ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

04 października 2013

POKÓJ Z WIDOKIEM NA KOPIEC (1)

- To tylko ziołowe kropelki na spirytusie: kozłek lekarski, melisa, chmiel. Przepis mnisi.
Podnosi na nią te oczy rozespane jeszcze, choć to już po śniadaniu i ona przepływa pomiędzy kuchnią a stołowym z naręczem naczyń na ręku, na tacy taszczy to pobojowisko, a on ma jeszcze czelność poddawać w wątpliwość pory wypicia kropelek.
- Już lepiej zrobiłaby mi filiżanka mocnej kawy.
- Zapomnij o tym – sączy się jej głos, nie gderliwy a stanowczy, nawet bardziej stanowczy niż troskliwy, bo na troskliwość przyjdzie jeszcze czas, kiedy stan zdrowia, odpukać, ulegnie pogorszeniu, albo ta starość uczepi się jak rzep psiego ogona.
- Wypij te kropelki, a jak poczujesz się na siłach, to obiecuję, że pójdziemy dziś na Kopiec.
- Jeśli krople mają uspokajać, to skąd brać sił na wędrówkę? – myśli – a tu mnie karmią smacznie, ale chudo, ser, pomidory, chleb czerstwy i masło na prześwit, aby tylko poczuć smak i jeden plasterek szynki, jak na zbawienie czeka, do tego angielska herbata z mleczkiem, także chudziutkim, jak kibić małżonki.
- A proszek na rozrzedzenie krwi wziąłeś, czy mam sprawdzić?
Wziął, zażył, popił mdławą herbatą. I tak by sprawdziła. Może teraz wyjść na balkon. Ściąga tam „górę” piżamy i zaczyna gimnastykę: rozciąga ramiona, przykuca, skłony w lewo, w prawo, z obrotem, krąży głową, unosi kolana w wirtualnym marszu i ćwiczy głębokie oddechy. A dzień ostatecznie usiadł na pobliskiej lipie, na dachach blokowisk i spiczastych wieżach kościołów, na plantach i na dzielnicy jednorodzinnych domków, na ulicach i samochodach. Siedzi sobie ten dzień i łasi się do niego, chucha na policzki przyjaznym powiewem wiatru, rozgrzewa promieniami słońca, wtłacza w nozdrza świeży zapach róż i ściętej wczoraj trawy. Z tego dnia, gdy spojrzeć w prawo, wyłania się z porannej mgły zrudziały od pomarańczowego słońca Kopiec. Z Zapolskiej widać go doskonale. Podaje więc dłoń późnemu porankowi, wita się z lipcowym ciepłem, a nad głową już krążą dwie synogarlice, parka na wieki chyba związana z sobą, sobie nawzajem poślubiona. Wchodzi do pokoju, otwiera z kolei okno i przystępuje do codziennych swoich czynności: ścielenia małżeńskiego łoża, wycierania kurzu i przejeżdżania odkurzaczem dywanu. Zbliża się równa godzina, a z nią pora na wiadomości. Włącza więc radio. Jeszcze ma trochę czasu na to, o czym z kuchni przypomina ona.
- Położyłam ci na desce trzy kromki chleba i okruchy sera. Zapomniałeś o ptakach?
Nie zapomniał, tak jak jego żona nie zapomni przypomnieć mu o tym. Bierze więc do ręki swój wypielęgnowany, naostrzony, jedyny i najporęczniejszy nóż, kroi kromki chleba na wąskie wstążeczki, potem je sieka na drobniutką kosteczkę, a to fruwające małżeństwo już przysiada na balustradzie balkonu, już gruchając ciepłym dyszkantem siada na parapecie, zbliża się do przymocowanej na nim deseczki i zagląda do środka, niecierpliwie oczekując na śniadanie. Kiedy Władysław przenosi okruchy na desce do krajania chleba i wysypuje je na gładką gładź karmnika synogarlice podchodzą bliżej i w locie chwytają dziobkami kosteczki pokarmu, choć samiec zdaje się być odważniejszy lub bardziej zgłodniały.
Dzwonek do drzwi płoszy na chwilę ptaki.
- Pani Szymanowa, proszę do kuchni. Władek jak zwykle spóźnia się z przebraniem. Herbaty naleję.
- A ja mam ser dla pani Barbaro, świeże jajka i chleb. Dla pana Władysława gazetę kupiłam.
Szymanowa pojawia się regularnie tuż po dziewiątej we wtorki i piątki. Do miasta przyjeżdża na szóstą. Ma stałych klientów na wiejskie przysmaki. Jej ser twarogowy i dwa tygodnie w lodówce może leżeć bez szkody dla smaku.
Ubiera się pośpiesznie. Wkracza w tym swoim zużytym z szetlandzkiej wełny utkanym sweterku, który po latach coraz mniej od zimna chroni, wita się, całując Szymanową w rękę i do pokoju wprowadza.
- A o mnie nie zapominaj! Troszkę kawusi.
- Ten znowu. Mam ja z nim rwetes, Eluniu. Serce słabe a kawy się żąda. Słabiutkiej ci dam, zbożowej z kardemonem, jaką lubisz.
- Prawdziwą kolumbijkę lubię z kardemonem – poprawia – pewnie znów od święta, w niedzielę podasz.
- A w niedzielę podam, z Jackiem się napijesz.
Szymanowa już przy stole. Gaworzy o dzieciach, mężu, co przy pszczołach zajęty, bo znowu się wyroiły. Takie duszne ciepłe lato, więc się roją. Piszczy czajnik. Szymanowa wstaje.
- A siedź mi tam, przyniosę sama, dosyć się nabiegałaś od rana.
Elunia słucha. Chwali Władysława za wygląd. Po zawale już śladu nie zostało. Ten kiwa głową, kieruje wzrok w stronę kuchni, dając do zrozumienia, że to żony zasługa.
- To mówisz, że Jacek z misji powrócił?
- A tak, z dworca dzwonił. A zmęczony! Przesiadki miał z Rzymu i mówił, że w tej Afryce to tak zmęczony nie był jak po podróży. To mu powiedziałam, żeby się wyspał porządnie i niech przyjdzie jutro, bo nie chcę mieć go na sumieniu.
- Ale się naopowiada…
- Ta… Władek to tylko czeka, aby mieć z kim koniaku popróbować.
- A wolno ci pić, panie Władysławie?
Wnosi na tacy herbaty i dla męża kawusię słabą, odbarwioną mlekiem, choć, o dziwo, prawdziwą. On poznaje prawdziwą kawę po zapachu. Wstaje i rozstawia szklanki, najpierw gościowi, podkładając serwetki pod podstawki.
- Do herbaty będzie miód, a nasz Władysław skosztuje trzcinowego kubańskiego; mniej słodki a zdrowszy – oznajmia Barbara i po chwili przynosi słodycz, łyżeczki i garsteczkę rogalików z nadzieniem truskawkowym – kupiłam tam na rogu, przy przystanku. Zawsze świeże mają. Z Balic przywożą, czy z Niepołomic, nie pamiętam skąd. A Władysław jedynie koniak może, odrobinkę, zalecenia lekarza przy zawale, aby krew rozrzedzić, ale tylko naparsteczek i to po obiedzie, nigdy z rana.
- Co tam u was, pewnie żniwa za pasem – pyta Władysław, próbując wtrącić się do rozmowy.

- Nie przypuszczałabym, że po zawale można – odpowiada i zaraz powraca do wątku pana domu – żytko jeszcze tygodnia dobrej pogody oczekuje, a z pszeniczną jarką poczekać trzeba, to przez te czerwcowe upały, późno się podniosła i nie wykłosiła należycie. A Wojciech za to zajął się pszczołami i ule wywiózł do sadu. Popijają herbatkę, Władysław z rozkoszą macza spragnione usta w puszystej piance kawy, widać że się delektuje zapachem. (...)

2 komentarze:

  1. Rzadka kawka, a ile radości... A ja tymczasem popijam taką siekierę z dwóch czubatych łyżeczek! Bom jeszcze PRZED zawałem...

    OdpowiedzUsuń
  2. smoothoperator7.10.2013, 23:24

    Ja generalnie mocną herbatę preferuję - również przed zawałem...

    OdpowiedzUsuń