CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 września 2017

Z DZIENNICZKA (15) VIVE LA FRANCE!!!


Zacznę od tego, że wielu „nietoperzy” przemierzających Europę w samochodzikach z plandekami (także „blaszakami”) narzeka sobie, że po Francji jeździ się nie najlepiej, a to z tej racji, że podróżuje się głównie drogami niepłatnymi, a po nich jeździ się i wolniej, i kręci się kierownicą, aby wjechać na ronda i z nich zjechać, a tych rond, jak Francja długa i szeroka - zatrzęsienie.
Jednym słowem odmiana naczelnego hasła polskich busiarzy: „Niemcy - Chiny” w dwie godziny, w przypadku Francji sprawdzić się nie może, bo nierzadko i to z ubolewaniem, polski „nietoperz” przyznać musi, że na przejechanie trasy z takiego Paryża do Pekinu, dwie godziny niestety nie wystarczą; czasami trzech potrzeba, a bywa, że i czterech.
Ja natomiast jestem zawziętym zwolennikiem podróży po Francji, co postaram się w więcej niż paru słowach wypowiedzieć, i to ze swadą stałego gościa kawiarenki, niejakiego radcy Kracha.
Użyję na początek wielce oryginalnych określeń typu: tytułowego „Vive la France” i spolszczonego „Kocham Francję”, po czym - już się streszczam - przechodzę do czynów….
Kocham Francję za te drogi przez wioski biegnące, te nad rzekami i pomiędzy lasy przez człowieka utworzone, przez te szlaki wąziutkie, przez zakrętasy, podjazdy i zjazdy; kocham z miłością nieodwzajemnioną te radary poustawiane nierzadko w miejscach tak odległych od przenikliwości szoferów, że niepodobieństwem jest nie wpaść w ich szpony; kocham Francję za tych przepisowo jeżdżących kierowców, za tych kochanych spowalniaczy ruchu… ech, czasami chciałoby się „przepisa” nagiąć i wyprzedzić tego śmiałka na rowerze, co to czterdzieści dziewięć kilometrów na godzinę jedzie… i jak tu go wyprzedzić, skoro spowalniacz pięćdziesiątki za Boga żywego nie przekroczy. Kocham francuskie drogi za te poprzecznie względem kierunku jazdy ustawione „bumpery”, czyli ograniczniki szybkości do, najczęściej, trzydziestu kilometrów na godzinę, których niezauważenie w porę pozbawić może auto zawieszenia; kocham wreszcie, ale miłością cokolwiek odmienną, te przydrożne damy służące cielesnym igraszkom przejezdnym; kocham je, choć, prawdę powiedziawszy, wolałbym, aby czepiły się jakiego mniej pożytecznego zajęcia albo przeszły na zasłużony utrudzonym życiem zasiłek przedemerytalny lub jaką inną kuroniową zupkę, aniżeli płeć swą, nie powiem, że brzydszą od mojej, po lasach i łąkach tarabanić.
Kocham Francuzów za ich grzeczność i kulturę osobistą, za stałą gotowość w niesieniu pomocy zbłąkanym podróżnikom i nic to, że bez google’a w smartfonie przeciętny Francuz nie wie, jakie imię nosi sąsiedni zakład, do którego podróżujący zmierza, a numery zabudowań są nierzadko tak poplątane, że naprawdę nie wiem jak taki męskoosobowy Francuz trafia z roboty do łoża roznegliżowanej żony, ale w końcu od czego jest sąsiedzka pomoc, a warto pamiętać, że dobry sąsiad zawsze pomoże w potrzebie… i w końcu za tę lokalną solidarność, bez żartów, Francuzów kocham i szanuję, za ich umiłowanie kwiatów i całej bożej natury, za wspomniane kilometr wyżej ronda tak zmyślnie zmajstrowane i ukwiecone, że w rajskich ogrodach wiele z nich skusiłoby Adama nie gorzej niż jabłko Ewy.
Kocham francuski język, o którym zielonego pojęcia nie mam, podobnie zresztą jak jednojęzyczni najczęściej Francuzi polskiej mowy nie znają. Ileż to znamienitych konwersacji odbyłem posługując się mową ciała, gestem, mądrą miną dając do zrozumienia interlokutorom, że pojąłem o co im do jasnej cholery chodzi.
Kocham francuską kuchnię, sery, mięsa, ryby i skorupiaki, masło i bagietki, winną latorośl w płyn zamienioną, kawę i słodycze, z wyjątkiem herbaty, którą potrafią zaparzyć wrzucając saszetkę z herbacianym proszkiem do zimnej wody i stamtąd do mikrofali.
Kocham Francuzów za to, że mając tak wyśmienite żarcie, obżerają się w McDonaldach, tamując dojazd do parkingu, gdzie wifi za frico można chwycić laptopikiem.
Kocham Francję za kamień, za kamienne wioski i miasta, za dbałość o najmniej zacną ruinę, za zamki i pałace, za najwspanialsze w Europie kościoły, w których Francuzi zamknęli Boga i Go nie wypuszczają… skąd mnie to wiedzieć, dlaczego….
Kocham za górskie krajobrazy, za śródziemnomorskie plaże, za atlantyckie wybrzeże, za lasy Orleanu i Bretonii, za wulkaniczną Owernię, za Loarę z jej korytem rozchwianym i zamkami, za dostojny Rodan, za wijącą się Sekwanę, za setki rzek, za ich pławność, za serpentyny, za wolne od cywilizacji wysokie pirenejskie ziemie, za kosmopolityczny Paryż, za Wieżę Eiffle’a i Luwr, za to, że w każdej niemal wiosce, choćby na cmentarzu, historia dzieje się na nowo, za pomniki stawiane bohaterom, za malutkie targi i brocanty.
Kocham wyskakujące przed auto bretońskie sarenki, i te w Alpach, i kozy powyżej Marsylii; kocham i pozdrawiam krowie rody: „limoszki”, „szarlorajski” i „akwitańskie blondynki”, i kocham przydrożne sowy i zające,  głupie lisy, mądre sroki i bystre jastrzębie. Przepadam za końmi, oglądam się za kamienną rzeźbą, garncarstwem i sztuką na świat cały znaną.
Słowem, choć można by nie setki a tysiące słów mnożyć, za Francją przepadam jak za poranna kawą, jak za muzyka we France Musique, za przyjaciółmi, których poznałem… i właśnie im, wspaniałej rodzince Bertrand z Enval w Owerni, dedykuję ten tekst. 

[30.09.2017, Saint-Inglevert, Pas-de-Calais we Francji] 

OKRUSZKI… SCENA BALKONOWA (1/2)

Zapach maciejki rosnącej na wąskim pasie zieleni pomiędzy frontową ścianą trzypiętrowej kamienicy a chodnikiem unosił się wraz ze wznoszącym się rozgrzanym przedwieczornym słońcem powietrzem ulicy ku oknom, niewielkim balkonom i łagodnie opadającemu dachowi. Letnia noc, choć dobiegła już północy, wciąż parowała wilgocią popołudniowej burzy; języki słonecznego żaru nie zdążyły jeszcze wysuszyć miasta w miejscach pod sklepieniami bram kamienic, pod pelerynami ogłowia kasztanowców, lip i jarzębin. Miasteczko oddychało z trudem, a cóż dopiero powiedzieć o tych jego mieszkańcach, którzy powracając ze spacerów do dusznych pomieszczeń, nie mogli przecież liczyć na prędki i spokojny sen.
I Felicja nie była w stanie zasnąć w tę noc, podobnie zresztą jak i w poprzednią, i po narzuceniu na ramiona podomki, przemierzyła doskonale sobie znaną trasę z sypialni do kuchni, zrobiła gorącej herbaty - na upalne noce i dnie gorące napoje najlepsze - i przestąpiła próg otwartych drzwi balkonu. 
Spojrzała ponad korony drzew na miasteczko ledwie w najstarszej jego części oświetlone, przed magistratem i przy kościele; księżyc wąską cięciwą także nie promieniował srebrem na tyle, aby pomóc jej oczom w rozwiązywaniu zagadki ciemności ukrytej poniżej drugiego piętra, na którym przeżyła całe swoje życie. 
Słuch, ten na ciemności odporny, wychwytywał z granatowej ciszy każdy poczyniony dźwięk. Najpierw, punkt o północy zabrzmiał dostojnie a metalowo dzwon z przykościelnej wieży, potem usłyszała mechaniczny terkot silnika spóźnionego auta przejeżdżającego na wyblakłych światłach dwie przecznice w prawo, jeszcze później do jej uszu dobiegło miauczenie znajomej kotki, aż w końcu odezwała się, acz na krótko, melodyjka ustnej harmonijki.
Pomyślała, że to pewnie pan Ambroży Duriasz powraca z wojażu po miasteczku. Zapewne najpierw odsiedział swoje na kolejowym dworcu, skąd przeszedł na rynek przed kościołem, by następnie zasiąść w poczesnym miejscu w restauracji, do której ostatnimi czasy, chętnie go wpuszczano.
Pan Duriasz graniem na organkach dorabiał sobie do niewielkiej emerytury, a że słuch miał idealny i kawałków do zagrania nigdy mu nie brakowało, to i w jego na modę francuskiego robociarza beret z antenką wpadały od czasu do czasu jakieś monety. Niewiele ich było, bo też miasteczko małe, wyludnione poza jarmarkami, porami kościelnych mszy i tym dworcowym czasem, poświęcanym przez podróżnych w oczekiwaniu na pociąg.
- Ale dlaczego tak późno dziś wraca? - zastanowiła się Felicja. - restauracje zamykano o dziesiątej wieczorem, tymczasem niedawno wybiła północ, a on jeszcze w drodze do domu.
Mieszkał dwie kamienice dalej, w mniej schludnej, wciśniętej w sam róg ulicy; zajmował tam parter, a dwa okna jego mieszkania wychodziły już na boczną uliczkę za zakrętem.
Harmonijka zamilkła i teraz po nierównych chodnikowych płytach rozlegał się posuwisty poszum kroków starszego pana, coraz to bliższy i donośniejszy i w końcu w przytłumionym, pomarańczowym  świetle jedynej świecącej na uliczce latarni, ujrzała go, gdy przystanął pod balkonem, na którym stała i spojrzał w górę. 
Nie wiadomo, czy widział z daleka stojącą na balkonie Felicję, czy nęciła go chęć zerknięcia w tamtą stronę, dość powiedzieć, że przystanąwszy, podrzucił ku niej długie spojrzenie i powitał ją grzecznym słowem.
- Dobry wieczór, pani Felicjo. (...)

[30.09.2017, Saint-Inglevert, Pas-de-Calais we Francji]

ZUPEŁNIE NIE NA TEMAT

Śmieszne, ale i ciekawe jest to, co za chwilę napiszę.
Otóż przebywam ci ja pomiędzy Boulogne a Calais, gdzie nocowałem i korzystam z dobrodziejstwa francuskiego internetu na sztandarowej stacji paliw we Francji o nazwie "Total".
Połączenie, o którym raczyłem wspomnieć wyżej, jest dość specyficzne, albowiem udaje mi się dzięki jego pośrednictwu "pofejsbukować", posłuchać sobie pana You Tube" oraz obejrzeć i edytować własnego bloga.
Co z tego, skoro że fejsbukowe linki nie działają; podobnież nie mogę zgłosić chęci przejrzenia żadnego z zaprzyjaźnionych blogów. Jeszcze z takim fascynującym zjawiskiem się nie spotkałem.
Nie proszę, broń Bożę, o radę, bo co też kto poradzi na te francuskojęzyczne zwyczaje, a podróżowanie po Europie nauczyło mnie tego, że wypada jedynie dostosować się do nawet najbardziej idiotycznych niuansów życia na obczyźnie.

[30.09.2017, Saint-Inglevert, Pas-de-Calais we Francji]

Z DZIENNICZKA (14) KROK PO KROKU ZBLIŻA SIĘ FINAŁ PODRÓŻY

1. PRZEZ KANAŁ I Z POWROTEM 
To już chyba ostatni kurs za Kanał. 
W Moissy, na północny wschód od Paryża mam załadunek do Cardiff w Walii. Już na samym początku są pewne trudności - załadunek opóźniony, a u celu mam się stawić punkt szósta rano dnia następnego. Tymczasem na autostradach i „nationalkach” wokół Paryża korki i całe szczęście, że na prom w Calais wjechałem „z marszu”. Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Jakby ktoś nie wiedział, to teraz mówię, że Anglicy maja zwyczaj naprawiać czy „ulepszać” autostrady w nocy, przez co napotyka się nader często „zwężki” albo, jak to miało miejsce podczas bieżącego kursu - zamykane są pewne odcinki autostrad. I tak, z trzydziestu minut, jakie miałem w zapasie, zjeżdżając z promu w Dover, pozostała jedna minuta, a zatem trzeba było mi jechać non stop i na dużej szybkości. Tuż przed Walią zmęczenie i senność dają o sobie znać, ale jakoś trzymam tę minutę zapasu i to nawet pomimo ulewy, jaka dopadła mnie już w samej Walii. Ale dzięki Opatrzności, „na ostatnich oczach” docieram do Nantgarf pod Cardiff idealnie o godzinie szóstej zero zero. Tu rozładunek, sprawnie i szybko. W strugach deszczu przejeżdżam półtora kilometra na parking przy stacji paliw, robię sobie poranną drzemkę (o siódmej rano na tej długości geograficznej panuje mrok), z której wyrywa mnie telefon: kurs na Francję, do tej samej firmy w Moissy. Szczęśliwie załadunek o czternastej, więc mogę się porządnie wyspać.
Wyspałem się, może nieporządnie, bo jeszcze śniadanie, „ogarnięcie” auta i takie tam. Podjechałem pod firmę godzinkę wcześniej, lecz poszukiwania towaru dla mnie zajęły magazynierom ponad dwie godziny. I w końcu jazda, tym razem wolniejsza, bo rozładunek mam w poniedziałek o szóstej rano, a potem… potem „coś” na kraj, może z „przesiadką” w Niemczech.
Tuż po północy melduje się w Calais. Tankowanie. Podjazd pod „Totala” przed Boulogne. Dziwne połączenie internetowe i nieprędki sen.

2.WSPOMNIENIA
Będę przejeżdżał przez Campigneulles Les Grandes (już raz podczas obecnej trasy przejeżdżałem), czyli znów odżyją wspomnienia o „domu”.
A przecież w tej malutkiej choć wielkiej („grand” w nazwie) są przecież moje bardzo dobre znajome, jakże przystojne i urocze Veronic i Dominique. Ach te ich oczy… zdumione, zaskoczone, z ciekawości aż nieprzytomne, piękne, głębokie i wręcz maślane. Obie aż do nieprzyzwoitości skromne, niewinne, rozmarzone... a jednak, kiedy zbliżyłem się do nich na kroki trzy, nie więcej, w nieśmiałości swojej trwały w bezruchu wciąż patrząc na mnie, czym moje serce zdobyły i pozostawiły po sobie sentymentalne wspomnienie.
O, tak, Michel, ta bliżej posiadłości zwanej domem, była śmielsza i już podczas pierwszego spotkania mogłem ją dotknąć… pogłaskać; podczas drugiego sama podbiegła, tak jakby sam dotyk mojej ciepłej, lekko drżącej dłoni, sprawiał jej przyjemność.
Veronic i Dominique długo jeszcze wpatrywały się we mnie, ale w końcu natura dała znać o sobie: pochyliły swoje łby i poczęły pałaszować wilgotną, soczystą trawę… śliczne krowy.
Michel to spryciula. Pozwalała sobie na poufałości odkąd podarowałem jej na otwartej dłoni kromkę całkiem świeżego chleba, a może po prostu klacze są odważniejsze od krów.

3. NI STĄD, NI ZOWĄD…
Ciekawe, czy komu się spodoba takie granie… i ta grająca...
Tatiana Ryżkowa


[30.09.2017, Saint-Inglevert, Pas-de-Calais we Francji]

Z DZIENNICZKA (13) ZE WSKAZANIEM NA METEOROLOGIĘ

Z poniedziałku na wtorek z północnej Bretanii przez Paryż za  Cambray przy samej belgijskiej granicy; we wtorek najpierw podjazd na pusto do Akersloot za Amsterdamem w Holandii i stamtąd trasa do Compertrix, Szampania we Francji z rozładunkiem w środę; w środę podjazd do Burgundii do Longvic, skąd zabrałem dwa ładunki: pierwszy do Auxerre, rozładowany jeszcze w środę, a drugi do Conflans-Sainte-Honorine na zachód od Paryża… trochę pojeździło, niedaleko, w granicach 600-800 kilometrów dziennie.
Najważniejsze, że pogoda się poprawiła i znów powiało latem. Najpiękniej i najcieplej było we w poniedziałek w okolicach Angers, na pograniczu Bretanii i krainy świetnych win d’Anjou. Przez Angers przejeżdżałem kilkukrotnie i muszę powiedzieć, że jest to jedno z tych miast francuskich, w którym można by zamieszkać, jeśli by się miało na to ochotę, bo to i klimat wyśmienity, i natura, i architektura, i sztuka, i… zakupy… ciekawostka… pod Angers znajduje się duże, by nie powiedzieć wielkie, nowoczesne (architektura) centrum handlowe. W swoim życiu jeszcze nie widziałem tak przepięknie wkomponowanej w naturę (czy odwrotnie) galerii handlowej. Tutaj rzeczywiście można przyjemnie spędzić cały dzień nie robiąc zakupów, nie wchodząc do żadnego z obiektów.
Jadąc z poniedziałku na wtorek do Departamentu Północnego pod belgijska granicę, pogoda trochę postraszyła. Pod Paryżem zachmurzyło się groźnie, lekko popadało, ale już wtorkowy poranek  był letni i słoneczny. Piękna pogoda trwała cały wtorek, gdy jechałem do Holandii. Dopiero gdy wracałem, już w Szampanii, przed świtem zawisła potężna mgła, która rozproszyła się dopiero około południa w środę i znów czuć było oddech lata.
Obym zdołał przywieźć do kraju choćby okruchy takiej pogody.

[28.09.2017, Conflans-Sainte-Honorine, Yvelines, we Francji]

25 września 2017

WYPOŻYCZALNIA (19) MIŁOSZ MNIEJ ZNANY?

Czesław Miłosz swój pisany podczas okupacji zbiorek wierszy „Świat” opatrzył dopiskiem „poema naiwne”. 
I są to wiersze proste, a w tej prostocie szczere, nieszczególnie skomplikowane w odbiorze, przedstawiające obrazki z dzieciństwa oparte zapewne na ciepłych wspomnieniach niedorosłego świata późniejszego poety; jakże różnego świata od tego, w którym żyje, kreśląc swe pogodne strofy.
Naiwność skupia na sobie uwagę jako cecha czy też przypadłość o negatywnych konotacjach. Kto widzi świat w naiwnych barwach, ten nie dostrzega jego skomplikowania. Natomiast wielką zaletą postrzegania rzeczywistości w taki właśnie uproszczony sposób jest to, że oczy prymitywisty widzą świat takim, jakim być powinien: harmonijny, przyjazny człowiekowi i naturze, właściwie poukładany.
Taki właśnie obraz towarzyszy całej artystycznej twórczości Nikifora i chociaż operuje on nader oszczędnymi środkami wyrazu, to emanuje z nich głębokie, duchowe wnętrze tego artysty - samouka, dzięki czemu w swoich pracach jest jedyny i niepowtarzalny.
W wierszach Miłosza występuje z kolei świadoma naiwność obrazowania wspominanej rzeczywistości, bo tylko w ten sposób najpełniej można oddać ogrom wartości przekazanych mu w czasach dzieciństwa; jest w nich pogodne wspomnienie o czasach, w których kształtowała się wyobraźnia autora „Doliny Issy”.
Poeta przedstawia więc drogę ze szkoły tak wiele razy przemierzaną w obie strony, że na zawsze już ten obraz pozostał w jego pamięci. Droga, a w tle obraz ojca pochylonego nad motyką, ojca, który oczekuje powrotu dzieci ze szkoły.
Droga
Tam, gdzie zielona ściele się dolina
I droga, trawą zarosła na poły,
Przez gaj dębowy, co kwitnąć zaczyna,
Dzieci wracają do domu ze szkoły.

W piórniku, który na wskos się otwiera,
Chrobocą kredki wśród okruchów bułki
I grosz miedziany, który każde zbiera
Na powitanie wiosennej kukułki.

Berecik siostry i czapeczka brata
Migają między puszystą krzewiną.
Sójka skrzekocząc po gałęziach lata
I długie chmury nad drzewami płyną.

Już dach czerwony widać za zakrętem.
Przed domem ojciec, wsparty na motyce,
Schyla się, trąca listki rozwinięte
I z grządki całą widzi okolicę.

I jeszcze jeden obrazek - przydomowy ganek, miejsce przyjazne, często odwiedzane, gdzie można się ogrzać ciepłem słońca, którego promienie przedostają się przez duże okna i można z siostrą wyrysować świat poznany na lekcjach historii.
Ganek
Ganek, na zachód drzwiami obrócony,
Ma duże okna. Słońce tutaj grzeje.
Widok szeroki stąd na wszystkie strony,
Na lasy, wody, pola i aleje.

Kiedy już dęby w zieleń się przybiorą,
A lipa cieniem zakryje pół grzędy,
Świat ginie w dali za niebieską korą,
Pocięty liśćmi w cętkowane zęby.

Tutaj brat z siostrą, nad małym stolikiem
Klęczą rysując wojny i pogonie.
I pomagają różowym językiem
Wielkim okrętom, z których jeden tonie.

Z kolejnego zaś wiersza być może dowiadujemy się, dlaczego Czesław Miłosz został poetą. Jakże ciepły i tajemniczy zarazem jest ten wizerunek ojca rozkładającego księgi, w których dziwy się dzieją.
Ojciec w bibliotece
Wysokie czoło, a nad nim zwichrzone
Włosy, na które słońce z okna pada.
I ojciec jasną ma z puchu koronę,
Gdy wielką księgę przed sobą rozkłada.

Szata wzorzysta jak na czarodzieju,
Zaklęcia głosem przyciszonym mruczy.
Jakie są dziwy, co w księdze się dzieją,
Dowie się, kogo Bóg czarów nauczy.

Nie wiem jak kogo, ale mnie przekonuje ta poezja, oszczędna w słowach, lecz bogata w treści, które mieszczą się również między wersami.

[25.09.2017, Mayenne, Mayenne we Francji]

KAWIARENKA (99) ROZMOWA Z PROFESOREM W ROLI GŁÓWNEJ

- Założę się, przyjacielu, żeś się jeszcze takim nie widział i nie spodziewał zobaczyć - radca Krach spoglądał chyżym wzrokiem na kawiarennika przybijającego do ściany karykaturę pana doktora Koteńki, a słowa, jakimi się posłużył skierowane były, rzecz jasna, do pana doktora.
W ten sposób na ścianie przy stoliku, którego najstarsi kawiarenkowym doświadczeniem obywatele grodu nad Mętnicą, czyli pan radca Krach, inżynier Bek, mecenas Szydełko i właśnie pan doktor od pradawnych czasów zasiadali, zawisły paradne portrety tych panów, piórkiem i węglem stworzone przez artystów akademickich pierwszego i drugiego roku, którzy już szósty dzień na plenerze biesiadowali, „pikassząc”, karykaturując oraz w prawdziwym letnio-jesiennym, wyjazdowym plenerze szukając widoczków przez nie tylko miasto i powiat, ale i przez cały świat zapomnianych.
Panu doktorowi przypadło do gustu jego oblicze, albowiem zacny artysta przedstawił go zarówno ze spektroskopem przewieszonym przez ramię, jak i też instrumentem muzycznym zwanym pianinem.
Oczywiście nie mogło też zabraknąć „malowideł” przystojnych małżonek czterech panów, jak i też wielu, wielu pozostałych kawiarnianych gości, bo pan profesor akademik powiedział, że nie przepuści tym razem nikomu i karykatury zacnych postaci Różanowa zaistnieć muszą, a dotyczyło to również osób tak uduchowionych jak rodzone siostry zakonne i księża: Andrzej i Kącki.
Tegoroczną ciekawostką pleneru było to, że po raz pierwszy brała w nim udział jako akademicka artystka Dagmara, zeszłoroczna absolwentka różanowskiego ogólniaka, o której talencie pan profesor swego czasu dużo się rozpowiadał i, koniec końców, przyjął ją do żakowskiej społeczności. Ta z kolei w imię wdzięczności podjęła się poddać karykaturowej obróbce postać pana profesora i trzeba szczerze przyznać, że akademik wypadł w tym dziele niezwykle okazale, albowiem jeśli kto przypomina sobie wizerunek Pana Kleksa autorstwa bodajże Stannego, to w obrazku Dagmary doparzyć się można podobieństwa obu panów.
Pozostając przy karykaturach, należy zauważyć, że jedno ze stoisk społecznego marketu miało w ostatnich dniach powodzenie takie jak chrupiące bułeczki mistrza piekarniczego Adamczyka. Chodzi tu o antyramy, w które potem oprawiano kartonowe, zabawne i żartobliwe obrazki, a główna sala kawiarenki po tym najeździe dzieł sztuki udekorowana została niemal po sam sufit obrazami, bo trzeba pamiętać, że wisiały już na niej „Gauguiny” i miejskie widoczki w oleju, akrylu, akwareli, gwaszu i węglu.
Przy trzech połączonych stolikach siedziało teraz sześć par, bo oprócz wymienionych wyżej zacnych postaci obecni byli państwo profesorostwo oraz po skończonej pracy przytwierdzania do ściany obrazów kawiarennik Adam z Marią. Ci dodatkowo w objęciach swych, tudzież na kolanach trzymali swoje pociechy - trzyipółletnią Różę (Adam) i półrocznego Kubusia (Maria).
Delektowano się ciasteczkami, kawą i herbatą, a pan profesor jak zwykle zachwalał publiczność Różanowa, która odwiedzała artystów na rynku, a także dojeżdżała poza miasto, gdzie wyprawiali się wczesnym rankiem ci studenci, którzy nie ćwiczyli swego pędzla w mieście.
- Tak, drodzy państwo. Nasze przedsięwzięcie z roku na rok się rozrasta - ośmielił się zauważyć pan profesor. - To bardzo dobrze, ale musimy mieć na uwadze to, że już w przyszłym roku  zamierzam zainteresować tą imprezą naszych przyjaciół z zagranicy i potrzeba nam będzie więcej miejsc noclegowych na ten czas. Nie powiem, to co dla nas przygotowaliście w tym ośrodku rekreacyjnym przeszło nasze oczekiwania. Wprawdzie to tylko namioty, ale jakie! Wojskowe, każdy z grzejącą w nocy „kozą”, obok zadaszony podest, bo studenci lubią sobie przy okazji pośpiewać i potańczyć, toalety i prysznice luksusowe, ale przy okazji ewentualnego przyszłorocznego spotkania z gośćmi z zagranicy trzeba pomyśleć o zakwaterowaniu profesorów i, jak sądzę, towarzyszącej im już „nie młodzieży”.
- Panie profesorze, ja wiem, że hotelik w mieście mały i zwykle przepełniony - odezwał się pan inżynier Bek - ale postaramy się zdążyć z tym nowym hotelem. Widział pan już rosnące mury, a przecież ruszyliśmy dopiero co we wrześniu. Całą sprawę traktujemy priorytetowo.
- A ja pana profesora choćby jutro zaproszę do Ciżemek. Tam u mojej córki i zięcia wznosi się już podmiejski kurort - nie omieszkał przypomnieć pan radca Krach.
- Owszem, ja to wszystko rozumiem i naprawdę doceniam państwa starania. Myślę, że dla studenckiej młodzieży, także zagranicznej, takie namiotowe miasteczko, jeszcze powiększone, to atrakcja sama w sobie. W końcu to młodzi ludzie i nie straszne im te warunki. W dodatku boiska do gry w piłkę blisko, korty tenisowe, tuż obok market, do centrum miasta niedaleko… ale ja tu jeszcze o jednym chciałem z państwem porozmawiać - głos pana profesora przycichł nagle, jakby z konieczności dla sprawy, którą zapragnął w zacnym towarzystwie kawiarenkowych gości przedstawić - Wszystko się wzięło z tego, że moi studenci za poszeptem waszej Dagmary, której służyłem jako model do karykatury, trafiliśmy do pobliskiej Woli Dąbrowskiej, gdzie, jak państwo się orientują mieści się zapuszczony park z pałacem. To w tym właśnie miejscu część studenckiej braci obrała sobie miejsce plenerowe. Nic to, że pałac w ruinie, że dróżki w parku zarośnięte chwastem, że naturalny nieporządek wkradł się w to, jeszcze nie tak dawno, cywilizowane miejsce. Otóż przebywałem w tej posiadłości ze znanym państwu profesorem Karbowiakiem, który wiele się swą pracą dla radia ”Weronika” zasłużył, a i na Uniwersytecie Trzeciego Wieku u państwa wykłada. Byli z nami też dwaj profesorowie uniwersyteccy, dwaj pisarze i prezes fundacji, która od lat kilkunastu wspiera naukowe towarzystwo. Moi drodzy - ciągnął pan profesor, a kawiarenkowicze w słuch na czas jego przemowy się pozmieniali - nie wiem, kto z nas wpadł na ten pomysł pierwszy, dość powiedzieć, że po wizycie w tym miejscu, doglądając malujących pejzaże, udaliśmy się z niezapowiedzianą wizytą do pana wójta wioski, na której terenie występuje ten park i pałac. Dopytywaliśmy się o jego obecny los, o perspektywy… i tak dalej. Albowiem… widzicie państwo, ten obiekt nadaje się na placówkę naukową, dom pracy twórczej czy jedno i drugie.
Czy ogarnęło słuchających zdumienie? Trudno orzec, bo kawiarenkowicze przywykli już do tego, że w tym prześwietnym lokalu rozgrywały się rozmowy na ważkie i ponadczasowe tematy. Nie inaczej było i tym razem: pan profesor, choć na co dzień nieobecny, przecież że był jak najmilej oczekiwanym w niej gościem, przedstawił niby swoje i swoich kolegów plany, ale wypowiedział je w tym właśnie miejscu, gdzie śmiałe pomysły miały już po wielokroć swoje szczęsne zakończenie.
Pan inżynier Bek, dziś obok pana profesora najrozmowniejszy, ośmielił się zauważyć, że…
- Remont tego obiektu, panie profesorze, a że odwiedzałem to miejsce wiem o czym mówię, finansowo jest do udźwignięcia, ale w rozłożeniu na lata, już to z tej racji, że to obiekt zabytkowy.
- Pozostaję w jak najlepszych osobistych stosunkach z wojewódzkim konserwatorem zabytków, jak i też z paroma znaczniejszymi postaciami ze środowiska akademickiego - krótko a treściwie sprawę przedstawił pan profesor.
- Jeśli chodzi ośrodki finansowe - odezwał się pan radca Krach - to z przykrością pana informuję, że swego grosza ze stowarzyszenia niestety nie dołożymy, bośmy się zaangażowali w budowę hotelu.
- Tak i ja o pieniądze od państwa nie proszę. Wieleście już dla tego miasta swoimi inicjatywami i własnymi środkami zrobili, a mówię do was z tego powodu, że potrzebuję państwa duchowego wsparcia i ponadto jestem świadom tego, że zainicjowane tutaj, u pana Adama przedsięwzięcia, zwykle świetnie się udają.
- Miło mi to słyszeć - wyrzekł kawiarennik - ale rzeczywiście wymyślone tutaj plany zwykle się udają.
- Co zatem z tymi kosztami, panie profesorze? - zapytał milczący dotychczas mecenas Szydełko.
- Drodzy państwo… jest fundacja, są zagraniczne środki, istnieją pewne sumy dwóch uczelni, które gdyby połączyć w jedno źródło finansowania, można by zdziałać więcej, niż się państwu wydaje… jest wreszcie ministerstwo…
- A w ministerstwie od czasu do czasu zachodzą zmiany… i wizje się zmieniają tak szybko jak ludzie u steru władzy - zauważył ze sceptyczną nutką w głosie radca Krach.
- Spróbować jednak warto, bo, widzicie państwo, wśród profesorstwa opcje są różne, co nie przeszkadza w tym, że jeśli cel jest neutralny, to nie ma powodu wszczynać politycznych kłótni. Zresztą, ci ze świata nauki, którym polityczna kariera się zamarzyła, już ją wybrali, a pozostała reszta, proszę mi wierzyć, skupia się nad uczelnianą pracą.
- Jeśli ma być tak, jak pan mówi, profesorze - odezwał się ponownie pan radca Krach - to moje wróżby są pozytywne.
- Wiele już osób do tego przedsięwzięcia przekonałem, choć na razie przedstawiam całą sprawę w wersji szczątkowej. I jeszcze jedno chciałbym państwu powiedzieć - głos pana profesora znów przycichnął niepostrzeżenie. - Mam taką wizję, że niektóre, wcale nie najpodlejsze prace, zamierzam powierzyć studentom moim oraz uniwersyteckim z wydziału polonistyki, pedagogiki i kulturoznawstwa. W końcu to z myślą o nich ta inicjatywa: wyjazdowe konferencje, sympozja, warsztaty twórcze.
- A to mnie pan zaskoczył - nie na żarty zadziwił się pan radca. - Jednym słowem, wziął pan z nas przykład. Mówię o tym naszym osobistym zaangażowaniu w budowę hotelu… a tak przy okazji, panie Adamie, któż to zaczyna z nami dwoma w poniedziałek o ósmej rano?
- Pan redaktor Pokorski - oświadczył kawiarennik.
- No to ja państwu coś zagram pod tę sympatyczna rozmowę - niespodziewanie odezwał się pan doktor Koteńko.
- Będzie to Schubert, Chopin, a może Prokofiew? - zapytała pani Zosia w wielce żartobliwej tonacji swego głosu.
- A… to będzie moja kompozycja.
Doktor Koteńko opuścił przyjaciół, podszedł do pianina i zagrał, a kawiarenkowym gościom wydawało się, że to nie pan doktor wygrywał pasaże, ale że to echo Jana Sebastiana Bacha w uszach im zagrało.

[24.09.2017, Mayenne, Mayenne we Francji]

Z DZIENNICZKA (12)

1. LETNIO Z CELESTYNKĄ
Jak już wspomniałem, przez ten ostatni tydzień najeździłem się sporo z niekorzyścią dla czytania i uzupełniania wątków kawiarenki. Teraz to nadrabiam, stojąc na ekonomicznej strefie w Bernay, w drodze do Mayenne we Francji, w temperaturze iście letniej, przy słonecznym niebie, a w nocy z Celestynką przed oczami, która po obecności w nowiu, ponownie ukazała swą srebrzystą cięciwę - dla mnie jest ci ona wierną przyjaciółką podczas nocnych wojaży.
2. SPADAJĄCA GWIAZDA
W tym miejscu muszę koniecznie opowiedzieć o pewnym momencie, jaki zaistniał podczas mojej ostatniej czwartkowo-piątkowej podróży do Anglii. Dobrze się wyraziłem - to był moment.
Byłem wtedy w Belgii na autostradzie biegnącej w stronę Mons, kiedy na południowo-zachodnim niebie spostrzegłem spadającą gwiazdę. Ale jakiż to był meteoryt! Przelatujący pewnie nisko nad ziemią, wdzierający się w dolne warstwy atmosfery z ogromną szybkością, rysujący jasną, świetlistą pręgę swej obecności, przebiegającą z prawej ku lewej stronie; ten ślad srebrzystego, niemal mlecznobiałego widma długo jeszcze pozostawał na granatowym nieboskłonie południa, aż wreszcie rozpadł się jak pocisk rakietowy, trafiając w wyimaginowany cel, do którego zmierzał. Każdy z nas w swoim życiu, zwłaszcza w sierpniu, widywał roje meteorytowych szlaków, lecz ten podróżnik kosmosu przerósł po wielokroć szkliste rysy popełniane przez swoich pozaziemskich towarzyszy. Przez ułamek sekundy poczułem nawet obawę, czy aby ta rozżarzona do białości kula nie dosięgnie ziemi, nie wstrząśnie jej pokrywą, nie otworzy jej wnętrza, kopiąc w jej powłoce głęboki krater. Jeszcze dwie sekundy i pewnie tak by się stało, ale też sadzę, że jakieś odłamki tej podróżującej drogą mleczną skały zapewne tym razem na ziemską skorupę dotarły, o czym w tym miejscu informuję łowców meteorytów.
Niezwykłe to zjawisko było o tyle też ciekawe, że ci, którzy podróżują belgijskimi autostradami wiedzą, że te w znacznym procencie swej długości są oświetlone, a zatem mało jest prawdopodobne, aby ujrzeć nocą przez przednią szybę auta gwiazdy, jasno mrugające punkciki samolotów, że już nie wspomnę o satelitach, tymczasem spadający meteoryt nie dość, że doskonale był widoczny, to jeszcze przez pewien czas pozostawił po sobie białą łunę, a i też po ostatecznym dokonaniu żywota, powstała feeria blasków, jak podczas noworocznego puszczania w niebo ogni sztucznych. Co mnie niezmiernie zdziwiło, to kolosalna prędkość jasnego widma, z czego wynika, że nie mogło ono powstać w wyniku wystrzału sztucznych ogni sprokurowanych ludzką ręką.
Że też trzeba mi było się udać aż do Belgii, aby być świadkiem takiego zjawiska.
3. SINGER
Jako się rzekło, pisałem i czytałem przez ostatni tydzień mniej, a szkoda, zwłaszcza tego drugiego, bo znów z ogromną przyjemnością zaczytuję się w opowiadaniach Isaaca Bashevisa Singera. Polecam tę lekturę wszystkim tym, którzy lubią czytywać opowieści. O czymże ja to mówię? Przecież literatura - beletrystyka to nic innego jak sączące się z pióra narratora opowieści, po części zmyślone, czasami z wątkami biograficznymi. Otóż to właśnie, że literatura współczesna obfituje w treści psychologiczne, umartwia czytelnika wizjami, intelektualizuje, ideologizuje, gmatwa losy bohaterów zaprzęgając ich w nadzwyczajne okoliczności i zjawiska, stara się zaintrygować nową, nieobecną dotąd w pisarstwie formą, wulgaryzuje, nadmiernie upraszcza lub generalizuje. W przypadku Singera, jak i innych wielkich i utalentowanych pisarzy ważna jest treść i fabuła, liczy się sposób, w jaki autor kreuje swoje opowieści - gawędy i, co szczególnie istotne, pozostawia czytelnika ze swoimi bohaterami na czas po dokonaniu się aktu czytania. Singer nie ocenia nadmiernie swoich postaci, nie filozofuje, nie grzeszy dydaktyzmem. Oczywiście dodatkową atrakcją opowiadań Singera jest to, że wkraczamy w świat religii i kultury żydowskiej, mało dzisiaj znanej, by nie powiedzieć zapomnianej oraz że występuje w tych opowiastkach wiele polskich akcentów.
4. RADIO
Jedyne, czym mogłem się „ukulturalnić” podczas tego ostatniego, pracowitego tygodnia bez przeszkód, to słuchanie radia. W Niemczech „WDR 2” i, chyba lepsze „Bayern Kultur”, w Belgii wspomniana „Klara”, we Francji „France Musique” i bardziej skomercjalizowane „Radio Classic”, a w Anglii „BBC Radio 3”. Wszędzie muzyka klasyczna.
W Anglii koncerty z odtworzenia z festiwalowego „promsu” w Edynburgu, ale nie brakuje też koncertowych relacji z francuskiego festiwalu w Montpellier. 
Dużo ostatnimi czasy rozgłośnie puszczają Dvorzaka i Wagnera (czyżby jakieś rocznice, festiwale?) Jak zwykle jest Chopin, Bach, Schubert, Schuman, Mozart, Debussy i Bhrams, sporo muzyki rosyjskiej (zwłaszcza w rozgłośniach francuskich), jest Monteverdi i Vivaldi a o wyznaczonych porach jazz.
Tak jak właściwie dzięki „France Musique” poszerzyłem swoje uwielbienie dla Schuberta, tak ostatnio jestem coraz głębiej wciągany w słowiańsko brzmiącego Dvorzaka i germańskiego Wagnera, choć ten ostatni kompozytor jest z pewnością trudniejszy w odbiorze.
Bardzo rzadko zdarza mi się przekierowywać radyjko na komercyjne stacje z muzyką lekką, głośną i najczęściej w anglosaskim guście. Tych produkcji także w kraju mam w nadmiarze.

[24.09.2017, Bernay, Eure we Francji]

PRZYGOTOWANIA (wątek „Peryferii”)

Czy pamiętasz jak przed Narodzinami Pańskimi biel obrusów, powłok i prześcieradeł dostawała tego świątecznego połysku, glancu, sztywności krochmalu potraktowanego ciężarem machiny toczącej wałki obleczone w płachty lnu i bawełny? W jedną, a potem w drugą stronę przemieszczały się drewniane walce po dębowym łożu maglownicy, walce, na które nawijano pranie, a jeśli było zbyt suche, to należało je skropić wodą z gumowego spryskiwacza.
Jeździło się z tym praniem do magla wózkiem, a jeśli wystąpił śnieg wczesnogrudniowy, to saniami, wedle stawów na główną ulicę, dalej w prawo, a zaraz przy kapliczce w lewo; stamtąd za kamienicę do obszernej komory… a na to maglowanie to trzeba się było z Majewską umawiać, bo każdy chciał zdążyć i zostawić sobie czas na sprzątanie i wypieki.
Trzepało się dywany, najlepiej wczesnym wieczorem, a jeszcze lepiej, gdy chwycił mróz i mgława czadź oblepiała wełniane włókna. Pociągnąć potem szczotką po włosiu, zwinąć, zanieść na górę, a rozwinąć, gdy podłoga po ostatnim makijażu froterki pachniała woskiem i błyszczała złociście.
Pamiętaj, że tę froterkę, przedwojenną froterkę, ciężką jak sto spasionych diabłów to ja sam odkryłem po sforsowaniu tajemnej ściany w komórce na poddaszu. Coś mi nie pasowało w tej komórce, bo z zewnątrz, od strony schodów wydawała mi się dłuższa, niż kiedy znajdowało się w niej wewnątrz. To dopiero było odkrycie. Jakieś pudła, obrazki, przedwojenne czasopisma, posrebrzane kielichy, żyrandole, mapa Europy za III Rzeszy, na której Polski nie ma. No i ta froterka, ciężka, metalowa, zielona, ze stalowym, niklowanym ramieniem rączki i naturalnym, równo wystrzyżonym szczecinowym włosiem.
Kiedy spadło śniegu powyżej łydek - dawniej takie właśnie śnieżne grudnie bywały, dywany trzepało się kładąc je „twarzą” w śnieg, a później, już na trzepaku, szczotkowano je dokładnie.
Podczas gdy ojciec przynosił z piwnicy kubły z węglem i umieszczał je na skrzyni tuż za drzwiami, matka zajmowała się sprzątaniem trzech pokoi, babka czyściła kredą srebra i mosiądze, dziadek malował podłogę w kuchni na kolor mahoniowy (co roku o tej porze malowało się podłogę w kuchni), a ja już szykowałem ozdoby na choinkę.
Wcześniej ojciec wstawił już drugie okna, kitował szczeliny i pomiędzy okna wciskał watę. 
Matka po zrobieniu porządku w pokojach pomagała babce w wypiekach. Jej pomoc właściwie ograniczała się do wykonywania poleceń teściowej, która piekła sama według prastarych przepisów, jakie miała w głowie. Matka robiła sałatki i pieczyste, zostawiając karpie i śledzie ojcu.
Dziadek doglądał drób, przynosił z piwnicy słoje z ogórkami i kapustą, ziemniaki, jabłka i konfitury.
Po choinkę wychodziłem z ojcem, daleko za miasto. Nasza choinka zawsze była najwyższa i najpiękniejsza w całej kamienicy.
Jeszcze tylko należało przynieś kilka kubłów wody z beczkowozu. Działo się tak do czasu podłączenia kamienicy do fabrycznego wodociągu. Tęgą zimą wszyscy mieszkańcy kamienicy opróżniali beczkowóz do dna, gromadząc w czym się da wodę potrzebną do życia, bo mróz i na tydzień potrafił tak skutecznie zaryglować kran, że nie obywało się bez żmudnych podgrzewań wodnej instalacji płomieniami dobywającymi się z wiązek nasiąkniętych smołą słomy.
Ojciec ustawiał choinkę w największym, środkowym pokoju, w samym rogu przy oknie. Nierzadko drzewko było tak rozłożyste, że oprawiając pień dorodnego świerku w krzyżak, przybijał całą konstrukcję do podłogi dla bezpieczeństwa siedzących przy wigilijnym stole.
Stół był ogromny, dębowy, czarny, na czas świąt dodatkowo wydłużany i pokryty białym, haftowanym obrusem.
Pamiętasz? Siedzimy przy nim, czekając na gwiazdę, której tego wieczora się nie doczekamy. Po upiornym mrozie, ciągnącym się od samej Barbary, ociepliło się i na kamienicę położył swą pulchną, białą łapę śnieg.
W największym pokoju beztrosko drgało powietrze ogrzane ciepłem emanującym z białego, kaflowego pieca.

[24.09.2017, Bernay, Eure we Francji]

23 września 2017

GRIEG, CHOPIN I TEN TRZECI

Znów muzycznie się porobiło w kawiarence, przeciwko czemu nie zaprotestowałby pan doktor Koteńko.
Młody, zdolny, przepięknie grający nie tylko Chopina polski pianista Grzegorz Niemczuk w pierwszej odsłonie mierzy się ciekawą interpretacją  Suity 1. "Peer Gynt" Edvarda Griega (którego nota bene w kawiarence jeszcze nie słuchano). Suite 1 

Kolejny utwór Griega w wykonaniu pana Niemczuka, to fortepianowa wersja muzycznej interpretacji dramatu Henryka Ibsena "Peer Gynt" - "W grocie króla gór".
Zrobiło się cokolwiek modernistycznie i skandynawsko...



a zatem pora powrócić do klimatów nadwiślańskich, do artysty grającego romantycznie i z niemałym wdziękiem nokturn cis-mol 


[23.09.2017, Neutchatel-en-Bray, Seine-Maritime we Francji]

NIEZAPALONE ŚWIATEŁKA

Oj, przydarzyło się, już, już panie władzo, światełka niezapalone, rozumiem, jak trzeba to trzeba. Jakie to szczęście, że pan sierżant nie zauważył, że pasów nie zapiąłem. Widział pan? No proszę, to wasze suszarki mają aż takie możliwości podglądania? No, widzę, jedynie trzydzieści siedem ponad normę. Kto by pomyślał, że to teren zabudowany? Gdybym to miał prawo jazdy. Może najpierw dowód rejestracyjny? No, widzi pan, nie musi być po kolei, a że przekroczyłem szybkość, to się do tego przyznaję, ale gdyby pan sierżant zechciał być na moim miejscu, to pewnie też by przekroczył. Bo jak tu nie być zdenerwowanym, skoro przed niecałą godziną rozjechało się staruszkę? To prawda, że przechodziła przez pasy, ale czy musiała to robić właśnie wtedy, gdy rozmawiałem przez komórkę? Czy próbowałem hamować? A jakże. Ale w tym aucie hamulec działa dopiero po trzykrotnym naciśnięciu pedału. Czasu nie starczyło, aby stanąć; pewnie szwagier znów nie dolał płynu, a pan sierżant zapewne domyśla się, że i wtedy miałem ciężką nogę do gazu. 
Lekka była. Przeleciała mi przez maskę i dach. Pan sierżant obserwując to zdarzenie, mógłby sobie pomyśleć: - a cóż to za ptaszysko przeleciało ponad autem? Czy się zatrzymałem? A na cóż, skoro ten co za mną jechał zaraz stanął i zajął się tą babcią. No, wie pan, może była chora, bo że stara to już o tym mówiłem. Tylko gdzie się podziała ta jej laska? Nawet jeśli potracenie było śmiertelne, to w przypadku tej babci - załóżmy, że była bardzo chora - to ja tylko skróciłem jej męki na tym ziemskim padole łez i narzekań. Obeszło mnie, a jakże. Prawdę mówiąc wzruszyłem się i zdenerwowałem jednocześnie. I co by pan zrobił na moim miejscu? Ja podjechałem pod najbliższą knajpę i po dopiero po drugiej setce mi przeszło, nie mówiąc o piwie, które wysączyłem pomiędzy setkami. Mówię panu, moje zdenerwowanie trafił szlag. Mogłem sobie spokojnie jechać dalej.
Kradziony? Ech, też macie informacje. Wiadomo - komputeryzacja, baza danych. Ale przysięgam, że to nie ja zwędziłem tę brykę, musi być szwagier. U mnie jest tylko „dziupla”, pan rozumie, mały warsztacik na dwa, trzy samochody. Szwagier sprowadza, obaj rozkręcamy, co się da, a potem ja rozprowadzam części dalej. A z tym bywa różnie. Nie więcej niż dwa - trzy w tygodniu. Oczywiście, że nie wszystkie idą na części. Niektórym numerki przebijamy. Gdyby pan sierżant reflektował na jakieś sprytne autko z niewielkim przebiegiem, to dam telefonik.
Pan znowu o tych hamulcach, o przeglądzie…. Założę się z panem, że od nowości to autko żadnego przeglądu nie widziało, to jak ma być o tym informacja na papierku? Polisa? O, proszę, tutaj jest… prawda, że na świetnym papierze? Tylko od razu mówię, żeby zaoszczędzić panu sprawdzania… jest trefna, ot tak, aby tylko pokazać… podobnie zresztą jak moje prawo jazdy… o, widzi pan… się znalazło. Jak pan ocenia ten falsyfikat? A, widzi pan, nie do odróżnienia, bo to moja robota. Z tymi trefnymi częściami samochodowymi to ja właściwie jedynie szwagrowi pomagam. Nie powiem rozliczamy się sprawiedliwie, po połowie. Do czego zmierzam? Panie władzo, ja osobiście mam taki własny warsztacik, a w nim…. Chce pan dowód, paszport albo jaki dyplom? Proszę bardzo. Gdyby pan sierżant był zainteresowany, to dostarczę panu takie papiery, po których okazaniu we właściwym miejscu stanie się pan generałem. Jeszcze do tego dostanie pan gratis zdjęcie, na którym pan prezydent wiesza na pańskiej szyi order państwowy (na ten order to musiałby pan trochę poczekać, bo robota w miedzi, srebrze i zlocie to domena mojego znajomego). Mówię panu, fachowa robota. Nie pożałuje pan. Pali pan? To tak jak ja - nerwy i stres. Widzę, że mocne. Gdyby pan palił słabe, to dziesięć kartonów mógłbym panu dostarczyć choćby dziś po cenie hurtowej. Pan się nie pyta skąd, ważne, że wypada o połowę taniej, oczywiście przy dużych partiach - od stu kartonów w górę. Zgadł pan. Też ze szwagrem bawię się w ten biznes. Firmę ma. Taki import-eksport. Słowem, handluje czym się da. Ale na pomysł niepłacenia vatu to ja wpadłem osobiście. Wystarczy, panie sierżancie, mieć te znajomości w skarbówce. No, trochę to mnie kosztuje, trudno, ale czego się nie robi dla rodziny. No niech pan zgadnie, kiedy to mój szwagier po raz ostatni zapłacił vat? Ha, ha… nie, niech już pan nie zgaduje.
Jakie to szczęście, żeśmy się spotkali, prawda?
A wedle tego mandatu, to jak, panie sierżancie, dogadamy się?

[23.09.2017, Neutchatel-en-Bray, Seine-Maritime we Francji]

Z DZIENNICZKA (11)

1. TRASY
Bodajże dzisiaj zaczyna się jesień (chyba że 21-go, nie pomnę) i ten przełom dwu pór roku jest pogodowo sympatyczny, czy to na Wyspach, we Francji, Beneluksie, czy w Niemczech, a koniec lata obfitował w podróże.
Warto przypomnieć, że poprzedni weekend spędziłem w Sarrebourgu we francuskiej Alzacji, choć już pod wieczór musiałem podjechać (sporo) do Roding w Niemczech, blisko granicy z Czechami. Tam dnia następnego załadowałem się do Desfordu w Anglii, niedaleko Leicester. Ale zanim przebyłem Kanał (tym razem nielubianym przeze mnie tunelem), wycofano mnie do Horselberg-Hainich na doładunek do Rolls-Royce’a w Bogner Regis (tam z kolei już byłem). Po rozładunkach w Cobham czekał na mnie inny kierowca z firmy, abym zabrał od niego ładunek do firmy Eaton w Northausen, ładnego miasteczka na północ od Lipska w byłej NRD. Stamtąd z kolei udałem się do Monachium, a ściślej pod monachijskie lotnisko, aby szybciutko pojechać z ładunkiem z Chin do Rochdale pod Manchesterem. A było to już w piątek. 20 kilometrów od Rochdale czekał mnie w Ashton-under-Lane towar do Mayenne we Francji (niedaleko Nantes), z którym właśnie spędzam kolejny weekend.
Nie powiem, te trasy, około tysiąckilometrowe każda, nadwyrężyły potrzeby mojego snu, a więc noc zapowiada się ciekawie.
2. WSCHODNIE NIEMCY
Muszę powiedzieć, że z regionów Europy jakie odwiedzam i odwiedzałem w przeszłości, wschodnie Niemcy (chodzi mi o byłą NRD) podobają mi się szczególnie. Dlaczego? Chodzi mi głównie o czystość i porządek, tak w miastach, miasteczkach, jak i wioskach. Pomimo tego, że wschodnie Niemcy obfitują w przemysłowe rejony, to wyglądają pod tym względem skromniej niż centralne, okolice wielkich miast czy, może najbardziej - Zagłębie Ruhry. Jeżeli skromniej to przez to więcej naturalnych krajobrazów, lasów przypominających polskie, ale nade wszystko ład i porządek, a wieczorami i w nocy taka jakaś nostalgia wraz ze zmrokiem przykuwa zmysły. A już chyba najładniej jest w Turyngii, gdzie sporo gór i szerokich widoków na pola, na wiejskie drogi ustrojone drzewkami, na niewielkie bryły kościołów, których szczupłe, strzeliste wieże górują nad okolicą tyleż uśpioną, co melancholijnie smutną.
3. WZDŁUŻ AUTOSTRAD
Jadąc podczas obecnej trasy głównie autostradami, przyglądam się temu, co też rozpościera się tuż obok nich. Wprawdzie, jak już kilka razy pisałem, specyfiki kraju z perspektywy autostrady się nie pozna, to jednak autostrada autostradzie nierówna i kiedy wspominam nasze, polskie, coraz piękniejsze drogi, to mimo wszystko zazdroszczę na przykład Anglikom, którzy zadbali i dbają o to, jak się ma przedstawiać najbliższy szerokiej, asfaltowej trasie krajobraz. Kiedy u nas stawia się wysokie, plastykowe, dźwiękochłonne parkany i to hurtem, także tam, gdzie nie ma takiej potrzeby, w Anglii sadzi się drzewka i krzewy (ta uwaga dotyczy również pozostały krajów, jakie odwiedzam, ale w Anglii i Walii wygląda to chyba najpiękniej). Porastające przydrożne skarpy dęby, jesiony, buki, lipy, brzozy, świerczki i krzewy, których nazw nie pomnę, przepięknie dorastają, a że posadzone zostały blisko siebie, tworzą zwarty szpaler przyrody idealnie odgradzający techniczną nowoczesność współczesnego szlaku komunikacyjnego od natury, ludzkich posiadłości często nie tak bardzo odległych trasie. A zatem przyroda sama chroni nas od nadmiaru mechanicznego dźwięku i jednocześnie upiększa cywilizację. Rzecz jasna nie od razu Kraków zbudowano i na te wzrosty drzew i krzewów trzeba poczekać, ale przecież sadzi się teraz nie tylko młode, niziutkie sadzonki, lecz również dorastające drzewka, pomiędzy które można przecież umieścić młodszą młodzież drzewostanu.
4. POD MANCHESTEREM
Jadąc autostradą, bodajże M62 od Leeds w stronę Manchesteru, krajobraz przypomina rozległe, szkockie wyżynno-równinne płaszczyzny, pokryte skąpą, niską trawą i wrzosami. Niedostatek drzew rekompensowany jest szerokimi widokami na niewysokie, bo dochodzące do zaledwie 450 metrów nad poziom morza wzgórza, co w Anglii oznaczane jest jako góry.
Przejeżdżając przez takie siodło pomiędzy wzgórzami, natrafiam na tablicę informującą jadącego, że oto znalazłem się w najwyższym punkcie angielskich autostrad, to znaczy na wysokości 372 m n.p.m. . Troszkę zabrzmiało to humorystycznie, zważywszy na to, że w takich Niemczech, Austrii, Francji, we Włoszech czy w Hiszpanii taka wysokość nie robi na kierowcy najmniejszego wrażenia.
Niedługo przekonam się, czy wyszły mi z ostatnich tras zdjęcia.

[23.09.2017 Saint-Inglevert, Pas-de-Calais we Francji]

22 września 2017

PRZY TAKIEJ MUZYCE

Ponad 5000 kilometrów od niedzielnego do piątkowego wieczoru, a mnie przyjemnie odpoczywać przy takiej muzyce...
Siergiej Rachmaninow -  preludium g-mol z opusu 25 w rewelacyjnym wykonaniu Walentyny Lisieckiej...


[22.09.2017, Dover, Kent w Anglii]

19 września 2017

SCHADZKA

Wstałaś… i do ogrodu nad staw,
strącasz stópką bosą
diamentowe perełki rosy
ze smukłych liścieni traw, 
a twoja koszulka wiotka
ubrana w zapach ciała,
drży w przedrumieniu słońca cała.
Kogo napotka
wzrok twój zamglony?
Jeszcze w nocy popiele 
twoje oczy - wskrzeszone lampiony,
lecz już śmielej
osuwasz z ciała materii tusz,
wstępujesz w toń porannej wody
i jak rzucony w fale bukiet róż
pławasz z lubością dla ochłody.

A tam na grzędach storczykowych,
za szpalerami winorośli
chłopiec - czeladnik ogrodowy
miejsce na schadzkę sobie mości
pośród traw nieskoszonych
w zieleńcu koniczyn, w ramionach bzu,
dotyku twej nagości spragniony,
jak w duszne noce o tobie snów…

…i nagle palce na wargach… nic nie mów…

Niedostrzeżona stanęła za nim
Gorący chłód jej drżeń
oplótł tors chłopca ramionami,
ciii… przyjdź do mnie nocą… teraz dzień.

[17.09.2017 Sarrebourg, Moselle we Francji]

WYPOŻYCZALNIA (18) „JENO WYJMIJ…”

Jeden z najzdolniejszych, a niespełnionych do końca poeta schyłku pierwszej połowy XX wieku, któremu przypadło w udziale nie porzucając wprawdzie pióra zmagać się z okrucieństwami wojny, z tragedią stolicy, z bronią w ręku do chwil swoich ostatnich. A przecież przedstawiony poniżej wiersz bez tytułu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego ukazuje nader wyraźnie, że pragnieniem poety, Polaka, młodego człowieka nie jest „obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi”. Pojawia się w tym wierszu-prośbie pragnienie normalności i piękna ze „śpiewem jezior”, „zmierzchu graniem” i „ptasim świtem”. Jest w tej poezji niespełniona niestety nadzieja na zmianę twarde ziemi w „mleczów miękkich płynny lot” i niech zagrają brzóz wiolonczele, a zdrowe, drżące „strugi powietrza” zamienią się w „aleje długie”.
Oto, w poezji Baczyńskiego odzywają się echa całego straconego pokolenia walczącego o wolność ojczyzny, a jest to pokolenie młode, któremu tęskno za zwyczajnym życiem, za miłością, za natura mniej okrutną niż ten „czas kaleki”, w którym i poecie, i tysiącom podobnych mu młodym ludziom przyszło żyć i umierać.
„Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne…” - jakże tragiczna i poetycko doskonała ta fraza, przez którą poeta domaga się niemożliwego, bo obraz wojennego piekła pozostanie pod powiekami, które ktoś nasunie na martwe, marzące o złotym niebie oczy.

Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć 
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt

Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal - różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy 
przez płonące łąki krwi.
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.

[17.09.2017 Sarrebourg, Moselle we Francji]

NA DALSZĄ TRASĘ

Wiem, że się powtarzam, ale nie mogłem sobie tego odmówić. Najpierw Ravel, później Bach.
Jako że "Bolero już w kawiarence zaistniało, nie napisze na jego temat wiele, poza tym, że Ravel dokonał rzeczy niezwykłej - dał w tym utworze szansę zabrzmieć w partiach solowych  (niemal wszystkim) około dwudziestu siedmiu instrumentom.

A kto dyryguje - wiadomo.


Koncert Bacha na klawesyn grany jest często w wersji na fortepian. Zarówno wersja oryginalna jak i fortepianowa zasługują na uwagę, tak zresztą jak cała opera omnia Jana Sebastiana Bacha.
Poniżej wersja najbliższa temu, co chciał wydobyć z dźwięków kompozytor. Katalończyk Savall interpretując muzykę dawną i barokową zawsze stara się uzyskać efekt pierwotny, taki, jakiego sobie życzyli twórcy w odległych od współczesności epokach.

[17.09.2017 Sarrebourg, Moselle we Francji]