CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 grudnia 2013

Wszystkie skarby świata

- Zebrałem to dla pana - chłopiec pokazał sporych rozmiarów torbę, wypełnioną jedzeniem.
Mężczyzna wychynął przez otwór ciepłowniczy, przesuwając klapę.
- Naprawdę nie chce pan przyjść do nas? Mamy wolny pokój. Wprawdzie po zmarłym przed dwoma miesiącami dziadku, ale jest naprawdę przytulny i spodobałby się panu.
Mężczyzna pogłaskał się po brodzie. Jego zarost nie był zbyt duży, lecz stracił już niedawną szorstkość.
- Mówisz, że by mi się spodobało?
- Oczywiście. Mieszkałby pan osobno. I proszę sobie nie myśleć, że to nasz kaprys, że przewróciło nam się w głowie z tym pokojem dla pana. Po prostu ten pokój jest wolny.
- A na czym bym spał?
- Na starym tapczanie, bez luksusu, ale wygodnym. Sporo na nim miejsca.
- A poduszki miękkie?
- Miękkie. Dwie i tyle samo jaśków.
- Bo wiesz, ja zawsze marzyłem o takim spaniu, abym mógł zaszaleć z tymi poduszkami, okryć się nimi, naciągnąć na głowę kołdrę i oddychać podczas snu ciepłym powietrzem, nawet zbyt ciepłym.
- Znalazłby pan takie miejsce u nas.
- To miłe z twojej strony. Powiedz mi co tam masz dla mnie.
Chłopiec rozwarł torbę. Mężczyzna przymknął oczy i opuszkami palców dotykał przysmaków zawiniętych w kredowy papier. Wyczuwał krągłe główki pomarańczy i jędrne cięciwy bananów. Poczuł też dwie paczki papierosów i zapałki. Nozdrzami wchłaniał zapach sernika.
Chłopiec nie ukrywał radości, choć większą radość sprawiłaby mu decyzja mężczyzny o zmianie miejsca zamieszkania, przynajmniej na zimę.
- To miłe, to bardzo miłe z twojej strony - powtarzał mężczyzna - to i tak zbyt wiele dla mnie. Wystarczyło przez chwile pomarzyć o takiej pościeli, do której mnie zapraszasz, a już mi jest cieplej.
- Nie chce pan do nas przyjść. Ja bardzo proszę - głos chłopca w pewnym momencie załamał się, a oczy posmutniały.
- Każdy człowiek musi mieć swoje miejsce, chłopcze. Nie można igrać z losem. Nie można być zbyt szczęśliwym, bo smutek z utraty szczęścia będzie zbyt gorzki do przełknięcia.
- Nie wierzę, że pan tak myśli.
- Bo jesteś jeszcze młody, a w twoim wieku trudno zrozumieć, że życie czasami przelewa się przez palce, nawet jeśli tego nie chcemy. Mnie to już niewiele potrzeba, a to, co mi przyniosłeś wystarczy za wszystkie skarby świata.

27 grudnia 2013

Poświątecznie

- Coś mi się widzi, panie doktorze, że nasze panie prędko nie wrócą – radca Krach rozejrzał się po sali, którą przed chwilą opuściły dwa małżeństwa – pewnie znów na roberka.
- Nie rozumiem – doktor Koteńko nawet nie musiał udawać rozkojarzonego.
- Mówię o tych dwu parach, które do brydża dobrały się jak w korcu maku.
- Prawda. jakby się dobrze znali – przytaknął doktor Koteńko.
Adam nalał po kieliszeczku brendy. Miał świadomość, że na drinka jest stanowczo za wcześnie, lecz wiedział też, że po świątecznym, sutym jedzeniu, kieliszek dobrego alkoholu nie zawadzi, zwłaszcza że podczas świąt zachowano daleko posuniętą powściągliwość w piciu.
- Małżonki nie ma, więc powiem panom szczerze, że ten kieliszek z rana bardzo dobrze mi zrobi. Mój lekarz już po zawale był łaskaw zauważyć, że kieliszeczek, no, powiedzmy, dwa, nie uczynią krzywdy mojemu serduszku.
- Potwierdzam – rzekł Koteńko – acz we wszystkim zalecam umiar.
- Przecież że nie alkohol wykończył pana serce – odezwał się Adam – jak do tego doszło, bo jakoś nie do końca zrozumiałem?
- Przyjacielu, stres i jeszcze raz stres. Siedzisz bracie w księgach i przepisach, wertujesz, sprawdzasz w wieczystych dokumentach do trzeciego pokolenia wstecz a przed sobą masz listę spadkobierców, takich  co to do niedawna nie wiedzieli, że istnieje na tym bożym świecie nasze miasteczko. A kiedy już się wywiedzieli, dalejże szturmować ratusz. A czas biegnie. Kamienice jak stały po spaleniu, tak stoją. Fundusze unijne czekają, lecz bez uregulowania spraw majątkowych daleko nie zajdziesz. A tu cię burmistrz naciska, to znów jakiś szemrany interes się kroi, że może lepiej, aby miasto nie brało „posagu”, a jak nie weźmie, jak najwięksi udziałowcy w spadku łapę przyłożą, to też dobrze będzie, dla mnie szczególnie, bo za przysługę coś skapnie. A ja nie i nie, bo nie chciałem na tę swoja posiwiałą głowę brać lokatorów, którzy jeszcze w kamienicach mieszkają. Wprawdzie niewielu ich, a jednak… Niektórzy nachodzą cię, burmistrz, i słusznie, odsyła do prawnika. Mówi, że ja odpowiadam, a ja przecież nie jestem w stanie przyspieszyć sprawy. Inni przychodzą, bo im na głowę lecie, a co mam począć. I w końcu to ostatnie podpalenie. Chwała Bogu, że straż tak szybko przyjechała. No i, przyjacielu, nawarstwiło się tyle spraw i w końcu w robocie, a jakże, przy komputerowej pracy czemuś zachciało się ścisnąć moją klatkę piersiową i zaraz bezdech mnie chwycił. W porę sekretarka przyniosła herbatę.
- Stan był poważny – potwierdził doktor Koteńko – zaraz też do mnie zadzwoniono. W karetce to nam radca schodził…
- Lecz nie zlazłem – uśmiechnął się radca Krach.
- I chwała Bogu – westchnął Adam – a ja tam z pracą?
- Kwestia kamienic na ukończeniu. Wprawdzie cały miesiąc nie pracowałem, lecz od czego mam mecenasa Szydełko. Ten, choć to nie dla niego praca radcy prawnego, pomógł wiele i wspólnieśmy dokumenty do sądu przygotowali. Małżonka zresztą uprosiła, a sama tak przy mnie latała, że gdybyście panowie na własne oczy to ujrzeli, pomyślelibyście, że na nowo we mnie zakochana. Ale postanowione już jest, może bardziej przez małżonkę niż przeze mnie, że kończę pracę dla magistratu. Biuro, w którym więcej mnie nie było pozostawiam. Zresztą biuro w każdym innym miejscu być może, o czym przypomina mi wciąż połowica, sugerując wręcz przeprowadzkę.
Zamyślono się. Adam odłożył na bok talerze z pozostawionymi na nich skorupkami, albowiem smakowite, po wiedeńsku jaja jedli, z masełkiem, nie sklepowym, lecz prawdziwym, na ostatnim przedświątecznym targu kupionym. Pyszności.
A kobiety:  małżonka radcy Kracha, pani Zofia (niebawem Koteńko)      i Maria długo jeszcze przechadzały się po lesie, korzystając z nadzwyczaj ciepłego przedpołudnia.
Wcześniej pani Zofia przekonywała Adama, że nic piękniejszego być nie może nad poranne spacery, które szczególnie zaleciła Marii. Jakaś blada… czy zauważył.

Pewnie nie, bo mężczyźni potrafiący spoglądać bardzo daleko, miewają kłopoty z dostrzeżeniem tego, co nazbyt blisko, przed samymi oczami nogami przebiera. 

Ukradziony sen Kafki

Czasami ma się wrażenie, że coś już zostało wymyślone, coś już istniało. Wchodzi się do czyjejś wody, do czyjegoś łóżka i snu. A może właściwa jest nam kontynuacja tego, co przed nami się zaczęło. Może to ważne, że trwa. Może właśnie wtedy ta zbyt wielka samotność nie jest tak trudna do zniesienia. Przede wszystkim jednak to, co zostało już kiedyś powiedziane może być wielką inspiracją. Próbuję, a jakże, obciążam szufladę myślami i może nadejdzie dzień, kiedy szyny, po których pudełko szuflady wsuwa się i wysuwa, stracą stabilność. A jeśli stracą, sterta papierzysk zasypie podłogę. Co wtedy? Więcej, czy dożyję do tej wielkiej katastrofy mojej szuflady?

"2 października. 
Bezsenna noc. Już trzecia z rzędu. Za­sypiam dobrze, ale po upływie godziny budzę się, jak gdy­bym włożył głowę w niewłaściwy otwór. Jestem zupełnie rozbudzony, mam takie wrażenie, jakbym nie spał w ogóle lub tylko pod cienką błonką uśpienia, mam znów przed sobą trud zasypiania i czuję się odepchnięty od snu. I oto teraz rozpoczyna się cała noc mniej więcej aż do godziny piątej, noc taka, że wprawdzie śpię, ale wyraziste sny trzy­mają mnie równocześnie w stanie czuwania. śpię dosłow­nie obok siebie, a sam muszę szamotać się z sennymi wi­dziadłami. Około godziny piątej jest już dospany ostatni ślad snu, marzę tylko, co wysila bardziej niż czuwanie. Krótko mówiąc przepędzam całą noc w stanie takim, w ja­kim człowiek zdrowy znajduje się na krótką chwilę przed właściwym zaśnięciem. Kiedy budzę się, wszystkie sny są jeszcze skłębione dokoła mnie, lecz wystrzegam. się prze­nikać je myślą. Gdy blisko już świtu, wzdycham w podusz­kach, na tę noc wszelka nadzieja jest stracona. (...)
(...)Zdaje mi się, że jedynym powodem tej mojej bezsenno­ści jest pisanie. Bo jakkolwiek mało piszę i źle, przecież te drobne niepokoje zwiększają moją wrażliwość, około wie­czora, a wyraźniej jeszcze rankami czuję jakby ból, bliską możliwość potężnych, rozszarpujących mnie stanów, które mogą dać mi siłę do wszelkiego działania; a wtedy nie mam już w ogóle spokoju wśród wszechstronnego zgiełku wewnętrznego, jaki we mnie jest, i nad którym nie mam czasu zapanować.(...)"*
[fragmenty "Dziennika 1910-1923" F. Kafki]

25 grudnia 2013

Gęba frasobliwa

W jakież to zakłopotanie popadli - rzekła razu pewnego Gęba w oną Wiliję, gdy przypomniano na jednym kanale z jakich elementów składa się papież Franciszek.
A bo to jedne, bardzo uczone, prawią, że watykański najpierwszy obywatel to nic a nic nowego w kościołowe progi nie wnosi. Wszystko już było i basta. Tyle, że inakszej gada. Ba, nawet za bardzo gada, bo już gotowe są co niektóre pomyśleć, że swą mową ku prostemu ludkowi ster okrętu obraca. Widziano to takie kołomyje? Sobie więc włosy ze z głowy drą. - Jakże to? A nasze purpury? A misy? Stolce? Chałupy? A samochody? Czyliż to na kobyłach lub inakszych krowach podróżować mamy? - narzekają sobie.
Teraz z kolei do ekonomii przyszło i znów rwetes nie lada. Jeden taki - Gęba przepomniała nazwisko tego Jasia - to się wyraził, że i owszem, na wierze to się ta papież zno i wara od potępiania, ale nie na ekonomii. Tu można Franciszka dziabnąć w te lub inne słowo.
A o co idzie w powyższym względzie. Oświecona Gęba odpowie.
Otóż i papież  Franciszek ma czelność nagadywać na kapitalizm, że tenże niesprawiedliwym jest, bo jedne garną, co mogą, do się; inne, bez roboty, coraz mnij mają, ino te resztki z pańskiego stołu. 
Czyliż to możliwe? Wszak sam Gombrowicz się pytał: - dlaczego my, ludkowie, ukochali ten kapitalizm? - zarozki odpowiada: - bo kapitalizm  najpinkniejszym ustrojem jest.
A papież Franciszek prawi, że najpinkniejszym to jest ale człowiek i podle człowieka należy ustroje budować, nie zaś ku mamonie leźć, jak te, za przeproszeniem ćmy, co do ognia lecą bo chcą.
Otóż i Gęba, chocia wszeteczniczka i nie byle jaka ladaco, zafrasowała się okrutnie nad Franciszka losem.
Gęba wi, że za mieszek dutków, za te talary, dukaty czy inne dulary, ludkowie duszę diabłu by oddali. Takie czasy.

24 grudnia 2013

Szerokość ulicy

Stanął przed oknem, od którego dzieliła go szerokość ulicy. Jeszcze nie zmierzchało. Migające światła wewnątrz. Okiennice rozwarte. Zasłony rozsunięte jak rozwiązana pod podbródkiem chustka babuni.
Jeśli nie mógłby to powinien tam podejść, a potem nacisnąć klamkę wejściowej furty. Kuzynka z pewnością czeka.
Młodsza ale nie na tyle, aby krępowała ich oboje różnica wieku. Kiedy dobiegło się "pewnych" lat różnica wieku już nie triumfuje. Dawniej? A jakże.
To Wielkie Święto. Myślał o Nim, patrząc w okno.
Tam gdzie stał, nie było świątecznie. Cisza. Szarość. Wilgoć.
Pamiętał, że i za jego oknem było kiedyś dużo światła. Było uroczyście.
Ale każdy film ma swój koniec. Potem są napisy, lecz i one nikną w szarej poświacie zamazywania obrazu.
Wszystko ma swój koniec i on był aż nadto tego świadomy. 
- Trzeba trochę przyzwoitości, aby myśląc o tym wolnym krześle przy stole, mieć na myśli siebie, który na nim zasiądzie - sączył świeże dumania po drugiej stronie ulicy.
Zbierał się do odejścia stamtąd.
- Oj, kuzyneczko, nie dla mnie to, nie dla mnie. Wybacz, że w ogóle tu przyszedłem. Wiem, wiem, zapraszałaś, ale czy przesadza się obumierające drzewa? U mnie już wieczór, późny i rozwierający szeroko źrenice. Ja już to wszystko przeżyłem.
I odszedł w tych swoich rozdeptanych trzewikach i słynnym niebieskim prochowcu, który wystarczyć mu musiał na wszystkie te wieczerze w ciepłowniczym kanale.

MIMO  TEJ  ODLEGŁOŚCI,  POMIMO  ZAPOMNIENIA,  KTÓRE  CZYHA  ZA  ZAKRĘTEM  NA  KOGOŚ  Z  NAS,  RADOSNYCH  ŚWIĄT  Z  DOBRĄ  NOWINĄ,  O  KTÓRĄ  U  NIEKTÓRYCH  TRUDNO.

a.p
  

23 grudnia 2013

Początki terapii

- A ja myślałem, że wystarczą jakieś tabletki i z taką też intencją odwiedziłem pana.
Zawadzki pokręcił głową.
- Niestety nie wystarczą. To, co mogę panu przepisać jest medykamentem na spowolnienie zmian zachodzących w organizmie, co w efekcie doprowadzi do delikatnego wyciszenia, aż do pojawienia się objawów senności. Po zażyciu tego leku z pewnością towarzyszyć panu będzie nastrój zwiększonej relaksacji, co powinno przynieść ulgę. Zaordynowany lek, który mam na myśli, w połączeniu z typową dla wystąpienia stanów depresyjnych mieszanką ziołową nie rozwiąże w pana przypadku problemu, jaki się pojawił.
- Farmakologia jest bezsilna? – Adam zdawał się poddawać stanowi rezygnacji.
- Owszem, nowoczesne leczenia farmakologiczne, jakie coraz częściej stosujemy, bywa skuteczne, choć, jak to z lekami bywa, albo ich działaniom towarzyszą skutki uboczne, albo też organizm przyzwyczaja się i wymaga zmiany leku. W przypadku chorób depresyjnych pacjent musi się liczyć z koniecznością odbycia długotrwałej terapii i same leki nie wystarczają.
- Czy dobrze rozumiem, że nie ma skutecznej metody leczenia, którego efekty byłyby zadowalające dla pacjenta w krótkim okresie czasu?
- Dobrze pan rozumuje. Najważniejsze jest to, że uświadomił pan sobie sytuację w jakiej się znalazł i przyjął do wiadomości, że dzieje się coś niepokojącego w pana zachowaniu, niepokojącego do tego stopnia, że nie potrafi pan sobie z tym poradzić. Myślę, że nie rezygnując ze wspomagania farmakologicznego, w pana przypadku ważne jest, aby znalazł pan czas na uczestnictwo w terapeutycznej grupie wsparcie. Nie przeceniając znaczenia tej formy współpracy z pacjentem, utrzymuję, że naprzemienne przejmowanie ról pacjenta i terapeuty zwiększa skuteczność leczenia, wzmacniając motywację i wolę stawienia czoła chorobie. Ponadto, któż lepiej od pacjenta zrozumie, na czym polega dokuczliwość dolegliwości? Terapia grupowa zakłada też i to, że dla każdego uczestnika grupy istnieją pewne wspólne mechanizmy zachowań, jaki chcielibyśmy wyeliminować u chorego. Uczestnicy grupy odkrywają tę prawidłowość i łatwiej nawiązują z sobą kontakt. Poznają to, że nie oni jedni cierpią na bezsenność, natręctwa, apatię i niechęć wobec osób, które dotąd darzone były sympatią, że tracą apetyt lub wręcz przeciwnie, obżerają się i usuwając się w cień własnych myśli, tracą z każdym dniem nadzieję i wiarę, stają się obojętni. Oczywiście nie tylko terapeutyczna grupa jest katalizatorem pozytywnych zmian. Jest nią też rodzina, bliscy, przyjaciele, rozumie pan…

Ten dwudniowy pobyt w szpitalu leczącym rany duszy był być może potrzebny Adamowi. Dwie tabletki przed snem też miały swoje znaczenie.  

21 grudnia 2013

Znużenie

Zakręciło mu się w głowie. Przed momentem wypił duszkiem szklankę zimnej wody. Przymknął oczy. Znów zaszumiało. Miał wrażenie, że unosi się w powietrzu, a potem upada bezgłośnie. 
Przywrócił go do życia... zapach jajecznicy. Podsunięta pod nos filiżanka kawy zmieniła ten zapach na intensywniejszy, ostrzejszy, z domieszką cynamonu, choć dominował, rzecz jasna, aromat palonych ziaren kawy. 
- Źle się czujesz? Tak na ciebie patrzę. Widzę, że źle. Napracowałeś się, mówiłam...
- Wiesz przecież, że taka okazja jak wczoraj może się już nie wydarzyć. Węgiel na zimę to ważna rzecz, chociaż wiem, że brzmi to pospolicie. Nowy właściciel posiadłości zmienia ogrzewanie na gazowe i zostało mu sporo węgla, który puszcza taniej.
- Wiem o tym.
Proza życia to opał. Wcześniej drwa, najęcie palacza spośród pracowników leśnych.
- Źle wyglądasz. Nie chcę nic mówić, lecz...
(Skoro mówi, to chce - myśli Adam)
-... nie powinieneś się rzucać w kolejną wielką wodę.
- To już ostatni raz, naprawdę ostatni
- A potem znów i znów. Kto tu jest starszy i bardziej doświadczony. A kto jest płochą, niemądrą kobietą, nazbyt młodą, aby zrozumieć, co w duszy gra. Przydałby ci się odpoczynek.
- Przydałby się i tobie.
- Nie mamy jeszcze pensjonariuszy, więc pracy nie ma wiele. Przy tobie odpoczywam - uśmiechnęła się.
- Dzisiaj mamy pierwszych gości - doktor Koteńko z żoną - przypomniał Adam - Radcy Kracha już nie liczę za gościa ale spodziewamy się czterech osób na święta.
- Damy sobie radę, Adamie.
- Pamiętaj, że żona leśniczego zadeklarowała się do przygotowania posiłków. Nie musisz wszystkiego robić sama.
- Wiem. Miło słyszeć, że tak się mną przejmujesz. 

18 grudnia 2013

Nie każdemu dane jest...

Bywały czasy, kiedy poeta to był, kolokwialnie mówiąc, ktoś. I nie dotyczy to poetów salonów, którzy, nota bene, w owych salonach nie czuli się najpiękniej i, tak jak Norwid, popadli w niełaskę zapomnienia. Chodzi tu o czasy możliwie najwspółcześniejsze i o poetów ulicy, czerpiących natchnienie ze codziennych spotkań z rzeczywistością. U nas najpełniej tę bliskość powszedniości kumulowali w sobie Skamandryci. 
W Rosji natomiast niekochany dzisiaj i niesłuszny, choć genialnie utalentowany Majakowski ulicznym pędem rewolucji zajeżdżał kobyłę historii. Tamże, chłopskie, porzucone dziecię, Sierioża Jesienin, dotknięty boskim skrzydłem Pegaza, tworzył poezję niezwykłą, grzmiącą obrazem niezwykłym, choć prostą i w język powszedni bogatą.
Anektuję więc tego ostatniego a pierwszego dla mnie, fragment "Spowiedzi chuligana"

"Nie każdy mógł się wysłowić
Nie każdemu dane jest jabłkiem
Spadać na cudze kolana.

Oto jest największa na świecie spowiedź –
Spowiedź ostatniego chuligana.

Ja umyślnie się nigdy nie czeszę
I głowę noszę w wietrze rozchwianą, jak świeca.
Waszych dusz bezsilną jesień
Przyjemnie mi w ciemnościach wam oświecić.
Przyjemnie mi, kiedy przekleństwa kamień
Dosięga mnie jak grad i chce mnie zwalić z nóg.
Ja tylko mocniej ściskam znów rękami
Rozkołysanych włosów moich stóg.

Jak dobrze wtedy wspomnieć tak ukradkiem
Zarosły staw i dni dzieciństwa pierwsze,
Że gdzieś w dalekiej wsi są ojciec mój i matka,
Co mają gdzieś najlepsze moje wiersze.
Dla których drogim był jak pole i łan,
Jak wietrzyk, co od pól wiosennych rankiem mży,
Oni by przyszli zadźgać was widłami
Za każdy wasz rzucony we mnie krzyk.

Biedni, biedni wieśniacy!
Już na pownoście nic nie urośli,
Zawsze jeszcze ryjecie się w ziemi jak krety.
O, gdybyście zrozumieli,
Że syn wasz jest w Rosji
Największym poetą! (...)"

Widzieć

- Dlaczego ludzie tak często nie widzą, błąkają się jak ociemniali, nie dostrzegają ran? - zapytał chłopiec.
W małym miasteczku, w niedzielę, w porze obiadu pytania zatracają sen, jeśli zadaje się je w celu uzyskania odpowiedzi. Nie bądźmy więc zdziwieni tym, że jedynym słuchaczem chłopca był jego cień, krótki, jak przystoi południowej porze.
- A ja bym chciał widzieć więcej i rozleglej. 
Chłopiec sądzi, że widzieć nie oznacza to samo co dostrzegać. Oczy są ważne. Bardzo ważne. Ale to nie wszystko. 
- Przysięgam sobie, że będę miał oczy otwarte - powiedział.
Jako przedwczesny starzec,  z psem-przewodnikiem u boku, przypomina sobie tę przysięgę. Jego cień na tej samej ławeczce na skwerze przed kościołem wygląda poważniej, choć jest podobnie krótki i smukły, jakim był przed laty. Ciepły wiatr osusza zarost na policzkach; mokry pysk psa nawilża tę dłoń, która trzyma laskę. Ciemne szkła okularów zwilgotniały. Starzec uśmiecha się pogodnie.
- Cieszę się, że tyle rzeczy w życiu widziałem i widzę jeszcze.
Opuszkami palców odszukuje głowę psa.

Rembrandt  van Rijn - "Czytający filozof"

16 grudnia 2013

Gęba składa hołda

Gęba z nieskrywaną radością do wiadomości przyjęła, że tą razą nie obudziła się w północnej Korei. - Ja to ja - rzecze Gęba - mnie tam strzelać nie kazano, lecz jak nieporównywalnie szczęśliwszym od Gęby jest imć Schetyna poseł. Gdybyż powyżej wymieniony w komunistycznej Korei żyłby, pewnikiem dzieliłby los straconego za knowania Czang Song Taeka. Stalin rzeczonego posła na pastwę polarnych niedźwiedzi by wydał, Hitler byłby przez komin go przepuścił a alkaidowe, na żartach się nie znając, całkiem poważnie wysadziliby dolnośląskiego posła ze stolca wiceszefa. Jakże w tym miejscu nie docenić wyższości rodzimej kultury nade obcą. U nas to i kurtularnie się pogada, "wicie-rozumicie" i chłop stracony, ale przecie żyw jeszcze. Potem się jeszcze slogan pikny ułoży, a co, niechaj opozycjoniści i nasze zawżdy znają, że tuskowe najpirwsze, jeno Tuska majom. We w tym miejscu, ku serc pokrzepieniu Matejki obrazek wstawię, co by sobie schetynowce popamiętali jako im czynić wypada.

Na tem  o pośle koniec. Recz będzie - rzecze Gęba - o tych ciołkach, co za pirwszym obywatelem jak te ćmy i  ćmielice w ogień lecom.
Nie pirwsza to historyje, że ucone polityki, te normalne i te mniej, do władzy, niby te muchy do krowiego łajna ciągoty majom. Kużden z przeróżnych partyi kce być ważniejszym od inszego; kużden kce pikniej o Polszcze gardłować, co by go na Stańczyka obrali. 
Najprzystojniej gardłować przede wyborami. Po tym, kiedy papiórki z uryn policzom i te a nie tamte wygrajom, dalejże stoły i stoliczki dzielić, fotele co mundrzejszym rychtować, do spółkowania państwowego tyłki pasować, co by chycić ile można. Dalij, w tych, co na najpirwszych głosowali, ryżem ciepnąć, abo i jaką inszą wyborczom kiełbasom - źrijta na zdorwie, bo diabli tam wiedzom, co minister od zdrowia wom zrychtuje.
Kiedy już ta podzielone stolce i kużden się cieszy, rzundzić możno, jeno trza oba czyć wielo nas wokoło mównicy zasiędzie i co dać od mafii kualicjantowi. Następnie nado pilnować nad dyscypliną, coby żaden z naszych nie zbiesił się przy łap podnoszeniu i co by porzundek w kualicyjnym konkubinacie beł.
Natenczas rzundzić składniej, a żeby pospólstwu się co nie odwidziało, trza po ptaryjotyzmie przejechać, chwalić swoja mudrowanie, przestrzec niedowiarków przede chamami z opozycyi, że niby, jak do koryta przystapiom, to ino proch i alimenty.
Przychodzi więc w samej partyi powybierać jednych takich co wte i wewte ozorami klapiom, jako ten Tusek mundry i jaki jedyny a wybrany. W telewizyi tychże pokazować.
Innym ze partyi nado pikne miny stroić. Niech naród tepy wi, jako marszałkini Kopaczowa miłością wieszcza nad wieszcze obdarza, a adoruje, niby ta pastereczka, której dano sznurowadełko księcia pana ucałować.
Dla kuntrastu trza posła wybrać, co by po niesiołowsku obrzydzać miał wszyćko, co nie tuskowe.
Inszych zadania to Polskę zielunom barwom chlusnąć. Jeszcze inne niech w hemeryturach majstujom, we w edykacyi i we wszystkich pozostałych do rzundzenia.
- Dobre nasze - rzecze Gęba - dzisiaj wątpliwości już nie ma wcale, a jeśli kto ma to ogłuszony lub na jedno oko bleszczaty, po co partyjom przyurnowe ludki. Kcom sobie porzundzić nami, pomajstrować, pożywić kosztem wielu, sobie dogadzając barzyj niż drugim; a najlepij, aby se, skubańce rzundzili do końca świata, aby i dłużej.

Pod wpływem egzaltacyjnej miny na twarzy pani marszałkini pojawiającej się, kiedy najpirwszy obywatel przemawiał (a ta razą kartuleszkami z programem nie potrząsał) napisane. Post scriptumem się Gęba zastanawio, czy to jest miłość (do pirwszego obywatela, haj), czy to jest kochanie.







15 grudnia 2013

Tragarz

Chłopiec siedział przed austerią położoną na rozstaju dróg, z których jedna prowadziła na zamek. Najmował się do noszenia ciężkich tobołów jakie mieli z sobą ludzie udający się do zamku. Za posługę dostawał akurat tyle pieniędzy, aby móc sobie pozwolić na wikt i nocleg w karczemnej stajni. Pracował też przy koniach, czyszcząc ich spotniałe brzuchy i grzbiety, karmił je i poił. Z biegiem czasu tracił siły. Brak snu i dłuższego odpoczynku odbierał mu systematycznie siły, a kiedy nie jest się gotowym do pracy, traci się zlecenia, a co za tym idzie nadzieję na lepszy, sprawiedliwie zarobiony grosz.
Idący do zamku coraz częściej wybierali innych tragarzy. Chłopiec cierpiał. Przestał jeść, a wygrzewając się na słońcu, jego ciało nabierało brunatnej barwy. Skóra, pozbawiona wody, łuszczyła się i starzała. 
Każdego podróżnika opuszczającego austerię witały teraz strapione i budzące żałość oczy. Wzrok tych oczu z każdym dniem bladł i gdyby potrafiły tylko mówić, każdy mijający go przechodzień musiałby choć przystanąć. Ale oczy jego nie potrafiły mówić albo nie dość wyraźnie opowiadały o swoim bólu. Chłopiec nie potrafił też wyrazić bólu słowem. Nie chciał mówić o swoim nieszczęściu. Opowiadał swoje sny, w których stawał się kimś innym. W końcu zarzucił też bujanie w obłokach sennych fantazji. Umierał z każdym dniem, lecz jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. Za bardzo przyzwyczajono się do widoku chłopca opartego o drewnianą ścianę austerii. Nikt nie podejrzewał, że może być z nim tak źle.
Któregoś dnia chłopca zabrakło na ławce. Minął tydzień, a podróżni zapomnieli o tragarzu, którego oczy niedostatecznie wyrażały ból.

14 grudnia 2013

Gęba wciąż na pochodzie

A dyć, dajta mi spokój, rodaki najmilsze - rzecze Gęba spurpurowiała na gębie - w każdą miesięcznicę, chocia'm samczyk, gnam w pochodzie, jedenastego i kamieni nienawistnikom ojczyzny mojej ukochanej nie szczędziłam, na majdanowej płoszczad'i tymi ręcyma barykady stroiłam, a teraz mię jeszcze pode chałupę onego ciągnięcie, kiedym słaba, i do tego jakiś zły cholesterol żyły mi zatyka.
Ale co tam. Gęba se pogadała, a i tak wzieni ją na rozprawę z przeszłością, po krześcijańsku, jako i bohatyry kazali. Dalejże poszła wiecować a popiskiwać z innemi, a pomstować, a naurągać  co się komu od mafii należy.
Sobie też Gęba pomyślała, czy gdyby ón tak się pokajał paradnie, obwiesił w oknie na oczach patryjotów, gdybyż to pozwolił sobie zedrzeć skórę na żywca, plwać w oczy lub one oczy wydłubywać, to czy nasze bohatyry byłyby zadowolnione?
Gęba mniema, że nie za bardzo, bo jako rzecze jedna piosneczka, nie o króliczka chodzi, a o jegoż podłapywanie podczas pięknej obławy. Dlatego'ć lepiej niech ón żyje jak najdłużej, a my będziem z tej radości swawolić pode drzwiami jego chałupy.  

13 grudnia 2013

Samarytanin

Dawno, dawno temu, przypowieść ta była znana i, dalibóg, powszechnie rozumiana. Przywrócenie jej znaczenia staje się czasami niemożliwe, dlatego, z całą powagą przekory, należy przytoczyć to, co poniżej:
„(…)Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: "Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał".(…)
Łk 10, 30-35

Inwersja

"Jeśli kto w pisaniu biegły, do zapisania swoich myśli zakręconych skory, niech porą wieczorną pióro chwyci w dłoń niecierpliwą, do stolika przysiądzie z kawą po stronie lewej, niech pisze."
"Jeżeli ktoś jest biegły w pisaniu i skory do zapisywania swoich zakręconych myśli, niech wieczorną porą przysiądzie do stolika, stawiając po lewej stronie kawę i zacznie pisać, chwytając w niecierpliwą dłoń pióro."
Obie wypowiedzi, ułożone naprędce, bez szczególnego zamysłu, treści niemal jednakie mając, różnią się stylem wypowiedzi.
Niżej położony tekst zdaje się być poprawniejszy w formie, podręcznikowy i bardziej niż mniej właściwy polskiej składni.
Tekst zamieszczony powyżej, równoważny treściowo poprzedniemu, burzy swoją formą zasady rodzimej składni, przez co, na pierwszy rzut oka albo, na pierwsze czytanie, jest trudniejszy do zrozumienia. A jednak napisano go świadomie, na przekór akademickiej składni. Uczyniono tak, aby wzmóc dynamikę wypowiedzi, aby, poniekąd, zaskoczyć czytającego innością i nietypowością. Przyjrzyjmy się, jak wyglądają MYŚLI swoje zakręcone, jak ważna staje się DŁOŃ, jak zyskuje na znaczeniu STRONA albo to PISANIE.
Piszący uprasza czytających o stawianie logicznego akcentu na pierwszym członie wyrażenia.
Mamy tu do czynienia z inwersją, jednym ze środków stylistycznych, która, często wzbogacona, staje się rozbudowaną metaforą lub w metaforze się zawiera. Pamiętacie ten fragment z "Odprawy posłów greckich Kochanowskiego?
"O białoskrzydła morska pławaczko,
Wychowanico Idy wysokiej,
Łodzi bukowa, któraś gładkiej
Twarzy pasterza Pryjamczyka
Mokrymi słonych wód ścieżkami
Do przezroczystych Eurotowych
Brodów nosiła!"
Inwersja poczesne swoje miejsce zajmuje w baroku, a jedną z przyczyn jej popularności tłumaczy się wpływem języka łacińskiego, którego składnia odmienna jest od polskiej.
Jakkolwiek przesadne ilościowo przestawianie słów w mowie i piśmie utrudnia percepcję wypowiedzi, to stosowanie inwersji, oszczędne i dla wzmocnienia siły myśli i obrazu czynione, wzbogaceniem istotnym poezji i prozy bywa.

10 grudnia 2013

Epistoła

A skrzynka moja pusta, panie Adamie. Tyleś mi pan obiecywał, że będziesz pisał. Ale teraz to musisz albo i innym sposobem się ze mną skontaktować, bo sprawa jest pilna, a do pewnego stopnia i pana dotyczy. O zachowanie dyskrecji proszę i chociaż o nią nie byłam proszona, sama z siebie uznaję, że powinnam tego wymagać nawet od pana. 
Otóż Maria, ta, która z panem, na dobre i złe los swój związała, tydzień temu zadzwoniła do mnie. była poruszona, głos jej się załamywał, to znów ze szczęścia kipiał. Jeżeli kobieta w tak zmiennym nastroju jest, panie Adamie, nic tylko wielka rzecz się szykuje. Niech więc pan słucha.
Maria jest w trzecim miesiącu ciąży. Wiedział pan?
Myślę jednak, że nie jest pan tego świadomy, co wnioskuję z rozmowy z Marią. Nigdy wcześniej nie skrywała niczego przede mną a ja szanowałam zawsze jej zdanie, powierzane mi tajemnice, lecz również jej milczenie, kiedy powiedzieć czego nie chciała. A jednak będę drążyć ten temat do skutku. Czym innym jest bowiem nie wiedzieć, a czym innym dopuszczać tę ewentualność, że ma się z ciążą coś wspólnego. Nie będę dłużej owijać w bawełnę: czy nie jest pan ojcem dziecka? Przepraszam za tę bezpośredniość, co tłumaczę sobie naszą długą znajomością, by nie rzecz adekwatnie - przyjaźnią. Ponadto tak długie przebywanie z sobą kobiety i mężczyzny częstokroć doprowadza do rzeczy nieuniknionej. Gdyby tak było, proszę mnie zrozumieć, jestem najdalszą od potępienia kogokolwiek. Jest to tym bardziej zrozumiałe, gdyż Maria bardzo przeżyła rozstanie z narzeczonym, którego rodzice lepszą partię dla swego syna wymarzyli. Po takim zawodzie, bywa, kobieta zdolna jest niemal do wszystkiego, aby zapomnieć i ukoić ból, więc niech mi pan nie bierze za złe, że w tym kontekście o panu pomyślałam. Jedyne, czego zdołałam się dowiedzieć, to to, że ojcem dziecka nie jest ten student. Zresztą przez pół roku się nie widzieli.
Panie Adamie, jak by tam z wami nie było, proszę, niech weźmie pan Marię pod opiekę i niech jej się krzywda nie dzieje, choć dziecko, nie jest dla matki krzywdą. Tak czy owak, będzie potrzebowała wsparcia i tej wrażliwości, którą pan ma i na pewno nie straci, gdy sprawa stanie się oczywista dla otoczenia. Kończąc już tę epistołę, mniemam, że zobaczymy się na święta, bo radca Krach, doktora Koteńkę do pana prosi. Ten oczywiście beze mnie, ani rusz... a swoją drogą nie wiem, czy pozwoliłabym mu na to,
Zofia   

09 grudnia 2013

Bezsens

Czy można - odezwał się w liście do mecenasa Szydełki Radca Krach (radca unika jak ognia telefonu, wręcz nie umie się nim posługiwać, z wyjątkiem nie budzącej wątpliwości konieczności) - przez rok, dwa lata. może i krócej, utracić wiarę w sens kilkudziesięcioletniej pracy? To tak jakby powódź, czy inny kataklizm, zrujnował ci dom, a ty już nie masz do czego powrócić. Więcej, budzisz się pewnej nocy i pełen goryczy zastanawiasz się nad tym, czy rzeczywiście istniałeś wtedy, kiedy jeszcze twoja wiara była niezachwiana, kiedy wierzyłeś w to, co robisz i nie szczędziłeś wysiłku, aby ciągnąć jak wół swoje życie? To znacznie więcej niż stracić najbliższą osobę, przyjaciela, pracę, zmienić miejsce zamieszkania, zachorować nagle... to utrata własnej tożsamości, wykreślenie z pamięci wcale pokaźnego bagażu doświadczeń, które dziś nie są warte funta kłaków i, nikomu nie potrzebne, giną rozpraszane po świecie przez wiatr. Nagle zmieniasz się w rozumną (jeszcze rozumną) roślinę, która nie wie, czy istnieje jako wieloletnia sadzonka, czy jednorocznym organizmem, który skończy swój byt wraz z pierwszym przymrozkiem. Spotykam takiego człowieka - pisze radca Krach - i pozostaję w stanie  wielkiego niezrozumienia. Z każdym dniem coraz mniej go poznaje, a kiedy pytam o niego tych, którzy go znają lepiej niż ja, oni również nie znajdują odpowiedzi na temat kruchości życia, a w konsekwencji jego bezsensu. Mecenasie, my przecież obaj, i nie tylko my, stąpamy twardo po ziemi. Może zbyt twardo, aby zauważyć, że niektórzy obok nas podążają, co ja mówię, wloką się na szarym końcu, unurzani w błotnej mazi, po drodze odartej z drogowskazów. Czy tak być musi? Czy jest gdzieś kres tej bezsensownej, nużącej drogi?
Radca Krach zasypia przy swoim niedokończonym liście, przy kopercie rozwartej, z naklejonym znaczkiem na frontowej stronie zmyślnie złożonego papieru.



08 grudnia 2013

Wyjątek z "Utopii" Thomasa More'e

(…) Miasto [„Utopian”] otoczone jest wysokimi, grubymi murami, w których znajduje się wiele wież i fortów. Jest tam także szeroki, głęboki, suchy rów, porośnięty gęsto cierniami, którymi obsadzono trzy strony miasta, natomiast rzeka odgradza miasto z czwartej strony świata. Ulice są bardzo wygodne do podróżowania nimi i osłonięte są od wiatru. Budynki mieszkańców miasta są dobre i tak jednolite, że całość ulicy przypomina jeden wielki budynek. Ulice są szerokie na dwadzieścia stóp, a z tyłu budynków rozpościerają się ogrody. Przy dużych ulicach stoją budynki, posiadające wejścia od frontu i z tyłu, od ogrodu. Drzwi domów są dwuskrzydłowe, z łatwością można je otwierać i każdy może je zamknąć. Domy nie są prywatną własnością, dlatego każdy może do nich wchodzić (…)

06 grudnia 2013

Żwawe harce

Gęba porozbijana, nie tylko wiatrem, który od presto, poprzez stringento aż do prestissimo zmierza, a za oknem grzmot z błyskawicą w parze swawolnie hulają. Gęba porozbijana psychicznie, gdy onych w telewizorze jej zagrają, a jedne drugich za łby biorą, czyli w sumie w centralnej Europie bez zmian.
Jedne i drugie POPISY wyczyniają i harce, a co bardziej harde na umowę o dzieło, zlecenie, czy jakże tam, w telewizorni się pokazują, a ozorami klapią i śliną zacne swe twarze oplawają.
Razu pewnego wyjątek był śliczny, kiedy na jednej trąbie i cymbałach grali, na okoliczność zmiany miejsca zamieszkania. Dla mniej obrotnych w pilotach z przyciskami Gęba przypomina, że któregoś tam dnia  obudziła się w ukraińskiej stolicy i tam do późnej nocy została, bo na calutkim bożym świecie nie wydarzyło się nic, zupełnie nic. I dalejże kamieniami łomotać i pałami dawać razy. Ale uciecha. A tamże, w telewizorni gadające głowy prawią, jak być powinno i czemuż nie podpisał jeden taki umowy, paskuda jedna, a powinien... i radzą a mądrzą się, a tłumaczą.
A na proscenium inne boje: dżenderowce naprzeciw katolikom stają, jak te koguty zawzięte, aż posłuchać miło, jaka środ wieczornej ciszy miłość spływa ze słowami. Gęba podsłuchała od jednej pani, że nijak nie zrozumie jeden z drugim biedy i przyczyn ekonomicznej zatraty, gdyby nie dżenderowska filozofija, która to wszystko jak amen na pacierzu poukłada i wytłumaczy. A dziecka w kołyskach to chyba już nogami przebierają na takie dictum, które tyle wolności z sobą niesie. Juże taki na przykład chłopaczek płci, tfu, męskiej, uszczęśliwion srodze, że pozwolone mu będzie lalkom oczy wydłubywać, a włosy barbiemu podstrzygać. Pewnieć też i dziewczynka jaka, płci przeciwnej, ach, kwlili w pielusze radośnie, że dane jej będzie traktorem się pobawić, albo innym łukiem czy toporem kotkowi albo jakiej żabie po łbie zdzielić. Jakież to urocze obejrzeć i całym swym jestestwem w sporze jako widz uczestniczyć.
Gęba łypie też okiem na rosnące wciąż możliwości i formy wolności naszej ukochanej. Nie podoba ci się profesorski wykład: wskocz na stołek, pupę wypnij, podskocz parę razy, zakrzycz i kułakiem powymachuj.
Nie podobuje ci się teatralny spektakl: wliź na niego, pohańbuj słowem głośnym a dosadnym, klątwę ciśnij na odszczepieńców.
Inna sprawa, rzecze Gęba, że artysty u nas są wielkie, oj wielkie. Jeden to na golasa do krzyża się przytwierdził, takąż swą miłość a nienawiść w jednym, do chrześcijańskich wartości wyrażając, że na kolana rzucił gawiedź a krytyków w wartościach sztuki swej nieposkromionej utwierdził. A że majtków nie włożył, to z tej przyczyny, że z nimi jako ten jeleń na rykowisku by wyglądał... a kto by kicz taki zdzierżył. Więc już lepiej, że swoje marne, pożal się Boże, przyrodzenie, ukazać; może i który znawca sztuki ZOOM włączy, co by detalicznie obejrzeć dzieło.
Mamyż więc powody frustracyi Gęby, ale też Gęby radosnego uśmiechu nad światem, skrojonym na miarę Gombrowiczowskiej fantazji.

05 grudnia 2013

List

Radca Krach przy stoliczku przysiadł, notatnik otworzył, pióro w garść chwycił. Po kilkunastu słowach wstępu skreślił słowa opisujące miejsce, w jaki się znajduje. Cedził zatem zgrabnym i wprawnym charakterem pisma, niby przewodnik, słowa...
"Wchodzisz do wnętrza, wita cię sień rozległa, długi korytarz, na wskroś przeszywający bryłę domu. Naprzeciwległe drzwi zaprowadzą cię do ogrodu. Po prawej, na parterze, obszerna kuchnia. Przytulony do niej jedną ze ścian wielki pokój gospodarza; z tej przyczyny, że wielki, na pół podzielony.
Po lewej pokój główny: jadalnia z salonem w jednym. Za nim dwie dzielona komnaty, dwuosobowe, dla tych, którym nie marzy się wspinaczka schodami w górę.
Korytarz na parterze pomniejszony pośrodku toaletowym aneksem, do którego dostęp bezpośredni mają dwie "dwójki" z lewej i gospodarza pokój z prawej strony.
Na piętro pniesz się schodami stromymi, jakkolwiek wygodnie po nich stąpać, wskutek dobrej stolarskiej roboty.
Na górze pokojów osiem: cztery po prawej, podobnie uświadczysz z lewej. Pokoje niewielkie, każdy z okienkiem małym, wyposażeniem skromnym jak w uczniackiej bursie czy motelu przydrożnym. Korytarz wewnętrzny dla obu części wspólny. Łazienki osobne, aczkolwiek do każdej z nich dostę poprzez korytarz.
Miejsc w pensjonacie dwanaście, skromnie, choć przestrzeni nie braknie nikomu.
Tak właśnie, panie doktorze, wygląda nowy przybytek pana Adama, który go niemal w samych skarpetkach puścił. Dlatego też, doktorze, także ze względów merkantylnych, ku skierowaniu Adamowego biznesu na właściwe strony, przybywaj do nas, a weź z sobą panią Zofię, niech i ona zażyje sosnowego powietrza i leśnej zimy, tak białej, że oczy bolą radośnie.
Moja połowica, która mnie po przebytym zawale, tu właśnie na miesiąc skierowała, na same święta przyjedzie, więc pokój na dole zająłem i miło by było sąsiedni, dla ciebie, przyjacielu i... ech, zagalopowałem się, bo nie wiem, czy godzi się zamawiać dla was wspólny. Kończę już, bo o dziesiątej listonosz przybędzie, więc czasu niewiele pozostało.
Pozdrawiając cię, na odpowiedź czekam, a nawet telefon.
Dla pani Zofii ucałowania ode mnie i pana Adama.
Radca Krach"

Liryka czysta

Liryka czysta jest obrazem, metaforą, środkiem poetyckim, opisem wrażenia, wizją zmysłów.
W liryce czystej, jak owa woda napotkana w studni na równi pochylnej Szczyrku; w liryce tej wykluczone są emocje dopowiadane, ich szczodry opis, sugestie, zachwyty i komentarze.
Liryka czysta przez poetę stworzona nie wymaga niczego innego poza samym obrazem, przekazanym pod wpływem przeżycia.
Tak samo, jeśli Bóg stworzył świat, nie On go opisuje.  Świat sam z siebie istnieje, piękny i tragiczny.
Liryka czysta nie wymaga uznania słuszności obrazowania. Ona po prostu istnieje.

Nad wodą wielką i czystą - Adam Mickiewicz

Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki,
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne;

Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki,
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne;

Nad wodą wielką i czystą
Błysnęło wzdłuż i grom ryknął,
I woda tonią przejrzystą
Odbiła światło, głos zniknął.

A woda, jak dawniej czysta,
Stoi wielka i przejrzysta.

Tę wodę widzę dokoła
I wszystko wiernie odbijam,
I dumne opoki czoła,
I błyskawice - pomijam.

Skałom trzeba stać i grozić,
Obłokom deszcze przewozić,
Błyskawicom grzmieć i ginąć,

Mnie płynąć, płynąć i płynąć -

04 grudnia 2013

Zachód słońca

Zachód słońca jak rozjechane broną chmur torfowisko
w bruzdach rozwartych rozpołowionych
krwista posoka i mięsień nieba siny
po pierwszym uderzeniu bicza nocy.

Wzrok ledwo uniesiony a przed nim
kumulacja czerwieni drżąca jak cięciwa czapki gorejąca
jeszcze płonie rozbłyska lecz płomień blednie
z pierwszą gwiazdą strażniczką nocy.

Krąg niebios i ziemi niecka sfałdowana
mają się ku sobie obie jak małża skorupy
niby kochanków pożądliwe ciała
w splecionym uścisku zamknione.

Przestrzenie kurczą się bezszelestnie
wkrótce mrok zasypie piaskiem oczy
senność zasępi twarze
granatowa noc spłynie atramentem oprószonym srebrzystym brokatem.

Minął czas

Radca Krach rozgościł się wygodnie w fotelu.
- Ile to czasu minęło, a przecież, jakby wczoraj - mówi oblizując dyskretnie śmietankę z kawy, jeszcze ciepłą, słodką słodyczą mleka, którego zapach zawsze się pamięta - nie żałujesz?
- Stanowczo za krótka ta noc na danie odpowiedzi - Adam, swoim zwyczajem, w koryto Meandera wpada po kolana, unurzon po kostki  w  błocie, skąd wyrwać się trudno, ani szybko lub wręcz wcale. - Wielu rzeczy żałuję serdecznie. Żałuję, że nie wykorzystałem wszystkich możliwości. 
- Nawet nie wiesz, jak bardzo cię rozumiem. Sprawiedliwy twój żal, choć pustki po sobie nie zostawisz. Ileż to razy ucieszyłem swoje serce w twojej kawiarni na rogu Podmiejskiej i Cichej. Pamiętasz nasze z doktorem Koteńką rozmowy, a przedstawienia...?
- Przyjacielu, ty musisz przecież wiedzieć, że całe to moje przedsięwzięcie, potem nasze wspólne, to ostatnie wołanie, ostatnie moje życzenie przed nieuchronnym końcem pewnej historii, w którą bezwiednie wpadłem. Życia nie odmienisz, nie zwrócisz w biegu, w tej samej wdzie nie zanurzysz stóp zmęczonych. Ono trwać będzie także wtedy, kiedy mnie zabraknie.
- I mnie także, i naszych przyjaciół. Co tu jest do odkrywania? 
- Żal patrzeć, jak przez dłonie, choć z zwartym uścisku złączone, przecieka woda życia i nie jesteś mocen tego naprawić.
- Może i żal, choć wspomnienia potrafią uratować straceńca przed niewolą codzienności, Adamie.
- A mnie się wydaje, że każdy człowiek ma swój czas i miejsce. Powinien zatem korzystać z danego mu czasu, kiedy jest jemu potrzebny i nawzajem. Kiedy czas ten mija bezpowrotnie, a przecież obserujesz go, widzisz wyraźne znaki i symptomy przemijania, czlowiek powinien usunąć się w cień.
- Czyżby dopadła ciebie ta schizma wykluczenia?
- Mój czas już minął.
Kolejna kawa, którą wypili smakowała zbyt gorzko, aby nie wspomóc jej szklaneczką whisky, choć pora na alkohol była nieodpowiednia.

02 grudnia 2013

LUSTRO

Po drugiej stronie lustra miał swój własny kąt. Nie przeszkadzał nikomu i jemu również nie czyniono zarzutów z tego powodu, że istnieje. Mógł swobodnie wypijać kawę, jeść suchy chleb albo bułkę z dżemem truskawkowym. Włączał też telewizor i od razu blokował te wszystkie programy, których nie znosił; czytał książki, z którymi nie miał okazji się oswoić oraz zasypiał przy muzyce, która gładziła go po włosach, a spał długo.
Czasami jednak musiał powracać do świata sprzed lustra i wtedy słyszał wtedy zgiełk, który stawał się powoli bezustannym fizycznym bólem, odczuwanym w każdym, nawet najodleglejszym zakątku ciała. Chciał mieć porównanie i dlatego tam wracał. Rozglądał się po pokoju, a nawet otwierał okno, jakiego za lustrem nie było. Kiedy z dołu spostrzeżono, że okno jest uchylone, rzucano kamieniami do wnętrza albo krzyczano na niego, jeśli tylko się w nich pojawiał. Nie pamiętał w jakim kontekście pojawiały się obelgi, lecz znosił je cierpliwie. Czasami jego pojawienie się w oknie wywoływało furie u tamtych. Był przygotowany na to, że prędzej, czy później wtargną i pospiesznie sprawdzał zamki przy drzwiach. Potem, spodziewając się ataku, bezzwłocznie przedostawał się przez lustro po raz kolejny na tamtą stronę. Przystawiając uszy do ściany, słyszał, najpierw jak wyłamywane są drzwi wejściowe. Prawdopodobnie pokój był gruntownie lustrowany. Szukano go pod łóżkiem, za piecem kaflowym, w łazience, a także w szafie; jej podwójne, rozsuwane drzwi były ścianką, do której przytwierdzono lustro. Nikt jednak z komanda nie wpadł na pomysł, aby odhaczyć zatyczkę u góry i na dole tylnej ścianki szafy, aby odsunąć drzwi owiane tajemnicą. Mógł czuć się bezpieczny.
Któregoś dnia, wobec powtarzającej się nieobecności właściciela mieszkania, zdecydowano o usunięciu wszystkich mebli. Wyniesiono też szafę. Wtedy pracownicy budowlani odkryli kryjówkę. Nie było to trudne, bo ze szczelin w ścianie wydobywał się odór z rozpadających się ludzkich zwłok.
Po jakimś czasie ktoś wpadł na pomysł, aby po odnowieniu mieszkania, pozostawić wszystko na miejscu, tak jak to było za życia człowieka ukrywającego się za taflą lustra.
Zwiedzający byli pod wrażeniem niezwykłej szafy z lustrem, za którym toczyło się inne życie, a tylko śmierć była podobna. 

25 listopada 2013

Tajny Plan Gęby



Ona sterta papiórków nade tekstem, rzecze Gęba, jest to ów program naprawy Rzplitej ogłoszony a utęskniony przez Gęby zwolenników. Ale "ab urbe condita", jako Rzymiany Starożytne prawią.
Nasamprzód Gęba pomieniał kota na gęś szaroskrzydłą, wilczura na wodołaza, morskiego wieprza na jednogarbnego wielbłąda; królika w króliczycę, a szczurzycę w szczura odmienił. Pode ścianą menażerię tę postawił, kłaniać się publiczności kazał i promiennym uśmiechem radości zębiska pokazować zalecił.
Następnie wniósł na rozcapirzononej swej łapie oną stertę papiórków (balansując na krawędzi upadku) i w te słowa do tłumu przemówił:
- Te oto zwierzątka milutkie gwarancją będę naszej przebudowy-budowy. Popatrzcież, jaka czysta rasa! jakie rozumne spojrzenia! jakie chęci! Zawierzcie mi, owieczki, żem po nocach nie spał, na boisko'm nie latał, jeno o Rzplitej śniłem jej potęgę. I o tych piniendzach miałem dreama i o Polszcze, aby oną na wyższejszy level wykopnąć. I nie wierzta ludkowie opozycyi wszelakiej, że ona wie, co się komu należy od mafii. Ona, za świętym przeproszeniem, gówno wi i gówno może. Looknijcie najukochansi, na tę stertę. Tamuj wszyćko, co potrza jest, co do dnia i godziny ustalone. Każdy grosik. Otwieracie ludkowie pergaminy na dowolnej stronie (tu Gęba wścibia paluch drugiej łapy między makulaturę, otwiera) i czytacie:
- siedemnasty kwietnia, Roku Pańskiego 2014, godzina czternasta czterdzieści pięć - przeznaczyć sześćdziesiąt dziewięć tysięcy złotych i trzydzieści dziewięć groszy na garnitury dla zarządu, tudzież dwa opakowania cygar ... (ups)*

* pod wrażeniem kołonotatnika, jaki dzierżył pan premier w szlachetnej swej dłoni tekst napisany.