CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 lipca 2015

POMYŚLNE CZASY

Z przybyciem lata dla kawiarenki nastały pełne pozytywnych zmian czasy. Coraz to większa ilość gości pojawiała się w czterech ścianach lokalu oraz w ogródku, gdzie już na stałe zagościł projekcyjny ekran, a także podest, na którym uprawiano taneczną sztukę.
Trzeba było aż do północy (a bywało, że i dłużej) przedłużyć żywotność przybytku, gdyż akurat późnym wieczorem przybysze miejscowi i okoliczni, jak i też przypadkowi podróżni przejeżdżający przez miasto, wpadali do kawiarenki i zostawali w niej do ciemnej nocy, a bywało, że i do świtu.
Kawiarennik chcąc nie chcąc, zatrudnił dwoje młodych ludzi: chłopaka po gastronomicznych szkołach, który wielce pożyteczną rolę odgrywał w kuchni i przy barze (nawiasem mówiąc kawiarenka przestała być jadłodajnią łakoci, używek i napojów; serwowano w niej również obiady i rozmaite niesłodkie dania, przez co zyskała radcy Kracha nazwanie „kawiarenkowej oberży”)  i, za protekcją Marii, dziewczynę po liceum, która świetnie w kelnerskim fachu się odnajdywała.
Nadto, co nie wydaje się być dziwnym, owa para szczególnie do gustu przypadła młodej, Adamowej żonie i od pewnego czasu wraz z kawiarennikiem, Marią i rosnącą jak na drożdżach Różą ta para sympatycznych zaskrońców, w sobotnie i niedzielne przedpołudnia na wycieczki za miasto się wybierała, już to oddechu zaczerpnąć świeżego, bądź też zakosztować chłodnej, rzecznej kąpieli. 
A gdzie miały miejsce te eskapady? Juści, że w ciżemkowskich dobrach przepędzano czas najmilszy z miłych, gdzie Joanna z Piotrem gospodarowali wśród koni, paru kózek i krów mlecznych zachwycającej urody.
A dostawali się do Ciżemek nowo zakupionym, niezbyt starym kawiarennika autem. Radca Krach aż przyklasnął Adamowi, gratulując wyboru pojazdu, który sześć osób zabierał, pozostawiając jeszcze sporo miejsca na bagaże. Słowem - wymarzony wehikuł na przejażdżki rodzinne, a jeśli chciałby się po towar pojechać, to proszę bardzo, dlaczego nie, pakowny i, co najważniejsze, bez zarzutu sprawny. 
Stary pisarz, co sumiennie i gorączkowo losy kawiarenki opisuje, pełen był podziwu dla łaskawego losu, który przypadł kawiarence. Zawszeć to milej jest opisywać czasy urodzajne, niż grzebać się w tych niebogatych, targających nerwy, skąpych w uśmiech i monotonnych jak pań niektórych ręczne robótki, choć i z tego niejedna pociecha wyrasta.
Starego pisarza, tak jak i pozostałych redaktorów „Naszego Głosu”, cieszyło to, że pismo rozchodzi się przepięknie i z numeru na numer lepiej, a on sam był nareszcie kontent z tego, że jest w tym sukcesie także i jego okruch pracy, że listy od czytelników dostaje, a tak w ogóle to „latoś” obrodziło piszącymi, którzy szukają u starego pisarza pociechy w komentarzach do swoich tekstów, które gdyby nie pismo, pewnie nigdy nie zawędrowałyby pod strzechy, lecz okupowały ciężkie, oporne szuflady.
Przyszedł był tez list tradycyjnie napisany od pewnego wydawnictwa, które zapraszało starego pisarza do współpracy.
- Czyliż zatem „Nasz Głos” pobrzmiewa poza lokalna prowincję - zapytywał pisarz sam siebie i zaraz odpowiadał - na to wychodzi. Być może i w tej kwestii nastąpią pozytywne zmiany - konkludował.
Z pewnością jedna sytuacja nie uległa zmianie. Przebywając w kawiarence i zasiadając przy swoim stoliku, stary pisarz uporczywie zamawiał mleko. Od pewnego czasu ów napój bogów stał się jeszcze znaczniejszym rarytasem, albowiem kawiarennik pozyskiwał je prosto od wymion sympatycznej, ciżemkowskiej krówki.
Nic tez dziwnego, że stary pisarz zachwycony był bardziej niż niezmiennie i dotychczas z podawanego mu napoju i po cichutku sączył do uszu Adama słowa o rzekomym nadzwyczaj pozytywnym wpływie „nowego” mleka na jasność umysłu,  płodność myśli i sztukę pisania.
Roześmiał się Adam na te słowa i wyrzekł do miłośnika mlecznego płynu te słowa:
- Mój drogi, jeśli sobie życzysz tej jakości mleka, proszę bardzo, twój kubek będzie po brzegi nim napełniony, lecz czy nie uważasz, że najwyższa pora, abyś się wreszcie pojawił w Ciżemkach i osobiście zapoznał z tą, która jasność umysłu i twórczą płodność w swoim pokarmie ci przekazuje?
/w Niemczech pod Karlsruhe, 18.07.2015/

KAMYCZKI / SIÓDME NIEBO

- Kiedy ich dotknąłem, czułem się jak w siódmym niebie - powiedział jego kolega z ławki - nie chcesz spróbować?
Speszył się, choć być może i on chciał wsunąć dłoń pod biustonosz dorastających koleżanek. Coś jednak mówiło mu, że jeszcze nie czas, że nazbyt wiele odwagi nie posiada, aby ot tak ulec pokusie zobaczenia i dotknięcia zapewne intrygujących części ciała dziewczynek. Najtrudniej by mu było później spojrzeć tej, którą pozbawia choćby na chwilę intymności.
Jednakowoż zostawał na przerwach w klasie i obserwował jak wirus dojrzewania niewiele sobie robi z powściągliwości, i lekceważy wstyd, jak i też wszelkie wyniesione z domu zakazy.
Kiedy tylko nauczycielka opuściła klasę, zaczynało się ustawiczne polowanie na dziewczęce wdzięki kryjące się pod wiotkimi bluzkami i krótkimi, granatowymi spódniczkami.
Dziewczęta w popłochu uciekały przed napastnikami; w ruch poszły stoliki i krzesła, którymi się zastawiały, gdy jednak ta sfora bezwzględnych, szukających przygód piesków zagoniła je w róg sali, gdzie stał biały, kaflowy piec, a tuż obok przy ścianie naprzeciwko tablicy znajdował się rząd szaf z pomocami naukowymi, słabsza płeć znalazła się w matni. Coraz to inny chłopiec blokował drzwi na korytarz, a pozostali z rozkoszą dotykali dziewczęcych, ledwie ukształtowanych piersi, po czym wsuwali swe szybkie dłonie pod spódniczki, przedostając się nimi pod majteczki.
Dziewczęta w większości protestowały, piszczały zalotnie, próbowały się bronić chwytaniem chłopięcych rąk, czasami odpychały od siebie te żądne podniety chłopięce torsy, targały za włosy na rozpalonych głowach paskudników, lecz nie wszystkie czyniły to z zaciekłością; powiedzmy, że nie były w swych obronnych działaniach nazbyt gorliwe i prędko ulegały przemocy, godząc się na odgrywanie roli „eksponatu”, który pewnie musi być zobaczony i dotykany, aby mógł pełnić swoją edukacyjną rolę.
Kiedy przyszła kolej na Elę, ta usiadła przy nim i przysunęła się z krzesłem tak blisko, ze poczuł na policzku jej rozedrgany oddech. Potem chwyciła mocno szczupłymi palcami lewej dłoni przegub jego prawej ręki - aż zabolał go ten uścisk. Nie wypowiedzieli do siebie żadnego słowa, lecz stało się jasne, że dziewczynka oczekiwała od niego pomocy, nie godząc się na bycie edukacyjnym eksponatem. Po chwili to on wplótł w jej dłoń palce swojej prawej dłoni i przyciągnął do siebie tak silnie, że niemal przysiadła na jego krześle.
Chłopcy w lot zrozumieli, że dziewczynka nie jest do „ruszenia”  i z niejakim niedowierzaniem odpuszczali sobie sposobność porównania wdzięków Eli z przymiotami pozostałych dziewczynek.
Dzwonek na lekcję przerwał tę spontaniczną chłopięcą zabawę. Dziewczynki poprawiały swoje szkolne wdzianka i włosy, a chłopcy doprowadzali do lekcyjnego porządku stoliki i krzesła.
Jakkolwiek jeszcze przez tydzień trwały prowadzone przez chłopców swawolne lekcje anatomii, nikt nie odważył się tknąć nastoletniego ciała Eli.  
/w Niemczech pod Karlsruhe, 18.07.2015/
[epizod „Prowincji”]


KAMYCZKI /NOTESIK/

Przypominał sobie, że wtedy, gdy kolejny wrzesień przywoływał go do porządku i zasiadł jak zwykle przy trzecim stoliku przy oknie, z którego rozpościerał się mizerny widok na równiutkie, niby nożyczkami przecięte wstążki pól, wtedy rozłożył na zielonym blacie ławki niewielki notesik, w którym naszkicował swoje wspomnienia znad morza. Zaczynały się apostrofą: „Ach, jaki piękny jest H…!” To „ach” stało się wkrótce nadzwyczajnym pretekstem do niewybrednych żartów, jakie mu zafundowano. Oczywiście niemal natychmiast notes ze wspomnieniami znalazł się w niepowołanych do odczytywania jego myśli rękach kolegów i zaczął krążyć po klasie przy wtórze kpiących uśmieszków i rechotu rozbawionej publiczności, którą zdawało się bawić każde z odczytywanym na głos słów.
Przypomina sobie swoją purpurową twarz i nie zmieniła jej koleżanka, która w pewnym momencie przechwyciła notes i wbrew nieokiełznanej zabawie z odczytywania jego osobistych wynurzeń, jaką mieli pozostali uczniowie w klasie, przekazała mu jego notes w nieco już nadwyrężonym stanie.
Zapamiętał to jej poświęcenie i odtąd te dwa warkocze dziewczynki z zawsze starannie przypiętymi, wyprasowanymi, białymi kokardami przestały go razić pretensjonalnością.
Nigdy już potem nie przynosił do szkoły swoich zapisków.

/w Niemczech, 18.07.2015/
[epizod „Prowincji”]


13 lipca 2015

SEN

Wybudził mnie sen, twardy sen, ten z tych, co o sobie zapomnieć nie pozwalają. 
Gdzież w nim byłem? Dokąd mnie zaprowadził? A jakże - znalazłem się na dachu swego rodzinnego domu. Zabawna podróż w przeszłość.
Uściślijmy: ten rodzinny dom to wielorodzinna przyfabryczna kamienica, z dachu której horyzont powiększał swój zasięg, wychodząc poza przylegającą doń krainę ogródków, poza stawy, pola i łąki. Na tym dachu spędzałem swoje dzieciństwo niezwykle rzadko i zawsze z towarzyszącym mi lękiem wysokości. Właśnie ten lęk pozostał, kiedy we śnie ucinałem gałęzie starego jesionu, którego gałęzie dotykały perfekcyjnie położonej, nasączonej lepikiem papy. Zszedłem po tej robocie na strych, zawierający między innymi żywnościowe zapasy (czemu nie w piwnicy?), podzielone według zamieszkujących kamienicę lokatorów. Włożyłem do torby jakieś łakocie, konserwy, słoiki, ryż w kartonach, Bóg wie, co jeszcze. Już miałem zejść niżej, kiedy wykonując jakiś niezdarny ruch, narobiłem hałasu. Metaliczny dźwięk obudził śpiącego na materacu nieznanego mi mężczyznę. Spał pośród tych nieprzebranych ilości specjałów odłożonych widocznie na czarną godzinę. Zwróciłem wzrok w jego stronę z miną wyrażającą przeprosiny. Wstawał szybko z posłania, jakie sobie zgotował.
- Którego dziś mamy? Która godzina? Muszę iść do pracy - pospiesznie formułował swoje myśli
- Jest 28 czerwca. Wieczór - powiedziałem i w tej chwili rzeczywiście obudziłem się o tej porze.
To zabawne jak sny potrafią łączyć z sobą czas realny i z tym nierzeczywistym.
W tym dniu, przed sześcioma chyba godzinami, albo jeszcze wcześniej, śniłem po raz pierwszy, ale sen ten nie wart jest opowieści, bo ukazała mi się w nim postać, jak najbardziej realna, lecz nie warta garści słów. Nie mam ochoty na rozmowę z tą kanalią, szmatławcem i obłudnikiem.
Całą niedzielę spędzam na strefie przemysłowej w Nantes. Jakieś 8 kilometrów na zachód wody Loary kąpią się w falach Atlantyku. Dusząca cisza zakłócana jest przez spontaniczne okrzyki zgłodniałych mew. Niebo bezchmurne. Gorąco. O dwudziestej notuje temperaturę 27 stopni, a w najcieplejszym okresie dnia temperatura przekracza trzydzieści trzy stopnie, choć to blisko oceanu. Całe szczęście, że dmucha stamtąd wiatr, który schładza ciało wysmarowane wcześniej olejkiem kokosowym, aby skóra przeżyła napastliwy atak słońca. Dzielę czas między opalanie, spanie, jedzenie, czytanie i pisanie. Odrabiam zaległości snu, jem świetną zupę ogórkową, czytam „Profesora Tutkę”, piszę bo muszę.
Jutro nareszcie jest poniedziałek.
/28.06.2015, w Nantes, Francja/

12 lipca 2015

W POSZUKIWANIU MIEJSCA DLA SIEBIE

Kiedy dzień jest taki: pogodnie czysty, przejrzysty, upalny w jego połowie, chłodniejszy ku zachodowi ale wciąż ciepły, bezwietrzny, z niechęcia oddający jasność nocy, napominany wschodzącym księżycem, kiedy dzień jest właśnie taki, a noc już się skrada jak kobiece usta do pocałunku, wtedy moje myśli podróżują po świecie, wracając do kraju, którego dla mnie już nie ma, lecz tylko jego wspomnienie mgliste, choć przebijają przez nią kontury pozostawione przez młodość.
Ja tutaj u koleżanki Francji, a ta, która matka być powinna, macochą się stała niewierną, opryskliwą, w każdym bądź razie inną niż matka.
Gdzieżbym tu, we Francji, miał znaleźć dla siebie przytułek na ostatnie lata? Gdzie?
Może gdzieś na równinach Orleanu nad Loarą, gdzie rozpłomienione słonecznym blaskiem pola przypominają mazowieckie płaszczyzny sięgające bezkresnego horyzontu? Zostając tutaj, podjeżdżałbym pod cukrownię, aby nasycić nozdrza zapachem dzieciństwa. 
A może zamieszkałbym niedaleko od Orleanu, w Blois, Gien, Briarre, gdzieś wśród lasów nad Loarą, mając w sąsiedztwie dziesiątki uroczych zamków, zameczków, pałaców, kwiecistych, kamiennych wiosek, miasteczek, z kawiarenkami na głównym, bądź jedynym placu, z zamkniętymi kościołami wybijającymi dawno już miniony czas.
A może zacumowałbym nieco dalej na wschód i południe, do przystani w Bourges, do portu w Sancerre, gdzie przednie białe i różowe wino mają lub też znalazłbym się na szlaku George Sand, w Nohant, gdzie ta renesansowa pani usidliła Chopina.
A może skierowałbym się jeszcze bardziej na południe, w średnie Pireneje przyciągające dziewiczym lasem, zielonymi wzgórzami, pastwiskami, na których żrą trawę krowy o wiecznie uśmiechniętych pyskach*, gdzie owce bieleją na rozłożystych stokach, a przydrożne konie podchodzą na odległość wyciągniętej ręki, aby nawiązać najbliższą z możliwych znajomość. 
Tak, osiąść gdzieś na starość w małoludnych Pirenejach, w tych niewielu jakże pięknych miastach - bajkach, albo w gęstych lasach, gdzie aż roi się od straszydeł, wiedźm, dziadów, wilkołaków i rusałek.
Pewnie, że szkoda by było zostawić za sobą swój kraj, bo paru jeszcze mądrych ludzi w nim mieszka i mieszkało, paru pisało wiersze, malowało, komponowało muzykę, odbudowywało kraj ze zniszczeń, miało jakieś idee, marzenia.
Ale to już minęło i nie wróci.
Cóż z tego, że ojczyzna dzisiaj na pocztówkach piękniej się przedstawia? Ani ona dla mnie, ani ja dla niej nie jestem.
Tak wyszło.
/27.06.2015, w drodze do Nantes, Francja/

*

Prawda, jak pięknie się uśmiecha... krowa rasy Blonde d'Aquitaine, przepiękna blondynka.

11 lipca 2015

CHABRIER i SEGUNDO - MUZYCZNE PRZEBOJE I FASCYNACJE

W kolejnej "liście przebojów" z ostatniej podróży - dwie pozycje.
Pierwsza posłyszana w France Musique to kompozycja Emmanuela Chabriera, francuskiego, mniej może znanego kompozytora, natomiast utwór, o którym mowa jest najbardziej znanym i popularnym jego dziełem. "Rapsodia hiszpańska na orkiestrę" to utwór, który powstał w 1883 roku po podróży, jaką odbył Chabrier do Hiszpanii. Naprawdę - Hiszpanię słychać w tym utworze, jej melodyjność, taneczność i dynamikę. Osobiście bardzo lubię powracać do tej muzyki, radosnej i łatwo wpadającej w ucho także tym, którzy z klasyką są na bakier. 


Drugi przebojowy utwór, usłyszany pod Wenecją w stacji radiowej sympatyzującej z szeroko rozumianą muzyką folk ("muzyką świata") ma zupełnie inny charakter. To kompozycja zmarłego w 2003 roku kubańskiego kompozytora i gitarzysty Compay'a Segundo (13 lipca jest orocznica jego śmierci). Utwór powinien być dobrze znany, nosi tytuł "Chan chan" i popularność swą zawdzięcza filmowi Wima Wendersa "Buena Vista Social Club". "Chan chan" wykonywana jest właśnie przez zespół kubańskich muzyków, którzy przyjęli miano "Buena Vista Social Club" od nazwy klubu muzycznego działającego w Santiago de Cuba. Specyficzny, nostalgiczny charakter utworu doskonale współgra z uważnym okiem kamerzysty, który przenosi nas w uroczy, nieco baśniowy, archaiczny świat malowniczej, spokojnej, pełnej pogodnych ludzi Kuby. Warto popatrzeć i posłuchać.



W CHWILI PRZERWY

Ot, taki obrazek z kamperowego postoju. Samochód rodzinny przystaje. Wysiada mężczyzna przed trzydziestką, szczupły, w krótkich spodenkach. Obchodzi auto z drugiej strony i powraca w towarzystwie chłopca, mniej niż dwulatka, ubranego w zabawne spodenki w poprzeczne niebiesko-białe pasy i trykotową koszulkę, również w pasy, beżowo-białe.
Chłopiec radośnie biega na boso po krótko przystrzyżonej trawie. Młody tatuś podąża za nim; ucieka przed dzieciaczkiem, to znów goni za nim lub chowa się za pnie drzew.
W samochodzie została kobieta. Zajmuje się jakimiś zaopatrzeniowo-konsumpcyjnymi sprawami. Szykuje posiłek, bo obaj panowie na jakiś czas powracają do autka, gdzie objadają się przygotowanymi przez kobietę posiłkami. Później ukazuje się i ona. Chłopiec biega z nią po ciepłym asfalcie na placu.
Nadchodzi pora zmiany pampersa. Ojciec wyjmuje z auta kocyk, rozkłada go na trawie, kładzie na nim chłopca i przystępuje do dzieła. Matka tymczasem podłącza wąż do zbiornika z wodą, jaki znajduje się w kamperze i za chwilę chłopiec użyje ciepłej kąpieli, po czym jego ciało zostanie wysuszone przez matkę ręcznikiem. Wtedy ojciec zakłada nowego pampersa i w końcu ta trzyosobowa gromadka znika w aucie.
Pora w dalsza drogę.
/27.06.2015 we Francji/

NOC GWIAŹDZISTA I BAŚNIOWA

Radca Krach rozlokowywał gości i w międzyczasie odbierał gratulacje, choć te należały się głównie redaktorowi Pokorskiemu, który dopilnował, aby pierwszy numer pisma ukazał się w określonym terminie. Prawdę powiedziawszy, pan redaktor siedzący z małżonka przy tym samym stoliku co państwo Koteńkowie, co i rusz narażony był na wymianę pogodnych zdań z tymi, którzy zechcieli złożyć naczelnemu wdzięczne wyrazy uszanowania. Pośród nich byli tacy, co redaktora lepiej albo gorzej, ale jednak znali i skorzystali z okazji, aby tę znajomość sobie przypomnieć; byli to także goście, którzy do kawiarenki po raz pierwszy zawitali skuszeni informacją, że w najkrótszą na tym świecie nocy podwoje kawiarni za polowe ceny się otwierają, a nadto atrakcją kupałowego święta mają być puszczane w plenerze filmy o prastarych słowiańskich i chrześcijańskich obyczajach. Ci właśnie przybyli tłumnie, aż miejsc siedzących brakło i trzeba było skąd nie bądź krzesełka dostawiać. Pośród słów, jakie do redaktora Pokorskiego kierowano, były takie:
- Bardzo dobrze pan zrobił, żeś odszedł od tego dziennika…
- Przeczytałam cały numer, panie Pokorski i jestem zbudowana szerokim spojrzeniem. Oby tak dalej…
- Czy dwutygodnik, to nie za rzadko? Tylu ma pan świetnych redaktorów przecież…
- Jak się panu udało naszego wspaniałego doktora namówić na pisanie?...
- Popieram umieszczanie faktów politycznych a nie zajadłe ich komentowanie, a z drugiej strony to miłe, że proponuje pan zamieszczanie wypowiedzi zrównoważonych czytelników…
- Dziękuję, że o religii pan nie zapomniał…
- gdzie jak gdzie, ale w kawiarni to pismo zawsze powinno być dostępne, łącznie z archiwum numerów poprzednich…
- To mówi pan, że już od lipca hipoterapia w Ciżemkach?
- Nareszcie gazeta jakiej nam trzeba. Do tego najtańsze ogłoszenia. Życzę sukcesów…
Dawno już nie widziano tak osobliwie pogodnego oblicza pana redaktora, który jeszcze parę miesięcy temu przedstawiał się w opłakanym stanie. Cóż, wyrzucenie z pracy do przyjemności nie należy, zwłaszcza ze żona, skromna księgowa, nie zarabiała wiele, a kiedy ma się dzieci w wieku gimnazjalnym… co tu więcej mówić.
Pani Pokorska początkowo nie wierzyła w powodzenie przedsięwzięcia, choć wdzięczna była panu radcy za projekt, a panu Adamowi za doraźne wsparcie finansowe. Kiedy jednak na biurku męża pojawiła się prawdziwa sterta wydrukowanych tekstów, uwierzyła w moc odmiany życia, stojąc odtąd na straży „Naszego Głosu” finansów, obliczając koszty i szacunkowo spodziewane wpływy. Ze zdumieniem doszła do wniosku, że premierowy numer pisma, wobec rezygnacji z tantiem dla piszących, specjalnej zniżki za wydruk, może być opłacalny, zwłaszcza że, jak się okazało, nie doszacowała wielkości sprzedaży, sądząc, że należy się liczyć z tym, że około 30 % nakładu pójdzie na przemiał. Tymczasem w punktach, które podjęły się kolportażu, zostały pojedyncze egzemplarze pisma. A jeśli przyjdzie doliczyć wpływy za ogłoszenia, które zawsze motorem są dobrej kondycji pisma (tych w pierwszym numerze, nie ma się czemu dziwić, było jak na lekarstwo), „Nasz Głos” może przynosić zyski.
Na zebraniu redakcyjnym zorganizowanym jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru wszyscy piszący, jak jeden mąż, zrzekli się z wynagrodzeń autorskich na rzecz pomyślności przedsięwzięcia.
- To całkiem normalne - wypowiedziała się pani Koteńkowa - albowiem każdy z nas, oprócz młodzieży, posiada stały dochód.
Natenczas przedstawiciel młodzieży zapewnił, że:
- Traktujemy nasz udział w redagowaniu pisma jako zaszczyt i możliwość wypowiedzenia się z innymi, a też, trudno nie wspomnieć o tym, nasz udział w piśmie to także promowanie nas i naszej sprawy.
Kawiarennik z kolei dodał, ze gdyby ktoś z piszących znalazł się w finansowej potrzebie, wtedy uzasadnione się wydaje za artykuł zapłacić według zwyczajowo przyjętej stawki.
Redaktor Pokorski z kolei podziękował wszystkim piszącym, którzy potraktowali swoją pracę na tyle poważnie, że korekt redaktorskich było zdecydowanie mniej niż mógłby się spodziewać. Dodał również, że aby postąpić krok naprzód z rozpropagowaniem pisma on, jako naczelny, będzie do okazyjnej współpracy zapraszał do pisania artykułów przez innych dziennikarzy, bądź też specjalistów z innych profesji, i tym godzi się za swą dziennikarską twórczość zapłacić.
Radca Krach, którego powszechnie uznano za ojca chrzestnego przedsięwzięcia (zabierając głos, powitano go oklaskami na stojąco), w podsumowaniu dyskusji, podczas której nie tylko wiele jeszcze innych słów padło, ale i kawy a herbaty wypito, powiedział, że „Nasz Głos” nie jest jedynie kawiarenkowiczów pismem, lecz nade wszystko staje się naszym sposobem myślenia, filozofia, stanem umysłu, który niech się pomyślnie rozwija pod wodzą naczelnego redaktora , któremu, jak i pozostałym „niech zapału do pracy nigdy nie zabraknie”.
I w końcu pani Zofia Koteńko odczytała z wdziękiem listę autorów pierwszego numeru pisma. Przy okazji każdego z redaktorów ośmieliła się obdarzyć wymieniony artykuł zwięzłym komentarzem, gdyż prócz naczelnego i jej samej pełnego zestawu autorów dziewiczego wydania nikt nie znał. Wymieniła zatem:
- wstępniak naczelnego, w którym redaktor Pokorski objaśnia motywy powstania pisma wraz z planami na przyszłość;
- starego pisarza opowiadanie wraz z kącikiem literackim, do którego będzie zapraszał chętnych i zmotywowanych do uprawy własnego literackiego ogródka; 
- radcy Kracha artykuł o nowych gościach Ciżemek i tego konsekwencjach;
- inżyniera Beka pomysły kulinarne;
- mecenasa Szydełki prawne podpowiedzi - wstępnie cenne rozróżnienie o kodeksach i o tym w jaki sposób pozew napisać, względnie o poradę adwokata prosić;
- kawiarenkowej pani Marii wyznania o trudzie wychowania najmłodszych szkrabów z konkretnymi poradami jakich jej udzielono;
- zbiorowy artykuł młodych a gniewnych licealistów, którzy na pierwszy ogień postanowili poddać rzeczowej krytyce nowy film rodzimej produkcji oraz cenne uwagi na temat paru najnowszych płyt muzycznych umieścić;
- doktora Koteńki dwa artykuły: jeden o nokturnach Chopina, a drugi - zwiastujący cykl medyczny pod wspólnym tytułem: „jak nie dać się chorobie?”;
- pani Koteńkowej artykuł o polskiej mowie zaśmiecanej przez język plugawy;
- zbiorowy artykuł pań: Szydełko, Krach, Bek, Adamiec i Rosolskiej (dwie ostatnie to pierwszych trzech serdeczne przyjaciółki) o modzie, fotografii, rodzinie i zwierzątkach domowych;
- sióstr zakonnych zaproszenie do cyklu pod wielce znaczącym tytułem: „Wierzysz, nie wierzysz, przeczytaj”
- i wreszcie po raz kolejny pani Koteńkowa wraz z Adamem, kawiarenki właścicielem - felietony: pierwszy o świecie kupały; drugi: zaangażowany społecznie
Oprócz wymienionych pani Koteńkowa nie omieszkała dodać, że redaktor naczelny dokonał zbioru najświeższych lokalnych informacji, opracował regulamin zamieszczania ogłoszeń i reklam, tudzież zachęcił wszystkich czytających do współpracy. Ponadto pani Zosia kazała towarzystwu zwrócić uwagę na graficzny kształt pisma oraz dwa rysunkowe szkice: jeden umieszczony w kontekście Ciżemkowych atrakcji a drugi będący ilustracją do opowiadania starego pisarza.
- To dzieło mojej niedawnej uczennicy, dziś studentki akademii sztuk pięknych - wyjaśniła pani Zosia - jestem bardzo wdzięczna, że przyjęła zaproszenie do współpracy z pismem, gdyż, przyznaję, to mój upór to sprawił, zdecydowałam, aby nasze pisemko w dużej części operowało rysunkiem, rzeczywistym obrazem, nie tylko typowym zdjęciem.
Tak było na słynnym redakcyjnym zebraniu.
A dzisiaj, kiedy redaktor Pokorski odbierał uszanowania i zbliżała się północ najkrótszej na tej długości świata nocy, puszczono zebranym gościom filmy.
A noc była piękna, chłodna, gwiaździsta i baśniowa. 
/25.06.2015, we Francji/

RÓŻOWA ŻYRAFA

Widziano różową żyrafę
w Alejach
w wagoniku zakrwawionego tramwaju
relacji dwadzieścia cztery

nikt nie ustąpił miejsca
rozwichrzona czupryna żyrafy
trzepotała na wietrze
w przeciągu okna na świat

stało się to w momencie
nie uiszczenia opłaty
za przejazd gondolą
na drugi brzeg Styksu

anonimowy łapacz gapowiczów
w mundurze generała 
wojsk sprzymierzonych
poprosił grzecznie kułakiem
o opuszczenie wehikułu czasu
nałożył kajdanki
na przeguby dłoni 
różowej żyrafy

wybiegła rozdrażniona
niepoprawnością polityczną kanara
to co z tego że różowa żyrafa ma skrzydła
ona też jest człowiekiem

uprasza się spostrzegawczych przechodniów
o niezbliżanie się do zwierzęcia
które jest uzbrojone
po zęby

10 lipca 2015

POLACY SĄ WSZĘDZIE POD KAŻDĄ POSTACIĄ

Jak to miło napotkać na obczyźnie Polaków. W małej mieścinie Ratigny, na południe od Orleanu przepędziłem po długiej podróży noc ze sprawiedliwie długim snem. Kiedym się zbudził i byłem już po śniadaniu (a słońce przygrzewało mile), podjeżdża ku mnie (na zakładowym parkingu stałem) samochód, z którego dwie obupłciowe, pięćdziesięciokilkuletnie postaci wysiadają. I ja wysiadłem, bonjour wycedziłem przez zęby z francuskim akcentem znad Wisły.
- Bonjour i dzień dobry - usłyszałem na powitanie od kobiety elegancko ubranej, pogodnej i uśmiechniętej.
Dalej rozmowa potoczyła się w polskiej mowie, bo oboje, jak się okazało, byli Polakami, a we Francji zamieszkują od lat trzydziestu z hakiem.
Zatem rozpoczęło się rozpytywanie, jak tam rodakom w ojczyźnie się wiedzie, jak z naszym kościołem i tak dalej.
Odpowiedziałem, że różnie się wiedzie i nawet przytoczyłem dwa przykłady, że „różnie” może w pewnych sytuacjach nazywać się „źle”. Zdradziłem więc tajemnicę państwową, że w kraju nad Wisłą niebywale wzrosła rozpiętość zarobków i tej tendencji, według podpowiedzi mojego nosa, nic już nie zatrzyma, a to, co wkurza mnie ponadto - w tym miejscu pomyślałem, bo wkurza mnie tak wiele - że Polska jest takim krajem, w którym zwraca się spadkobiercom kamienice wraz z lokatorami. W najlepszym wypadku nowi właściciele podnoszą niemożebnie a zgodnie z prawem czynsz, aby tym sposobem pozbyć się niewygodnych gości; w najgorszym posyłają tychże na zielona trawkę, bo wiadomo, że u nas własność to świętość nad świętościami. Wprawdzie władze lokalne zobowiązane są zapewnić kłopotliwym mieszkańcom lokum zastępcze, ale przecież lokali takich brak, także z tego powodu, że ci z kwaterunkowych nie chcą gremialnie pożegnać się z naszym pięknym światem, pozostawiając po sobie pustostan.
Moi rozmówcy słuchali z zaciekawieniem.
Wtedy, aby urozmaicić krótki wykład, podałem wysokość godzinowej stawki za pracę, jaką częstokroć oferuje polski biznes. Podczas gdy mężczyzna zastosował w pamięci przelicznik na euro i pokiwał z niedowierzaniem głową, jego życiowa partnerka otworzyła szeroko usta, aby zaczerpnąć świeżego, porannego, czerwcowego powietrza i w tym dziwacznym a nadmiernym ust rozchyleniu, w tym stuporze prześlicznym na długi czas pozostała. Jużem myślał, że bez cucenia się nie obejdzie.
- Co na to kościół? - zapytał wreszcie mężczyzna po tym niepokojącym zadumaniu.
Odpowiedziałem, że kościół nic na to nie powiada, albo grzmi tak cichutko, że usłyszeć tych dzwonów niepodobna. Bo kościół od początku jaśnie wielmożnej transformacji ustrojowej dbał przede wszystkim o to, aby odzyskać swoje, a kiedy już odzyskał, co było do odzyskania, zaczął zajmować się seksem.
- Seksem? - nie wiadomo czemu przeraziła się kobieta.
- Tak, seksem, droga pani. Nie dalej jak przed miesiącem, w jedną z podróży wyruszając, nastawiło mi się najgłośniejsze radio w aucie (jak chcą to potrafią), czyli Radio Maryja. Nocna rozmowa ze słuchaczami dotyczyła kwestii wychowania młodego pokolenia i już w pierwszym zasłyszanym wątku rozmowy dotknięto seksu, i tak już przez bite dwie godziny pozostało. Nie powiem, nie przełączałem stacji, bo ja tam o seksie lubię sobie posłuchać, zwłaszcza gdy słowa płyną z ust fachowców.
No i zaczęło się.
Teraz do rozmowy włączył się mężczyzna, który jak kawa na ławę wyłożył, że oboje są Świadkami Jehowy, przez co niezbyt łaskawi nie tylko wspomnianemu przeze mnie radiu, ale też samemu katolickiemu kościołowi.
No proszę, jak zręcznie przynętę na mnie zarzucono, ale przecież dziwić się nie powinienem, bo właśnie w taki sposób Świadkowie Jehowy, grzecznie, bez nachalności, rozmowy swe napoczynają.
Zeszło, rzecz jasna, na temat Biblii i nazwy samego Boga, który nazywa się, w świetle wypowiedzi mężczyzny - Jehowa właśnie, do czego dorzucił kilka biblijnych odnośników.
- Święć się imię twoje - podkreślił kilkukrotnie mężczyzna - ważne jest, jakiego Boga święcimy.
- A jaki jest twój Bóg? - to pytanie miał na końcu języka.
Ech, gdybyś ty wiedział, człowiecze, jakie jest mojego Boga nazwanie, gdybyś wiedział…
Ale ja skrywam to imię przed innymi, to taki Personal Identification Number, kod niepowtarzalny, dzięki któremu docieram do Niego.
Kiedy przychodzi do mnie na kawę, a czasem, nie powiem, na kieliszek żołądkowej gorzkiej, to rozmawiamy sobie od serca, ot tak: ja - młody, świętojański robaczek i on - staruteńki, na zdrowiu podupadły, choć wciąż mocarny. Nic komu do tej rozmowy naszej, która we mnie tylko siedzi, mnie boli i mnie buntuje, i przez nią nienawidzę i przebaczam, kocham i żałuję, tracę wiarę i ją odzyskuję.
I tak już do tej  ś m i e r c i   o c z e k i w a n e j  zostanie.
/26.06.2015, w Ratingny we Francji/

01 lipca 2015

NOKTURN

A przecież nadejdzie taki czas
kiedy zatrzasnę
drzwi kawiarenki
zamknę na klucz
zapomnę
gdzie go wyrzuciłem
przygwożdżę bratnalami deski
do rozsypującej się budowli
popatrzę jak kurz osiada na mchu
słowa
tysiące słów
ulotnią się
przez szczeliny
pomiędzy oknem a parapetem
pomiędzy drzwiami a podłogą
umkną kominem
niepotrzebne myśli
nie trzeba wracać
wam wracać nie kazano
niech zapanuje cisza
tak jest lepiej
psu na budę ten proch
który diamentem
nigdy się nie stanie.
/01.07.2015, Aire de Repos Garabit, we Francji/