CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 grudnia 2017

KOLOROWANKI (5) JESZCZE RAZ NABIZM

Nabiści wywodzili się z ruchu postimpresjonistycznego, którego twórcy postrzeganie świata jako przynależnego ulotnym zmysłom i wrażeniom, jakim ten świat wygląda w subiektywnym jego odczuwaniu. Nabiści dodali do tego mistykę, religię, filozofię, które towarzyszyły kolorystyce ich płócien, przepełnionej najczęściej pogodną barwą żółci, pomarańczy i jasnych, ciepłych brązów.
Niewątpliwie korzystali z wizji późnego Gauguina, który w dalekiej Polinezji tworzył swój niezwykły, baśniowy świat kultury tak różnej od tej europejskiej, w której był wychowany.
Optymistyczną, ciepłą jaskrawość natury można łatwo uchwycić u Pierre Bonnarda (1870-1947) w obrazie „Schodki w ogrodzie”.


Również ciepłe żółcienie i jasne brązy, skontrastowane ciemnym i chłodnym błękitem, występują u tego artysty w przepięknym płótnie „Dziewczyna z papugą”.


Paul Sérusier (1863–1927), uważany za założyciela ruchu nabistów w oczywisty sposób nawiązuje do późnej twórczości Gauguina, obfitującej w mistyczne symbole i rytuały towarzyszące ludziom żyjącym, z punktu widzenia Europejczyka, świecie baśni i nie do końca zrozumiałych legend. Takim obrazem jest „Daughter of Palatka”. W nim to przedstawione przez Sérusiera postaci wykonują rytualny taniec przed nieznanym, a szanowanym bóstwem.


Podobnie mistyczny charakter ma kolejne dzieło tego artysty, „Święty las”. Kobiece postaci zanoszą w symbolicznych czarach modły do bóstwa przypominającego śpiącego psa czy niedźwiedzia (prawy dolny róg obrazu). Kobiety oddają pokłon w tajemniczym lesie, w którym wysokie, jasnobrązowe pnie drzew przypominające swoja wielkością i solidnością okrętowe maszty. Zwraca uwagę w tym obrazie świadome naruszenie perspektywy oraz typowa dla obrazów nabistów płaskość w miarę jednostajnych w tonie barw oraz wyraźne kontury tak w przypadku namalowanych ludzkich postaci, jak i też towarzyszącej im natury.



Ale Sérusier nie unika w swoich obrazach atmosfery smutku, melancholii i przygnębienia; wtedy nakłada na płótno ujęte w kontury plamy przygnębiającego ciemnego brązu, tudzież czerni i szarości, a samotna, zamyślona postać przypomina cierpiącego, smętnego, frasobliwego Chrystusa. Tak właśnie może być odbierana „Melancholia” Sérusiera.


Kolejny przedstawiciel nabizmu, Maurice Denis (1870–1943) wzbogaca ruch nabistyczny anegdotą mityczną i religijną. Pełen tęsknoty i niepokoju obraz „Rodzina opuszcza Psyche na szczycie góry” w warstwie artystyczno-kompozycyjnej współgra z wyobrażeniami nabistów o sztuce, w warstwie czysto technicznej dostrzegamy w tym obrazie tak charakterystyczną dla nabistów płaskość i niemal jednorodność barw, elipsoidalność kształtów postaci oraz kontrast kolorów ciepłych z zimnymi.


Z kolei intensywna obecność bieli wsparta radosnym, rytualnym tańcem wtopionych w naturę postaci to wymyślony i opisany w sposób malarski „Raj” Maurycego Denisa.


I na koniec jeszcze jeden twórca, Jean- Édouard Vuillard (1868–1940). Jego „Taras w ogrodzie Waco” jest może bliższy obrazom impresjonisty Renoira, ale mniej wyrazisty, w różnorodności swoich barw stonowany, a szczególnie przeze mnie ceniony z uwagi na jego kompozycję - doliczyłem się siedmiu płaszczyzn odniesienia - perspektywy złożonej w tym przypadku z siedmiu elementów, co występuje w wielu płótnach nabistów i ich prekursora Paula Gauguina.
Spójrzmy na to to dzieło także i pod takim kątem


[31.12.2017, „Dobrzelin”]


30 grudnia 2017

KRAJOWE ZAPISKI POŻYTECZNOŚĆ

Czy utylitaryzm wyrażający się w tym, że dobre i moralne działanie, to takie, które jest społecznie użyteczne, stało się filozofią mojego postępowania? Trudno powiedzieć, ale też nie określiłbym siebie jako fundamentalistę utylitaryzmu, albowiem dostrzegam wokół siebie takie czyny, które można nazwać moralnie słusznymi, acz niekoniecznie widać w nich szeroko rozumiany społeczny pożytek.
Nie mniej jednak błędem byłoby nie pochwalić tego, gdy jednostka wykonując rozmaite działania odczuwa z tego powodu osobistą satysfakcję i jednocześnie widzi, że efekty jej pracy pozytywnie odbierane są przez społeczeństwo.
Uogólniając nie sposób odmówić słuszności twierdzeniu, że praca dobrego lekarza, prawnika czy aktora przynosi mniej lub bardziej wymierne, społecznie użyteczne wyniki twórczego zaangażowania się jednostek, co dodatkowo cieszy wykonawcę, pobudzając go do dalszych działań w kierunku obranej przez siebie drogi zawodowej.
Czy piszący te słowa człowiek, który ćwierć wieku poświęcił pracy w edukacji odczuwa czy odczuwał satysfakcję z powodu użyteczności wykonywanej przez siebie profesji?
Gdybym zadał sobie to pytanie lat temu kilkanaście, pewnie udzielona na nie odpowiedź byłaby inna, inna i obarczona błędem braku dystansu do własnej pracy. W chwili obecnej, gdy rozwiodłem się ze szkolnictwem, mogę spojrzeć na swoją zawodową „karierę” bardziej obiektywnie, dzieląc przy okazji swoją pracę w edukacji na dwa etapy, niby podobne, a jednak różniące się zasadniczo.
Pierwszy etap rozpoczął się jeszcze w poprzednim systemie i zakończył mniej więcej wraz z jego upadkiem. W tamtym to czasie, z dzisiejszego punktu widzenia niesłusznym, satysfakcja z pracy wiązała się ściśle z jej pożytecznością. Tak to odbieram dzisiaj, starając się zachować wyważony obiektywizm, który wszakże nakazuje mi wspomnieć również o ciemniejszych stronach edukacji, takich jak: biurokracja, upolitycznienie procesu nauczania-wychowania oraz niskie uposażenia nauczycieli. Nie mniej jednak był to czas, w którym nauczyciel czuł się potrzebny, miał uzasadnione przekonanie, że to, co robi jest dla społeczeństwa pożyteczne, cieszył się sympatią, posiadał i (lub) wypracowywał autorytet wśród uczniów, rodziców, także wśród przełożonych. 
Szkoła do 1989 roku, jakkolwiek doskonałą nie była, prowadziła dwutorową działalność - kształciła i wychowywała, i chociaż można by zgłaszać pretensje co do ducha tego wychowania, to jednak miało ono swoje ważne miejsce. Nie na darmo o procesie dziejącym się w placówkach oświatowych w tamtych czasach mówiono jako o procesie nauczania-wychowania.
Po przemianach ustrojowych wychowanie w szkole stawało się z roku na rok coraz bardziej uboczną jej działalnością, która w ostateczności przybrała formę oderwanych od życia teoretycznych rozważań na temat, w jaki sposób powinno się młodych i bardzo młodych ludzi wychowywać w duchu nieograniczonej niemal wolności przy jednoczesnym destrukcyjnym braku odpowiedzialności ze strony przyjmującego nauki, co było niezwykle trudne do pogodzenia z autorytetem, jaki przynależał do nauczyciela w latach poprzednich.
Proces nauczania zmierzał szybkimi krokami do tresury umiejętności umożliwiających zdawanie testowych egzaminów, aż do egzaminu maturalnego włącznie.
Nadto ekonomia wolnorynkowa kazała spojrzeć na szkołę jak na zakład produkujący części samochodowe - edukacja miała być tania, oszczędna i opłacalna, a uczeń, choć w dzienniku lekcyjnym występował pod własnym imieniem i nazwiskiem, dla organu prowadzącego funkcjonował w postaci wyniku skomplikowanego równania, czyli tak zwanej subwencji oświatowej.
Niezwykle częste i płodne w tony papieru reformy najpierw dały pierwszeństwo szkole licealnej (aby jak najwięcej młodych ludzi posiadło wyższe wykształcenie, czytaj: aby rosnące jak grzyby po deszczu prywatne uczelnie miały kogo dokształcać, czerpiąc z tego zysk niemały); w tym samym czasie rozmontowano szkoły zawodowe; potem bezmyślnie wprowadzono gimnazja, aby teraz wyeliminować je z systemu, naprawić szkolnictwo zawodowe i po raz kolejny zreformować licea i podstawówki.
Pomimo następującej z duchem czasu cyfryzacji, biurokracja miała i ma się jak najlepiej; podobnie zresztą ma się rzecz z upolitycznieniem placówek, albowiem każda ekipa rządząca pragnie realizować własne cele oświatowe, które sprawniej przeprowadzi, gdy będzie miała za sobą „swoją” kadrę kierowniczą, własnych kuratorów, doradców i doradców tych doradców.
Sprawozdawczość w dzisiejszej oświacie osiągnęła chyba swoje apogeum i zdaje się, że czas na nią poświęcony dorównuje albo i przekracza wymiarowi godzin przeznaczonych na właściwą pracę nauczycieli (ale w końcu za coś temu nauczycielowi wypada zapłacić).
Nad szkołą zawisła ciężka chmura zewnętrznych, mądrych doradców, którzy instruują głupich nauczycieli na rozlicznych szkoleniach, jak mają nauczać, czytaj: jak w teorii powinno się odbywać nauczanie, które zwykle nie jest przydatne w praktycznej pracy nauczyciela.
Zmierzam prostą drogą do tego, aby powiedzieć, że ten drugi etap mojej edukacyjnej działalności uważam za niewiele mający do czynienia z pożytkiem społecznym oraz niedający osobistej satysfakcji. Innymi słowy uważam, że byłbym szczęśliwszy, gdybym w tym drugim etapie kariery zawodowej jako nauczyciel nie brał udziału i nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć, że paręnaście przynajmniej lat swojego życia bezpowrotnie zmarnowałem, a przecież mogłem wykonywać przez te lata zgoła przyjemne i pożyteczne zadania.
Na przykład mógłbym być rolnikiem.
- Ależ panu, gospodarzu, latoś w polu obrodziło. Pszeniczka na pniu jeszcze, ale już widać, że pieniążki pan ładne dostanie. A te warchlaczki to choćby dzisiaj, kupiłbym od pana… jakie zadbane. A pewnie i mleko ma pan w dobrych procentach tłuszczu. Pozazdrościć, pozazdrościć.
Albo gospodarzem domu, dozorcą, czy bardziej kolokwialnie, cieciem.
- Jeszcze siódma rano nie wybiła, a pan już na nogach. A mam do pana prośbę: jak wrócę z kościółka, wpadłby pan do mnie zobaczyć, dlaczego okno kuchenne się nie zamyka? I jeszcze jedna prośba: wnuczka załatwiła mi sanatorium, a wie pan ile u mnie kwiatów. Moi nie dopilnują tak jak pan. Zostawię panu klucze, aby dwa razy w tygodniu podlewał pan kwiaty, zrobi to pan dla mnie?
Albo cukrownikiem.
Po skończonej kampanii.
- A że nie mieliśmy większych awarii, to także zasługa pana Andrzeja. No niechże się pan nie chowa po kątach. Dopilnował pan remontu dyfuzora, czy nie?
- Nie ja jeden, panie dyrektorze, ludzie po godzinach pracowali… do samego końca, do uruchomienia kotła.
- W każdym bądź razie, dziękuje za dobrze wykonaną robotę.
Albo piekarzem.
- Siostra mówiła, że jeśli chlebek razowy, albo chałka to tylko u pana. Że też u nas, choć miasto wielkie, takich wypieków nie mają. Przed wyjazdem zamówię u pana kilka bocheneczków.
Albo szewcem.
Widać było, że po przejściu tych kilkunastu metrów tam i z powrotem, oczy kobiety pojaśniały.
- Czy aby nie cisną za bardzo? Może pani swobodnie poruszać paluszkami?
Zamiast odpowiedzi uśmiech.
- Zresztą, co ja mówię, na tak zgrabną nóżkę dopasować trzewik to nie sztuka…
Albo ogrodnikiem
- Jeżeli chodzi o czerwone róże dla narzeczonej, to polecam "Dame de Coeur" albo, jeśli pana wybranka woli drobniejsze kwiaty to „Meillandina” będzie właściwym wyborem… a dla przyszłej teściowej… no cóż, polecam kremowo-żółtą "Souvenir de Baden-Baden". Na pewno się spodoba.
Albo kawiarennikiem.
Tego chyba rozwijać nie muszę…
Albo pisarzem…
Pomyłka. To najmniej pożyteczna profesja, aczkolwiek mieszcząca się na pierwszym piętrze, w odróżnieniu od zawodu polityka, który uparł się, aby zamieszkać w suterenie.  

[30.12.2017, „Dobrzelin”]

29 grudnia 2017

NAJKRÓTSZY POST W KAWIARENCE CZYLI WYBITNA MYŚL PRAWDZIWEGO POLAKA KATOLIKA

Tomasz Terlikowski - "cierpienie dziecka narodzonego, umierającego w męczarniach na oczach rodziców, tylko ubogaci ich wzajemną relację."

[29.12.2017, "Dobrzelin"]

ŚNIEG (?)

Negatywną stroną ostatniej podróży było to, że nie udało mi się zakończyć „Gawędy wigilijnej”, napoczętej przecież po to, aby swoje zakończenie miała wraz zakończeniem ostatnich, bożonarodzeniowych świąt.
Gdzieś podczas podróży po Francji zaiskrzyła w mojej świadomości potrzeba napisania kolejnej opowieści, krótszej od „Gawędy”, ale również związanej ze świętami, lecz bardziej metafizycznej w formie. Nawet zdążyłem ją nazwać… „Kołyska”.
Dlaczego właśnie podczas jazdy mój przestarzały mózg komponuje coraz to nowe opowieści?
I w końcu, także podczas podróży, umyśliłem sobie napisać jeszcze jedną przypowieść, przypowieść może mniej świąteczną, bardziej zimową, na co bez dwuznaczności wskazywałby tytuł… „Śnieg”.
A tak w ogóle to chyba najlepiej pisze mi się późną jesienią i zimową porą.
Czas to mój największy wróg. Nie pozwolił mi na dokończenie „Gawędy”, sprawił, że nie zdołałem „zakołysać” oraz roztopił „Śnieg”.
A „Śnieg” mógłby się zacząć w ten sposób:
W pokoju unosił się zapach wosku pomieszany z wonią lasu obecną w dwóch gałązkach świerku wetkniętych w kryształową czeluść wazonu. Po blaszanej płycie przytwierdzonej mosiężnymi wkrętami do podłogi tuż przed drzwiczkami białego, kaflowego pieca beztrosko hasały pulsary światełek dobywające się bezpośrednio ze źródła ciepła - dolne drzwiczki pieca, grube, żeliwne, za którymi, gdy spojrzeć na nie patrząc na wprost, opadały do popielnika iskierki znużonych, wypalonych węgli, posiadały wąskie szczeliny otworów, przez które przedostawały się drgające przebłyski światła. Tam, przy kaflowym piecu było najcieplej, ale ciepło gromadziło się również pod puchową kołdrą, którą okryto jego ciało, aby zasnął nie zaznawszy chłodu wypełzającego z mikropęknięć powstałych u styku ościeżnicy z drewnianą płaszczyzną ramy okiennej.
Nie potrafił jednak zasnąć. Do jego otwartych oczu docierał srebrzysty poblask wyhaftowanych przez zaokienny przymróz geometrycznych nici, przypominających konstrukcje pajęcze i tworzących rozprzestrzeniające się na całą powierzchnię zimnej tafli szyby rabaty tak gęsto posianych kwiatów, że wkrótce, gdy północ zrodziła nowy dzień, nie sposób było ich policzyć; nasuwały się na siebie, rosły jeden na drugim, aż wreszcie sformowały nieprzeniknioną warstwę zmatowiałej bieli (…)
Mógłby również zacząć się w ten sposób:
Patrzyła na niego gdy stał przy oknie. Czołem dotykał gładkiej tafli szyby, na którą nasuwał się kwiecisty zamróz. Dostrzegła i to, że powierzając swój oddech szybie, tworzył na bliskiej jego ust szklanej powierzchni oazę ciepła, taki elipsoidalny skrawek przezroczystości, staw o zaokrąglonych brzegach, którego wody swoją barwą zazdrościły zaokiennej, przyprószonej srebrzystym światłem księżyca nocy.
- Nie śpisz - stwierdziła i podeszła do niego na paluszkach. Poprawiła kołnierzyk jego piżamy, wygładziła zmięte kosmyki włosów nad uszami.
Jego ramiona zadrżały. Na chwilę odwrócił ku matce głowę.
- Patrzę. Może dzisiejszej nocy…
Stanęła obok niego przy oknie i podobnie jak wcześniej on, zbliżyła usta do szyby. Chuchnęła i również na wysokości jej oddechu rozlała się transparentna oaza ciepła nasycona barwa srebrzystej nocy.
- Na pewno tak się stanie, zobaczysz - wyrzekła, a ich spojrzenia spotkały się w pewnym momencie, a oczy chłopca zabłyszczały odbitym światłem księżyca.
- Już czekam trzecią noc, mamo.
Wyczuła smutek w tym stwierdzeniu syna. Zawsze rozpoznawała, kiedy jest smutny, a kiedy rozpoznała, wtedy i jej oczy potrafiły się wilgotnie zaszklić.
- Zobaczysz, będzie. Kiedy rankiem wstaniesz, zobaczysz.
Starał się uwierzyć w te słowa.
- Przekonasz się, że zrobi ci niespodziankę.
Nie mógł się doczekać, ale pozwolił, aby matka poprowadziła go do rozesłanego łóżka, któremu było już zimno, bo chłopiec opuścił je przed godziną i nie czuć było ciepła, jakie pozostawił po sobie pod kołdrą (…)

[29.12.2017, „Dobrzelin”]

27 grudnia 2017

KRAJOWE ZAPISKI - PRZEDŚWIĄTECZNIE W ANGLII

A mogło się okazać, że nie uda mi się powrócić na święta.
Kiedy zajechałem po raz pierwszy do Zamudio w Kraju Basków, już po rozładunku, ustalenia były takie, że mam wykonać 3 trasy: Zamudio - Anglia (3 miejsca); Anglia - Zamudio, i w piątek przed południem Zamudio - do kraju (na pusto), co oznacza przejechanie ponad 5.500 kilometrów w sześć do siedmiu dni.
Te dwie pierwsze trasy pomiędzy Kontynentem a Wyspami należało wykonać w odpowiednim czasie; czas powrotu do kraju zależał już tylko ode mnie.
Problem zaczął się tuż przed powrotem do Hiszpanii. Przed załadunkiem w Lincoln „złapałem” drugą już podczas ostatniej trasy gumę, a że autko jechało już na „zapasie”, pozostawało liczyć na łut szczęścia i odnaleźć jakiś warsztat samochodowy, w którym skleją mi przynajmniej tę jedną oponę.
Tak się złożyło, że poczułem ulatnianie się powietrza z przedniego tym razem koła w chwili, gdy szukałem wjazdu do firmy. Zatrzymałem się u wjazdu do innej, gdzie na podwórzu jakiś młody Anglik mył akurat swoją blaszaną furgonetkę. Wysiadłem, aby zapytać się drogę do „mojej” firmy i wtedy spostrzegłem, że powietrze z koła uszło niemal do zera. Zamiast zapytania o cel podróży, zmuszony byłem zapytać się o drogę do najbliższego warsztatu samochodowego.
Anglik wskazał na górujący ponad okolicą w odległości około 2 kilometrów komin fabryczny. Tam miał się znajdować warsztat. Powolutku, na włączonych światłach awaryjnych przejechałem pod wskazane miejsce. Opuściłem auto i przeszedłem do niewielkiego biura. Tam, przed właścicielem warsztatu, młodym, poniżej trzydziestki mężczyzną, zdałem relację ze swego kłopotu. O dziwo, przystąpił natychmiast do dzieła, choć dwaj pracownicy byli zajęci naprawą dwóch aut stojących na podnośnikach. Szef sam zabrał się do naprawy mojej zapasowej, przebitej przed paroma dniami pod Oxfordem opony, a ja zdjąłem w tym czasie to drugie przebite koło. Zapytałem, ile będzie wynosić naprawa i czy mogę zapłacić kartą. W odpowiedzi usłyszałem stosunkowo śmieszną sumę za naprawę koła (10 funtów) i zadzwoniłem do firmy, aby przelano mi na kartę kasę. Kiedy opona została naprawiona, mechanik z własnej inicjatywy zaproponował mi sklejenie tej drugiej. Byłem trochę tym zaskoczony, choć oczywiście warto mieć na dalszą drogę wszystkie sprawne koła, łącznie z zapasowym. W międzyczasie okazało się, że jeden z pracowników, który dłubał coś przy stojącym na podnośniku aucie to Polak, młodzieniec przed trzydziestką, od dziesięciu lat mieszkający w Anglii. Założyłem naprawione pierwsze koło i wdałem się w rozmowę z mechanikiem - Polakiem, a kiedy szef skleił tę drugą i miałem już przystąpić do zapłaty, szef na moje zapytanie o wysokość kwoty, odpowiedział po polsku:
- Nic nie płacisz.
A nie zapłaciłem, bo dowiedziałem się, że angielski właściciel warsztatu lubi Polaków. Konsternacja z mojej strony. Rzeczywiście nie musiałem płacić i pomyślałem sobie, że ten miły gest ze strony Anglika może mieć coś wspólnego z tym, że jest on zadowolony z pracy Polaka, rodem z Podhala, którego zatrudnił w swoim warsztacie. Jak by nie było to bardzo miło usłyszeć dobrą opinię o Polakach na obczyźnie, bo przecież owo „lubienie” naszej nacji musi z czegoś wynikać. 
Tak więc dziękując stokrotnie za naprawę, wymieniliśmy z sobą życzenia świąteczne i zajechałem pod firmę.
Tam, świadomy swego opóźnienia, podbiegłem od razu do biura i poinformowałem dwie urocze panie w przedśrednim wieku, że przyjechałem właśnie z Hiszpanii i mam do zabrania jakiś towar również do Hiszpanii, do tej samej zresztą firmy w baskijskim Zamudio. Posłyszałem zachwyt owych kobiet, gdy tylko wymówiłem „Spain”.
- Ależ nie jestem Hiszpanem, jestem Polakiem, tyle że podróżuję pomiędzy Anglia a Hiszpanią - powiedziałem.
- Nie ma problemu. Polska to też ładny kraj. - usłyszałem w odpowiedzi.
Mimo wszystko pozwoliłem sobie na żart mówiąc, że jest mi przykro z tego powodu, że nie jestem Hiszpanem. Atmosfera z każdą chwilą ocieplała się i trzeba było wymienić między sobą świąteczne życzenia, a wyjeżdżając z firmy ochrzczono mnie przydomkiem „Spanishman”.
Tak oto przykra przygoda z przebitą oponą znalazła miłe zakończenie w mieście Lincoln, do którego być może jeszcze kiedyś zajadę, albowiem jest to dosyć częste miejsce załadunku i rozładunku towarów jadących do i z Zamudio.
A tak w ogóle to będę jak najmilej wspominał ten okres przedświąteczny w Anglii. W takiej firmie Rolls-Royce w Derby na porządku dziennym w przedświąteczne dni jest częstowanie kierowców cukierkami czekoladowymi i ciasteczkami.
- A cóż to? Masz urodziny? - pytam.
- Nie. Niedługo Święta i to z tej właśnie okazji.
Wydaje mi się, że ten czas przed Bożym Narodzeniem to dla Anglików jedna z okazji, aby wykazać się wobec współpracowników, znajomych, a także i osób zupełnie obcych swoją serdecznością - tak to wyczuwam. Myślę, że są to szczere uczucia i intencje Anglików, którzy także na co dzień wykazują się uprzejmością, są uczynni i pozytywnie nastawieni do ludzi… do życia.

[27.12.2017, „Dobrzelin”]

26 grudnia 2017

MUZYCZNE POCZTÓWKI (5) KOLĘDOWANIE

Słowo wstępne.
W samą Wigilię, przed dziewiątą wieczorem, przekraczam w Słubicach granicę niemiecko-polską. W mieście tankuję auto i kieruję się w trasę już po kraju via Rzepin, Trzciel, Świebodzin i Poznań. Po przejechaniu nie więcej niż dziesięciu kilometrów (jest już po 21-szej) przypomniałem sobie, że moje radyjko jest niewłączone, a zatem je uruchamiam, naciskając guziczek przekrętła potencjometru. Pyk… i niemiecka stacja, a więc wciskam „search”… polska Trójka, jakaś piosenka nie wiadomo o czym i po co, więc rezygnuję i znów naciskam wyszukiwanie stacji - ponownie rozgłośnia niemiecka; kolejny raz „search” i…. jest, kochane „Radio Maryja” ze świetnym odbiorem. Zasłuchuję się, delektuję treścią. Oho, myślę sobie, to dzisiaj nie będzie o seksie, o żydach, nieprawdziwych Polakach; nie będzie o komuchach ani o żarłocznej Unii Europejskiej…. A o czym? Kto zgadnie? Aha, dzisiaj Wigilia, może więc jakaś msza, przypowieść biblijna, homilia, a może piękne polskie kolędy? Nic z tego. Ten przy mikrofonie od ojca dyrektora przypomina czcigodnym słuchaczom o wpłatach z tego jednego procenta na radyjko. Powiada, że jak tych pieniędzy nie dostanie (Matko Boska, to oni już potracili tę kasę, co ją od Ziobry dostali, myślę sobie) to nie wydrukują tych książeczek adoracyjnych czy jakiś tam (domyślam się, że w tych książeczka pomieszczone zostaną modlitwy do Najwyższego o to, żeby te platformiane i nowoczesne komuchy do władzy się ponownie nie dobrali) i będzie „kicha”. Panie Boże w Niebiesiech, myślę sobie, Wszechwładny jesteś, a nie zagrzmisz, że w Dzień Narodzin Twego Syna dyrektorowe mamoną się zajmują? I słyszę w sobie głos taki wewnątrz brzmiący: - Wigilia Wigilią, bracie Winnetou, ale biznes to biznes.
Przełączam na „Radio Zachód”. A tam…
... na tym kończy się słowo wstępne…
a tam… dla mnie najpiękniejsza moja kolęda. Nie spamiętałem w czyim wykonaniu, ale i tak zdania nie zmieniam… najpiękniejsza…
W kawiarence zapodaję w wykonaniu „Golec orkiestry”.


A tamten na „radyjku”, o święty Wojciechu, nadal liczy kasę.

A ja słucham i słucham szczerze polskich kolęd w „Radiu Zachód”, a potem, już przed Poznaniem, w radiu „Zet”. Słucham i wyśpiewuję przy kierownicy, bo większość z nich znam, bo to przecież przez lat wiele wyśpiewywało się kolędy, a jeśli głosem jakowaś osoba dysponowała niepięknie brzmiącym, to przynajmniej wysłuchiwała, jak inni śpiewają, w radiu czy telewizji, albo na płytach.
A przypomniała mi się taka śliczna kolęda - pastorałka przez panią Santor śpiewana. Nazywała się „Stoi tu lipeczka”.


No i patrzcie. Ta wredna komuna śpiewać kolędy pozwalała, jak to możliwe? A ten apeluje i apeluje w kwestii tego jednego procenta na tę książeczkę, apeluje do starszych pań, co na rękę mają z górą tysiąc dwieście i są najhojniejsze… a bo to starym ludziom wiele pieniążków na życie nie potrzeba, a jak zabraknie, to modlitwa z tej książeczki głód i niedostatek zaspokoi.
Albo taka śliczna, lewicująca pastorałka, w której jest mowa o tym, że ziemia, na którą zechciał przyjść Syn Boży, ma być „spokojna i mądra, ziemia sprawiedliwa, wszystkim ludziom szczodra", pastorałka prześlicznie zaśpiewana przez panią Ewę Bem znaną z doskonałego dżezującego głosu.


… a ten słupki a procenty rachuje…

A najbardziej zaawansowana pod względem literackim kolęda „Bóg się rodzi” (inny tytuł: „Pieśń o Narodzeniu Pańskim”) autorstwa Franciszka Karpińskiego śpiewana jest przez nieznaną mi wykonawczynię muzyki operowej i… proszę uważać, bo jest to coś niezwykłego - oprócz właściwej tej kolędzie linii muzycznej (tradycyjnie polskiej, nieznanego autorstwa), wykorzystany jest podkład… uwaga… „Bolera” Maurycego Ravela. To naprawdę rewelacyjne wykonanie, którego niestety nie udało mi się odnaleźć w internecie.
Ale, generalnie mówiąc, wybitni polscy wykonawcy muzyki rozrywkowej od wyśpiewywania kolęd się nie odżegnywali, a wręcz przeciwnie. Mnie przypadła do gustu … a wysłannik ojca dyrektora apeluje… „Nie było miejsca dla Ciebie” w wykonaniu pani Ani Wyszkoni… bardzo romantyczna i uczuciowo zinterpretowana kolęda zaśpiewana na sposób nowoczesny, co akurat w przypadku tej kolędy wcale nie umniejsza jej wartości. A jakież głęboko humanistyczne i uniwersalne jest przesłanie obecne w kończącej tekst strofie…
„A dzisiaj czemu wśród ludzi
tyle łez, jęków, katuszy?
Bo nie ma miejsca dla Ciebie
w niejednej człowieczej duszy.”

…prawda?

Tamten, co liczy i apeluje, przestał mnie interesować. Zasłuchałem się i zaśpiewałem, a czas mijał pogodnie, sen nie przymykał powiek, a i jakoś tak w tej mojej wędrowniczej duszy ociepliło się, gdy nagle posłyszałem znajome werble.
Dla niektórych ta ostatnia w tym odcinku muzycznych pocztówek kolęda będzie pewnym zaskoczenie… a, tam, niech będzie…




[26.12.2017, „Dobrzelin”]

25 grudnia 2017

TRANSPODRÓŻ (39) ŚWIĄTECZNE ŻYCZENIA

Jako że jest wielce prawdopodobne, iż na święta zjawię się nie wcześniej niż na wigilijny wieczór, przeto już teraz, przez czas bezlitośnie a niełaskawie goniony, chciałbym wszystkim gościom kawiarenki pożyczyć w te Święta wszystkiego, co z obiektywnego punktu widzenia, ale też i z odczuć własnych wydaje się być dla adresata świątecznych uprzejmości potrzebne i pożądane…
…i w tym momencie jechać mi kazano. Myślałem, że uda mi się powrócić do tych życzeń, a wystarczyłaby mała godzinka… nic z tego.
Dobrnąłem więc do pierwszego dnia świątecznego po Wigilii, a życzenia nienapisane, nieułożone jak Pan Bóg przykazał i zastanawiam się o tej wczesnej porze przed brzaskiem, czy liczą się jeszcze życzenia składane sobie nawzajem już po wigilijnej wieczerzy, w dodatku tak bezlitośnie przerwane?
Jeśli nie, niech zatem zostaną na przyszły rok, który, ufam, dla gości kawiarenki nie będzie ostatnim… a zatem spróbuję je dokończyć według uprzedniego zamiaru.
Tak się akurat składa, że znakomita większość zaglądających do kawiarenki to baby…”ech te baby! Człek by je łyżkami jadł…” i w związku z powyższym życzyłbym moim wyśmienitym blogowym kobietom tego, aby ich przyjemność świąteczna nie ograniczała się jedynie do sprzątania przed, w trakcie i po spełnieniu świątecznego obowiązku gościny; abyście nie musiały krążyć jak nasz skryty niestety za chmurami satelita, pomiędzy kuchnią a stołowym, trudniąc się wnoszeniem dań, wynoszeniem pustych talerzy, a w tak zwanym międzyczasie zabawianiu rodziny, która urządziła sobie zaplanowany najazd na wasz dom, rozmową, podczas gdy wasz partner życiowy, bądź też jakikolwiek inny osobnik płci niepięknej odczuwa zmęczenie już samym widokiem tylu dawno nie widzianych gości, albo też uległ już przejedzeniu, łamiąc cnotę poszczenia i najchętniej zająłby pozycję horyzontalną na swojej ulubionej, wygodnej kanapie, po której teraz, o zgrozo, hasają jak młode zające pociechy najmłodszej córki Weroniki, albo, jeszcze gorzej, Jasio i Tadzio, urwisy, które, pisz wymaluj, wrodziły się swoją niesubordynacją w waszego najstarszego syna Krzysztofa.
Życzę, aby udało się wam zaprosić do talerzy, półmisków i garów te ogarnięte niemocą egzemplarze płci brzydkiej - nie po to, za waszą namową, święty Mikołaj pozostawił waszym panom pod choinką kuchenne fartuchy, aby miały spoczywać w bieliźnianej szufladzie szafy.
Zatem po obsłużeniu przez wyżej wymienionych i spróbowaniu ich mięs, ryb, sałatek, ciast i deserów, wyjdźcie sobie na zachmurzone słoneczko i wiaterek, wypocznijcie na łonie najbliższej natury, aby swojemu zdrowiu dopomóc, bo tej zdrowotności w życzeniach nigdy za wiele; ona uśmiech rysuje na twarzy; ten z kolei przydaje młodzieńczej urody, nierzadko pokonującej w walce wręcz kalendarzowe daty.
Życzę wam wytrwałości w miłości do najbliższych wam osób, ale też tej miłości rozsądne przyjmowanie, a także umiejętności radzenia sobie w najbardziej skomplikowanych relacjach rodzinnych, a jest to szczególnie ważne, bo fama (a cóż to za stworzenie, ta fama?) głosi, że z rodziną to najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
Jeżeli już z partnerem życiowym, ze zdrowiem, z rodziną i panoszącą się wokół was miłością się ułoży, to przypomnijcie sobie, co miała na myśli Ania z Zielonego Wzgórza powiadając o „przyjaciółce od serca”. Tak, drogie panie, przyjaźń jest cennym skarbem, którego niedostatek najbardziej odczuwa ten, co w samotności cierpi zgryzoty życia, a tych się nie ustrzeżesz przecie, a mając na podorędziu takową bratnią, sercową duszę (może być i męska, aczkolwiek należy z tym uważać, bo znowuż rzeczona fama powiada, że chłopy to dranie, choć może nie każdy i nie do końca), łatwiej przejść suchą stopą po fali czerwonego morza, czego ponoć jakiś bystry jegomość dawnymi czasy dokonał.
Jeśli już nie same i nie w rozsypce duchowej, tedy dopilnujcie siłą woli i tej własnej, kobiecej przenikliwości (fama ogłasza, że baba to jak zechce, to i samemu diabłu pokaże gdzie pieprz rośnie, prawda to?), życzeniem moim względem was jest to, aby marzenia wasze się spełniały, jeśli nie zawsze, to przynajmniej w stu procentach.
A życzę wam tego bez względu na to, czy wasza w nieogarnięte rozumem moce silną jest, słabą, czy też jesteście z nią w tak nazbyt zawiłych stosunkach, że zdaje się, żeście ją postradały; słowem, czy i w jaki sposób odczuwacie te święta, które właśnie nadeszły, ale natychmiast odpowiadam sobie, że przecie w naszych żyłach płynie jeszcze flakonik chrześcijańskiej lub judeochrześcijańskiej krwi, a o tym przez pamięć o naszych przodkach winniśmy pamiętać, zwłaszcza że Boże Narodzenie tak zostało urządzone, że niektórzy nazywają je świętem rodzinnym… i niech takim pozostanie.
A zatem, zdrowych, pogodnych i wesołych świąt!!!

[18.12.2017, Zamudio / Arteaga, Kraj Basków (Bizkaia) w Hiszpanii i 25.12, „Dobrzelin”]

16 grudnia 2017

NAZYWANIE ŚWIATA - BIURO

Byłem szczęśliwy, bo zawsze mogłem się tym pochwalić przed kolegami. Nie każdy mógł się tym poszczycić. Jedna mama pracowała jako sprzątaczka, inna na linii produkcyjnej, jeszcze inna jedynie sezonowo, a bywały takie, co nie pracowały. Owszem, pracowały w domu, a zajmowanie się domem to też praca: ugotuj na czas, upierz, wysprzątaj mieszkanie, dopilnuj przy lekcji, zrób zakupy. Ale moja mama pracowała w biurze, takim czystym, jasno oświetlonym, przytulnym, choć nie była w nim sama, ale z koleżankami. Oczywiście w trakcie tej pracy, w trakcie tych bezustannych przeliczeń, podsumowań, szukaniu i wynajdywaniu błędów można było z koleżankami porozmawiać, czasem poplotkować, pośmiać się, wypić kawę, pogryzając ją ciasteczkami, albo też zjeść porządne drugie śniadanie. Zawsze jedna z pań w przerwie w pracy chodziła do zakładowego sklepiku i kupowała dla siebie i pozostałych świeże bułeczki, masełko, serek, wędlinę albo wędzoną makrelę. To prawda, że to śniadanie jadły panie pośpiesznie, bo gdyby trwało to zbyt długo to kierowniczka, która nie wiedzieć czemu, miała przykry nawyk otwierania drzwi do ich pokoju… kierowniczka byłaby niezadowolona. Oczywiście nie nakrzyczałaby od razu na nie, tylko później, kiedy przychodziły do niej osobiście z jakimiś papierami do podpisu, wytknęłaby im, że przedłużają sobie przerwę w pracy, tak jakby ona sobie nigdy nie przedłużała, tak jakby od początku świata była kierowniczką.
Ale jak trzeba było zostać po godzinach, to kierowniczka była na ranę przyłóż; raz mama, innym razem pani Dziunia albo Helenka… albo wszystkie trzy naraz… a co z obiadem? Jeśli wiedziały wcześniej, że zostaną aż do nocy, to zamawiały sobie obiad na stołówce. Po prostu dzwoniły, że proszą o tyle a tyle porcji i znów jedna z nich wychodziła, aby przynieść obiadek w takich śmiesznych pojemnikach, w których oddzielnie była zupka, drugie danie i kompocik. I robiły sobie panie przerwę na obiad, a jadły szybko, nawet szybciej niż to drugie śniadanie, bo chciały wrócić do domu jak najprędzej. Ale przeważnie się nie udawało, bo właśnie wtedy, po godzinach, wynajdywały najwięcej błędów i musiały jeszcze raz liczyć te słupki na maszynkach, a cieszyły się, kiedy im się wreszcie zgodzi i nie użyją czerwonego wkładu długopisu do podkreślania błędów. Było jednak tak, że cały czas wychodziły im te błędy; złościły się wtedy i zachodziły w głowę, skąd się one wzięły, skoro wystukały właściwe liczby, a elektryczna maszynka do liczenia nie może się przecież mylić. Na takie błędy najlepsza jest kawa, więc panie robiły sobie kolejną kawę, a czasami popijały nią proszki od bólu głowy, które przecież nijak się mają do poprawności wyliczanki. Bywało też tak, że jedna z pań podchodziła do drugiej i wspólnie szukały rozwiązania. Ta, która podeszła, mówiła wtedy do drugiej, sprawdź może tutaj albo tam, zajrzyj do tamtej teczki, bo może w niej się nie zgadza, a jak się tam nie zgadza, to jak ci się ma zgodzić tutaj. A tych teczek było wiele i czasami trzeba było przejrzeć wszystkie, zanim się znalazło to, czego się szukało. Zdarzało się też, że jedna z pań, która była już u kresu wytrzymałości z tym wyszukiwaniem błędów, wykrzyknęła nagle „wiedziałam”, co oznaczało, że odnalazła błąd, ale tak mi się wydaje, że gdyby naprawdę wiedziała, to by od razu zajrzała do słupków w tej właśnie teczce i nie musiałaby przeglądać wszystkich po kolei. Nie zdarzyło się jednak tak, aby po jednych godzinach udało się naprawić wszystkie błędy, tak więc panie pozostawały do ciemnej nocy następnego dnia, i następnego….
A jeśli zostaje się do późnej nocy, to zawsze był strach o mamę, czy jej się coś nie stanie podczas drogi do domu. Mama nie była wprawdzie strachliwa, ale powiedz to tatusiowi. Dochodzi dwudziesta, a on pyta się mnie, czy z nim nie pójdę po mamę, bo szkoda, aby sama szła po nocy, tym bardziej, że jest listopad i ciemno, że oko wykol. Przeważnie szedłem wtedy z tatą po mamę, a przez drogę myślałem sobie, że panie Helenka i Dziunia mają lepiej, bo mieszkają prawie przy samym zakładzie i nie muszą się niczego bać, bo mają tylko przez drogę, a samochodów o tej porze niewiele, więc nie wpadną pod nic. Z mamą było gorzej, bo mieszkaliśmy spory kawałeczek od biura i trzeba było przechodzić ścieżką pomiędzy krzakami, w których mogło straszyć. Wracaliśmy więc do domu w trójkę, a mama, chociaż zwykła mówić, że niepotrzebnie po nią wyszliśmy, bo niczego się nie boi i dałaby sobie radę sama, to chyba jednak cieszyła się, że po nią wyszliśmy, bo w końcu w troje idzie się składniej niż samemu. A już prawdziwe święto było wtedy, gdy mama oznajmiała nam, że doszła już do tego, dlaczego się jej nie zgadzało i jutro wróci do domu normalnie, po piętnastej.
A kiedy tak powiedziała, to następnego dnia, zaraz po szkole, po czternastej, uprosiłem portiera, aby mnie wpuścił do mamy. Nie przyszło to łatwo, bo portier początkowo myślał, że moja mama pracuje na produkcji, a tam dzieci się nie wpuszcza.
- Proszę pana, moja mama pracuje w biurze - powiedziałem z dumą.

[10.12.2017, La Sentinelle, Nord we Francji]

GAWĘDA WIGILIJNA (OBRAZKI RODZINNE) -5-

5.
- Marku, tylko żeby było sprawiedliwie, dajcie też ubierać Basi. Zróbcie dla niej miejsce. Pamiętaj, że ubieranie choinki jest na twojej głowie.
- Dlaczego na mojej?
- Ja też bym chciał rządzić - zaoponował Janek.
- No cóż, jeśli chcesz, to w takim wypadku nie tylko zajmiesz się ubieraniem drzewka, ale przypilnujesz też Basię.
- Łe…, tak to nie chcę.
- A widzisz. Marek jest z was najstarszy, więc na nim spoczywa najwięcej obowiązków.
- A mama? Kiedy wstanie? - zaniepokoił się najstarszy.
- Pracowała długo w nocy. Musi odpocząć. I żeby żadnych wrzasków nie było, nie obudźcie jej. Aha, światełka podłączymy razem. Nie jesteście głodni?
Spojrzeli po sobie. Nie byli głodni. O szóstej trzydzieści nie pora na głód.
- Ja tymczasem rozpalę w kotłowni, a potem dam stworzeniom jeść. Kogut już piał, a psy tylko czekają, abym przyniósł im coś w misce. Zanim ubierzecie choinkę, zrobię wam coś do jedzenia. Co wam zwykle mama robi na śniadanie?
- Płaaatki! - wykrzyknęła Basia.
Bracia spojrzeli po sobie.
- I kakao?
- I chleb z serem albo szynką.
- Zrobię wam jajka na miękko i kakao, dobrze?
- Ja chcę płaaatki! - upierała się Basia.
- Dobrze, dla ciebie będą płatki.
- Tylko, żeby były dogotowane i się nie wylewały - upomniał Tomasza Janek.
- Postaram się. A teraz, do roboty. Marek, przejmujesz dowództwo.
Już miał wyjść z pokoju i udać się do kotłowni w piwnicy, gdy najstarszy przyciągnął go za rękę.
- A ciocia Justyna kiedy wstanie?
- Obawiam się, że nieprędko. Ciocia Justyna lubi sobie pospać dłużej. Dzieciaki, w końcu nie ma jeszcze siódmej rano.
- To bardzo dobrze, tato, nie będzie się nam tutaj pałętać przy pracy.
- Jak możesz tak mówić, Marku?
- No przecież zrobiłeś mnie odpowiedzialnym za ubieranie choinki, a gdyby ciocia przyszła do nas, od razu powstałby konflikt interesów.
Tomasz zastanowił się nad tym sformułowaniem syna.
- Konflikt interesów?
- A tak. Ciocia zaraz by chciała wprowadzić własne porządki… bo jest starsza od nas. Co z tego, że starsza, no powiedz, tato?
- Nie musisz się tym kłopotać, bo i tak nie zejdzie z góry przed dziesiątą.
- Chyba że tak.
Odchodził już.
- Tato!
- Co jeszcze?
Marek sięgnął do kieszeni dresowych spodni i wyjął z niej telefon komórkowy matki, podał go ojcu.
- Zabrałem go mamie - stwierdził poważnym tonem głosu.
- Tak… co? Dlaczego? - Tomasz nie krył zakłopotania.
- Zabrałem, bo jakby zadzwonił, mama by się zaraz obudziła, a sam mówiłeś, że powinna odpocząć.
- No tak… masz rację.
Odchodził już.
- Ja chcę kuuupę!
- Matko jedyna, dlaczego nie powiedziałaś wcześniej, Basiu?
- Bo mi się nie chciaaaało!
- Nie krzycz tak, chodź, pójdziemy.
Tomasz bierze dziewczynkę za rączkę, wychodzi do przedpokoju. Jeszcze będąc w drzwiach rozlega się skrzypliwy głos Basi:
- Ale tatooo, oni zdążą ubrać beze mnie!
Tomasz odwraca się w stronę synów, a Basia przytupuje nóżkami.
- Marek! - zwraca się do najstarszego.
- Na rozkaz, generale!
- Czy zostanie pracy przy ubieraniu choinki dla Basi?
- Tak jest, zostanie!
- No widzisz, Marek ma wszystko pod kontrolą.
Wybiegają z pokoju. Słychać otwieranie drzwi od toalety. Tomasz pozostawia w niej córkę, zostawiając lekko uchylone drzwi. Sam stoi nieopodal oparty o ścianę pokrytą beżowymi płytkami boazerii.
Chłopcy otwierają pudła z bombkami, świecidełkami, anielskim włosiem i ozdobami pozostałymi po zeszłorocznym drzewku. Jak przystało na głównodowodzącego, Marek rozdziela ozdoby pomiędzy rodzeństwo. Janek w tym czasie stara się rozsupłać wąż ze światełkami.
- Zaczniemy od gwiazdy - informuje młodszego brata Marek.
- Pozwolisz mi?
- Niech będzie.
Marek przysuwa krzesło pod same drzewko.
- Właź, tylko ostrożnie. Będę ci trzymał.
Młodszy wspina się na krzesło, dzierżąc w ręku srebrną, wieloramienną gwiazdę. Z trudem dosięga czubka choinki, ale udaje mu się przypiąć błyszczący przedmiot za pierwszym razem. Ramiona gwiazdy skierowane są akuratnie, na przestrzał przekątnej pokoju. Janek schodzi z krzesła i zerka w stronę gwiazdy. Jest zadowolony.
- Nie sądzisz, że wujek Krystian postąpił niewłaściwie, dając tylko tobie upominek.
Janek wzrusza ramionami.
- Nie martw się, przecież i wy dostaniecie.
- Nie o to chodzi. Mógł dać od razu każdemu, albo zaczekać i wsunąć pod choinkę.
- Mógłby, ale może dlatego tak zrobił, że jestem jego chrześniakiem.
- Mnie to się nie podoba.
Zaczynają zawieszać bombki.
- A wiesz, że mama powiedziała, że przyjdzie do nas w te święta Mikołaj? - głos Janka, wprawdzie nieprzyciszony, zabrzmiał tajemniczo.
- Wielka rewelacja! W zeszłym roku też był. To ze względu na Basię, bo ona wierzy w świętego Mikołaja.
- Mama poprosiła sąsiada z przeciwka, aby się przebrał - informuje brata Janek, choć Marek wie doskonale, że pan Bolesław przebiera się za Mikołaja co roku i to nie tylko dla nich. Chodzi po całej wiosce, gdzie go tylko poproszą i odchodzi z każdego domu z koszyczkiem pełnym świątecznych przysmaków, bo pieniędzy nie bierze, o nie, a na święta zwykle zostaje ze swoją siostrą, starszą od niego i chorą na nogi, ale nie urządza sobie świąt tak jak inni, bo chodząc jako Mikołaj po domach, dostaje tyle smakołyków, że oboje z siostrą ich nie przejedzą. Tyle co wyda, to na chleb, karpia i na wódkę, bo pan Bolesław lubi sobie wypić, ale dużo wypić nie może, bo zaraz zasypia, albo, tak jak w święta, śpiewa kolędy, a jego siostra jest szczęśliwa, nie dlatego, że może wypić z bratem, ale z tego powodu, że lubi śpiewać z nim kolędy, a śpiewają tak głośno, że na całej wsi ich słychać.
Tomasz przydreptał do chłopców, na chwilę pozostawiając córkę samą.
- A nie macie przypadkiem za długich języków? Basia jeszcze usłyszy!
- Rozkaz, generale! Milkniemy. Ale mam rację, co do tego prezentu dla Janka od wujka Krystiana, co? - dodaje już przyciszonym głosem.
- Masz, ale porozmawiamy o tym później, dobrze?
Marek potwierdza skinieniem głowy.
- Juuuuż, tato! - rozległo się z toalety.
Tomasz podążył za tym głosem.
- A teraz powie, że chce jej się jeść - Janek roześmiał się na całego. Ubierając drzewko, słyszeli odgłos spuszczanej do klozetu wody, a potem jej delikatne ciurkanie w umywalce.
- Chce mi się jeść, tato! Płatki, tato płaaatki!
- A nie mówiłem. Zawsze w najmniej spodziewanym momencie.
Zwyczaje małej Basi nie są dla chłopców tajemnicą. Oni również je mają. Janek, na ten przykład, całe dnie spędzałby przy komputerze, za co tyle razy był przez mamę upominany, że mógłby w końcu przestać, ale kiedy Krystyna szuka czegoś w internecie, albo ma jakiś problem ze swoim laptopem, Janek jest tym, który (zwykle pod nieobecność ojca) przybiega jej z pomocą, łapiąc przy okazji plusy niwelujące w jakiejś mierze liczne spóźnienia chłopca na kolację. Marek z kolei, jeśli tylko może, po szkole, większość czasu spędza przy ostatniej w ich gospodarstwie krowie, przy drobiu i psach, dzielnie zastępując w tych obowiązkach ojca, którego od poniedziałku do piątku nie uświadczy się w domu wcześniej niż przed ósmą wieczorem.
- No to ja ci zrobię płatki, a ty przez ten czas pomóż chłopcom w ubieraniu choinki - Tomasz sprawdza, czy Basia dokładnie wytarła ręce.
- Ale mi się baaardzo chce jeść, tato.
- Tak bardzo, że nie wytrzymasz? A chłopcy na ciebie czekają.
- Niech już będzie.
Dziewczynka staje w progu drzwi do pokoju. Podekscytowana tym, że na gałązkach choinki błyskają już w sztucznym świetle lamp żyrandola różnokolorowe bombki, podbiega do choinki. Marek wskazuje jej miejsce, które pozostawił dla niej… na wysokości jej wyciągniętych do góry rączek.
- Już mi się tak bardzo nie chce tatusiu - słyszy Tomasz, wzdycha głęboko i nareszcie może zejść do piwnicy, lecz po drodze nasłuchuje, czy jego pociechy nie uwikłały się w jakąś niepotrzebną, przedwigilijną sprzeczkę. Oddycha z ulgą i w głębi duszy nie bez satysfakcji przyznaje, że na Marka może liczyć nie tylko wtedy, gdy ten zastępuje go w codziennych, męskich obowiązkach, ale też w takich sytuacjach, w których zaistnienie "konfliktu interesów” pomiędzy rodzeństwem wydawałoby się być nieuniknione.
W rozpalaniu ognia w piecu, ognia, którego ciepło miało wystarczyć przynajmniej do jutrzejszego, świątecznego poranka dopomógł mu intensywnie wiejący wiatr, zwiastun pogodowej zmiany - może wreszcie posypie śniegiem. Najgorzej z rozpalaniem; resztę pracy wykona automatyczny dozownik węgla, dzięki któremu nie będzie musiał zbyt często zaglądać do pieca. Musiał jeszcze brać pod uwagę fakt, że te święta nie spędzają sami, że Justyna z Krystianem zapewne przywykli do wysokiej temperatury w ich mieszkaniu, że jak przyjadą Karol z Haliną, też będą spragnieni ciepła. Miał nadzieję, że udało mu się dobrze odpowietrzyć kaloryfery na górze i nie będzie w związku z tym żadnych niespodzianek.
Wyszedł z piwnicy tak cicho, jak tylko potrafił. Zerknął na dzieci przez uchylone drzwi do pokoju. Pracowały niemal bezszelestnie. Spojrzał też na swoje przybrudzone węgielnym pyłem ręce.
Dzwonek do drzwi.
Szybciutko podbiegł, aby dźwięk dzwonka nie wybudził Krystyny. Otworzył drzwi. Smagłe światło z sieni kontrastowało z żywą jasnością jarzeniówki z przedpokoju.
- Ola? Ty tutaj.
Nie tylko Ola. Za nią maleńka postać niespełna trzyletniej córeczki Oli. Przeszły przez próg.
- Ja... ja przepraszam, że o tej porze, ale wyjeżdżamy zaraz z mamą ma święta do rodziny - ciągnęła powolutku, słowo po słowie. Przyszłam panu podziękować.
Tomasz nie wiedział, co ma zrobić z nieumytymi dłońmi.
- Ja tylko na chwileczkę. Przyniosłam dla pana ten mazurek… upiekłyśmy z mamą, a w tej kopercie - wzięła od małej białe zawiniątko trzymane mocno przez dziewczynkę jej szczuplutkimi, kościstymi rączkami - w tej kopercie opłatek dla pana i pani Krystyny. Jej także chciałam podziękować.
- Nie trzeba było… nie trzeba.
Chciał coś powiedzieć, bardzo chciał coś powiedzieć… tymczasem Ola tak nagle jak się pojawiła, odeszła, znikła z jego oczu.
(...)

[10.12.2017, La Sentinelle, Nord we Francji]

GAWĘDA WIGILIJNA (OBRAZKI RODZINNE) -4-

4.
Kiedy Tomasz powrócił do kuchni, poczuł już zapach piekącego się ciasta. Pomyślał, że sporo czasu upłynie, zanim Krystyna wsunie do piecyka drugą brytfannę z makowcem. Kiedy mieli jeszcze kuchnię węglową z piecem, mieściły się w niej dwie brytfanny. Podobno nieżyjący już ojciec Krystyny, jego teść, sam sprawił swojej żonie przed laty tę kuchnię z myślą pieczenia w niej chleba, a piekło się go na cały tydzień, więc komora musiała być wystarczająco obszerna. Dzisiaj w tej elektrycznej nie da się piec dwóch ciast naraz; owszem, teoretycznie można, ale trzeba by przekładać z niższej kratki na wyższą i odwrotnie, ale ciasto makowca jest drożdżowe, więc nie powinno się otwierać drzwiczek, zanim nie wyrośnie, a jak otworzysz, jak przełożysz, to na nic takie pieczenie, bo drożdżowe opadnie.
- Śpią w najlepsze - oznajmił siadając przy stole obok żony, która miała teraz czas na przeglądnięcie świątecznego wydania tygodnika.
- Przy tobie dzieci jakoś szybciej zasypiają.
- Wydaje ci się. Nie mogą się doczekać ubierania choinki i chcą, aby czas oczekiwania minął jak najszybciej.
Zamknęła tygodnik, irytując się, że nawet w świątecznym wydaniu pełno jest reklam.
- I nie zeszli na dół. Nawet brat. Jak kamień w wodę - powiedziała zapatrzona w drzwi wychodzące na przedpokój.
- Długo jechali. Korki. Pewnie ślisko na drodze. Sama wiesz, jak to jest przed świętami.
- Właśnie że nie wiem. Przyjeżdżają raz na rok, czasami dwa razy i nie mają ochoty porozmawiać. Przecież nie domagam się tego, aby nam pomagali przy świętach, ale na rozmowę zawsze powinien być czas. Kiedy ruszacie z firmą?
- Czwartego stycznia, po bilansie. Dałem wszystkim parę dni urlopu pomiędzy świętami a sylwestrem.
- A jak tam…?
- Ola? Nie martw się, nie zwolniłem jej - odpowiedział nie czekając, aż Krystyna sprecyzuje pytanie. - Dałem całej szóstce po trzysta złotych świątecznej premii. Więcej nie mogłem.
- I co? Wszystkie oszczędności diabli wzięli.
Postanowił zmienić temat.
- Wiesz, miałem telefon od tego nowego klienta, który u nas był i z którym jesteśmy umówieni na sukienki i kostiumy na lutego.
- Miło z jego strony, że zadzwonił.
- Wiesz, co powiedział? Podoba mu się to, że szyjemy krótkie serie, no i z tych pierwszorzędnych materiałów.
- Co prawda, to prawda. Krótkie serie powodują, że kobieta może się poczuć szczęśliwa, bo nieprędko zobaczy koleżankę z pracy, albo kogoś na mieście w identycznej kreacji, a z tym materiałem to miałeś ogromne szczęście.
- No tak, obłowiłem się na czyimś bankructwie.
- Nie mów tak. Wyprzedając ci te materiały, przynajmniej dostał pieniądze, z których może na przykład spłacić jakieś długi.
- Ale, pomyśl sama, zbankrutował mając tak świetną wełnę, jedwab i mieszanki.
- Różnie z tym bywa. Może chciał rozwinąć inny biznes, a krawiectwa miał już dosyć?
Wstał od stołu, aby zrobić sobie herbatę. Zaproponował Krystynie. Wybrała kawę.
- Trochę jeszcze posiedzę w kuchni, a czuję, że bez kawy nie dam rady - powiedziała.
- Widzisz, gdybym miał pojęcie o pieczeniu ciast, mogłabyś teraz pójść i przespać się z dziećmi. Ale ja…
- Nie znasz się na tym i całe szczęście, bo nie wytrzymalibyśmy z sobą w kuchni - roześmiała się.
- No, coś tam upichcić sobie potrafię. Pozwalasz mi.
- Owszem, ale przede wszystkim jesteś po ojcu krawcem. Ponadto zrobiłeś krok dalej - założyłeś firmę, niewielką wprawdzie, ale jednak firmę, która nie upadła w tych najbardziej wrednych czasach… a powinieneś być projektantem mody, nie sądzisz?
- To ja już zrobię ci tę kawę… jak zwykle ze śmietanką?
- Na noc lepiej czarną i bez cukru. A czy ja robię ci zarzuty z tego powodu, że nie poszedłeś o ten drugi krok dalej? Jesteś przedsiębiorczy, tego absolutnie nie można ci zarzucić. Pamiętasz, jak wystartowałeś?
Czajnik z niewielką ilością wody postawiony na gazie, zapiszczał gwałtownie. Tomasz zalał do dwóch szklanek wrzątku; postawił je na stole, usiadł, a na jego twarzy pojawił się stonowany uśmiech.
- Jakże mam nie pamiętać. Ledwie wystartowaliśmy, dostaliśmy poważne zlecenie na historyczne kostiumy do teatru. Teraz już mnie nie potrzebują.
- Co ty mówisz! Czasami dają ci jeszcze nowe zlecenia. Dzięki tamtym żyliśmy przez pewien czas jak pączki w maśle. Wszystko kosztem twoich nieprzespanych nocy, a ja na dodatek tak ciężko znosiłam pierwszą ciążę… a ty… pracownice były zaskoczone, że właściciel firmy zasiada do maszyny i wykonuje najtrudniejsze krawieckie prace.
- Widzisz, odkąd jesteśmy razem i założyłem, nie bez obaw, tę firmę, pomyślałem sobie, że musi ona zapracować na nas oboje. Spiąłem się wtedy, ale też miałem sporo szczęścia…
- … bo od razu nastawiłeś się na jakość, nie byle chińską tandetę. Zdobywałeś tym poważnych klientów, a ja, przypominasz sobie, proponowałam ci wystartowanie z butikiem, w którym moglibyśmy… ja mogłabym się zająć - poprawiła się - sprzedażą firmowych ubrań.
- Tak, to był ciekawy pomysł - przyznał wsypując na swojej  szklanki z herbatą półtorej  łyżeczki cukru. - Wtedy się na to nie zgodziłem, bo miałaś urodzić pierwsze dziecko. Potem przyszło drugie i tak już zostało.
- No proszę, nie mów, że teraz tego żałujesz?
- I tak, i nie. Czasami jednak mam wrażenie, że niesłusznie uwiązałem cię przy tych dzieciach.
- A ja, że nie mogę ci pomóc finansowo, kiedy firma przeżywa pewien regres, tak jak teraz.
- Nie martw się, wydobędziemy się z tego dołka.
- A pewnie. Zawsze w ciebie wierzyłam, ale w przypadku tych świątecznych premii to mnie zaskoczyłeś. Miałeś zwolnić Olę, a tu masz - dokładasz kobietom na święta, choć muszą wiedzieć, że firma w tym roku nie prosperowała tak dobrze jak w poprzednim.
- Ale to jednak święta, Krysiu. To do czegoś zobowiązuje. Pracownice mam dobre, zawsze ci to mówiłem. To prawda, nie spodziewały się dostać ekstra gotówki, choć co to w końcu jest te trzysta złotych?
- Lepiej mieć niż nie mieć.
- Owszem. Były zaskoczone, a najbardziej Ola. Rozpłakała się. Wiesz, tak sobie pomyślałem, że ta dziewczyna może i jest najzdolniejsza ze wszystkich. Ma fantazję i cały czas coś podpowiada, że można by wykończyć innym ściegiem, że zrobiłaby pewne zmiany w wykroju albo dodała jakiś element wyróżniający tę akurat sukienkę od innych.
- No, sam widzisz.
- Tyle że brak jej czasami cierpliwości, Krysiu, a w rzemiośle, jakie uprawiamy, cierpliwość jest potrzebna. Ileż to razy wykonujemy prace na zlecenie, na miarę i jeśli klientka się uprze, nie ma miejsca na fantazje, trzeba spełniać jej zachcianki. Kilka razy byłem świadkiem takich trudnych rozmów podczas przymiarki i widziałem, że Ola z trudem hamowała się przed wybuchem emocji. I muszę przyznać, że miała zwykle rację. Powstrzymywałem jej reakcję kąśliwym spojrzeniem, a później, kiedy już przystępowała do pracy, psioczyła sobie na klientkę, że nie pozwoliła jej dokonać istotnych zmian w projekcie, zmian, dzięki którym zleceniodawczyni wyglądałaby znacznie lepiej, a na pewno oryginalnie.
Po wypiciu paru łyków kawy Krystyna wstała od stołu i podeszła do kuchenki. Włączyła w niej światło i natychmiast uznała, że makowiec wyrósł porządnie i zarumienił się na tyle, że można go wyjąć bez konieczności sprawdzania, czy się dopiekł. Poprosiła Tomasza, aby ten zrobił miejsce na stole, położył na nim deskę do krojenia, a ona postawi na niej upieczone ciasto. Krystyna miała oko, które nigdy nie myliło się w określaniu gotowości ciasta do wyjęcia go z piecyka. Po chwili druga brytfanna z makowcem znalazła się w rozgrzanej czeluści wnętrza elektrycznie sterowanej kuchni.
- Zjemy po kawałeczku ciepłego? - zasugerował.
- Masz ochotę? Będzie nas bolał brzuch, ale zjemy. Trochę jednak musi przestygnąć.
W oczekiwaniu na przestygnięcie Tomasz zdobył się na pytanie:
- Wysłałaś wszystkie kartki z życzeniami?
Krystynę zaniepokoiło to pytanie. Nigdy nie zapominała wysyłaniu kartek, czy to świątecznych, czy imieninowych. Znajdowała przyjemność w formułowaniu życzeń, a na dodatek pisała je starannie, niemal kaligrafowała każdy wyraz. Dostawać tak precyzyjnie sformatowany tekst to sama przyjemność.
Skinęła głową.
- Do cioteczki Weroniki także?
- Oczywiście, skarbie. Do twojej Weroniki również.
Krystyna doskonale wiedziała, że Tomasz uwielbia starą ciotkę, ubóstwia z nią rozmawiać, chociaż ciotka Weronika jest z „jej strony”, a szmat swego życia spędziła w tym domu, zanim jeszcze Krystyna poznała Tomasza i wyszła za niego.
- Tak czy owak, musimy do niej zadzwonić z życzeniami… a może pojechalibyśmy do niej zaraz po świętach?
- Zleziemy jej na głowę z całą ekipą - zawahała się - ale dobrze, moglibyśmy do niej pojechać, oczywiście zabierając z sobą świąteczne dania.
Kiedy na pewien czas zamilkli, w ciszy nocy można było usłyszeć każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk dochodzący spoza kuchni. Usłyszeli oboje łaskotliwe skrzypienie schodów - znak, że ktoś schodził na dół.
- To Krystian, poznaję - wypowiedziała te słowa poruszona, z niejakim lękiem w głosie.
- Zszedł jednak porozmawiać - domyślił się Tomasz.
- Wiesz… a jednak boję się tej z nim rozmowy.
- Boisz się, nie rozumiem.
- Boję się, bo podejrzewam, że o to zapyta.
- Krysiu, przecież są święta. Nie wypada przy takiej okazji pytać o…
- Ty go jeszcze nie znasz - przerwała mu nagle, a w tym samym momencie otwarły się drzwi do kuchni.
- Potężnie zgłodniałem, siostra, zrobiłabyś coś do jedzenia? Ssie mnie w żołądku.
(...)

[08.12.2017, Marly, Nord we Francji]