CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

29 lutego 2016

POD MOSTEM

Chłopak ma dwadzieścia cztery lata i mieszka w namiocie pod przysłowiowym mostem pod Nancy. W namiocie pozostawił jeden śpiwór (dwa nosi z sobą w plecaku), maszynkę gazową, mała butlę i sakiewkę z drobnymi w różnych walutach. Wstaje skoro świt, wypija kawę, czasami chińską zupkę i krąży pomiędzy Ludres i Nancy. Kiedy spotyka polskich kierowców, prosi ich o polskie gazety do poczytania. Kiedy pada deszcz bierze te gazety z sobą i idzie do marketu, aby je poczytać w ciepełku. Czasami prosi o tytoń, robi małe skręty; innym razem dostaje coś do jedzenia albo pożycza niewielkie sumy od koczujących wraz z nim Polaków. Stara się oddać, bo jeśli nie odda, drugi raz mu nie pożyczą. Przypomina sobie, jak jeden Polak zrobił mu awanturę o sześćdziesiąt centów, których nie zwrócił na czas.
Wyjechał z Polski zaraz po wigilii przed czterema laty po kłótni z ojcem. Sprzedał samochód, zebrał wszystkie pieniądze jakie miał, zabrał z sobą dziewczynę i ruszyli w Europę na „stopa” przez Czechy, Austrię, Szwajcarię, potem Włochy z docelowym przystankiem w Saragossie w Hiszpanii. Pracował w budowlance przy wykańczaniu wnętrz. Zarabiał niewiele. Zatrudniali go na czarno albo na umowę o dzieło, co nie jest korzystne. Znacznie lepiej jest pracować na „kontrakcie”. Nie narzekał. Raz był przy kasie, innym razem ledwo starczało na mierne życie. Dziewczyna na jakiś czas musiała wrócić do Polski. Zachorowała jej matka.
Wyjechał do Szwecji, gdzie jakiś czas pracował w branży budowlanej. Przyjechała tam do niego i zaszła w ciążę. Przenieśli się do Francji. Pracował to tu, to tam, głównie u Polaków. Robił też z czterema Polakami pracującymi dla Francuza na kontrakcie. Ci dostawali więcej. Co miesiąc Francuz zbierał te czwórkę i osobiście wręczał im wypłatę w kopercie, aby nikt nie dowiedział się, ile zarobił kolega. Opowiada, że gdyby znali zarobki kolegów i okazałoby się, że jeden zarobił więcej od pozostałych, oznaczałoby to koniec przyjaźni. Może nawet doszłoby do bójki. Przed wigilią Francuz dawał każdemu z pracujących u niego ekstra dodatek w wysokości 50 euro, ale robił to w tajemnicy przed innymi. Dając te 50 euro rozmawiał z każdym na osobności, że dostaje gratis tę kwotę jako jedyny, bo jego zdaniem, jest najlepszym pracownikiem. Prosił, aby ten zachował to w tajemnicy. I tak z każdym. I każdy był zadowolony, bo sądził, że ta dodatkowa kasa została wypłacona tylko jemu. Po zakończonym kontrakcie wszystko się wydało. Francuski pracodawca sam to powiedział.
Mój rozmówca mówi, że jeśli chodzi o pieniądze, to trzeba uważać. najlepiej nie wiedzieć ile kto zarabia, bo Polacy to tak mają, że z zazdrości zawsze jakąś świnie podłożą.
Stracił pracę i poszedł pod most. Nie jest źle, bo w Nancy jest wprawdzie chłodno w zimie, ale tęgich mrozów nie ma, a śniegu to tej zimy w ogóle nie było. Cieszy się z tego, że udało mu się załatwić dla swojej kobiety miejsce w domu dla samotnych matek. Spotykają się czasami, po trzynastej, ale rzadko, bo przecież kobieta musi się zajmować dzieckiem. On był wprawdzie w noclegowni, ale przebywał tam jako jedyny „biały” i nie mógł spać w nocy, więc lepiej pod namiotem, w śpiworach. Niedawno miał fart, bo z jednej z knajpek jego znajomy dostarczał kanapki, które „nie schodziły” danego dnia, a Francuzi nie chowają ich do lodówek, nie odgrzewają następnego dnia, tylko wyrzucają. No może nie wyrzucają dosłownie - pod tę knajpę każdego ranka przyjeżdża jakiś farmer i zabiera te kanapki dla swoich świń.
Trudno powiedzieć, czy wróci do kraju. Mówi, że w kwietniu powinno się coś ruszyć, a jeśli się nie ruszy tutaj, to może pojedzie do Niemiec albo do Hiszpanii. Nie chciałby spędzić kolejnej wigilii takiej, jaką miał w minionym roku. Parę kawałków chleba i pasztet z puszki. Tyle miał. Musiało wystarczyć. Ale na sylwestra to zdobył trochę pieniędzy, przekazał kobiecie, a ona kupiła dziecku prezent.
Dobre i to.

[28.09.2016, Nancy we Francji]

28 lutego 2016

SZCZĘŚLIWY CHŁOPIEC

- Jak ci minął kolejny dzień, chłopcze niezłomny? - zapytała, widząc jak przysiadł na murku przed gankiem.
Wyczerpany taszczeniem walizki oparł się o nią łokciem i zapalił papierosa. Skrywał go w lewej dłoni przemienionej w łódeczkę.
- Kolejny szczęśliwy dzień - powiedział z zachwytem. - Dzisiaj przeszedłem najdłuższą ulicę miasta, która zaczyna się przy dworcu kolejowym a kończy tam, gdzie zaczyna się las.
- Jeśli wiem, o jaką ulicę ci chodzi, zrobiłeś dobre pięć kilometrów - uśmiechnęła się i siadła na murku naprzeciwko niego. Był ciepły. Wieczór nie zdołał jeszcze wystudzić czerwonych cegieł, na które padały promienie zachodzącego słońca.
- Cóż znaczą te kilometry dla moich niestrudzonych nóg. Mógłbym odbyć kilka takich tras, lecz bardzo często przystawałem. Rozmawiałem z ludźmi.
- Ty zaczynałeś rozmowę? Przystawali?
- Jakże by mogło być inaczej. Pierwsza kobieta z jaką rozmawiałem była stara, stara i piękna - podkreślił. - Miałem dla niej łańcuszek z talizmanem świętej Rity. Powiedziałem jej, że jeśli go będzie nosiła, każdą przykrą i niemożliwą do rozwiązania sprawę święta Rita pomoże jej rozwikłać. Usiedliśmy na ławeczce. Opowiadała mi o tym, że trzech mężów pochowała, straciła syna i ciężko zachorowała.
- Kupiła od ciebie ten talizman? - zapytała.
Uśmiechnął się do niej serdecznie.
- Już, już uzgadnialiśmy cenę. Oceniła, że jak na świętą Ritę to wcale nie tak wiele.
- Zszedłeś pewnie z ceny?
Wypuścił z ust kłąb najpiękniejszego papierosowego dymu, jaki znał świat. Dostrzegła z jaką ulgą uwolnił tę niezwykłą, delikatną mgiełkę.
- Doszliśmy do porozumienia - jeszcze raz się uśmiechnął i oddał najcudowniejszym, niezmąconym marzeniom.
- Sprzedałeś więc…
- Powiedziała, że innym razem kupi, wierząc, że święta Rita, ta od spraw niemożliwych, da jej szczęście.
- Oj, chłopcze najmilszy! - spojrzała na jego promieniejącą ze szczęścia twarz, te oczy tak doskonale ufne, nie skażone podłością. - A twój ostatni klient?
- Miałem owalny kamień przecięty na pół, seledynowo-brązowo-niebieski. Ten od kogo go miałem powiedział, że jest to opal. Mógł to być również jakiś inny szlachetny lub półszlachetny kamień, tego nie wiem… ale ten kamień, o czym zapewniał mnie sprzedawca, dawał szczęście w miłości…
- Ja wiem, że mógłbyś opowiadać o nim bez końca - przerwała mu. - Streszczaj się, bo kolacja ostygnie.
I znów ten pokorny, czarowny uśmiech na jego twarzy.
- Niedaleko stąd, w parku, na ławce pod latarnią siedziała zapłakana dziewczyna. Przysiadłem się do niej. Pokazałem jej ten kamień, opowiedziałem o jego niezwykłej mocy, bo o jego urodzie sama się przekonała patrząc na niego, trzymając go w otwartej dłoni, pocierając. Powiedziałem jej, że jak na przedmiot, który przynosi ludziom szczęście w miłości, wcale nie jest drogi i każdy może sobie na niego pozwolić.
- Kupiła?
- Nie. Wahała się, ale nie kupiła. Nie sprzedałem jej tego kamienia.
Westchnął głęboko i odpłynął myślami w jakąś nietkniętą grzechem krainę szczęścia.
- Pokażesz mi ten kamień? - poprosiła.
- Nie mam go - powiedział, ale nawet w tym momencie nie był zmartwiony. Przeciwnie - kąpał się w szczęściu.
- Nie masz go?
- Dałem go dziewczynie. Myślę, że bardzo go potrzebowała.
- Mój ty chłopcze najmilszy… oddałeś go… chodź już na kolację. Pościeliłam ci. Musisz wypocząć przed kolejnym dniem pracy.
- Nie wiem, jak pani dziękować - speszył się.
- Już mi podziękowałeś. Chodźmy.
Wstali oboje. Chłopiec podniósł energicznie walizkę, która była ciężka, ale jednak lżejsza niż nad ranem, lżejsza o kamień, który mógł być opalem, ale nie musiał nim być.
- Oby jutrzejszy dzień był równie piękny i udany dla mnie jak dzisiejszy - powiedział.
Zabrzmiało to jak prośba w modlitwie.
Kobieta już tego zaklęcia nie słyszała.

[24.02.2016, Elne we Francji]

EKONOMICZNIE

Jeżdżąc sobie po Europie wyrobiłem sobie pewne zdanie…, a właściwie potwierdza się to, o czym myślałem.
Ale zacznijmy z innej strony. 
Lubię takie kursy, podczas których towar, jaki dowożę trafia bezpośrednio do osób lub firm, które czekają na niego, albo inaczej - towar przeze mnie przewożony zostaje niemal natychmiast wykorzystany. Niestety najczęściej jest tak, że to, co wożę, trafia do magazynu. Owszem, mam świadomość tego, że prędzej czy później ładunek znajdzie bezpośredniego nabywcę, lecz najczęściej nieprędko. 
Otóż jak Europa długa i szeroka takie przemieszczanie się towarów pomiędzy producentem, pośrednikiem i docelowym klientem rozłożone jest w czasie. Innymi słowy producent X, który wytworzył towar Y w miesiącu maju, w czerwcu nie dostaje wynagrodzenia za wykonanie tegoż towaru. Czerwcowa zapłata pochodzi ze sprzedanej produkcji ze stycznia, może z lutego, a może jeszcze z zeszłego roku. Powodem takiego stanu jest oczywiście nadmierna podaż w stosunku do popytu.
Idealna sytuacja byłaby wtedy, gdyby istniała równowaga pomiędzy popytem a podażą. Taki na przykład piekarz produkuje codziennie pieczywo w różnym asortymencie. Towar ten sprzedaje natychmiast, zaspokajając potrzeby konsumenta. Jeżeli piekarz jest dobrze obeznany z wielkością rynku na terenie, na którym funkcjonuje, niemal cała produkcja pieczywa zbywana jest każdego dnia. Oczywiście zawsze możliwe są straty: albo wypieków będzie za mało - mniejsze obroty i mniejszy zysk, albo też wyprodukuje więcej niż rynek zdoła wchłonąć. W każdym bądź razie prowadząc wystarczająco długo swoją działalność dobry, znający się nie tylko na samym wypieku ale i na ekonomii piekarz powinien zdecydowaną większość swego towaru sprzedawać na bieżąco.
Niestety w przypadku innych towarów, które nie muszą być świeże, pachnące i chrupiące jak przysłowiowe bułeczki, towary te można przechowywać, magazynować i zbywać stopniowo. 
Magazynowanie, także przewóz pomiędzy producentem a pośrednikiem i odbiorcą - to wszystko kosztuje, a przecież pracownikom trzeba zapłacić, trzeba ponosić wszelkie koszty związane z produkcją. Skąd brać na to pieniądze?  Jak znaleźć kasę, jeśli w danym miesiącu firma sprzedała 1000 samochodów, skoro, aby zapewnić płynność finansową koniecznie powinno się sprzedać 1100 aut. W takim przypadku, a myślę, że w zdecydowanej większości takich przypadków z pomocą przychodzi bank. Firma zaciąga kredyt - czy to na produkcję, inwestycje czy też dystrybucję lub magazynowanie. Oczywiście można zainwestować w bieżącą produkcję uprzednie zyski, lecz nie w nieskończoność, zwłaszcza podczas bessy czy poważniejszego kryzysu. Wtedy przychodzi czas na kolejne rozwiązanie, a jest nim cięcie kosztów, co w gospodarce rynkowej najczęściej oznacza zwolnienia pracowników w oczekiwaniu na poprawę koniunktury.
Nie znam firmy, która funkcjonowałaby bez solidnego wsparcia banków. Banki oczywiście nie pożyczają pieniędzy, nie widząc w tym interesu dla siebie. One też są elementem składowym gospodarki rynkowej i kierują się nie miłosierdziem, a zyskiem. Jeżeli gospodarka lub przynajmniej pewne działy gospodarki dopada kryzys to dla banków istnieją dwie możliwości. Pierwsza: banki przejmują aktywa upadających firm, nierzadko z zyskiem, bo majątek bankrutującej firmy można zdobyć poniżej nominalnej wartości a w przypadku zobowiązań finansowych wobec innych podmiotów gospodarczych i pracowników bank ma pole do działania. Druga: kiedy kryzys nie dotyczy jednego zakładu a całej branży, czasami też branż ze sobą powiązanych to… no właśnie, wtedy bank jest w opałach i może go spotkać ten sam los co inne podmioty gospodarcze, które dotknął kryzys. Istnieje wprawdzie i na to sposób: przejęcie przez inny bank, „fuzja”. A może uda się wpompować do systemu bankowego środki zgromadzone w banku narodowym? Tak właśnie postąpiono w wielu krajach w podczas niedawnego kryzysu. Tylko „wielcy gracze” na rynku mogą liczyć na taką pomoc. Jeżeli mała firma upada, jeżeli indywidualny klient banku tracą możliwość spłaty zaciągniętych zobowiązań, pojawia się fachowiec od masy upadłościowej lub komornik. Jeśli chwieje się sektor bankowy lub międzynarodowa korporacja to państwo przychodzi właśnie takim podmiotom z pomocą.
Wracam do początku. 
Jakkolwiek trudno jest jednoznacznie stwierdzić wyższość Świąt Bożonarodzeniowych nad Wielkanocą, to w przypadku wyższości gospodarki rynkowej nad planowaną (socjalistyczną) w dzisiejszych czasach dyskutować nie wolno.
Postawiłem powyżej tezę o idealnej sytuacji gospodarczej / ekonomicznej, w której następuje równowaga pomiędzy podażą a popytem. Czy przypadkiem nie mieliśmy z czymś podobnym do czynienia w uprzednim, niesłusznym ustroju? Czy puste półki w sklepach nie oznaczały tego, że właśnie podaż zrównała się z popytem? Że klienci wykupili te wszystkie bochenki chleba i chrupiące bułeczki?
Oczywiście nieco przesadziłem. W uprzednim ustroju najczęściej popyt przewyższał podaż, ale czy aby zawsze? w każdym asortymencie?
A z drugiej strony no proszę sobie wyliczyć… przeczytać, bo ktoś to już wyliczył… jaki jest ten nasz dług publiczny? Innymi słowy, ile na „łebka” przypada kasy, aby dług ten spłacić? Mamy sklepy pełne towarów, mamy samochody, nowe budynki, nowoczesne zakłady, piękne ulice, autostrady - to fakt… ale też mamy najpiękniejszy w historii dług publiczny.

[28.02.2016, Nancy we Francji]

26 lutego 2016

DYLEMATY

- Marysiu, te panie chcą z tobą porozmawiać - Adam powrócił właśnie z sali, gdzie przy obiadku raczono się ogórkową zupą, a czekała jeszcze sztuka mięsa z surówką i ziemniakami.
Maria akurat stała za ladą i zerkała do uchylonej szuflady, gdzie leżała otwarta książka. Czym prędzej pchnęła szufladkę, tak jakby wstydziła się tego, że podczas pracy para się czytaniem, a do tego małą Różą zajmuje się teraz przyjaciółka - wzięła małą na spacer korzystając ze słonecznego popołudnia. 
Dwie panie: Bogucka i Jordańska siedziały tuż przy oknie w samym końcu sali - kończyły zupę. Maria podeszła do nich; znała obie panie - przychodziły do kawiarni od czasu, kiedy urządzono bezpłatne posiłki. Bogucka - samotna matka miała jeszcze trochę wolnego czasu, pracowała w zakładzie mięsnym na nocną zmianę; Jordańska z dwójką dzieci; te pożywiały się właśnie i siedziały razem z siedmioletnią pociechą Boguckiej, a jadły szybko, łapczywie, bo zaraz po obiedzie cała trójka obiecane miała komputery. Dwa laptopy Adam zainstalował w nowym lokalu kawiarni, czym z miejsca zdobył sobie uznanie młodszej części kawiarenkowych gości.
Maria przysiadła się do pań i przez chwilę czekała, aż dojedzą ogórkową zupę. Spojrzała też w stronę najmłodszych - ci już zabrali się za drugie danie. Przypomniała sobie, że początkowo dzieciaki kręciły nosami przed posiłkami i wtedy do głosu doszedł Adam, który powiedział, że jeśli nadal będą grymasić, to w żadnym wypadku do internetu się nie dostaną, żeby wybili to sobie z głowy. I poskutkowało. Na jak długo? Któż to raczy wiedzieć. Dość powiedzieć, że dzieciaki do jedzenia się przykładały. Prawda, że „dorosłych” porcji im nie dawano, ale to co miały na talerzu, znikało bezpowrotnie w żołądkach. A kiedy zjedli, z czystymi talerzami podchodzili do matek, a oczy ich pytały, czy już można. Dostawszy pozwolenie, biegły na obiecaną godzinkę do komputerów, lecz wcześniej musiały odnieść talerze i ładnie podziękować za posiłek.
- Pani Marysiu - zaczęła pani Jordańska. - Niech się pani nie obrazi i nie zdziwi, gdy zapytam - głos swój nagle zawiesiła, spojrzała na panią Bogucką, szukając u niej podpowiedzi, dodania otuchy - gdy zapytam o to, czy ci państwa wszyscy goście… czy oni… cóż oni sobie o nas myślą, że my tak… to prawda, nie tylko my, ale i inni… gdy my się tak u państwa stołujemy, nie płacąc… rozumie pani, o co mi chodzi?
- Pani Wiesiu, jeśli ma pani na myśli tych stałych naszych gości, tych naszych przyjaciół - tłumaczyła Maria - to musi pani wiedzieć, że oni nie dość, że akceptują tę sytuację, która, drogie panie, wierzę, że stawia was być może w nieznanym i niepewnym położeniu, lecz proszę mi wierzyć, że również ich intencją było to, aby w naszym mieście nikt nie cierpiał z powodu ubóstwa, które każdemu przydarzyć się może.
- Nie mniej jednak - wtrąciła pani Michalina Bogucka - czujemy się trochę niezręcznie. W dodatku pan Adam te komputery… no wie pani… on z moją córcią gadał, dopytywał się… a ta mała poskarżyła się, że komputera nie ma w domu, a przecież jej koleżanki ze szkoły prawie wszystkie mają…. i on wtedy powiedział, że jak mała  poczeka i nie będzie kaprysić przy obiedzie, to i komputer się znajdzie.
- Pani Michalino - uśmiechnęła się Maria - bo mój mąż po prostu lubi dzieci i tyle. Żadnej filozofii w tym nie ma. A teraz niech panie powiedzą, czy który z gości krzywo spojrzał się na panie… albo na dzieciaki? Mnie, pani Michalino, życie nie szczędziło zakrętów, lecz znaleźli się tacy, co je wyprostowali.
Pani Michalina zmieszała się i lekko zapłonęła wstydem, bo przecież znała rodzinę Marii, wiedziała o tym, jakie nieszczęście spotkało jej matkę, a przecież o tym jej dziecku, prześlicznej Róży w mieście też mówiono, najpierw mniej przyjaźnie, niby ze współczuciem dla matki, ale w końcu, gdy pan Adam wziął sprawy w swoje ręce, mówić zaprzestano.
- Tak - westchnęła Bogucka. - Ma pani rację. Ale ja kiedyś stanę na nogi… tak bym chciała.
- A staniesz - obruszyła się Jordańska - ale najpierw to z tym twoim chłopem trzeba zrobić porządek. Alimenty przestał płacić.
- Wolna droga. Postawię na swoim. Nie będę na niego czekała. Niedoczekanie. Może mnie brygadzistką zrobią, odkuję się., zobaczysz. A ty masz lepiej? - zwróciła się do pani Wiesi Jordańskiej.
- Jakiś tam postęp jest. Wreszcie zgodził się na to leczenie. Zabrali go na cały miesiąc. Dzwoni, obiecuje, że już nigdy nie zawróci z tej drogi. A to dzięki doktorowi Koteńce. Mówię wam, panie, jak on na niego wsiadł, jak zwymyślał. Ja go nie poznawałam…
- Pan doktor Koteńko? - zastanowiła się Maria.
- A tak, doktor Koteńko. Obejrzał sobie na USG tę jego wątrobę, a byliśmy u niego oboje, i ten, jak na niego nie wrzaśnie. „- Starcze - powiada. - Twoja wątroba ma lat osiemdziesiąt, że ty jeszcze żyjesz i że chciało się twojej żonie sprowadzać do mnie trupa. Człowieku bezrozumny, to że już dzisiaj wytykają cię palcami ludzie, to mniejsza, ale jak ty zamierzasz spojrzeć w oczy dzieciom przed skonaniem? Co im powiesz? Że pokochałeś wódkę bardziej od nich? Że nie żal ci ich matki? Że wszystkich troje na łańcuchu ciągniesz do grobu? Pamiętaj, diable, że alkohol jest dla mądrych ludzi. Nie dla ciebie! Powiadam, nie dla ciebie! I jeśli nie zdecydujesz się na odwyk to, sobą nie będę i złamię przysięgę Hipokratesa, ale zatrzasnę przed tobą drzwi mojego gabinetu. Rozważ, co ci teraz mówię, pókiś trzeźwy.” Tak powiedział.
- Nigdy bym nie przypuszczała - westchnęła Maria. - Nasz poczciwy doktor Koteńko.
- Może tak właśnie trzeba było z nim postąpić - przyznała Bogucka.
- To ja wiem. Tak właśnie z nim trzeba było gadać. Ale uwierz, ja tak nie mogłam… prędzej łzy.
Adam przyniósł właśnie drugie danie, a pani Bogucka spojrzała na niego takim jakimś nieswoim wzrokiem; z podziwem spojrzała na człowieka, który… lubi dzieci. - Gdyby tak… - nie zakończyła myśli, bo pod powiekami zrobiło się jej jakby wilgotno.
Adam tymczasem zebrał od dzieciaków talerze.
- No, na co czekacie?
I trójka malców pobiegła na tę obiecaną godzinkę. 

[21.02.2016, Kitzingen w Niemczech]

KRAKOWSKA

Rozległo się pukanie do drzwi. A jakież to było pukanie? Nie zwykłe, lecz kołatką przytwierdzoną do podłużnej deski spinającej mniejsze i węższe poprzeczne listewki, z jakich drzwi wejściowe do domku były zbudowane. Nie każdy korzystał z tej kołatki, nie każdy. Zwykle stukano kostką zgiętego wskazującego palca, uderzając w dowolnym miejscu, gdzie popadnie, lecz teraz trzykrotny stukot zwiastował przybycie kogoś znajomego. 
Pies szczeknął kilka razy, poderwał się z legowiska i ruszył prędko do sieni. Stary, powolniejszy w ruchach, odłożył nóż, którym kroił kości na najdrobniejsze kawałki, wstał powoli i wolnym krokiem wydostał się z kuchni, mając teraz przed sobą, u wejściowych drzwi kundla, podskakującego wesoło do klamki.
- Poznałeś, Murzynku - zwrócił się do psa wyciągnąwszy ku niemu otwartą prawicę. - A teraz spokój! Zdążysz się z nim nabawić, przyjmij gościa godnie.
Pies zaprzestał podskoków i wycofał się, pozwalając staremu przekręcić klucz w zamku i nacisnąć klamkę.
- To ty, Maciusiu? - zapytał stary przez drzwi, choć doskonale wiedział, że te trzy kołatkowe stuknięcia to powitanie od chłopca. Odryglował zamek i otworzył szeroko drzwi. Do wnętrza wpadło takie światło, jakby kto z tamtej strony ogromny reflektor przyłożył, ale to było światło dnia, naturalna jasność początku czerwcowego lata wlała się do sieni gęstą, wznoszącą pył kurzu z podłogi strugą.
Dziewięcioletni chłopczyk przeskoczył próg, a w jednym ręku, za sobą, trzymał plastykową torbę.
- Przyszedłem cię odwiedzić, dziadku - przemówił i zaraz potem dopadł do niego Murzyn, wytarmosił, wylizał mu tę prawą dłoń (lewą skrywał za plecami), dopadał w podskokach do podbródka a skomlał przy tym, a tańczył na tylnych łapach; potem dobrał się do plastykowej torby, już, już nos w nią wsadzał, gdy chłopak nagle uniósł rękę wysoko i podał staremu torbę.
- Dla dziadka przyniosłem - powiedział z taką iskierką dumy w głosie. 
Stary co jakiś czas dostawał prezenty od chłopca. Rad był z nich i nie rad, bo zawsze coś kłóciło się w nim, że nie powinien ich przyjmować i trzeba by coś na wymianę chłopcu dać, a tu dopiero żółcą się truskawki, późniejsze tego roku, a na czarne porzeczki czy maliny jeszcze nie pora.
- No chodź, chodź, dam ci kakao, lubisz przecie. W rondelku na kaflu stoi. Zostawiłem trochę, bo sobie pomyślałem… ty się pewnie dziwisz staremu, że w głowie mu się roi taka myśl, że dzisiaj to Maciuś do niego przyjdzie - przeszli do kuchni - ale tak to już jest ze mną, i kiedy w kościach mnie łamie to wiem, że na niepogodę, a jeśli słońce przed południem nie wdziewa na się kapoty z chmur, to pewnie chłopiec się zjawi, ot powałęsać ze starym po ogrodzie, a jeśli później jakaś chmura z deszczem spadnie, to pograć w warcaby. Siadaj! - wskazał na kanapę, na której wcześniej siedział i piłował nożem kości. 
Zaraz też Murzyn wskoczył chłopcu na kolana, aby go popieścić pod szyją, po głowie, rzec jakie miłe słowo, chociażby takie, że Murzyn dobry pies, dobry i mądry.
Stary wlał kakao do kubka a z chlebaka wydobył dwa kawałki przedwczorajszego drożdżowca.
- Masz ci. Jedz i popijaj, a Murzynowi nie dawaj, bo ja mu jadło szykuję.
Chłopak dopadł do ciasta. Lekko przysuszone, słodkie, z lśniącą miodowym kolorem skórką, dobre, najlepsze z tym, co popijał z garnuszka, a stary przysiadł się do tych kosteczek z kurczaka, oskrobanych z mięsa jakby żyletką i kroił je na drobniutkie kawałeczki.
- To dla Murzyna? - zapytał chłopiec.
- A jakże, dla niego. Zrobiłem kaszę… tam przygrzewa się na kaflu, okrasiłem skrojonym na kawałeczki boczkiem, posiekaną pietruszkę rzuciłem - Murzynek pietruszkę lubi - i teraz dodam do tego kosteczki. Zobaczysz, jaką będzie miał uciechę. A ty, co mi tam przyniosłeś?
Plastykowa torba leżała na stole. Może to i źle, że stary na samym początku nie zajrzał do niej, nie podziękował, ale tak jakoś sobie myślał, że może tym razem dać sobie spokój z tym podarunkiem. Nie może być tak, myślał, że chłopaczek prezenty mu będzie robił. Kto wie, czy tam czego nie ukradł, aby jemu przynieść. Ale nie, to dobrze wychowane dziecko i co nie jego, nie ruszy, ale jednak, kto to wie, więc powiem mu… ba, jakże mu to powiedzieć, rozpłacze się, a już najpewniej pogniewa.,
- Krakowską. Gruba dobra kiełbasa - odparł Maciuś, przełykając kęs drożdżowego ciasta.
Stary odczekał chwilę z odpowiedzią. Kosteczki miał już skrojone, były na deseczce. Wstał, podszedł do kuchni, zdjął z kafla garnek z kaszą i wsypał doń pokrojone kosteczki, wymieszał porządnie, następnie przeszedł do sieni, gdzie stała miseczka Murzyna. Kundel w mig zrozumiał, co się szykuje. Spojrzał błagalnym wzrokiem na chłopca, zeskoczył mu z kolan i podbiegł do miski. Stary popatrzył na psa z satysfakcją, tak jakby to jemu, a nie Murzynowi pociekła ślina. Wrócił do chłopca. Wyjął kiełbasę. Musi, że ponad kilo miała. Owinięta celofanową folią, nie tknięta, pachniała.
- Skąd ją masz? - zapytał.
- Kupiłem.
- Ba, a skąd pieniądze wziąłeś?
- Dostałem od mamy.
- Ona ci pewnie kazała coś do domu kupić, albo cukierki, czekoladę… gadaj mi to po prawdzie! - nie natężał głosu i wcale to, co mówił, nie przypominało rozkazu.
Chłopiec zawahał się.
- Miałem kupić krakowską, bo nie zielenieje i jest dobra nawet przysuszona - odparł.
- Tak ci mama mówiła?
- Tak. To dobra kiełbasa. Jadłem.
- I miałeś tę kiełbasę zabrać do domu, tak?
Chłopiec siorbał kakao. Patrzył na starego, a jego spojrzenie zdradzało, że nie bardzo miał ochoty na udzielenie odpowiedzi. Przemógł się jednak.
- Nie, miałem ją dać tobie, dziadku.
- Miałeś ją dać mnie - zastanowił się stary. Spojrzał małemu w oczy. - A czy ty wiesz, że ja nie jestem twoim dziadkiem?
- Co mam nie widzieć. Mówiłeś mi to tyle razy, dziadku.
- Mówiłem, a ty swoje. Masz przecie swoich dziadków.
- Mam, ale są młodsi od ciebie.
Stary uśmiechnął się, a potem spojrzał w stronę Murzyna, który skończył kaszę i zabrał się za picie wody z sąsiedniej miseczki. Cały czas merdał czarnym wiechciem ogonka.
- Osiemdziesiąty szósty mi idzie - powiedział - to szmat czasu. Ty wiesz, że w tym roku będzie lat dwadzieścia odkąd odeszła moja Marychna? Ty mi powiedz, czy twoja mama to kazała ci do mnie iść z tą kiełbasą?
Chłopiec zbierał opuszkami palców okruszki i wsysał je do buzi.
- Mama wie, dziadku, że do ciebie chodzę i czasami pyta, czy czego ci nie potrzeba.
- Ta… a swoich rodziców, teściów ma…
- A ja jej powiedziałem, że widziałem jak ty, dziadku, każdą kosteczkę kurczaka obgryzasz tak dokładnie, a jak sobie robisz żurek to kiedy skończysz jeść, czyścisz talerzyk chlebem.
- Ta… tak mówiłeś? A po co to twojej matce wiedzieć? Obgryzam i potem kroję na drobne kawałki dla Murzynka. Nic nie powinno się zmarnować. A to ci jeszcze powiem, że najgorzej u mnie z tymi kurczakami - stary nakręcił się na dłuższe pogadanie. - Kiedy Marychna żyła, to ona tylko oprawiała, a to ryby, a to drób. Nie będę ci mówił, jak to się odbywało, bo po co tobie wiedzieć, jak się odbiera życie stworzeniom, nawet wtedy, kiedy nie robisz tego dla zabawy, a po to, aby głód zaspokoić. No i ci powiem, że ja, mimo że chłop, mówię ci, ja za młodu to taką siłę miałem… ja, taki chłop, a musiałem się wyręczać kobietą. Uwierzysz? No, ale musiałem się nauczyć i tego. Teraz to kurki na jajka trzymam, bo kurczaki już gotowe, w sklepie kupuję, ale nie takie jak dawniej. A twoja mama, to nie zajrzałaby kiedy do mnie?
Murzyn już skończył i wskoczył chłopcu na kolana. Liznął go po policzkach, wtulił się w jego brzuch, wsunął pysk pomiędzy żebra a ramię i cichutko mrucząc przysypiał.
- Powiem jej… pewnie by przyszła - odparł chłopiec.
- Nie jesteś pewien? Ojciec nie pozwala?
- Tato by pozwolił. Dlaczego nie. Ale to jakoś głupio… mama już ma swoich dwóch ojców…
- … tak jak ty masz już dwóch dziadków, a zachciało ci się jeszcze trzeciego - roześmiał się stary.
- Ma dziadek rację.
- To ja ci powiem tak. Za tydzień truskawki dojrzeją i wtedy przyjdziesz z mamą w odwiedziny. Pozbieramy. W trójkę szybciej będzie. Upiekę ci ciasto z truskawkami…
- Umiesz, dziadku?
- A pewnie. Marychna mnie nauczyła. Powiem ci, szkrabie, że wiele ciekawych rzeczy nauczyła mnie moja żona… a to jak wypieki robić, jak się wyleczyć bez doktora… a tę krakowską to w południowym oknie powieszę, niech przeschnie i jak przyjdzie mama to ją poczęstujemy, dobrze? A ty gdzie? - zobaczył jak Maciuś odkłada na bok psa, sprężyście wstaje i już, już przebiega przez kuchnię.
- Lecę powiedzieć mamie, dziadku. Ucieszy się.
- A leć, leć - rzucił za nim, a kiedy trzasnęły drzwi, stary podszedł do radyjka stojącego na kredensie i nacisnął klawisz włącznika.
- A teraz, Murzynku, posłuchamy sobie, co słychać na świecie. Dwunasta się zbliża.
A pies nie bardzo zainteresowany był wiadomościami. Leżał potulnie na kanapie i wyczuwał swoim wrażliwym na najrozmaitsze zapachy nosem krzepiącą woń leżącej na stole krakowskiej.

[21.02.2016, Kitzingen w Niemczech]

25 lutego 2016

Ronnie O'SULLIVAN vs Neil ROBERTSON ᴴᴰ | FINAL 2016 Welsh Open Snooker

No i proszę. A jednak Ronnie!!!
Nie mogłem sobie odmówić.
A ostatni frejm i ten "wózeczek", i 141-punktowy brejk na zakończenie.
Super




Narbonne we Francji, 25.02.2016

FIODOR I PANI GASPARIN

- Tak, cały czas byłem obecny przy tej rozmowie - radca Krach tym razem zabielił kawę mlekiem, aby potowarzyszyć staremu pisarzowi w konsumpcji jego mleczka.
- I jak pan to wszystko ocenia? Czy nie są to mrzonki? 
- Ten Fiodor to bardzo zacny człowiek, przyjacielu. Wprawdzie psychologiem nie jestem, ale jakoś tak szczerze mu z oczu patrzy.
- Oby.
- Widzisz, przyjacielu, mnie ta sprawa tak się przedstawia, że Wołodia i Fiodor starszy od niego o lat kilkanaście, to tak jakby braćmi rodzonymi byli. Aż trudno uwierzyć w taką więź.
- Wszakże mówi się - rzekł ostrożnie stary pisarz - że ten Fiodor ma do zawdzięczenia Wołodii życie.
- Tak, to prawda. Ja nie chcę dochodzić, jak to się stało i nie pytam. Wołodia zechce, w szczegółach opowie. Ale wiesz, przyjacielu, nawet pomiędzy braćmi, małżonkami, pomiędzy przyjacioły, nie zawsze siła postanowień tak silną jest, że upływem czasu jej nie ruszysz. Tak to jest, pisarzu… Fiodor mówi tak: „- choćbym miał jeszcze raz w swoim życiu stać się nikim, to twojej prośbie nie odmówię, bo nikt inny tylko ty z nicości przywrócił mnie  życiu, a kiedy tak czeka się na śmierć swoją, w odosobnieniu, na wygnaniu, to ma się tyle czasu do przemyśleń, do naprawienia i własnego i cudzego życia, że grzech, aby zaniechać naprawy świata...” Mnie te słowa, przyjacielu, poruszyły bardzo. I popatrz - radca Krach ciągnął wątek jak najbardziej poważnie - po tym oswobodzeniu Fiodor zbiera manele i wyjeżdża do Szwajcarii, wybiera z banku pieniądze, czy z kombinacji jakich - nie wiem, nie mnie to rozsądzać, wynajmuje skromne mieszkanko pod Lozanną i w jednej z hotelowych restauracji spotyka się Nicol, która akurat w tym hotelu miała pokaz swoich wieczornych kreacji. Podobno nazwisko Gasparin, tej od sukien, perfum i biżuterii wiele znaczy we Włoszech, Szwajcarii czy Francji. I nagle przysiadła się do jego stolika, a właściwe on do jej stolika się przysiadł, przypadkowo, nawet kelner interweniował, delikatnie, taktownie, że to stolik dla pani Gasparin przygotowany, lecz ona, gdy tylko zauważyła tę przepychankę słowną, uspokoiła kelnera, tłumacząc, że ten a ten pan jest jej gościem, więc niech skorzysta z uprzejmości i wspólnie zje z nią kolację, a przy okazji oceni, jak modelki prezentują się na wybiegu. On oczywiście najpierw przeprosił za niezręczność, potem skorzystał z zaproszenia na kolację, obejrzał pokaz, pochwalił i w końcu zapłacił za ten kolacyjny wieczór, choć się wzbraniała… no i stanęło na tym, że raz, drugi spotkali się w Szwajcarii i dwa razy we Włoszech, w Bolonii, i słowo do słowa, Pani Nicol Gasparin, zacięta przeciwniczka małżeństwa wydała się za Fiodora, nie wiedząc jeszcze o tym, że ten całkiem spore wiano wnosi w ten związek, a już najmniej znała jego przeszłość, jego wygnanie i uwięzienie, oraz tego, kto przyczynił się do jego uwolnienia, do zmiany wyroku, do wyjazdu, do otwarcia innego życia na obczyźnie.
Później opowiedział jej o wszystkim, o swoim życiu, w którym bogactwo przeplatało się z nędzą, nawet z utratą wiary w przyszłość. Po tych wyznaniach pani Gasparin zaprezentowała rosyjskiego, o słowiańskim spojrzeniu i dumie męża swojemu środowisku, a wprowadziła go odważnie, nie tylnymi drzwiami, oświadczając z godnością, że biżuteryjnym wątkiem jej arystokratycznego biznesu zajmie się teraz Fiodor Orłow… a jak Orłow do Gasparin pasuje… wiadomo, że świat wielkiej mody podatny jest na takie koligacje, pyszni się nowymi nazwami… nadto to Rosjanin, a tych, pomimo politycznych zawirowań, ceni się w świecie, choć może bardziej świat interesuje się zawartością portfela nowego w branży. Kolejna sprawa, która nie obeszła uwadze środowiska to fakt, że Fiodor po prawdzie nie był dysydentem, był raczej ofiarą spisku, na szczęście ofiara byłą i pomszczoną. No i tak, przyjacielu, przez te cztery lata ciągną swój biznes i nawet dziecka się dochowali, a Nicol, choć macierzyństwu przeciwna była niemal tak samo jak małżeństwu, doszła do wniosku, że stać ją na roczny urlop, na ucieczkę od tych maskarad, niewyspań, wybiegów, wywiadów, reklam i spotkań towarzysko-biznesowych, oddając berło pierwszeństwa Fiodorowi, który bogatych nuworyszy z Rosji, Ukrainy i Kazachstanu naspraszał na pokazy i zainteresował nie na żarty tym, co dom mody „Gasparin” oferuje.
A pani Gasparin, przyjacielu - kontynuował pan radca - jest wprawdzie wielką światową damą, lecz w obejściu nadzwyczaj normalną jest kobietą. Już choćby ten fakt, że przebywając u nas i u Wołodii, przyjechała z dzieckiem, Joelem, bez niańki, podobno Fiodor domagał się, aby do Polski, do Wołodii przyjechali jak rodzina do rodziny, bez szumnych zapowiedzi, i udało się, nikt o ich podróży nie wie, póki co udał się ją zatrzymać w wielkiej tajemnicy. Co ci jeszcze powiedzieć? Otóż pani Gasparin z zapałem podeszła do planów, wiedząc wszakże, że ich oboje stać zarówno na opłacanie firmy, co zajmie się odwiertami, jak i też na budowę sanatorium, lecz, ku naszemu ogólnemu zdziwieniu zastrzegła sobie, że… przytoczę teraz jej słowa…
„- Jeśli w końcu postawicie ten przybytek, to zachowajcie po wsze czasy jeden porządny dla mnie i dla męża pokój. Niech i my mamy tutaj, w dalekim kraju coś własnego.”
Wszyscy zaskoczeni byli tak skromnym, w rzeczy samej, żądaniem, a Wołodia to wręcz oświadczył, że nie wyobraża sobie, aby takiego apartamentu państwu Orłowom nie wyznaczyć, bo byłaby to zniewaga.
W ogóle pani Gasparin zachwycona była Ciżemkami i okolicą, choć na mierna trafili pogodę, lecz zdołała jeszcze w dzień pogodniejszy pojeździć sobie na koniku Joanny i Piotra, bo Nicol od późnego dzieciństwa lubi konne wycieczki. Obiecała też nam wszystkim, że niezależnie od tego w jakim tempie przebiegną prace, ona koniecznie do Ciżemek przyjedzie z Joelem, choćby na tydzień, bo żyje tak bardzo intensywnie, że chyba zasługuje na odpoczynek w takim miejscu, gdzie jej jeszcze nie znają.
Obaj panowie wypili swoje ciepłe napoje. Zamówili jeszcze herbatkę z cytryną i pączki, aby wyjść tego dnia ze słodkością na podniebieniu.
- A zatem, pisarzu - kończył swoją opowieść radca Krach - po tym, co usłyszałem i podczas tej rozmowy i innych, po niej następujących, nabieram przekonania, że to, co naszym pobożnym życzeniem było, nabierze już niedługo rzeczywistych kształtów, a ja osobiście czuwam teraz nad transakcją, czyli zakupem przez Wołodię (tak po prawdzie to przez moją córkę) ziemi, która stanie się zaczynem inwestycji, o której wszyscy marzymy, prawda?
- Tak panie radco. Wszyscy marzymy o tym przedsięwzięciu i chętnie bym o tym szerzej napisał, ale, jak rozumiem, na dzisiaj jeszcze nie pora.
- Nie pora - potwierdził radca Krach - ale trzeba trzymać rękę na pulsie.

[20.02.2016, Kitzingen w Niemczech]

ALA

Ala urodziła się z zajęczą górną wargą, ale chyba jakiś lekarz posiadający moc czarnoksięską zajął się tą przypadłością, bo po operacji (jednej?) defekt ustąpił do tego stopnia, że ledwie delikatne i płytkie rozcięcie było widoczne, ale jeśli potraktować tę „zajęczycę” szorstkim podkładem i następnie równomiernie położyć na niej warstwę pomadki w kolorze ust dziewczynki, nikt by nie zauważył tej gojącej się po chirurgicznym zabiegu rany.
Ala była jeszcze zbyt mała i nie malowała ust, więc niegroźna rysa na jej wardze pozostała, lecz nie znalazł się taki, co by zwracał na nią uwagę. Jeżeli już czyjeś oczy podążały za dziewczynką, to skupiały się na jej twarzy, na wesolutkiej buźce trzpiotki, na delikatnym owalu podbródka, na brwiach soczystych, pod którymi połyskiwały bursztynowe kamyczki maślanych oczu - a drgały te kropelki na wietrze jak łezki żywicy wyrywające się na świat z objęć matki - sosny.
Ala mieszkała w tej samej co on kamienicy, tyle że wchodziło się do jej mieszkanka z boku, poprzez niewielki ganek przytulony do wysokiego białego płotu, odgradzającego kamienicę oraz ogród od dumnie górującej nad okolicą fabryki. On zachodził do państwa Matusiaków kilka razy w tygodniu już niewiele czasu po tym, jak rodzice Ali i Andrzejka (młodszy jej braciszek, pucułowaty, żywe srebro) osiedlili się w tym przyfabrycznym, wielorodzinnym domu. Jakoś tak spodobały im się wspólne zabawy w „dom”, w „sklep”, w „lekarza” i wbrew utartej opinii, mówiącej o tym, że na podwórku to chłopiec jedynie z chłopcami powinien trzymać sztamę, on kolegował się właśnie z dziewczynką, młodszą od niego o dwie wiosny, lecz wyrośniętą i doprawdy uroczą.
Ala z kolei rzadziej pojawiała się w jego domu, a tłumaczenie zwykle było takie - u niej cały ganek był do zabawy, a z niego wchodziło się wprost do ogrodu, więc jeśli tylko obojgu znudziło się przepięknie udawać panią sklepową i niesfornego klienta, szli właśnie do ogrodu rozpoznawać wszystkie rośliny świata. W tym świecie Ala czuła się najlepiej - uczyła go jak wygląda rozmaryn, jak bławatki, rumianek, szałwia i len. Dziewczynka potrafiła z każdym kwiatkiem, z każdą rośliną rozmawiać, głaskała je, pielęgnowała, skrapiała wodą, pieliła siedliska kwiatów i będących w ogrodzie w znakomitej mniejszości warzyw. Czasami podginali siatkę i przedostawali się do jego, znacznie większego ogrodu, w którym gorzały na słońcu ogórki, pomidory, sałata, zagony truskawek, ale też dostojnie skrzyły się w południowym blasku żółtych płomieni dorodne drzewa rodzące papierówki, złote i szare renety i kosztele. 
Chłopiec pobudował pośrodku ogrodu szałas z wiotkich, splecionych ramion wikliny, z przyniesionych znad stawów prostych, giętkich sztyc leszczyny i buczyny. Konstrukcja ta zawierała również wciśnięte pomiędzy tę mozaikę gałązek szerokie liście łopianu i rabarbaru, co pozwalało przetrwać siedzącym w szałasie tęgą wiosenną lub letnią ulewę.
Siedziało się albo i leżało w tym szałasie na dużym, miękkim kocu; był też podgłówek zrobiony z worka, w którym pomieszczono siano. Właściwie to nie bawili się w szałasie, tylko rozmawiali. Rozmawiali o bardzo poważnych sprawach - o małżeństwie, o tym, kim chcieliby być w życiu, gdy dorosną, a kiedy pewnego roku spostrzegli na niebie prawdziwe chmary myśliwców (mówiono, że zanosi się na wojnę), Ala patrząc na te stada srebrzystych ptaków, powiedziała raz tak:
- Ja bym nie chciała, aby była wojna. Wiesz, może to wszystko przez te nasze zabawy w podchody? Nie powinniśmy się tak bawić.
Zaskoczyła go tymi stwierdzeniami, choć przyznał jej rację. Ileż to razy, także z nią i chłopakami, uganiał się po okolicy z przewieszonym przez ramię patykiem imitującym karabin maszynowy? Ileż to razy strzelali do siebie, brali w niewolę, zamykali się nawzajem w komórce, która pełniła rolę więzienia?
Tak, Ala mogła mieć rację. Nigdy więcej wojen. Nigdy więcej tego niepokoju, tej bezmyślności.
Jedli więc w tym szałasie przyniesione z domu kanapki, ciasto, popijali herbatą z butelki, czasami oranżadą.
- Już lepiej porozmawiajmy o małżeństwie - powiedziała, a takie miała błyszczące oczy, takie głębokie, studzienne… a ich rozmowa była strasznie poważna. Leżeli na kocu z twarzami zwróconymi do siebie i starali się sobie powiedzieć, jak to małżeństwo sobie wyobrażają, dlaczego jest takie ważne i dlaczego warto mieć dzieci, no może nie takiego roztrzepańca jak Andrzejek, jej brat, ale przecież i z takim niesfornym chłopcem trzeba sobie jakoś poradzić.
- Wiesz - powiedziała kiedyś - my bylibyśmy bardzo dobrym małżeństwem, prawda?
Nie zaprzeczył.
A kiedy przyjeżdżał cioteczny brat Ali, to było pewne, że powozi ich, wraz z ojcem Ali na motorze. 
Motory były dwa: „Panonia” ojca i „Simson” brata - stare, wysłużone, ale jak wychuchane, a w niklowanych rurach wydechowych to można się było oglądać jak w lustrze. Tedy wybierali się na długą przejażdżkę: ona obejmowała w pół brata, on wczepiony pazurami w kurtkę ojca. Ala, przyzwyczajona do takich eskapad, nie odczuwała strachu; on z kolei, nie przywykły do szybkich, głośnych, dudniących wojaży, starał się sprawiać wrażenie, że jako mężczyzna, nie lęka się prędkości i tych kąśliwych uderzeń wiatru. Po takiej wycieczce dotrzymywał Ali kroku w tym uwielbieniu zawrotnych szybkości, choć dobrą miną nadrabiał poczucie niepokoju, jakie towarzyszyło mu w przejażdżce.
Pewnego razu cała rodzinka Matusiaków zabrała go na rowerową wycieczkę po taneczniczki - takie grzybki niewielkie, do opieniek podobne, które najlepiej smakowały, gdy je przysmażano z jajkami, czasami z cebulką lub szpinakiem. Uprosił matkę, aby puściła go na tę wycieczkę.
- Tam będą rodzice Ali, jej babcia i brat - nic mi się nie stanie - tłumaczył, widząc wahanie w oczach matki.
I puściła go. A była to wycieczka na całe pół dnia, od samego rana. Dzień wstawał piękny, pogodny i tak już pozostał aż do wieczora. zebrali dwa pełne wiadra grzybków. On wcale pokaźnie przyłożył się do tej wdzięcznej pracy. Nie mogło być inaczej, bo kiedy tylko natrafili na łąkach na chmarę taneczniczków, on z Alą schylali się ku nim, idąc obok siebie i trzeba było udowodnić dziewczynce, że jest się nie byle jakim zbieraczem.
Po powrocie pani Matusiakowa usmażyła część grzybków z jajkami i cebulką na obiad. Siedzieli naprzeciwko siebie przy podłużnym stole, doprawdy jak mąż z żoną, spoglądając ku sobie całkiem poważnie i zajadali się przepyszną, naprędce przygotowaną strawą, a popijali czereśniowym kompotem.
Pod wieczór pani Matusiakowa wręczyła mu jeszcze miskę napełnioną grzybami.
- Zanieś mamie - powiedziała. - Zasłużyłeś sobie.
Odmawiał przyjęcia, kręcił nosem, lecz ten uśmiech na twarzy jego „żony” przekonał go do tego, aby nie odrzucać podarunku.
- Przyjdziesz jutro? - zapytała go Ala.
- Przyjdę na pewno.
Wybiegł z mieszkanka z taką jakąś dziwną chęcią do życia, choć trochę obawiał się „przywitania” rodziców, bo z Matusiakami spędził znacznie więcej czasu niż przewidywał.

- Ty to już niedługo całkiem przeprowadzisz się do tej Ali - słowa matki nie brzmiały jak zarzut, choć trochę go speszyły.
Nie odpowiedział na nie. Podał matce miskę z grzybkami, licząc na to, że tym podarunkiem wymiga się od odpowiedzi i wszelkiego tłumaczenia.
- Ile tego? - zdumiała się matka. - Babcia zrobi nam te grzybki jutro na obiad. Mam nadzieję, że  j u t r o  będziesz na obiedzie?
- Będę… - zawahał się.
- Wiem, wiem - matka pogłaskała go po czuprynie - ta Ala bardzo ci się spodobała, co?
- Tak, mamo - powiedział odważnie.

[20.02.2016, Kitzingen w Niemczech]

17 lutego 2016

NIESFORNY O'SULLIVAN


Korzystając z oczekiwania patrzę sobie na "Welsh Open" w snookerze, a mam zaległości, bo przed ostatnią podróżą nie mogłem obejrzeć londyńskiego "Masters Snooker 2016" i dopiero po powrocie dowiedziałem się, że zwyciężył mój ulubieniec, niesforny Ronnie O'Sullivan.
Faktycznie O'Sullivan jest najlepszy, a gra przychodzi mu z wielką łatwością i tak sobie myślę, że gdyby Ronnie tak calkiem poważnie podchodził do swojej gry, to byłby absolutnie nie do pobicia.
Snookera lubię i ze sportów snooker to może jedynie siatkówce ustępuje. Wymądrzę się pewnie ale w snookerze podoba mi się nie tylko to, że wciąga, że jest emocjonujący, ale nade wszystko, że uprawiają go inteligentni ludzie. Tak, tak, tu nie chodzi tylko o sprawne przemieszczanie po zielonym suknie stołu bil i umieszczanie ich w kieszeniach, co daje graczowi punkty. W tym sporcie oprócz fizycznej sprawności i cierpliwości chodzi też o wybieganie myślami naprzód, o przewidywanie, o kreowanie przyszłych zagrań, wreszcie o dawanie takich "odstawnych", które sprawią kłopot przeciwnikowi, uniemożliwiając mu skuteczną grę. Pod tym względem snooker przypomina szachy, gdzie przewidywanie ruchów przeciwnika i własnych to klucz do sportowego sukcesu.
Oczywiście w tym toczeniu bil po stole ważna jest sprawność i spora znajomość fizyki i geometrii. Oczywiście można się tego nauczyć ale do zwyciężania, do stworzenia prawdziwej sztuki z gry polegającej na wbijaniu bil do sześciu kieszeni stołu potrzebny jest jeszcze ten swoisty dar od Niebios, z którym albo człowiek się rodzi, albo też popiera swój talent ciężką pracą.
Trudno mi powiedzieć ile "Boga" jest w O'Sullivanie a ile pracy. Jak by nie było, jego grę ogląda się z przyjemnością - jest szybka, dynamiczna; nie na darmo Ronnie nosi przydomek "Rakieta". 
Ronnie jest do tego kontrowersyjny, zachowuje się niekonwencjonalnie, jest pewny siebie i, dla wielu, za bardzo szanuje swój talent, skupiając się na merkantylnych celach gry. W obecnym "Welsh Open" w jednym z pojedynków celowo zrezygnował z zaliczenia maksymalnego "brejka" (maksymalna ilość punktów, jaka można zdobyć przy jednym podejściu do gry), wybierając uderzenie różowej bili, za którą dostaje się 6 punktów zamiast wartej 7 punktów czarnej i w ten sposób zamiast 147 punktów zaliczył o jeden mniej. A jak to tłumaczył?
"- Mogłem wychodzić na czarną. Wiedziałem jednak, że nagroda za uzyskanie 147 punktów wynosiła 10 tysięcy funtów. Jeśli byłoby więcej, to grałbym tak, aby wywalczyć maksymalnego brejka. Taka suma za takie osiągnięcie nie jest wystarczająca. Kiedy nagroda będzie wyższa, to mogę atakować maksa ponownie".
Cały Sullivan. Niby wypowiedź pyszałka, a jednak Ronnie zna swoją wartość i tak sobie myslę, że we współczesnym sporcie, sporcie zawodowym, aby odnosić sukcesy, potrzebna jest odrobina przynajmniej szaleństwa.
Nie mam mu tego za złe, bo Ronnie O'Sullivan jest jeden i niepowtarzalny, a przecież dzieciństwo miał nieciekawe (można znaleźć w internecie sporo na ten temat, więc przytaczać nie muszę), a jednak zdołał osiągnąć w sporcie, który uprawia prawie wszystko, a ta jego niesforność i zdolność powiadania tego, co dla innych jest tematem tabu, przydaje jego sportowej  wielkości dodatkowego, pieprznego smaku.
Poniżej pojedynek O'Sullivana z Tianem Pengfei. Jeśli kto raczy sobie obejrzeć w wolnej chwili, prosze zwrócić uwagę na dynamizm gry mistrza z przeciwnikiem, z którym dotąd dwa razy przegrał.


O'Sullivan trafił zresztą do Księgi Rekordów Guinnessa za najszybszybciej w historii zdobyty maksymalny brejk. Słowo daję, że nie jest to takie łatwe. Poniżej obszerny fragment tego wyczynu.


Cóż jeszcze dobrego można powiedzieć o snookerze? Może to, że powinien być atrakcyjny dla kobiet, albowiem mężczyźni pieknie ubrani, w kamizelkach, przepięknych bucikach, "pod muchą". Co ciekawe, trzeba mieć zezwolenie sędziów na grę bez zakładania muszki (np. z powodu astmy).
I jeszcze jedna ważna rzecz - jest to jeden z nielicznych sportów, w których oprócz młokosów grają panowie w średnim lub wręcz w nieco starszym wieku i to raczej ci starsi, z racji doświadczenia, cieszą się handicapem. 
W Polsce snooker zdobywa coraz więcej zwolenników, tak wśród ogladających jak i chętnych do uprawiania tego sportu. Na świecie dominują Brytyjczycy, którym zaczynają deptać po piętach Azjaci... ale póki co, Ronnie jest najlepszy. 

[17.02.2016, Dobrzelin]

16 lutego 2016

TOROWISKO

I.

- Prawie się zawinął - powiedziała, krasząc buchające parą, gotowane ziemniaki wsypane do głębokiego talerza. Drobinki skrojonego boczku skrzyły się w południowym słońcu jak refleksy światełek pochodzące z załamań powstałych wskutek zbicia szklanej tafli lustra.
Dzień stawał się coraz jaśniejszy i piekł gorącą pieczeń lata.
- Pani to wszystko widziała? - zapytał przedzielając na pół pierwszego z brzegu ziemniaka.
Widziała. Co to się wtedy działo! Była w polu. Przerywała buraki i podchodziła już pod miedzę, za którą wał kolejowego nasypu wznosił się jednoznacznie ponad równinną płaszczyznę pół. Najpierw dostrzegła go idącego wzdłuż nasypu. Wydawało się jej, że chce sobie skrócić drogę do miasteczka, bo linia kolejowa ciągnęła się prostym, bezkresnym szlakiem i dopiero tuż przed stacją kolejową odchylała się ku północy, a potem rozwidlała na trzy niezależne torowiska. Zerkała na niego, choć bez specjalnego zaciekawienia. Najważniejsza była praca. Wiadomo, że z burakami tak jest - jeśli nie zasiejesz punktowo, musisz poprzerywać, bo inaczej korzenie nie nabiorą mocy i będą sobie przeszkadzać, gdy w kupie rosną i miejsca sobie nie dają, a kto tam byle jakie korzonki zakupi, a jeśli zakupi, to ile zapłaci. Ale gorąc taki nastał, że musiała przyklęknąć. I tak szybciej szła trzema rzędami od męża, który co jakiś czas popalał sobie, zresztą czy przerywka to dla chłopów zajęcie? Usiadła więc i dobyła z tej torby jaką ciągnęła za sobą butelkę wody z miętą. Nie była już zimna, ale popiła chciwie. Potem odwinęła bułkę z salcesonem i pojadła. A tamten niby szedł torami do miasteczka, lecz przystawał i cofał się. A od jednego pociągu to uskoczył w rów, bo maszynista zagwizdał na niego. Potem wstał, wrócił się (myślała, że od tego gwizdu pozamieniał kierunki) i gotowa była przysiąc, że spojrzał w jej stronę i tym spojrzeniem ją pozdrowił. Może i uśmiechnęła się do niego, a może pogroziła, że lezie torowiskiem i nieszczęścia szuka, a ten znów w stronę miasteczka się skierował i szedł powoli, jakby w nogach był słaby, albo długą już wykonał drogę.
Kiedy zjadła, wzięła się do przerywki, bo mąż ją już nadganiał. Pomachała mu ręką i tak jakoś szyderczo, zwycięsko się zaśmiała. Nikt jej w tej pracy nie przegoni. Przetaczała się na kolanach między zagonami, a po takim przejściu najdorodniejsze kiście sadzonek zostawały, co cieszyło ją prawie tak samo jak to, że pod wieczór deszcz zapowiadali, a nie ma nic lepszego jak taki skromny deszczyk po przerywce.
I wtedy ponownie rozległ się przeciągły gwizd, a wcześniej to usłyszała pociągu dudnienie, potem jakiś skowyt, hamowanie, piski jakieś, więc aż powstała i dalej rozglądać się zaczęła po torze. Ale to w ułamkach sekund było, choć zdążyła jeszcze krzyknąć na tamtego, który tym razem nie stoczył się z nasypu, tylko śmiało szedł torami, aby w końcu…  uskoczy, ale co to był za uskok, skoro żelastwo w niego gruchnęło i odrzuciło precz. Ale tego samego huku uderzenia nie słyszała, jedynie pisk i tarcie metalu o metal. 
Rzuciła się w tamtą stronę, za nią mąż i biegli oboje jak na zatracenie, a pociąg jeszcze jechał, choć przystawał.
A tamten to był już w rowie, nie dyszał, nie jęczał, w cichości duszę swą diabłu oddawał. Twarz ku ziemi miał zwróconą, ciało takie w pałąk wygięte, takie nieme, lecz nie skaleczone. I krwi było mało, prawie nic. Dopiero, kiedy z mężem przypadli do niego, lekko odwrócili, żeby nie zadusił się ziemią, spostrzegli, że z uszu i nosa jucha mu pociekła, ale dyszał jeszcze… dyszał.
Mąż, choć stary ale chłop na schwał, wolał się nie przyglądać. Ona porwała sobie bluzkę i dalejże ocierać nim tamtego czoło, policzki, nos. Potem chwyciła w szorstkie, brązowe od liści dłonie jego głowę i trzymała ją, trzymała.
- A dyć mi synku nie zaśnij teraz, nie zaśnij - szeptała do niego, a on powoluśku konał, lecz zaraz ci z pociągu przybiegli do niego, a był pośród nich lekarz, bo krzyczał na cały głos, żeby go dopuścili, bo on coś poradzi. A jakieś kobiety, co z ciekawości przybiegły zobaczyć - płakały. Jak one płakały!!!
Ona sama nie wie, ileż to czasu upłynęło - straciła rachubę, ale kto wtedy o czasie myślał, chyba że ciskali się jeden przez drugiego, kiedy nadjedzie karetka.
A przyfrunął helikopter. Ktoś tam później powiedział, że tamten miał szczęście, bo helikopter stał na lądowisku przy szpitalu, bo jakiegoś pacjenta przywiózł i nie zdążył jeszcze odlecieć.
Ale zanim przyleciał to tamtego, przykryli jakimiś ubraniami, może kocem, a ten doktor to mówił, że jeśli się nie wykrwawi, to ma szansę.
No i przeżył, ale wtedy nikt nie wierzył - no może oprócz tego lekarza - że przeżyje, bo jak to: taki wielgachny pociąg go trafił, elektryczna lokomotywa, a żyje? 
Chyba nikt nie siedział w wagonach. Ludziska wybiegli, ciżba wielka powstała i dopiero gdy przyjechała policja (tamtego już ci z helikoptera zabierali), to ludzie powrócili do wagonów. Zostało kilku: maszynista, konduktor i jacyś dwoje w mundurach. Policjanci ich przepytywali. Jej mąż z najgorszego ochłonął, papierosami się uspokajał, a ona już miała podejść do niego i zaciągnąć do chałupy - kto by o przerywce w ten czas myślał, kiedy to maszynista chyba wskazał policjantom na nią, więc jeden z policjantów podbiegł do niej (helikopter wznosząc się taki cug uczynił, że ci, co pod nim, przykulili się i za głowy chwytali) i zapytał, krzycząc prawie:
- Pani widziała ten wypadek?
Co miała powiedzieć, że nie widziała, skoro widziała. Uspokoiła się (jeśli w ogóle można było o tym, co się stało, opowiadać ze spokojem) i od samego początku opowiedziała jak z tamtym było… że raz uskoczył, a za drugim razem najpierw szedł ku pociągowi w zaparte, na śmierć swoją gotowy, a później, coś chyba nad nim czuwało, coś mu podpowiedziało, aby uskoczyć. I uskoczył, ale było już za późno.
- Tak to się właśnie ta rzecz przedstawiała - powiedziała na koniec. - Smakuje panu?
Smakowało mu, lecz jadł jakoś tak powoli, nieskładnie, bez smaku.
- Myśli pani, że na śmierć swoją był gotowy? - zapytał.
- Bóg mu wybaczy….
- I kiedy pani ręce do niego wyciągała, kiedy chwytała go w pół….
- Tak, panie. Zawahał się i uskoczył, ale zdążyć już nie mógł.
- Najważniejsze, że przeżył.
- Przeżył, panie, ale przez rok to trup był z niego, a jak już się dał wybudzić, kiedy zdrowiał, to nic a nic o sobie nie powiadał. Dzisiaj to już cokolwiek mówi, bo panie, ja go odwiedziłam w szpitalu… z tej ludzkiej ciekawości. Tak, tak, panie, chciałam się wywiedzieć, dlaczego stracił szacunek dla własnego życia. Panie, ja w tych rękach głowę jemu trzymałam, jak rodzonemu synowi…
A ten, kiedym do niego przyszła, to tylko tak patrzył na mnie, tak patrzył, jakby pamiętał, że to ja obejmowałam wtedy jego głowę, że to ja ocierałam jego twarz z krwi… ale nic nie mówił i… chciałabym wierzyć, że żalu do mnie nie miał… i nie ma.

[14-15.02.2016, Dobrzelin]

15 lutego 2016

BRETOŃSKI GAUGUIN

Podróżując po Bretanii, nie sposób nie wspomnieć Paula Gauguina, który w Bratanii bywał, aczkolwiek krótko, bo 3 zaledwie lata, przed wyjazdem na Thaiti w Polinezji, gdzie powstały jego najpiękniejsze, zdaniem piszącego, dzieła.
W Bretanii w Pont-Aven, gdzie przebywał, był twórcą i głównym inspiratorem tzw. "Szkoły z Pont-Aven", do której należał, rzecz ciekawa, także polski malarz - Władysław Ślewiński.
Malarzy tworzących w "Szkole z Pont-Aven" łączył symbolizm i poslugiwanie się plamami kolorów ujętych w krawędzie konturu. Będzie to jedna z głównych cech malarstwa "polinezyjskiego" Gauguina występująca w opozycji do sztuki impresjonistów.

Pont-Aven woman and child - Paul Gauguin:

W obrazie "Pont-Aven - kobieta z dzieckiem" ta cecha jeszcze nie występuje tak dobitnie - wpływ impresjonizmu jest tu widoczny.

Breton Girls Dancing by Paul Gauguin:

Kolejny obraz  -"Tańczące Bretonki" jest już egzemplifikacją sztuki i techniki Gauguina. Postacie tańczących dziewczynek znakomicie kontrastują z nasączoną żółtawą barwą łące. W dali plamy barw bretańskiej wioski. Należy w tym miejscu zwrócić uwagę na inne charakterystyczne cechy malarstwa autora "Arearei". Gauguin nie posługuje się światłocieniem i nie przywiązuje nadmiernej wagi do perspektywy. Trudno jest określić rzeczywistą odległość jaka dzieli tańczące dziewczęta od zamku i pobliskiej wioski. Ten niedostatek perspektywy uwiódł malarzy prymitywistów, a Gauguin nie na darmo uważany jest przez wielu za prekursora prymitywizmu w malarstwie.
Mnie powyższy obraz uderza swoistą urodą postaci młodych dziewcząt oraz ruchem - wydaje się, że dziewczynka pierwsza z lewej za chwilę wyprowadzi dwie pozostałe poza "kadr" obrazu.

Żółty Chrystus:

"Żółty Chrystus" to jeden z najpiekniejszych i najsłynniejszych obrazów Gauguina. Zamyślone bretońskie kobiety modlą się pod jasnym krucyfiksem Stwórcy. Zwraca uwagę w tym obrazie fakt, że kolor ciała Chrystusa jest niezwykle podobny do tła, do wiejskiego krajobrazu. Czyżby miało to przekonywać modlące się kobiety do tego, że Ukrzyżowany jest NASZ, bo wpisuje się w nasz wiejski, wypełniony żółcią pejzaż?

Eve Bretonne (II) Paul Gauguin:
"Ewa Bretonka (II)" z kolei to akt przedstawiający jakąś bretońską piękność. Gdyby tak zestawić "Ewę" z dzisiejszymi ideałami kobiecego piękna, ba, gdyby nawet porównać ją z pięknościami Leonarda da Vinci, Botticellego czy Vermeera, to takie niestosowne porównanie nie jest z korzyścią dla Bretonki. Z drugiej jednak strony i "Ewa" i inne kobiety Gauguina mają swój urok i wdzięk, a ich "brzydota" jest tyleż pozorna co niezauważalna. Gauguin nie był przecież malarzem salonowym i nie o absolutne piękno kobiecego ciała mu chodzi, a raczej o uchwycenie tego, co dzieje się w psychologicznej "warstwie" kobiecej twarzy, w spojrzeniu, geście, w całej postaci.

Young breton by the sea, 1889 / Paul Gauguin:

I wreszcie -"Młoda Bretonka nad morzem", trochę nietypowe, jak na Gauguina przedstawienie młodej dziewczyny. Raz, że w tym obrazie dominuje kolor niebieski; dwa, że świadomie, bądź też nieświadomie autor "Żółtego Chrystusa" nawiązuje do (zwłaszcza w zobrazowaniu morza) Vincenta van Gogha.
...a przecież nie napisałem jeszcze o dłoniach i stopach Gauguinowskich postaci... może innym razem.

[15.02.2016, Dobrzelin]