyjaciółka, Wiktoria.