CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 lutego 2017

JAŚNIEPANOWIE

A i owszem, przydarzyło mi się obaczyć i usłyszeć krytykę postaci Pana Kuchcińskiego marszałka z ust Schetyny, jak i też podziwiać laudację Jaśnie Pana Kaczyńskiego wygłoszoną z kolei na cześć marszałkowskiego majestatu, no i serce urosło mi z tego słuchania-oglądania albowiem i Pan Kaczyński, i Schetyna nie szczędzili sobie pięknej a zachwycającej polszczyzny, jaka dana jest niemal wszystkim bez wyjątku parlamentarzystom.
A potem wyniknął spór o te piękne słowa. Poszło o tych „panów”.
Prawdą a Bogiem Pan Kaczyński sprowokowan był przez ów głos z sejmowej sali, który raczył zauważyć, że lider rządzącej partii łaskawie nie zaprosił był organów porządku publicznego do parlamentu anektowanego na czas przydługi przez waleczną opozycję… a przecież mógł to zrobić.
Zatem wyrzucił z siebie zdania nieco opacznie przez posłów w opozycyjnych ławach zasiadających zrozumiane, że… no właśnie… jako to było….
Otóż przysłuchując się tej szlachetnej mowie, Pan Kaczyński przyczepił łatkę Schetynie, iż ów nie korzysta w swym przemówieniu z zacnego słowa „pan”, nie wymieniając go przed zaszczytnym rzeczownikiem „marszałek”, tudzież przed nazwiskami posłów, zwłaszcza tych, którzy nie siedzą tam, gdzie pałowało ZOMO. Następnie Pan Kaczyński rozwinął swoją myśl, podkreślając, iż w istocie organizacja polityczna jaką jest PIS, grupuje w swoich szeregach Panów, który to fakt niesłusznie został przez Schetynę pominięty.
Parę dób poświęciłem na głęboką analizę tej uroczej pomiędzy Panem Kaczyńskim a Schetyną konwersacji i wyciągam z niej następujący wniosek.
Po primo, secundo i tertio Pan Kaczyński istotnie zwrócił swojemu adwersarzowi uwagę na to, że polski zwyczaj nakazuje w przestrzeni publicznej posługiwać się zwrotami: „panie marszałku”, „panie pośle” czy „panie Iksiński”… i gdyby Pan Prezes PIS-u po mentorsku przypomniał młodszemu posłowi opozycji o tym fakcie, Schetyna miałby się z pyszna i ze wstydu się zająkał, albo i nawet przeprosił za złamanie tradycji w swej mowie. Problem w tym, że Pan Kaczyński przedreptał przy mównicy dwa czy trzy kroki dalej, suponując, iż nie dość, że Schetyna pogwałcił tradycję zwracania się do istot ludzkich, ale też nie wziął pod uwagę tego subtelnego faktu, że w gruncie rzeczy ławy rządzącej partii wypełnione są po brzegi Panami, co z kolei sprowadziło mnie do myślenia, że owszem, po nazwisku, bez „pana” Schetyna może się zwracać do swoich, tudzież do kmiotków z PSL-u, natomiast nie może tego czynić wobec dominującej od Pana Misiewicza po Pana Prezesa rasy Panów.
Wchodzę teraz w mózgowie Pana Kaczyńskiego i odczytuję jego wątpliwości: nie ma równości sektorowej, nie może być tak, aby drugi czy trzeci sort obywateli miał się równać z PIS-owskimi Panami… i wyszedłszy z rzeczonego mózgowia dochodzę do wniosku, że w istocie to Panu Kaczyńskiemu wcale nie chodziło o przekazanie społeczeństwu językowych subtelności, jakimi na przykład raczy obywateli profesor Miodek, ale o to, aby ciemny lud przejrzał w końcu, kto w Polszcze jest Panem, a kto chamem się urodził.
Tak więc uświadomiony, nie poważyłem się posła Schetyny tytułować w niniejszym tekście „panem”, ba, nie uczyniłem tego nawet wobec profesora Miodka.
Przemknijmy teraz paluszkami po klawiaturze, odpuszczając sobie górne „C” i wejdźmy na podwórko piszącego te słowa…. A przy okazji pytanie: kto z szanownych obywateli ma przyjemność mieszkać POD Panem Posłem z rasy Panów? No kto? Rączki w górę! Nie widzę… i nikt się nie wstrzymał.
Oj, powiadam wam, nie jest łatwo, nie jest. Sobie mieszkasz przez całkiem długie lata POD Szlachetną Postacią, nie wiedząc o tym, dopóki sam Pan Prezes ci tego nie przypomniał. I cóż uczynić z tą dobrą zmianą i nowiną?
Przyjdzie najsampierw od piąterka do mercedesa rozwinąć hollywoodowy dywan w czerwonym kolorze; następnie zakupić kwiaty, ewentualnie coś, czego baz zagrychy się nie pija; potem trenować słoneczną minę pokutnika, ukłony ćwiczyć, klękanie jak do mszy, nareszcie całowanie tej jaśniepańskiej rączki, a może i lakierków w pozycji horyzontalnej.
Kończę zatem i zabieram się do roboty.

[28.02.2017, Dobrzelin]

26 lutego 2017

OSTATKI LUTEGO

1.
A tu odezwała się zima, która abdykować nie ma zamiaru, odezwała się wietrzyskiem, śniegiem i przymrozkiem… a ja już tęsknię za wiosną, zwłaszcza w kontekście zbliżającego się wyjazdu… czy w nowej firmie, się okaże… obym tej decyzji nie pożałował.

2. 
Tak jak myślałem, nie dałem rady z „W stronę Swanna” Prousta w wersji elektronicznej. Odpuściłem sobie tę pierwszą część „W poszukiwaniu straconego czasu”, aby sprostać zadaniu trzymając w ręku tradycyjną książkę wypożyczoną z biblioteki. Tym razem uwolnił się ten tom, więc nadzieja na jego przeczytanie staje się jak najbardziej realna.
A tak na marginesie moich ostatnich wypożyczeni, sięgnąłem do klasyki, do pozycji nieco już zapomnianych, a przecież ważnych w przeszłości - do Conrada i Żeromskiego. Zastanawiam się jaki będzie odbiór tych czytanych po latach pisarzy. Jestem już po „Uciekła mi przepióreczka” w wersji oryginalnej i „słuchowiskowej”; nie obejrzałem z kolei inscenizacji teatru telewizji, a przecież na maturze zadano mi pytanie dotyczące właśnie tego przedstawienia.

3.
Jakie to ciekawe czasy nastały - drzewa umierają stojąc za zgodą… wróć… za rozkazem ministra środowiska. Tak sobie myślę, że gdyby piły kazał włączyć minister przemysłu, transportu, spraw wewnętrznych czy zagranicznych, to bym nawet to zrozumiał - zakres ich zainteresowań i kwalifikacji z ochroną środowiska niewiele ma wspólnego. Przewidywałbym nawet to, że jeśli ten gość w rządzie od transportu czy przemysłu każe uruchomić piły, to ten od środowiska, jak Rejtan własną piersią drzew będzie bronić. A tu masz… powołany do ochrony przyrody, sam z siekierą napada na puszcze, na lasy i parki. Chyba tylko w naszym kraju to możliwe, bo Polska oprócz Puszczy Białowieskiej słynna jest na świecie z powodu wysypu idiotów… i tym raczej winno się nogi przy samej d….e urywać, nie zaś pnie zostawiać po ścince.
Pisałem byłem, że spodziewam się, iż ten młodzian, który dopuścił się zamachnięcia na rządowe auto pewnie na dożywocie zostanie skazany i wszystko na to wskazuje. Prokuratura dokłada wszelkich starań, aby w rządowych limuzynach zapalić światła sygnalizujące przejazd aut pod specjalnym nadzorem, aby uruchomić w nich sygnalizację dźwiękową, albowiem złośliwość losu sprawiła, że ani monitoring nie zadziałał, ani też nie zdobyto zeznań świadków, co by potwierdzili „wyjątkowość i specjalność” przejazdu rządowych pojazdów. A trzeba przecież udowodnić obecność i tych świateł, i tych dźwiękowych sygnałów, albowiem w przeciwnym wypadku kierowca limuzyny pani premier powinien był poczekać grzecznie, aż maluszek skręci w przecznicę po lewej.
Ciekawym, co pani premier w tej kwestii zeznawała i co takiego ściśle tajnego miała opowiedzieć podczas tych trzech godzin drobiazgowego, jak widać, przesłuchania.
A tu jeszcze źli ludzie, naprawdę źli ludzie czepiają się pani premier, że wojskowymi samolotami do swej chałupy latała. A co miała robić? Jechać autobusem albo tramwajem jak papież? Pociągiem albo autobusem jak jej wyborcy? Niedoczekanie. Dobra zmiana dobrą zmianą, ale bez przesady.

[26.02.2017, Dobrzelin]

WYPOŻYCZALNIA (9) ALPUHARA

Otóż i kolejny raz powracam do licealnych czasów, powracam do patrona święta, do pełnej żaków sali… lecz mnie „strzelać nie kazano”, jeno miałem ominąć Litwę i przenieść się do Iberii wraz Mickiewiczem, i wyrecytować „Alpuharę”, balladę ku czci pobitych, lecz niezwyciężonych Maurów, ku chwale Almanzora, który „w podzięce” za zatknięcie przez Hiszpanów chrześcijańskich sztandarów na minaretach, przyniósł zwycięzcom dżumę.
Albowiem kiedy przeciwników miecz pokonać nie zdoła, kiedy Maurowie w mniejszości… tedy jedynie podstęp zostaje. Jakaż to cenna wskazówka dla Konrada, który tak właśnie winien walczyć z zakonem.
Przyjemnie mi się czyta „Alpuharę” i teraz, po wielu latach niezaglądania do „Konrada Wallenroda”… a szkoda, bo przy tej okazji wypada sobie przypomnieć ten jakże intrygujący Mickiewicza poemat, nad którym, pamiętam, rozgorzała dyskusja, nie mniejsza niż ta, która brała w obronę Antygonę, przeciwstawiając jej postawę sile i potędze królewskiej władzy.
Ale niech zabrzmią teraz słowa tej opowieści. 

BALLADA - ALPUHARA
Już w gruzach leżą Maurów posady,
Naród ich dźwiga żelaza;
Bronią się jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie zaraza.
Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z garstką rycerzy.
Hiszpan pod miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu uderzy.
O wschodzie słońca ryknęły spiże,
Rwą się okopy, mur wali;
Już z minaretów błysnęły krzyże,
Hiszpanie zamku dostali.
Jeden Almanzor, widząc swe roty
Zbite w upornej obronie,
Przerznął się między szable i groty,
Uciekł i zmylił pogonie.
Hiszpan na świeżej zamku ruinie,
Pomiędzy gruzy i trupy,
Zastawia ucztę, kąpie się w winie,
Rozdziela brańce i łupy.
Wtem straż oddźwierna wodzom donosi:
Że rycerz obcej krainy
O posłuchanie co rychlej prosi,
Ważne przywożąc nowiny.
Był to Almanzor, król muzułmanów.
Rzucił bezpieczne ukrycie,
Sam się oddaje w ręce Hiszpanów
I tylko błaga o życie.
- Hiszpanie — woła — na waszym progu
Przychodzę czołem uderzyć,
Przychodzę służyć waszemu Bogu,
Waszym prorokom uwierzyć.
Niechaj rozgłosi sława przed światem,
Że Arab, że król zwalczony,
Swoich zwycięzców chce zostać bratem,
Wasalem obcej korony.
Hiszpanie męstwo cenić umieją:
Gdy Almanzora poznali,
Wódz go uścisnął, inni koleją⁸⁶
Jak towarzysza witali.
Almanzor wszystkich wzajemnie witał,
Wodza najczulej uścisnął,
Objął za szyję, za ręce chwytał,
Na ustach jego zawisnął.
A wtem osłabnął… padł na kolana…
Ale rękami drżącemi
Wiążąc swój zawój do nóg Hiszpana,
Ciągnął się za nim po ziemi.
Spojrzał dokoła, wszystkich zadziwił:
Zbladłe, zsiniałe miał lice,
Śmiechem okropnym usta wykrzywił,
Krwią mu nabiegły źrenice.
- Patrzcie, o giaury! jam siny, blady…
Zgadnijcie, czyim ja posłem?…
Jam was oszukał: wracam z Grenady;
Ja wam zarazę przyniosłem!…
Pocałowaniem wszczepiłem w duszę
Jad, co was będzie pożerać…
Pójdźcie i patrzcie na me katusze,
Wy tak musicie umierać».
Rzuca się, krzyczy, ściąga ramiona,
Chciałby uściśnieniem wiecznym
Wszystkich Hiszpanów przykuć do łona;
śmieje się — śmiechem serdecznym.
Śmiał się — już skonał — jeszcze powieki
Jeszcze się usta nie zwarły:
I śmiech piekielny został na wieki
Do zimnych liców przymarły.
Hiszpanie trwożni z miasta uciekli:
Dżuma za nimi w ślad biegła;
Z gór Alpuhary nim się wywlekli
Reszta ich wojska poległa.

[26.02.2017, Dobrzelin]

25 lutego 2017

SZMAT (1)

1.
- Jakbyście dali mi jeszcze parę tych pędraczków z okrasą, mięsa nie, ino do tych kluseczków tłuszczu ze słoninką i wystarczy, to by ja sobie cosik przypomniał więcej.
Nowakowa pospieszyła z rondelkiem. Dopiero co przygrzała kluski śląskie na gazie. Alinka z Tomkiem siorbali herbatkę, pogryzając kanapki z twarogiem ze szczypiorkiem. Dla nich tłuste kluski na noc były zakazane, choć Tomek, jak to mówią, nienażarty, pewnie cały talerz śląskich by obrócił, ale matka nie da. Krystyna bardzo uczulona na to, aby przynajmniej dzieci zdrowo jadły, bo to i w szkole śmieją się teraz z takich, co to przed sobą bebech wielki noszą, a na twarzy są takie różowe, pucołowate, a i jak tu się rozebrać przed klasą na gimnastyce; więc lepiej niech jedzą tyle ile potrzeba, ani deczka więcej, a zdrowo.
Dzieciaki przeciągały to jedzenie kolacji: raz, że lubiły starzyka posłuchać, dwa, że jutro sobota, więc pospać mogą dłużej, a jak matka zapomni prześwięcić ich ścierką, że już późna pora i marszu do łóżek nie rozkaże, to i do północy by zostały, ziewając, choć z oczami jak te pochodnie, z uszami tak rozstawionymi na słuchanie opowieści, jak u ich kocura, co na byle pisknięcie myszki łeb unosi, uszyska postawia i nasłuchuje.
A jak to było poprzednim razem, gdy starzyk do nich zawitał, jak to słuchały o tym skarbie zakopanym pod piwnicą w starym dworze, którego zmienne koleje losu obróciły w ruinę i dotąd perzyną i pokrzywą zarasta. Potem zaś ojcu wierciły w głowie, aby koniecznie na Lisie Pole pojechać, dwór zobaczyć, wedrzeć się do środka i na własne oczy przekonać się, czy pod komorami czego nie pozostawiono, a że pies dziki podobno skarbu strzeże, to i cóż z tego? Tytana weźmie się z sobą; ten przecie w całej wiosce pies najdzielniejszy i przed byle kundlem wszystkich obroni. Rad nie rad Karol zapuścił sinik furgonetki i pojechali, z psem, a jakże, lecz do zgruzowanego majątku się nie dostali, bo ogrodzony. Mówili w gminie, że ani remontować nie będą, bo pieniędzy nie ma, ani sprzedać nie mogą, gdyż ruina ma swego właściciela, potomka jakiegoś po mieczu; lecz ten zwleka, albo stary już, albo by z odszkodowaniem za zniszczenia to może i wziął, ale w takiej postaci pałacyk przejąć, to żaden dla niego interes. I tak, rozwalony dwór stoi, a choć deskami okna i drzwi zastawione, przybite gwoźdźmi na amen, choć razem z okalającym go dziedzińcem i ogródeczkiem otoczony wysoką siatką (będzie już i ze dwadzieścia albo i więcej lat, jak tak stoi), to przecież niszczeje, i ludzi straszy szpetotą i tajemnicą, bo wkoło park przez okoliczne obywatelstwo odwiedzany, więc i ma kogo straszyć.
Wrócili zatem z tej niedalekiej wyprawy z niczym, niepocieszeni, lecz Tomek nie ustawał, prosząc ojca o to, że gdyby się udało…
- To może byśmy kiedy kupili ten pałacyk. Wiele nie zażądają, prawda?
Karol z politowaniem popatrzył na syna, choć przecież go rozumiał. Sam w jego będąc wieku, zachwycały go tajemnice starych budowli, zamków, klasztorów i pałaców, grot, drewutni a choćby i zakurzonych strychów, ale wszakże z tych pradawnych podniet się wyrasta i człowiek w lata bogatszy i doświadczenie rozumniej światu się przygląda.
- Toż gdyby w tym dworze skarby jakoweś tkwiły, to spadkobierca, który ponoć jeszcze żyje, wiedziałby o tym lepiej od nas i nikogo nie prosiłby o ich odkopanie, tylko sam wygrzebałby spod piwnicy klejnoty, monety, czy złoto.
- A jeśli nic nie wie o skarbie? - upierał się chłopiec.
Cóż miał odpowiedzieć Karol, wszak i tak dworu nie kupi, a skradać się do niego jak podły złoczyńca, nie będzie.
Oj, zamącił starzyk w Tomkowej główce, zamącił.
Starzyk jadł, oblizywał się i wesoło mruczał pod nosem, bo Krystyna skwarek nie żałowała, tak jak i jajek do klusek, przez co wyrosły jak na zaczynie drożdżowym.
W tę chwilę, gdy gość mile widziany mruczał i chrząkał radośnie, wszedł Karol; z wieczornego udoju wracał, o czym siedzących za stołem powiadomił. I dla niego znalazły się kluski, tyle że Krystyna uraczyła męża sporym kawałkiem żeberek; chciała też wsunąć na talerz starzykowi - odmówił. Karol usiadł przy tym wielkim prostokątnym, kuchennym stole, jak wypada na gospodarza, naprzeciwko gościa.
- To wieleż nadoiliście krówek? - zapytał starzyk.
- Mamy ich piętnaście mlecznych, pięknie mleko dają.
- I żeś się, gospodarzu tak prędko uwinął. Tyleż cycków do ciągnięcia!
- A bo to, panie starszy, ja doję? Maszyna robi za mnie. Nie te czasy Ja tylko obmywam wymiona i podczepiam te zabawki, a krówki nauczone i w porządku w kolejce same pilnują.
- To i krowy nauczyły się nowoczesności - westchnął starzyk. - Popatrzcież, jak to świat się zmienia.
- A zmienia się, zmienia - powtórzyła Krystyna. - Tylko wyście, starzyku jednacy. Tacy sami dzisiaj, przed miesiącem, kiedyście do nas zawitali, i równie tacy sami przed laty, choć lat nie ubywa.
- Nie ubywa - powtórzył stary.
- A zima się zbliża. Kolejna zima - twarz Krystyny była zatroskana. Doskonale wiedziała, że i tym razem starzyk zimą w swojej zniszczonej przez czas chałupie nie usiedzi i będzie od domu do domu chodził, od wsi do wsi, aby przycupnąć na parę dni, pomóc temu czy owemu za wikt i tapczanik z kocem; i że jak pobędzie u jednych,  to po kilku dniach do drugich zajdzie, gdzie go przyjmą, ot choćby za te opowieści, którymi sypie jak z rękawa.
Czy można się dziwić temu, że starego wiejskim Homerem nazwano, i choć te swoje bajania nie ubierał w szlachetne  rymy, to zawsze zadziwiał pamięcią albo wyobraźnią, której mu zazdroszczono.
(cdn...) 

[15.02.2017, Barcelona, Catalunya, w Hiszpanii]

22 lutego 2017

ŁOMNICKI HERBERTEM

"Pamiętajmy jednak o lęku mężczyzny. Herbert daje w Listach precyzyjny opis stanu głębokiej depresji, w jakiej pogrążył się jego bohater. Tofranil, silny lek antydepresyjny, stan ów miał zmienić i okazał się skuteczny. Przyczyną depresji mężczyzny była seria doświadczanych przez niego krzywd, jej skutkiem – wszechogarniający lęk. Po miesiącul ęk nie zniknął, ale pacjent poczuł się jednak „lepiej”. Po ukończeniu całej kuracji
osiągnął równowagę psychiczną (mężczyzna nazwie ją „równowagą między tym światem wariatów i sobą”), to znaczy przestał się bać. Miejsce po lęku zajęło zobojętnienie – najważniejszy efekt działania tofranilu. Zobojętniały pacjent przestał zajmować się przyczyną swojej depresji, co więcej, stroni od niej, dobrze pamiętając katusze, jakie przeżywał. „Wyleczony”, tj. nieskory do walki, może opuścić szpital. Nie jest już bowiem niebezpieczny dla swoich krzywdzicieli. I rzeczywiście, mężczyzna nie chce nikogo oskarżać. Zbiera znaczki. A jednak nie przestaje zajmować się swoim nieszczęściem!"*
[*JACEK KOPCIŃSKI - "Zmaza. Obraz fantazmatycznego zła w "Listach naszych czytelników Zbigniewa Herberta", fragment]
TVP Kultura przypomniała wspaniały monodram na podstawie "Listów naszych czytelników" Zbigniewa Herberta w wykonaniu Tadeusza Łomnickiego, jednego z najwspanialszych aktorów teatralnych świata.
Kto nie wierzy i nie widział, niech zobaczy, póki ten spektakl Stanisława Latałły nie zostanie z internetowej przestrzeni usunięty.

https://vimeo.com/51364262



[22.02.2017, Dobrzelin]


PRZEKLEŃSTWO

Przekleństwo z tą „Klątwą”…. czy rzeczywiście?
Ponieważ przedstawienia nie obejrzałem, nie powinienem… ponieważ jakieś jednak sceny udało mi się zobaczyć… czy też nie powinienem?
Nie będę rozprawiał o obrażaniu uczuć religijnych, bo w takim razie musiałbym napisać, że w wielu innych przypadkach moje własne uczucia były i są obrażane, a ponieważ nie przynależą one do sfery religijności, to i nie mam, i nie miałem sposobności ani paragrafu na to, aby pod sąd zapodać to obrażanie uczuć mojej nieskromnej osoby.
Nie napiszę też o obrażaniu Jana Pawła II, ani też o niestosownym (niewinne słowo) potraktowaniu krzyża.
W tym miejscu niewinna dygresja uruchomiona przez wyobraźnię, bo oto wyobraziłem sobie, co by to się zadziało, gdyby na warszawskiej scenie wielce zasłużonego dla kultury polskiej teatru zbezczeszczono symbole judaizmu czy islamu. Założę się o każde pieniądze, których nigdy nie posiądę, że Wielkie Larum podniosłoby się na pół świata, a może i dalej.
Ale ja nie o tym.
Chcę powiedzieć, że niczemu się nie dziwię, nie dziwię się ani tej prowokacji, ani jakiejkolwiek innej, albowiem tak kultura przez wielkie K, jak i też ta małą literą pisana kultura codziennego słowa, zachowania i obyczaju od ładnych lat kilkunastu nam dziczeje. A zapytajcie się takiego odyńca z lasu, co wchodzi chłopu w szkodę, czy jakby zobaczył zakaz wstępu na kartoflane pole, to czy on się pohamuje? A w życiu! Bo dzik hamulców nie ma. I wychodzi na to, że człowiek również. A dlaczego? A dlatego, że mamy wolność, która gwarantuje nam brak odpowiedzialności za słowa, choćby były najgłupsze, najokrutniejsze i świadomie masakrujące, maltretujące kogo nam się żywnie podoba.
A cóż dopiero sztuka. Ta na fundamentach wolności wypowiedzi zbudowana i nie ważmy się jej tknąć, choćby musnąć ją opuszkami palców.
Sztuka przekracza, jak widzę, kolejne bariery ludzkich możliwości, jak, za przeproszeniem, ma to miejsce w sporcie.
Podobno najtrudniejszym do zdobycia szczytem na Ziemi jest znajdujący się na pograniczu Pakistanu i Chin drugi pod względem wysokości szczyt świata - K2. Wyobraźmy sobie, że zdobywamy go w lecie - jest trudno, ale da się wejść przy dobrej pogodzie. No to teraz wejdźmy nań zimą, oj trudniej, trudniej - udało się. Spróbujmy wobec tego bez maski tlenowej - skrajne wyczerpanie ocierające się o śmierć kliniczną z powodu niedostatku tlenu. Jest zdobyty! A teraz z opaską na oczach, bez butli z tlenem i zimą… a potem dokładamy do tego wejście tyłem… nie koniec na tym, wejdźmy teraz na K2 tyłem, bez tlenu, z opaską na oczach, zimą i ze związanymi rękoma i nogami….
Co ja tutaj przedstawiam? Kolejne granice ludzkich możliwości, a ściślej - przekraczanie tych granic aż do skrajnego idiotyzmu, bo w podświadomości cały czas obecne jest pytanie: po co to wszystko? Co domniemany himalaista chciałby osiągnąć wspinając się na K2 związany kaftanem bezpieczeństwa? Nie starcza mi rozumu na odpowiedź.
Otóż i artysta winien czasami wyjść z siebie i stojąc obok swojej postaci, powinien od czasu do czasu zapytać siebie samego, w jakim celu przekracza tę może już ostatnią z granic. Jeżeli nie stać go na to pytanie, to tym bardziej nie odnajdzie odpowiedzi i w konsekwencji będzie próbował stworzyć ideologię do swojego dzieła.
I znów przykład alpinisty wydaje się być najtrafniejszy.
- Dlaczego zdecydował się pan na wspinaczkę na K2 - pyta dziennikarz alpinisty - zimą, tyłem, bez tlenu, ze skrępowanymi kończynami i z czarną opaska na oczach?
- Bo góry są piękne - odpowiada alpinista, który choćby z tego powodu, że mając przepaskę na oczach, nie tylko gór, ale i słońca nie zobaczy.
No właśnie, zbliżyliśmy się do absurdu.
Ale prawda jest też taka, że dzisiejszy artysta żyje w określonej przestrzeni społecznej, politycznej, kulturowej przez małe k, obyczajowej i medialnej i te przestrzenie tworzą go takim, jakim pod ich wpływem się staje.
A teraz przeanalizujmy w jakim bagnie przychodzi żyć współczesnemu artyście: język wrogi i nienawistny, cynizm, hipokryzja, degrengolada obyczajów, brak szacunku dla człowieka, zysk z pieniądzem i władzą jako trójca święta, idiotyczne reality show, filmy, w których z luf karabinów wylatują wagony pocisków, rynsztokowe słownictwo i celebryckie umizgi do upośledzonych umysłowo tłumów oglądaczy, nienawiść do sąsiadów i wszelkich innych nacji, internet opanowany przez trolle i głupawe odzywki twittujących polityków… jak tu nie zwariować?
Oto jest kultura Zachodu, który uważa się za o niebo doskonalszy od nieokrzesanej dzikości Wschodu.
A pan artysta, pan reżyser i dyrektor zacierają rączki - bilety wszak wyprzedane… każdy osioł obejrzy.
A co z ta sztuką, sztuką przez wielkie S?
Mnie się wydaje, że w kraju tak zidiociałym jak nasz, w kraju, w którym nienawiść wyrasta jak kamienie w polu, w tym kraju sztuka winna być może i ostatnim na tej ziemi bytem, który powinien ludzi łączyć, nie zaś kreować kolejne podziały… ale ja mówię o sztuce prawdziwej, nie zaś o kolejnej klątwie rzuconej jak kość głodnemu psu na pożarcie. 

[22.02.2017, Dobrzelin]

21 lutego 2017

DO KRAJU

1.
Ostatni kurs z Barcelony do Raszyna; ponad dwa i pół tysiąca kilometrów w 36 godzin; niespełna dwie godziny snu, przystanki na tankowanie i pochwycenie czegoś do jedzenia…
Chmurząca się, lecz ciepła Katalonia, pogodna południowa Francja, a i o poranku dnia następnego słonecznie, bardzo słonecznie po nocnej mgle; czas pod kontrolą, zdążę pomimo tego, że w Niemczech zaczyna padać; jak Niemcy długie i szerokie deszcz i mgła, i trzeba trochę zwolnić, a tu jak na złość przepala się żarówka „krótkich” świateł, i tak aż do granicy; przejaśnia się, dnieje; biały śnieg po obu stronach wrocławskiej autostrady; śnieg topnieje w milionach kropli padającego deszczu. Im głębiej w kraj, tym intensywniejsza mgła; parujący śnieg; ojczyzna wita mnie intensywnie mleczną szarzyzną; jest tak ohydnie ponuro, że aż pięknie. Przed Warszawą lekko przyspieszam, dojeżdżam na czas; jak się później okaże z dwóch busów, które załadowano w Rubi pod Barceloną, ten mój przyjeżdża do Raszyna o jakieś dwie godziny wcześniej od tego drugiego. Rozładunek nie tak szybki, jak mogłoby się wydawać, bo bez widlaka trzeba użyć sposobu, ustawić się tyłem do busa, na który towar będzie przeładowany i przy pomocy „paleciaka”, powolutku, powolutku… jest, nareszcie koniec… i do domu… jakieś 120 kilometrów. Wciąż szaro i pięknie. 
2.
Kiedy się jedzie od Drezna, szukając innej niż niemiecka rozgłośni radiowej, natrafia się na czeskie radio. Czasami łapie się „Proglas”, innym razem „Reginę” lub „Vltavę”… tym razem słucham „Impulsu”.
W czeskich rozgłośniach radiowych dominują czeskie lub słowackie piosenki i wykonawcy. Specyfiką czeskiego śpiewania jest to, że nasi południowi sąsiedzi uwielbiają wykonywać światowe przeboje w rodzimym języku, to znaczy do obcego, najczęściej angielskiego tekstu piszą własne teksty. Muszę przyznać, że dawniej nie byłem tym faktem zachwycony, choć czeskie wersje zagranicznych piosenek momentami przewyższały oryginalne wykonania. I nie ma się co dziwić, skoro śpiewali te piosenki Helena Vondrackova, Hana Zagorova, Karel Got czy Vaclav Neckarz. Dzisiaj patrzę na to inaczej. Wydaje mi się, że Czesi wielkim sentymentem darzą swój język i pragną go słyszeć także w tekstach znanych, światowych przebojów. Nie ma się czemu dziwić - mają przecież tak świetną literaturę. 
3.
Już w kraju łapię radio „Zet”. Zdaje się, że jest takie radio. Wita mnie piosenka w języku angielskim. Potem jest już lepiej - więcej polskich piosenek i do tego przebojów ostatnich tygodni czy miesięcy. Jako że częścią składową każdej piosenki jest tekst, a więc słowa, które z kolei ja darzę szacunkiem, a przynajmniej zwracam na nie uwagę słuchając muzyki, staram się również słyszeć i rozumieć tekst.
Po kilku przesłuchaniach zaczynam dochodzić do wniosku, że będąc przez miesiąc za granicą, mogłem nie wiedzieć, że radio Zet ogłosiło konkurs na „najlepszą piosenkę o niczym” i teraz jestem słuchającym świadkiem tychże pieśni.
Jedna pani, raczej młoda, śpiewa o „całej wstecz” i nie jest to bynajmniej piosenka marynarska, takie szanty czy coś w tym rodzaju. Ona śpiewa o tym, że chciałaby coś „cofnąć” w swoim życiu, ale co, nie zrozumiałem.
Druga pani zawodzi tak cichutko, że w ogóle nie wiem o co jej chodzi.
Trzecia śpiewa o „ejjjj”, „hejjj”, ale w sumie też nie wiem o czym.
Jakiś wykonawca miło śpiewa o upadku swego związku z kobietą. Streszczenie pieśni: fajnie, że się rozstali, bo ona była głupia. O, nie, on już się nie da nabrać. Konkluzja jest taka, że los odebrał im wszystko. 
A chciałoby się powiedzieć temu śpiewającemu panu: „widziały gały, co brały, więc po jasny cholesterol narzekasz teraz na los i obciążasz winą za rozstanie oną pannę, którą, zdaje się kochałeś.”
Jeszcze jedna pani śpiewa z kolei o tym, że w głowie ma tam tam albo tan tan oraz że chce być tam tam albo tan tan. Moje radyjko najwyraźniej nie odróżnia tych poetyckich subtelności pomiędzy „tam” a „tan”; natomiast doszedłem do słusznego chyba wniosku, że użycie „tam” albo „tan” ma wiele wspólnego z tym, że autor tekstu zmuszony był do zastosowania w pewnym momencie rymu.
I jeszcze jedna pani (feministycznie się zrobiło - panie przeważają) śpiewa mniej więcej tak: „jeśli tylko chcesz, daj mi znak, podzielimy się powietrzem”. Nie bułką z masłem, nie jabłkiem czy konfiturą a powietrzem właśnie. Ponieważ momentami występuje u mnie coś takiego jak wyobraźnia, to wyobraziłem sobie, że podział powietrza nastąpiłby (gdyby tamten zechciał) w taki a mianowicie sposób, że owej pani przypadnie powietrze na klatce schodowej, natomiast jej partner otrzyma powietrze znajdujące się w piwnicy.
Powiem tak: jeżeli prawdą jest to, że radio Zet rzeczywiście ogłosiło konkurs na „najlepszą piosenkę o niczym”, to wszystko w porządku, czepiać się nie mam zamiaru; natomiast jeśli było inaczej, jeśli miałem do czynienia z obszernym fragmentem rewii współczesnej piosenki polskiej, to bardzo państwa przepraszam w swoim imieniu za tragiczne, by nie powiedzieć beznadziejne słowa nabazgrane przez „poetów” tworzących teksty do tych rozrywkowych, popularnych pieśni.
Może niesłusznie jestem taki czepialski? Ktoś powie: „chłopie, wieleż to masz lat? Dużo, prawda? To ty brachu nic a nic na współczesnej pieśni się nie wyznajesz. Tobie podobają się teksty, które już nieraz słyszałeś.”
A ja powiem tak: bynajmniej, wyznaję się na tym, że w każdej - zaszalejmy z nazewnictwem - w każdej epoce piosenkarskiej warstwa tekstowa piosenki była inna. Inaczej brzmiały słowa w piosence przedwojennej, o czym innym śpiewano w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych ubiegłego wieku; inny klimat panował w latach późniejszych i chociaż cały czas mówimy o tak zwanej lekkiej, łatwej, przyjemnej, by dorzucić jeszcze jedno słowo - podkasanej muzie, to śpiewano o miłości, miłość tę wyznawano, opowiadano o czymś, nie obcy był w pieśniach bunt, dramaturgia, jakieś przesłanie; w każdym bądź razie w odleglejszych czasach, aby dowartościować podkład muzyczny, pozyskiwano do pisania tekstów ludzi, którzy łyknęli cokolwiek wiedzy o rodzimej polskiej mowie, ba, nawet samych poetów angażowano, aby uprzyjemnić słowem dźwięki melodii, aby wreszcie słuchacz mógł się ucieszyć z tego, że rozumie przekazywane przez wykonawcę treści piosenek.
Co, u licha, stało się z warstwą tekstową bardzo wielu współczesnych piosenek? Kim są owe beztalencia? Czemu piosenkarze zgadzają się wykonywać pieśni, których sam Lucyfer nie zrozumie, chyba że bezpośrednio po uczestnictwie w tęgo zakrapianej alkoholem libacji?
Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. 
I w ten oto sposób również polska piosenka schodzi na psy, a przecież nie jest to wina tych mądrych stworzeń.

[20.02.2017, Dobrzelin]

JUŻ LUTY - DYGRESJE

1.
W Barcelonie i okolicy przez dwa ostatnie dni przelotnie padało, a ostatniej nocy lunęło mocno i wreszcie rankiem rozpogodziło się na dobre; wiatr od morza przyprowadził upragnione słońce, które pozostało na niebie już do wieczora. Czekając na kurs do kraju, a znając umiejętności spedytora zdałem sobie sprawę z tego, że nie ma co liczyć na wyjazd we wtorek (pięć dni oczekiwania to norma… wczoraj upłynęły cztery tygodnie w podróży), wyszedłem sobie „na miasto” a właściwie na jego przedmieścia. Wcześniej pozwoliłem sobie na zgolenie (z trudem) ponadtygodniowego zarostu, wymieniłem ubranie na pachnące jeszcze domowym płynem do płukania, aby wyglądać cokolwiek świeżej. W tej części miasta, gdzie się zatrzymałem dominują nowoczesne domy z cegły, właściwie pięciopiętrowe bloki zbudowane na bazie kwadratu. Widać z zewnątrz, że mieszkania w blokach są obszerne. Każde piętro zamieszkuje jedna rodzina. Mieszkania dzielone są w taki sposób, że dla każdej rodziny przypadają dwie części świata, tj. są mieszkania południowo-zachodnie, południowo-wschodnie itd. Każde z nich posiada zadaszone, całkiem spore balkony. Od południa i zachodu (być może również dotyczy to pozostałych kierunków świata) zamocowane są zewnętrzne, regulowane przez właścicieli kotary. Powierzchnia takiego mieszkania (bez naprawdę pokaźnych rozmiarów balkonów) nie jest mniejsza niż 90 metrów kwadratowych. Całkiem wygodnie się w nich mieszka, tak myślę. 
Na uliczkach, szerszych niż w centrum Barcelony, zwracają uwagę liczne warzywniaki. Ceny przystępne, niewiele droższe niż u nas. Owoce i warzywa gustownie poukładane w skrzynkach, świeże lub sprawiające wrażenie świeżości.
Zauważyłem też jedną rzecz.  W takich niewysokich blokach, podobnie zresztą jak w Polsce, na parterze, powierzchnia mieszkalna ustępuje handlowej, czy szerzej - gospodarczej. Nie zdziwmy się więc, że pod częścią mieszkalną znajdziemy niewielki market, hurtownię, spory sklep z artykułami gospodarstwa domowego, zakład naprawczy samochodów czy zakład wulkanizatorski. Podsumowując… Hiszpanie bezlitośnie potrafią wykorzystać powierzchnię użytkową domów.
2.
Internetu nie mam, a właściwie miałem go na komórce w ramach przysługującego limitu, to znaczy tyle, co wysuszony kot napłakał, tym niemniej zdążyłem się dowiedzieć o kolejnych ułańskich, automobilowych szarżach naszych borowców. Na moje uzbrojone w okulary oko przyczyną ostatnich dwóch wypadków jest nadmierna szybkość z jaką poruszają się te zabaweczki rządowe i wcale nie dziwię się temu, że ów niedoświadczony kierowca seicento zmieniając pas i zajeżdżając drogę rządowej limuzynie, mógł po prostu nie zauważyć nadjeżdżającego z nadmierną prędkością auta. Ale oczywiście nikt nie będzie mierzył prędkości rządowym. Przewiduję karę dożywocia dla tego nieszczęsnego dwudziestojednolatka, bo w rzeczy samej mieliśmy do czynienia z zamachem.
3.
Przeczytałem do końca opowiadania „Camusa”. Bez rewelacji. Dwa z nich, no może trzy, niezłe. Proza Camusa, aczkolwiek zaangażowana, z pewną postępową myślą i klimatem, który może zachęcać do czytania, jest jednak toporna. Przesadnie zdominowana jest przez opis i dokładne opisy czynności; dialogi natomiast w wersji szczątkowej, zdecydowanie osłabiają wartość tej lektury.
Zabrałem się za „Pożegnanie z Matiorą” Rasputina. Świetna syberyjska, wiejska literatura. Tym razem Rasputin ukazuje smutny los wioski przeznaczonej do zalania w związku z budową zapory na Angarze. Jak zawsze u tego autora zwraca uwagę niezmiernie ciekawie przestawiony rys społeczności starych ludzi, dla których rozstanie z ich domami, dobytkiem całego życia, z wioską jest prawdziwą i niezrozumiałą tragedią. Chyba już drugi raz sięgnąłem po tę książkę, w myśl znanej zasady, że lubi się te pozycje, które się już kiedyś czytało.
4.
Wreszcie doszedłem do porozumienia z sobą w kwestii „Prowincji”. Nazbierało się tych „fragmentów” co niemiara, tych obecnych, wcześniejszych i niepublikowanych. Szukałem jakiegoś klucza, którym otwierałbym cały tekst. Zastanawiałem się nad tym, czy zestawić poszczególne wątki w porządku chronologicznym. A może oddzielić w jakiś sposób ewidentną fikcję od motywów biograficznych.
W końcu doszedłem do wniosku, że zrobi to za mnie wymyślony narrator / narratorzy, funkcjonujący na zasadzie opowiadacza poszczególnych historii. W ten sposób łatwiej będzie stworzyć całość, której poszczególne wątki nie muszą z sobą konkurować i nie będą uzależnione od chronologicznego przebiegu wydarzeń. A zatem przechodzę do formuły powieści „szkatułkowej”.
5.
Niniejszy tekst jest siedemnastym (niektóre dzielone), który nie znalazł się jeszcze w kawiarence - sporo pisałem. Paradoksalnie ukazując się jako prawdopodobnie siedemnasty z kolei, straci - przynajmniej piąta jego część - aktualność. A to wszystko przez internet, którego nie ma.

[14.02.2017, Barcelona, Catalunya, w Hiszpanii]

ODYSEUSZ

Nikt miał oślepić jednookiego cyklopa,
Nikt powraca na fali odpływie;
po żerdziach bukowych a śliskich tratwy stąpa, 
związan z masztem w Posejdona gniewie,
co wiatrom każe wzniecać burze i pioruny
i serca łamać dzielnych żeglarzy,
a gdy morze cichnie, przebiegłych syren struny
dźwięczą pieśnią miłosnych miraży.
Do niejednej przystani okręt ich zawita.
Kirke woja strudzonego zwiedzie,
śmierć podstępnie zwycięzców o drogę zapyta,
cna Atena nie pomoże w biedzie.
A w itackiej krainie, górzystej i stromej
wierna Penelopa suknie pruje.
Wieleż to lat rój zalotników chodzi do niej?
A onaż w powiewie bryzy czuje
męża niestrudzonego spalone oblicze, 
i pierwej zażyłaby cykuty
odprowadzając hardych konkurentów z niczem,
sama doświadczywszy w sercu smuty,
aniżeliby miała uchybić wierności
małżeńskiej na którą przysięgała.
I nad tą niewiastą Zeus nie ma litości,
bo czym jest dla bogów miłość stała?
Lecz tak jak pieśń harfisty domaga się końca,
tak i podróż zakończeniu bliska.
Ledwie musnął fale promyk porannego słońca,
na itackim morzu żagiel błyska.
Zbliża się okręt, gromiąc morskich fal bałwany,
skalny brzeg na rozpostarcie wzroku,
a rychły widok Penelopy ukochanej
sercem targa i wzmaga niepokój.
A cóż to za strzał nienawistnych celne roje
czemuż Odys ugodzon kamieniem
czyżby raz jeszcze doznał zdrady w życiu swojem,
podróż ma kończyć się niespełnieniem
marzeń o życiu spokojnym u boku żony,
co w miłości opoką i zamkiem
niezdobytym? Na cóż bogom dawać pokłony?
Dopłynąć i pocałować klamkę?
Któż to tak zajadle pomstuje na skał zrębie
Uzurpator i żony, i miasta?
Gdzieżeś był podły tchórzu, gdy Grecy w potrzebie
pod Troją? Mąż z ciebie, czy niewiasta?
I słyszy Odys w boskie przymioty ubrany,
i uszom swoim nie daje wiary,
„Odpłyń uchodźco, my tu swoich Greków mamy 
życie z tobą na wyspie koszmarem.”

Tak oto i zamilkła harfa homerowa.
Biedak nut nie zapisał, ostały się słowa
z ust do uszu płynące z mylnym zakończeniem.
A co z Odyseuszem się stało? - Ja nie wiem.

[13.02.2017, Barcelona, Catalunya, w Hiszpanii]

20 lutego 2017

TAM - Z KOLEJNĄ WIZYTĄ

Uszczęśliwiony po wizycie listonosza. Odłożony pakiecik banknotów (dla babci)  leży na stole. Wciska mi w dłoń piątaka.
- A tu masz pieniądze i torbę. Pójdziesz do spółdzielni i kupisz mi butelkę gronowego wina. Podłych mi nie kupuj. Pamiętaj, gronowego wina. Może być gruzińskie.
- To u ciebie TUTAJ, dziadku, też jest spółdzielnia?
- A jest. Też trzeba się nachodzić, chociaż TUTAJ nogi mnie nie bolą. Nic mnie nie boli, ale skoro przyszedłeś, to skocz po to winko, jak DAWNIEJ. A potem…
- Potem?
- Potem zabiorę cię do ogrodu, popatrzymy, jak pracują pszczoły. Ty pewnie się dziwisz, że przyjęto mnie w TO miejsce, takiego grzesznika - śmieje się. - To sprawka twojej babci. Wymodliła to dla mnie. Dać kartkę, aby ci sprzedali?
- Jeśli TU jest tak samo jak TAM, to mnie znają i sprzedadzą - odpowiadam i wychodzę z pokoju.

- DAWNO cię nie widziałam. NAJDAWNIEJ. No, chodź na kolana. Kakao zrobiłam, ciepłe. Poczytamy?
Ma na sobie tę samą granatową sukienkę w białe groszki.
- Nie boli cię, babciu, wątroba? A woreczek żółciowy, nie rozlany?
- Nie martw się, skarbie, nie boli. Teraz to jesteś dużym chłopcem, ba, mężczyzną jesteś… a u mnie, widzisz, wciąż to samo. Obiadki robię, piekę. Ha, wreszcie dopadłam tego, co to mi z ciast zakalec robi. Wiesz ty, że przyłapałam twojego ojca, jak otwiera piekarnik i pryska ciasto wodą? Bo lubi ciasto z zakalcem, mówi. A ja tyle się nagłowiłam, bo przecież przepisy mam sprawdzone… tyle lat, tyle lat. Po wino idziesz? Dla dziadka? Co ja z tym chłopem mam. TAM miałam i TU mam… ale i TAM i TU się kochamy… no leć!

- No, nareszcie, miałeś być na święta. Czekałem.
Spotykam go nad stawem. Jest jakiś taki rozdrażniony, ale uśmiecha się, jak wtedy, gdy robił wszystkim wokół kawały.
- Tato, pokaż swoją twarz.
Odwraca się do mnie. Oglądam. Dotykam policzków. Szyi.
- Jak ja się cieszę, tato, że nie masz już tej paskudnej choroby.
- TU, mój synu, nie chorujemy. Psu na budę potrzebne w TYM miejscu choroby.
- Markotny jesteś jakiś?
- A bo sobie chodzę wokół tych stawów, chodzę i myślę, kiedy w końcu skończy się ta zima. Patrz, lód jeszcze trzyma, a chciałoby się połowić rybek.
- Myślałem, że TUTAJ znaleziono jakiś sposób na zimę, na lód.
- Nie, synu, TU jest dokładnie tak samo jak TAM, tyle że się nie cierpi.

Melduję się w biurze.
- No wejdź, mama jest, tylko szybko, żeby dyrektor cię nie zobaczył.
Szybciutko. Na paluszkach, na paluszkach.
- Wreszcie jesteś. 
Podbiegam.
- Masz tu kanapkę z szyneczką. Nie ma rozmowy, masz zjeść.
- A pan dyrektor?
- TUTAJ pan dyrektor jest bardziej tolerancyjny. No jedz, jedz.
- Mamo, jak z twoim sercem? Nie dostajesz udaru?
- Spójrz tylko na mnie, jak wyglądam i po wyglądzie osądź.
Piękna ta moja mama. Najpiękniejsza. Uśmiecha się i chyba nie odczuwa chłodu, bo stopy i „skrzydełka” ma ciepłe (dotykam), a przecież wiadomo, że najbardziej człowiek przeziębia się od zimnych „skrzydełek” i nóg.
- Jutro pojedziemy do dziadków, do miasta. Przygotuj się.

Jest już jutro.
- A ty byś w wreszcie skończył z tym glancowaniem butów. Córka przyszła z małym. Kupiłam wam od szynki i kawałek boczku. Wystałam się w jednym i w drugim, ale w tym pierwszym zajęłam sobie kolejkę, więc najpierw poszłam do drugiego i sobie skróciłam. Herbaty się napijecie? Napijecie.
- A ciasteczka będą? - pytam.
- A pewnie, zrobiłam. Podsunęłam piekarzowi dwie blachy. Mam całe wiadro ciastek. Władek, odsunąłbyś się, przejść nie mogę. No patrzcie, a ten teraz nogi moczy. Wszystko jedno, Władek, córka przyjechała a ty tak…
- Wszystko jedno, babciu - uśmiecham się, kalkując jej słynne powiedzenie - wszystko jedno, ale że TUTAJ są kolejki, to się tego nie spodziewałem.
- A są, są… ja bym chyba nie przeżyła bez kolejek. A po obiedzie idę śpiewać w chórze.
- To i TUTAJ jest chór?
- Anielski, dzieciaku.

- Babus jeden, ja przecież muszę wymoczyć te nogi, bo mi paznokcie wrastają.
Wyciera je. Wdziewa pantofle. Wynosi wodę do łazienki. Wraca.
- A tak czekałem! Zagramy w warcaby?
- No, pewnie - odpowiadam. - Nie masz TU dziadku z kim zagrać?
- A nie mam. TU nie mam tak samo, jak i TAM nie miałem nikogo oprócz ciebie. Z babką jedynie w karty, ale ona, jak wiesz, oszukuje…
- Nawet TUTAJ oszukuje?
- A wyobraź sobie, że nawet TUTAJ.
- A jak ze zdrówkiem?
- Nie narzekam. Bardzo się poprawiło. Spacerujemy sobie z Helcią po alei, a pod wieczór przysiadam na ławeczce, a za dnia… za dnia to w telewizor patrzę albo w oknie siedzę i wnuczka wyglądam. No co, ja dzisiaj zaczynam białymi.

Jeden zamek, drugi, trzeci, łańcuch. Otwiera wreszcie, spogląda na mnie tak od spodu.
- Nie poznajesz mnie ciociu?
- Aleś wyrósł. No, wchodź do środka, wchodź. Będziesz spał na tym składanym łóżku. Rozłożymy je pod ścianą. Tylko żebyś nie palił.
- Ja ciociu, tylko na chwilę.
Markotnieje. Widzę.
- To chociaż brzuszek zjesz… i rogaliki. Napiekłam dla ciebie. Miałam sen, że przyjedziesz.
- Ech, te twoje sny, ciociu. A jak ze zdrowiem? Kłopotów nie masz?
- TUTAJ? Żadnych kłopotów. I na pielgrzymkę sobie chodzę. Mam nawet lżejszy chód niż TAM.
- A kluczy od domu nie gubisz?
- No co ty, TUTAJ mam bliżej do świętego Antoniego - uśmiecha się. - Pewnie do Krakowa jedziesz, co? Ale musisz zjeść trochę brzuszka, rogaliki to ci dam jeszcze na drogę.

Zawsze elegancki, dystyngowany, o takim szerokim, przyjaznym uśmiechu, bez cienia złości, dżentelmen w najlepszym wydaniu.
- Jak sobie radzisz w szkole? Z historii? - pyta.
- Z historii dobrze, ale lepiej z…
- No tak, przecież ty humanista. Siadaj, akurat mamy śniadanie. Zjemy i na kopiec. Spogląda w okno. - Będziemy mieli piękne południe - wnioskuje.
- Na kopiec? A twoje serce? Po trzech zawałach na kopiec?
Nie przygasza uśmiechu.
- Tylko ziółka, mój drogi, TUTAJ tylko ziółka. Basia przygotowuje. Lekarstwa odłożyłem. Niepotrzebne. A czuje się tak jak wtedy, gdy taczkami na kopiec Marszałka ziemię wwoziłem. A pod wieczór pójdziemy we troje do Jamy Michalika, na kawę, lody… a dla mnie kieliszek koniaku.
Siada przy stole, rozprostowuje obrus, odkłada na komodę Gazetę Krakowską, którą i TUTAJ wydają.

Ciocia Basia uwija się jak w ukropie. Tu serek biały, tam żółty, pleśniowy, homogenizowany, miękki, a to znów szyneczka, żywiecka obsuszana, miodzik, marmolada, dżemik, jajeczko po wiedeńsku, papryczka, ogórki, pomidory, zabielana kawa, herbatka ziołowa, bawarka, kawałki strucli, bułeczki, chlebek tatrzański, mleczko, masełko od chłopa… wszystko na swoim DAWNYM miejscu, w wielkim wyborze. Kto to wszystko zje? To przecież tylko lekkie śniadanie.
Jakby odmłodniała.
- TU już nie muszę spać na twardym, jeśli miałeś się zapytać, bo kręgosłup mnie nie boli i do Piekar nie muszę jeździć na zabiegi. Ten klimat wyraźnie mi odpowiada… chociaż…. wiesz… powiedz no mamie, aby z tobą w sierpniu przyjechała, to znów wybierzemy się do Zakopanego.
Bo ciocia Basia ma krewnych na Podhalu, i po górach musi TUTAJ skakać jak kozica… TU może, bo z kręgosłupem, jak mówi, kłopotów nie ma, a TAM miała.
- Powiem, powiem.

- Patrz, jak biegnie z tą kawą do warsztatu. Zdążysz przecie. - Janina spogląda przez okno.
- Rozpalić muszę. Zimno takie - krzyczy z oddali.
On tak zawsze. Zaraz pojawi się w warsztacie pierwsze auto. Ludzie nie mają litości. Z samego rana. Rozmawia z jednym, drugim, a potem w tych autach dłubie i dłubie. Aż do wieczora, ba, do nocy.
- Że też i TUTAJ robota ciągle goni. Wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale TU?
A teść z uśmiechem.
- Ja przecież zawsze muszę coś robić. Jak nie auta, to sobie rzeźbię, albo maluję, jakiś okręcik z zapałek składam… no i akordeon… posłuchasz?
Gra „Chusteczkę” albo „Głęboka studzienkę”.
A teraz nad staw.
- Zobaczysz, jak moja żabcia przychodzi na wołanie.
Podchodzimy. Coś mówi do niej.
Rzeczywiście przychodzi.
- Jak z sercem? - pytam.
- TUTAJ nic mnie nie ruszy. Serce mam jak dzwon.

Przechodzę przez przedpokój. Zerkam w lewą stronę.
- Jak tam się dzisiaj czujesz, mamo?
- A wiesz, że TUTAJ jest mi lepiej. Cukier nie skacze. Oddycham miarowo. Lepiej, znacznie lepiej. Lekarz kazał mi odłożyć insulinę.
- To co dzisiaj robimy na obiad?
- Pomyślimy. Ale ty sobie odpocznij, połóż się, tyle się przecież najeździsz.
- Oj, tam. To może najpierw placuszki z jabłkami. Obiorę.
- Mogą być i placuszki.
Przechodzimy do kuchni.
- Ty pewnie objeżdżasz wszystkich swoich bliskich.
Potakuję.
- Ja TU jestem od niedawna. Dopiero się przyzwyczajam. Ale jak TAM wrócisz i spotkasz moje córki, syna, wnuczkę i wnuka, to im powiedz, żeby się o mnie nie martwili, bo TUTAJ… TUTAJ się wprawdzie tęskni, ale przynajmniej nic nie boli… a i polityka TU inna, i mniej wypadków, katastrof i… da Bóg, że pogodzę się TU z wszystkimi, co to wiesz… a nie zapominajcie dobrze karmić Adelki… no, gdzie są te jajka?

[13.02.2017, Barcelona, Catalunya, w Hiszpanii]