CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 lutego 2014

Trzy numery w katalogu

- O czym myślisz? - zapytała, kiedy już skonsumowali przywitanie.
- Myślę, że coraz więcej mamy dnia.
- A tak na poważnie?
- To jest ważne. Więcej światła, mniej ciemnych myśli. Widziałaś Wenus przed wschodem słońca? Miałem szczęście, że wstałem tak wcześnie. Początkowo sądziłem, że to latarnia, taka z tych oszczędnych, błyszczy pomarańczowym blaskiem.
- Byłam w szpitalu. Skończyłam dyżur po wstaniu słońca.
- Uwierz, że powinnaś mi tego zazdrościć.
- Zazdroszczę - uśmiechnęła się - co piszesz?
- Chcesz wiedzieć, mój Cicerone?
- Powiedzmy, że jestem wścipska.
Przysuwa do niej kartkę z trzema notatkami. Niewiele tego. To nawet nie szkic, lecz kilkanaście zdań napisanych wielką literą.
- Tym razem to absolutnie realne historie. Pierwsza o poecie, który skończył życie skokiem z czwartego piętra.
- Słyszałam, nie znałam go.
- Drugie o chłopaku, ba, dzisiaj mężczyźnie, który po zrobieniu dwóch fakultetów zachorował strasznie, chodzi o kulach i jest dzisiaj wrakiem człowieka. A trzecia o szanowanym etnologu, który zamiast zajmować się tym, co potrafi najbardziej, przesiaduje swoje życie w stróżówce. Nad każdym z nich pochylił się los i znienacka trzepnął pięścia w twarz.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
- Skatalogować, uchronić przed zapomnieniem.
- Tylko tyle?
- Tyle tylko jestem w stanie zrobić.
- W pierwszym wypadku rzeczywiście nikt nie jest władny zmienić niczego, lecz te dwa pozostałe?
- Ludzie, którym się nie powiodło lub tacy, których pokąsał los są ciekawsi i pełniejsi do przedstawienia ich życia.
- Pełniejsi? Czyli ja...?
- Ty masz jeszcze czas. Stanowczo za młoda jesteś, aby filozofować na twój temat. Co innego starzy lub tacy, którzy nie potrafią podążać za nowymi czasami.
- Jak ten człowiek o kulach...
- Właśnie.

26 lutego 2014

Dzwoniąc, baczcie, czyśta poprawne politycznie

Gęba swoje a żurnalisty swoje. Cięgiem o Ukrainie, jak uprzednio o pani Katarzynie, co dziecko upuściła, o katastrofach, o jednym panu T, o którym nagle zapomniano i o tem, jak tam parzszywie będzie w Soczi na olimpiadzie. 
Gęba tam nie wie do końca, czy żurnalisty rozwalone jako te ropuchy na przednówku to mają przykazane gadać tak jak gadają, czy one same z siebie tak politycznie słusznie i poprawnie rechotają.
Pięknie jest, kiedy sobie materiał jaki do gadania czy obśmiania przygotują, choć, prawdę powiedziawszy, niewielka to sztuka dzisiaj polityczne durnoty odnaleźć (jak choćby ową mordkę europosła Jacka K. na tle majdanowego ogumienia). Gorzej jest, kiedy jaki telewidz spragniony podzielenia się z redaktorami swoim głosem jak opłatkiem, w telefonie poruszy sprawę niby ważną, lecz politycznie niesłuszną.
Takoż się zadziało we w Kontaktowym Szkle, gdzie jedna niewiasta ośmieliła się poruszyć prywatną sprawę na linii służba zdrowa - bohaterka w kwestii dostępu do neurologa, który nie będzie miał wolnego dla niej do końca tego roku. Jako że niewiasta nie grzeszy cierpliwością, a i uważa że chyba by było lepiej dla niej, aby wizytę przyspieszyć, pomyślała, czy może nie wybrać ukraińskiego wariantu, wedle którego miejsca u doktorów poza kolejnością się znajdują.
Fotelowy redaktor na takie victum odparł  niewiaście, żeby nie dworowała z nieszczęścia majdańczyków, dając kobiecie do zrozumienia, że jej choroba nie taką pewnie straszną jest, jak opisuje, a już porównywać ją z cierpieniem majdańczyków sie nie godzi.
Otóż i Gęba się z panem redaktorem nie zgadza.
Pierwsze to to, że idąc tokiem rozumowania pana redachtora, niewiasta z telefona wiele by pewnie na Majdanie nie zdziałała, bo by po tych oponach a rupieciach na barykadę nie weszła, a to z tego powodu, że się poruszać zgrabnie nie potrafi wskutek niedyspozycji jakiej.
Po drugie Gęba się redachtora zapytuje, czemu to rana, kontuzja, choroba (jak zwał tak zwał) niewiasty z telefona ma być mniejszej wagi, niż majdańczyka? Czy dlatego, że niewiasta nie ciepała milicjantów brukiem, nie traktowała ich mołotowem jako inne bohatyry?
Ale pewnie Gęba zgłupiała z tego wszystkiego mniemając, że przy byle jakiej sposobności Polaki to tak się honorem nadymają, że wolą nie żryć, byle innym dogodzić.

25 lutego 2014

Gęba dmucha i kluczy

Takie oto zadania czekają gębopodobnych w pewnej poważnej pracy:
"Praca w magazynie zabawek, w tym m.in.:
- pompowanie piłek plażowych,
- składanie rowerków dziecięcych,
- pakowanie zabawek,
- kompletowanie zamówień."
No, w sumie, nie najgorzej.
A oto wymagania:
" przy skręcaniu rowerków wymagane własne narzędzia, tj. śrubokręt płaski i krzyżakowy, klucze płaskie 8 i 10 lub wkrętarka elektryczna,(...)"
Znaczy się do onych plażowych piłek pompek nie potrzeba, ino własnych płuc miechy wystarczają. A pudła ze sobę trzeba wziąć, czy tylko tekturę do sklejenia? Warto też zapytać, czy papierów glancowanych i sznurków do zapakowania we w przedsiębiorstwie pod dostatkiem, czy lepiej się w papierniczym zaopatrzyć? 
"mile widziane doświadczenie na podobnym stanowisku" - ani chybi większe szanse mają ci, co nad Bałtykiem piłki a ratukowe koła dmuchali. 
Jak to dobrze, że nie napisano wymogów dwuletniego doświadczenia na kierowniczym (od rowerka) stanowisku i biegłej znajomości dwóch jęzorów oraz poczucia humoru.
Chwalić Boga, że nie napisano, iżby przydało się własnej ciężarówki użyć, tudzież składać to tałatajstwo we własnej magazynowej hali, samozatrudnić się i rynków zbytu szukać, a może i zabaweczki we własnym zakresie produkować.
Hej.

24 lutego 2014

Spakowany

Jeszcze raz wstałem. Czy nie za często wstaję? Głupie pytanie. Lepiej chyba wybrać tryb przypuszczający. A gdybym tak pewnego dnia nie wstał? Nic takiego strasznego by się nie stało. Było, nie było, przeżyło się tych lat, a ostatnio łatwiej przychodzi mi jednak zasypianie, choć późno. 
- Ty już na nogach? - wita mnie tym uśmiechem nie wiadomo skąd pochodzącym.
- A tak, dzisiaj wcześniej wstałem.
Rozgląda się. Jak ona pięknie się rozgląda.
- A co robią tutaj te pudła? Pakujesz się?
Dwa pudła rzeczywiście stoją pośrodku pokoju. Czekają.
- Porządki, kochana, porządki z przeszłością robię. Co niepotrzebne wyrzucam.
- Coś tam spakował? Nieładnie, że sam a ja o niczym nie wiem.
- Kiedy się robi porządki we dwoje, to zawsze przychodzi czas na wspomnienia. A to zdjęcie jakieś znajdziesz, a to jakiś list, wycinek z gazety, jakieś pismo urzędowe, rysunek, figurkę kupioną na wczasach, bibelocik, widokówkę, bilet do muzeum i setki innych bezwartościowych rzeczy się trafi. Co wtedy robisz? Siadasz, rozmawiasz, wspominasz, obracasz w dłoniach, odkładasz na bok, zastanawiasz się, że może co się przyda, zwlekasz, czas tracisz niepotrzebnie.
- Jesteś pewien, że to niepotrzebne rzeczy? Jeśli nawet nie tobie, to może komu innemu się przydadzą.
- Skoro mnie niepotrzebne, to na cóż je komu innemu? Zresztą, bez nich łatwiej zapomnieć. Mnie naprawdę niewiele potrzeba.
- Tak mówisz? Dzisiaj tak mówisz.
- Skoro już o tym, to musimy zredukować o połowę to, co kupujesz dla mnie. Pół angielki całkowicie mi wystarczy. I jeden słoiczek dżemu na tydzień. Mleka też mniej, bo odtąd będę pił kawę zbożową pół na pół z mlekiem...
- Będziesz też dwa razy rzadziej oddychał, chodził, pisał? - uśmiechnęła się. Jak ona pięknie się uśmiecha.
- Z tym pisaniem, to nie mogę obiecać.
- Jasne. Dle ciebie pisanie to narkotyk, nikotyna.
- Gdybym zaprzeczył, nie uwierzysz.
Milczenie. Kawa zbożowa, zabielana, świeże bułki z masłem i dżemem, dla dwojga. Zrobiła. Postawiła na stole. Jemy. Pijemy. Słońce w rozkwicie.
- Naprawdę jest tak... - nie dokończyła.
- Naprawdę...
Milczenie. Lubię sobie z nią pomilczeć.
- Będę sie mogła przespać u ciebie? Chyba łóżka nie spakowałeś?
- Nawet je rozesłałem dla ciebie - mówię - ciężką miałaś noc?
- Nie bardzo, ale jakoś czuję się zmęczona dzisiaj. Brakowało mi jednej godziny snu.
- Tak, sen jest ważny.
Milczenie. Już po posiłku.
- Wiesz co, skoro tak wszystko redukujesz o połowę i pozbywasz się niepotrzebnych rzeczy, to musisz się liczyć z tym, że będę cię odwiedzać dwa razy częściej - mówi przechodząc w stronę swojego pokoju.
- Jeśli masz na tyle sił, aby ze mną wytrzymać.
- Chciałabym częściej być przy tobie nawet ze względu na to, gdyby miało się okazać, że coś jest nie tak - już się nie uśmiecha. Czuję na sobie jej poważne, kąśliwe spojrzenie - nie będziesz miał nic przeciwko temu?
- Nie. Przychodź kiedy chcesz i tyle razy, ile chcesz.
- Dlaczego mnie nie wyrzucisz?
- Ponieważ tylko ty nie należysz do przeszłości, z która się żegnam.
A teraz sen. Do południa.




23 lutego 2014

Ostatni okruch światła (fragm.)

Ostatni okruch światła
X.
 (Przedpołudnie. Otwarte od godziny. Restauracja. Centrum miasteczka)
ON –   Co zamawiamy?
ONA – Nie chcę obiadu.
ON -  To nie jest pora obiadowa. Co tutaj mamy
(wertują kartę dań; w pewnym momencie do sali wpada      ostry promień słońca)
ON – Wypogadza się. jakby specjalnie dla nas.
ONA – Wezmę herbatę i ciastko francuskie.
ON – To samo dla mnie. Dużo masz czasu?
ONA – Zdecydowanie za dużo. Nie wiem, co z nim zrobić. Możemy posiedzieć.
KELNERKA (podchodzi; wymuszony uśmiech na twarzy; oczy zdradzają zmęczenie) – Co dla państwa?
ON – Dwie herbaty i dwa ciastka francuskie.
KELNERKA – Wszystko?
ON – Tak. Na tę chwilę dziękujemy.
(kelnerka odchodzi)
ONA – Co robisz?
ON – Nic szczególnego. Tracę czas.
ONA – Ze mną?
ON – Nie. Tak ogólnie tracę czas.
ONA – Na tablicy ogłoszeń przy kościele widziałam klepsydrę z twoim nazwiskiem.
ON – Tym razem to nie byłem ja. Nie czytuję tego typu ogłoszeń.
ONA – Boisz się, że naszych biorą?
ON – Chyba już najwyższy czas. Trzeba przywyknąć.
ONA – Nie żal ci?
ON – Trochę. Ale tylko teraz, kiedy rozmawiamy.
ONA – A wspomnienia? Pamiętasz? Przypomnij sobie.
ON – Myślisz, że będzie lżej? Lepiej nie pamiętać.
ONA – Ja mam dobrą pamięć. Czasami wspominam te lata, kiedy budowałeś „szklane domy”. Co wtedy mówiłeś? (przerywa, przymyka oczy, jakby chciała przypomnieć sobie w detalach jakiś szczegół)
„Gdyby przyszło mi zamilknąć z tego powodu, że zdołamy stworzyć świat idealnym, zamilkłbym”. To twoje słowa.
ON – Naiwność buntownika.
ONA – O, nie. Nie pamiętam, abyś się buntował. Ty nie byłeś tym, co chciałby niszczyć. Raczej wspominam cię jako tego, kto mozolnie buduje.
ON – Możliwe. Zazdrościłem swemu ojcu, którego młodość przypadła na lata powojenne.
ONA – To nie były łatwe lata.
ON – Były prostsze. Jednoznaczne.
ONA – Nie tak bardzo jednoznaczne.
ON – Dla mojego ojca również. Po latach dowiedziałem się, że jako szczeniak chciał wysadzić pomnik.
ONA – Pomnik?
ON – Pamiętasz, stał na tym skwerze przed szkołą.
ONA – Nie kojarzę. Teraz tam stoją ławki i czerwone róże w gazonach.
(KELNERKA podchodzi i bez słowa stawia na stoliku szklanki z herbatą, ciasteczka na talerzykach, łyżeczki; odchodzi szybko, obracając się na pięcie)
ON – Pomnik zburzono znacznie później. Ale wtedy wysadzenie go było zbrodnią. na szczęście ojciec był zbyt mały, aby go posadzić. Dostał parę rózg po grzbiecie i kopniaków i chyba tylko przez wzgląd na jego matkę, nie trafił do kartoteki.
ONA – Słodzisz? (wsypuje cukier z saszetki, następnie delikatnie miesza herbatę)
ON – Nie. Od trzydziestu lat piję gorzką herbatę. (obejmuje szklankę obiema dłońmi, potem w tej nietypowej pozycji unosi ją do ust; pije)
ONA – Twojego ojca nie pamiętam. Bardziej matkę. Przypominam sobie taką sytuację. (przerywa na chwilę, przymyka oczy jak uprzednio; wciągając powietrze nosem, stara się pochłonąć aromat herbaty) Szliśmy ze szkoły z naszymi matkami. Potem park. Matki siedziały na jednej ławce. My na drugiej. Dawałam ci odpisać prace domową …
ON (przerywa, uśmiecha się) – Co ty powiesz? Odpisywałem?
ONA – Tak. Nie zdarzało ci się to często, lecz tym razem ja odrobiłam chemię w szkole. Wyprowadziłam, jak to się mówi, wzór. Wtedy twoja matka powiedziała do mojej, że jej syn, to znaczy ty, weźmiesz sobie biedną dziewczynę, bo jesteś wrażliwy. Nie wiem, z czego wynikała ta wypowiedź i dlaczego twoja mama rozmawiała o tym z moją. Może dlatego to zapamiętałam. Potem w domu zapytałam swojej mamy, czy jesteśmy biedni.
ON – Moja matka pochodziła z biednej rodziny. Może dlatego.
ONA – A ja w końcu doszłam do wniosku, że jestem chyba za bogata dla ciebie.
ON – I dlatego nie zostałaś moją dziewczyną. (mówi to z uśmiechem)
ONA – Pewnie tak. Wczoraj sąsiadka przyszła do mnie ze wspaniałą wiadomością, że jej syn, znalazł sobie wreszcie „majętną partię”. tak się wyraziła: „majętną partię”. Bo, mówiła, chłopak to musi się porządnie wyszumieć, zanim znajdzie właściwą dziewczynę.
ON – Ja tam nie szumiałem.
ONA – Przecież wiem. Podobałeś mi się. Spoglądałam na ciebie, a ty… ty miałeś gdzieś smarkulę z podstawówki.
ON – I ta smarkula zrobiła mi na złość wiążąc się z chłopakiem, którego nie znosiłem.
ONA – I z którym rozwiodła się po dziesięciu latach małżeństwa. Ale to była moja wina. Nie potrafiłam go kochać.
ON – Chyba mi nie powiesz, że myślałaś o mnie?
ONA – Nie powiem ci, bo sam powinieneś się tego domyśleć.

ON – Widzisz, właśnie dlatego wolę nie pamiętać. Zbyt wiele wyrzutów sumienia, a czasu i tak nie odkręcisz.

Gęby ogarek symboliczny

Posłuchajcie bracia miła, co rzecze Gęba niepoprawna, a symboliczna dzisiaj. Dzisiaj Gęba symbolicznie wzruszona ową świecą na parapet wystawioną, co bohaterów wspiera, a zachęca do czynu. Pozazdrościła Gęba gestu pięknego i swój ogarek płonący wystawić zamierza w intencjach pięknych a dojmujących.
Pierwszy ogarek poświęca Gęba rodzimym chorym obłożnie i położnie i w takiej intencji na parapet wystawia, aby każden chory do szpitala był przyjęty w porę, a nie schodził był na kurtytarzu, aby dziecka przyjmowane były na czas, a kobiety w ciąży nie czekały w wodach płodowych do zejścia, aby wreszcie NFZ nie rachował tyle, ino baczył na pacjenta. Jeśli jeden ogarek nie pomoże, podsunie Gęba maluśki płomyczek, któren podpowie chorowitkom, co im do szpitala spieszno, aby na dzień dobry gadali dochtorom, że une z majdana przyjechali, bo słowo "majdan" dziwnym sposobem każe szpitalom dźwierza rozwierać, a NFZ-towcy kalkulatory gubiom.
Następny ogarek będzie w intencji tych naszych rodaków, co roboty nie mają, zwłaszcza tych, co postradali zasiłki i obo na czarno rabotają, abo gniją, abo kombinują, abo do bidy już przywykli i wszystko im jedno i to samo.
Kolejny ogarek dla tych podpalimy, który z Polszczy za chlebem ujeżdżają, a było ich proszłego roku pięcset tysięcy. Niechże im się pali to światełko w tunelu, który wykopano, aby w kolejkach do roboty u nas nie stali.
Aby Gęby o nacjonalistycze intencje nie podejrzewano, następny ogarek zapala ona za te wszystkie dzieciska z Afryki i Azji, co bidują a umierają, chociaż brukiem na majdanie nie ciskają, bo sił nie mają, a ministry też tam się nie pokazują, bo brud, smród i ubóstwo, a też i ruskich we w Afryce jak na lekarstwo.
Gęba rada by też ogarek postawić za rodaków, co słuchać i pozierać się muszą na tę propagandę wierutną, która każe nam cierpieć za miliony i wierzyć, że symbolami brzuchy napełnią i sakwy.
A stearyną czy perafiną trudno nie tylko żołądki zapełnić, ale i robotę dostać, takoż i ze szczęścia kipieć.

20 lutego 2014

Gęba kolorowa, niepoprawna haniebnie

Gęba ma tę właściwość, że świat widzi w więcej niż dwu kolorach w odróżnieniu...
Przyczynkiem do rozdziawienia gęby przez Gębę okazała się wypowiedź słusznego politycznie Miecugowa Grzegorza dyrektora, który zmartwił się, że opozycyjny Majdan zachował się niefrasobliwie dokonując ataku na parlament. Tenże redaktor przytoczył fakt, iż jeden z dzielnych opozycjonistów przyjechał do Polski z urwaną dłonią na leczenie. Urwanie dłoni miało miejsce w związku z próbą odrzucenia przez nieszczęśnika petardy czy racy, którą rzucili berkutowcy.
Gęba, jako żywo, przypatruje się od czasu do czasu wydarzeniom na Majdanie (właściwie to powinna cały czas winna się pozierać, gdyż płomienie na Majdanie są jak najbardziej trendy i nie masz w Polszcze innych spraw ponad te kijowskie) i swymi zezowatymi oczyma widywała nierzadko, że to majdanowcy koktajle rzucały i brukiem kamiennym, tudzież opony brały ogniem. Przy zdrowym rozumie będąc (jeszcze!), Gęba sobie myśli, że bardziej prawdopodobne jest to, że ranny majdańszczyk odrzucił własną racę, aniżeli podrzuconą.
Gęba chciałaby się zapytać pana Miecugowa, czy przypomina sobie sytuację, w której związkowi solidarnościowcy w Polszcze chcieli zablokować rodzimy parlament? Czy sobie pan Miecugow przypomina, że nasze służby ułapiły jednego naukowca, co zaplanował sobie wysadzić w powietrze nasz parlament, a teraz w tiurmie na zasłużony wyrok oczekuje?
Czy pan redaktor nazwałby naszą solidarnościową blokadę parlamentu i te niecne plany krakowskiego naukowca aktem niefrasobliwym? Czy kiedy w Warszawie spłonęło autko TVN-u, to również ten wypadek mieści się w definicji niefrasobliwości?
Jakaż byłaby reakcja polskich mediów, gdyby tak w centrum Warszawy, przez, dajmy na to, pałacem prezydenckim, płonęły tygodniami opony letnie i zimowe? 
Gęba do bólu zębów w gębie opowiada się za pokojowym rozwiązywaniem sporów. Gęba straciła wiarę w rewolucję, której koszty przekraczają zyski płynące z nowego, a rewolucyjne władze jakże często zasiadają na fotelach uprzednio zajmowanych przez tych, z którymi zaciekle walczono. Gęba myśli też, że w każdej walce dają sobie po łbie obie strony; inaczej walki by nie było. Zawsze też ktoś walkę wszczyna. Nierzadko ze szlachetnych pobudek, ale bywa też, że i z mniej szlachetnych.
Kiedy Gęba patrzy i słucha rodzimych mądrali, zdawać by się mogło, że po jednej stronie konfliktu na Ukrainie stoją uzbrojeni siepacze Janukowycza, po drugiej zaś niewinne owieczki Majdanu. Jeszcze trochę takich komunikatów, a Gęba uwierzy, że ten bruk przez majdanowców wyrywany zrobiony jest z nieszkodliwej gąbki, a rany poniesione przez milicjantów świadczą o ich (milicjantów) pasji do samookaleczenia. Milicjanci są okrutni i barbarzyńscy; majdanowcy niefrasobliwi.
Gęba z uwagi na swą ułomność umysłową, opowiadając się za lepszym życiem dla ukraińskich braci, chciałaby, aby konflikt w sposób pokojowy rozwiązali sami Ukraińcy. Gębie nie podoba się rozgrywanie konfliktu przez politycznych mądrali, którzy miast łagodzić spór lub podpowiadać w jaki sposób łagodzić, jedynie jątrzą.
W ogóle to Gębie nie podoba się wsadzanie nosa w cudze sprawy, jak i też pospolita głupota, która wydaje się nie zauważać, że wśród niefrasobliwych majdanowców znajdują się wielbiciele niejakiego Bandery, który widziałby Zamość, Przemyśl i.. (to naprawdę nie żart) Kraków w upowskich łapach.
Ale cóż zrobić, że tryndowe jest to, co dla Europy i Ameryki. Dlatego, jeśli Amerykanina łupią, Niemca po mordzie nawalają, Francuza podpalają, to rzecz jasna, że jest źle. Jeśli natomiast ruski po łbie dostaje, to godne to i sprawiedliwe. Czemu? A bo ruskie to głupie i niedemokratyczne, a ten Putin to ze wszyćkich najgorszy jest, o Łukaszence już nie wspominając. A dobre to te są, co z ruskimi walczą, albo z przyjaciółmi ruskich.
Nie wiem jak kto, ale Gęba bleszczata nie na tyle, coby przyzwyczaić się miała do dwóch barw: białej i czarnej. Gębie nie odpowiada filozofia onego Kalego, co to ukraść komuś za cnotę uznawał, lecz kiedy Kalemu kradziono, to był to ohydny występek.
- Się komu jak komu, ale Polakom dziwię - rzecze Gęba - dawnoż to było, kiedyście się do kremlowskiej władzy przytulali? A teraz podobnież robicie do amerykańskiej i brukselskiej. Cóż to, własnego rozumu nie staje?
A toć przyjazny Gębie Franciszek Papież roztropnie światu słowa swe rozdaje mówiąc, że "chrześcijanin ma być barankiem, nie głupkiem". 
Tak oto, po cnych słowach, Gęba zbaraniała i porożem swoim głupotę napiera.

19 lutego 2014

Motyw butelki

Motyw butelki wrzuconej w morze, znalezionej po latach; butelki nie byle jakiej - takiej wypełnionej, nie płynem, a informacją, że ktoś żył, istniał, radował się, cierpiał, kochał. 
Albo motyw skrzynki, szkatułki, futerału znalezionego przypadkiem na poddaszu, w ratuszowej wieży, pod podłogą, słowem tego opakowania, które ku potomności przechowuje pamięć o tym, co minęło, zgasło, zatarło się w niepamięci.
- Nie chciałbym - mówi Adam K. - aby po mnie cokolwiek zostało, prócz tego zwitka papieru, na który naniosłem własne, niepiękne słowa, lecz świadczące o tym, że istniałem. Niczego innego w testamencie nie zostawię, jedynie obrócone w proch ciało, jako nawóz, albowiem natura nie toleruje pustki. Żaden wizerunek mój, żaden portret, ani nic z tych rzeczy, które po sobie zostawiam. Te niech na pchlim targu nie doczekają się kupców, więc lepiej niech przepadną. Niech nastanie nowe - kontynuuje Adam K. - a skoro nowe, to po cóż mi po śmierci wadzić się z nowym i nieznanym. Pewnie nie przywykłbym do nowego. A i to prawda, że trzeba znać swój czas i miejsce swoje. Jeśli odejdę to razem z czasem i miejscem. I pamięć też jest zawodna, myląca również. Tydzień, miesiąc, góra - rok, i ona przepadnie i lepiej jej nie odnawiać, bo przykro dla nieobecnego w pamięci się grzebać przy innych. Co komu o pamięci o mnie? - tu Adam K. do sarkastycznego uśmiechu składa swoje wargi i ciągnie dalej nocny wywód, a gwiazdy zerkają przez okno.
- Wniosek nasuwa się jeden - mówi, bardziej do siebie, niż do gwiazd czy do publiczności, która śpi o tej porze - liczy się słowo, a ściślej myśl, która wprowadza je w ruch. Ale złap tu, bracie myśl, kiedy ona bezkształtna i chwycić jej w dłoń nie sposób. Myśli nie postawisz na komodzie, nie zamkniesz w szufladzie. Jeśli ci się uda zapiszesz i pozostawisz ją w spokoju; staje się odtąd historią, a ty już za inną gonisz. Ot, choćby tutaj właśnie. Dzisiaj ta, jutro inna..
- Zastanawiałem się - mówi Adam K. - zastanawiałem się wiele razy, czy przypadkiem tej historii spisywanych myśli raz na zawsze nie porzucić, podpalić, a resztkami, jak prochem użyźnić glebę. A może pozostawić jednak? Wszak to słowo, myśl, mowa, artykulacja, dźwięk... Niech więc zostanie, a kto bystrzejszy pozna przecie, że skoro pewnego dnia się nie pojawi, zwiastować to będzie koniec. A koniec nadejść musi. Może nadejść o każdej porze. Wystarczy tak niewiele, aby przekonać strach, że nic tu po nim. 

Tadeusz Różewicz

Ocalam od zapomnienia i jednocześnie zgłaszam pana Różewicza do Nagrody Nobla. Dlaczego nie?



BUDOWLA (szkic-2)

Otworzyła się przed nim rozległa perspektywa miasta. Nie mógł się nadziwić temu skrajnie odmiennemu krajobrazowi, w którym dominowały koturny wysokich budowli z betonu, mniejsze z kamienia i cegły oraz rozmieszczone bezładnie na odległych wzgórzach i w dolinach przestronnych pudełek z metalu. Skręcił w lewo, ku opadającemu słońcu i podążał teraz alejką świeżo wyłożoną kostką brukową. Spostrzegł stojące na jej poboczu znaki, które utwierdziły go w przekonaniu, że alejka, jaką coraz wolniej wędruje, przeznaczona jest dla pieszych i rowerzystów. Obok, równolegle ciągnęły się dwie szosy: jedna to typowa droga pokryta asfaltem; druga najpewniej była autostradą, choć nie był do końca przekonany, że nią jest, gdyż odgrodzona była od tej pierwszej wysokim, plastikowym płotem o wątpliwej przezroczystości. W pewnej odległości od miejsca, w którym się znajdował (przyjął, że może to być, co najwyżej, osiemset metrów) znajdowała budowla przypominająca łuk triumfalny. Być może było to miejsce, w którym zaczynało się miasto i każdy przechodzień lub pojazd kierujący się do niego musiał przedostać się przez ten obiekt, będący ni to łukiem triumfalnym, ni to przysadzistym mostem albo tunelem. Kiedy zbliżył się do budowli na odległość umożliwiającą rozpoznanie ludzkich twarzy, w zatem na bardzo bliską odległość, odkrył, że po jego stronie, czyli po stronie przechodniów, brukowana alejka zamieniła się w szerszy plac, na którym gromadzili się przechodnie podążający, tak jak on, do miasteczka. Na placu nie było ławek, więc podróżni najczęściej siedzieli w kucki, po turecku na granitowych posadzkach albo też rozłożywszy na nich koce, zdawali się drzemać, czekając na jakiś znak ze strony strażników. O, tak, przed budynkiem stali strażnicy w płowych, brzydkich mundurach, pozbawionych dodatkowych atrybutów w postaci oznaczeń rangi. Strażnicy, choć nie wszyscy mieli na ramionach broń. Jedni pilnowali wejścia; inni przechadzali się pośród tłumu i udzielali grzecznych odpowiedzi na pytania, jakie im zadawano.

Adam K. znalazł się w końcu przy małej grupce ludzi, którzy siedzieli wokół rozłożonego koca, na którym rozłożono jadło. Posilali się, nie zamieniając z sobą żadnego słowa. Adam przystanął przy tej grupie i zsunął z barków ciężki plecak. Poczuł ulgę kiedy mógł teraz na nim przysiąść, prostując nogi i zajmując najwygodniejszą, półleżącą pozycję. 

18 lutego 2014

BUDOWLA (szkic-1)

Postępował krok za krokiem, pocierając znoszonymi sandałami o ostre kamienie szutrowej drogi. Po popołudniowej ulewie jasnobrunatna, piaszczysta drożyna oddychała intensywnie, zwłaszcza w miejscach nie osłanianych przez wysokie kolumny sosen. Niewątpliwie zbliżał się do tego miejsca. Czuł to swoimi łydkami i stopami, ale też widząc jak słoneczny okrąg, który pojawił się z chwilą ustania ulewy, przetacza się powoli na jego prawą stronę i traci intensywność. Czuł upływający czas na swoich plecach, na barkach, ramionach, gdzie przytroczono mu plecak, owinięty brezentem. Klepnięto go po udach i odprowadzono w miejsce krzyżowania się leśnych dróg, wskazując tę właściwą.
Podczas drogi rozmyślał o tylu sprawach, że gubił się w myślach. Próbował wprawdzie w szczegółach przygotować sobie mowę powitalną, lecz z nimi tak to już jest, że okoliczności wymuszają inny sposób formułowania myśli. Należało więc mieć na podorędziu inny zestaw słów, i jeszcze inny, aby nie pomyślano, że nie potrafi się wysłowić. Z każdym krokiem przybliżał się do przemyślanych wariantów wypowiedzi, skonstruowanych logicznie i dających się łatwo odszukać w pamięci. Jeśli się jest wędrownym kaznodzieją, trzeba wypowiadać się logicznie, aby nie pogoniono cię kamieniami. Ludzie, nauczeni pewnego sposobu myślenia, by nie powiedzieć głębiej i dosadniej, filozofii, często bronią się rozpaczliwie przed czymś nowym i nieznanym. Należy wtedy uruchomić całą maszynerię perswazji. Należy umieć opowiadać, przykuwając ich uwagę do wątków, które są najważniejsze.
W chałupie pod lasem, w której przetrwał kolejną ulewę, ugoszczono go mile. Potraktowano  przyjaźnie, pozwolono usiąść i ściągnięto z jego pleców bagaż, co sprawiło mu aż nadto widoczną ulgę. Podano mu skromny posiłek i napojono go ciepłym kompotem. Uszanowano jego tajemniczość i pozwolono, aby sam przedstawił cel swojej wędrówki, co uczynił bezpośrednio po zaspokojeniu głodu. Nie mówił wprawdzie wiele, jedynie tyle, ile potrzeba. Ważne było to, aby wiedzieli, że przybywa z daleka z dobrą nowiną i zamierza w tej okolicy pozostać tak długo, aż poczuje, ze wypełnił swoja misję. Nie dał się wciągnąć w rozważania na tematy metafizyczne, co było i jest domeną religii. Wprawdzie nie domagali się tego od niego, lecz przecież widział w ich oczach i niepokój i pragnienie poznania. Oboje staruszkowie musieli w przeszłości zetknąć się z takimi, co to chodzą z Wielką Księgą, aby nauczać i dyskutować, choć taka dyskusja jest w gruncie rzeczy jedynie interpretacją dokonywaną przez posiadaczy Księgi. Być może oczekiwali od niego, że postąpi w podobny sposób, wyciągnie z plecaka Księgę i zacznie interpretować poszczególne zlepki słów. Nic takiego nie nastąpiło, ponieważ Adam K. nie miał ochoty przekonywać ich do czegokolwiek. Miał wrażenie, że dobra nowina nie jest im potrzebna, gdyż ich zachowanie nie nosiło w sobie żadnych symptomów zła, które on chciał wypalać słowem. Ot, napotkał ludzi, dla których biel była bielą i nie należało im sztucznie krochmalić pościeli.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
 - Gdybym tylko takich ludzi spotykał na swojej drodze, sens mojej misji byłby w niebezpieczeństwie – powiedział do siebie. 
Poddając się swobodnemu rozmyślaniu doszedł w końcu do skraju lasu. (...)

15 lutego 2014

Narracja - dywagacje bałamutne

Zapewne, a szkoda, Ameryki nie odkryję twierdząc, że artysta, co się zowie, wyróżnię się od drugiego swoistym świata obrazowaniem, formą opowieści, kształtem słów, dźwiękiem i barwą specyficzną, rzecz jasna w zależności od tworzywa. Zauważy niejeden, że malarza styl i formę stosunkowo łatwo uchwycić i rozpoznać, aliści bywają i tacy, u których gwałtowna przemiana nastąpiła. Przykłady pierwsze z brzegu: myślę, że takiego Picassa rozpoznać snadnie po geometrycznej formie (choć naśladowców bez liku), choć zdziwiłby się bardzo ten, który nie zna jego prac przed przemianą. Spróbujmy porównać w chronologicznym ujęciu trzy dzieła artysty.
1) "Paolo on a donkey"
2) "Le matador"
3) "Dove of peace"

Podobnież rzecz się miała z Paulem Gauguin. Po opuszczeniu Europy i osiedleniu się na Thaiti, mój malarz ulubiony odmienia nie tylko treść swoich płócien, ale też ich formę oraz, co najbardziej intrygujące - kolor.
Prawdopodobnie Picasso będzie pamiętany za kubistyczne metafory, Gauguin zaś za swą polinezyjską barwną narrację. I tu, w obu przypadkach rozpoznajemy "pędzel" mistrzów.
Podobnie jest z innymi muzami sztuk. Rozpoznawalny jest Vivaldi, tak jak po kilku frazach wpadamy na trop Chopina.
Sztuka ruchomych obrazów również bywa rozpoznawalna. Niewątpliwie i Fellini, i Bergman, a u nas Jakub Kolski czy Witold Leszczyński, czy ostatnio Smarzowski dysponują swoim własnym językiem wyrazu, który, oczywiście, nie każdemu podobać się może, lecz ten język istnieje i widać w nim odrębność.
Literatura dostarcza nam również wielu przykładów, gdzie narracja i dialog posiadając swoją  specyfikę indywidualną, przykuwa uwagę lub ją odrzuca, lecz jedynie wybitni twórcy są w stanie tę niezwykłą rozpoznawalność stworzyć. Weźmy więc pod uwagę języki Conrada, Sienkiewicza, Różewicza, Gombrowicza, Haska czy Kafki. Jakaż różnorodność i wierność własnej poetyce.
Ulegając wpływom, usłyszałem od kogoś, ulegaj jeno dobrym, zanim swojego własnego świata nie stworzysz. Wciąż poszukuj, a jeśli nawet nie znajdziesz własnego, spróbuj wpisać siebie w klimat, w którym jest ci najlepiej. W dzisiejszych czasach trudno o oryginalność, bo powiedziano już tak wiele. Gorzej by było, gdybyś na siłę stworzył coś, do czego nie jesteś przekonany, jeszcze gorzej, gdy siląc się na oryginalność błądzisz dla samej sztuki oryginalności.
Już i mnie ktoś z czytających te niełatwe, mocno w egotyzmie osadzone teksty rozszyfrował nędzne dziedzictwo Kafki. Przyznaję rację spostrzeżeniom, bo rzeczywiście język autora "Procesu" jest dla mnie jednym z najbliższych. Niech mi wolno będzie zacytować fragment "Zamku" tegoż mistrza słowa:
Teraz K. pozostał sam na sam z nauczycielem, który w milczeniu siedział przy stole; K. nie zważając na jego wyczekującą postawę zdjął koszulę i zaczął myć się w miednicy. Dopiero teraz, zwrócony plecami do nauczyciela, spytał go o powód jego wizyty. 
- Przychodzę z polecenia pana wójta - powiedział nauczyciel. K. był gotów polecenia tego wysłuchać, ale ponieważ słów nie można było zrozumieć z powodu pluskania wody, nauczyciel musiał podejść bliżej i oparł się obok K. o ścianę. K. przeprosił za to, że się myje i za pośpiech, tłumacząc się pilnością zamierzonej wizyty. Nauczyciel pominął to milczeniem i rzekł:
- Zachował się pan nieuprzejmie wobec pana wójta, takiego starego, zasłużonego, doświadczonego i ogólnie szanowanego człowieka. 

[prace P. Picasso zaczerpnięto ze strony http://www.allposters.pl/ , drobny fragment siódmego rozdziału "Zamku" Kafki, odpisano na podstawie przekładu Krzysztofa Radziwiłła i Kazimierza Truchanowskiego] 

14 lutego 2014

Przypowieść o skale

Do tego przyszło, że skała, na której jeden z gospodarzy dom swój pobudował, miała być podważona i ciśnięta w czeluść doliny, aby bagno wypełnić swym ciężarem. Usłyszał Pan strwożone głosy tych, co bronili kamienia przed maszyny czerpakiem, która z nastaniem nowego dnia miała być sprowadzona i użyta do tej bezbożnej roboty. Takoż i usłyszawszy trwożliwe zawołania, zstąpił Pan z Niebios i do wioski przybył, dla oczu ludzkich nierozpoznany. 
Do izby przez dźwierza otwarte wszedł, nie zastał gospodarzy, którzy w polu orką zajęci nawet nie przypuszczali, jaki gość naszedł ich ubogą chatę.
Napiszwy się studziennej wody, Pan Bóg na podwórze wyszedł, na przyzbie sobie przysiadł, od zachodniej strony,  w półcieniu, coby nikt jego łez nie liczył, gdy już widomym się stanie. Włos siwy poprawił, takoż i brodę zmierzwioną dłonią kościstą i suchą ułożył i ścisnął. Fajkę zza pazuchy wyjął, skrzesał ogień, zapalił. Błękitny dym prostą drogą ku niebu się uniósł, nie zaznawszy krzepkiego podmuchu wiatru. Oj, posunął się w latach Pan wszystkich wiosek, miast, ziem i wód. 
- Po tom darował wam tablice, po tom arce kazał oprzeć się niepogodzie, aby zobaczyć to, co moje stare oczy widzą? - westchnął przełykając piekący dym.
Umęczone nogi oparł na kamieniu, który przed chałupą od wieków stał, zbyt ciężki, aby ludzkie ramiona mogły go wyrwać z korzeniami i stoczyć w dolinę. Przypomniał sobie, że dnia drugiego, przed zachodem światłości, własnymi rękoma kamień ten postawił, jako tę opokę, na której cały lud boży będzie się wspierał.
- Jakoż mi teraz zaprzeć ten kamień przed maszyną? Czy sił mi nie braknie? Czemuż dałem ludziom rozum, aby stroili maszyny, które wniwecz obrócą mój trud przy tworzeniu świata? Kiedy dawałem im księgę, kiedy dawałem im przykazania, myślałem, że posłuchają mego głosu. Twórzcie ziemię poddaną sobie, lecz nie kaleczcie jej. Nie rańcie siebie nawzajem. Nie tuczcie się na biedzie współbraci. Nie podważajcie skały, na jakiej trzyma się wasz ród, wasze domy, wasza przyszłość, która tylko mnie jest znana.
Tak myśląc, zasnął, dogasającą fajkę trzymając w dłoni.
Ciemność niebieska zeszła z mgieł mlecznym całunem, sprowadzając gospodarzy, którzy posiliwszy się, zasnęli snem sprawiedliwym.
Wstająca jasność nowego dnia uczyniła Pana Boga widzialnym. Wciąż drzemał na przyzbie, albowiem z wiekiem, więcej snu potrzebował. Drzemał i drzemał, zaparłwszy bose stopy o kamienia twardą skorupę.
Tak i Pan wszechrzeczy został znaleziony przez gospodarzy, lecz ci go nie poznali. Żebraczą ujrzawszy postać, nie bez lęku, nakarmili, napoili, zawiniątko i kostura w rękę dali, wskazali drogę.
- Idźże swoją drogą, żebracze - rzekł gospodarz - u nas jeno biedą się nakarmisz. Tam, za górą wysoką, poznasz lepsze i bogatsze kraje, szczęśliwszych od nas ludzi. Nie wiem, czy zaznasz tam ciepła, lecz zaznasz dostatku.
Tak i też Pan Bóg poszedł sobie, żebraczą tułaczką ku innej krainie. pobłogosławiwszy oboje gospodarzy.
I stało się tak, że sprowadzono maszynę, co miała stoczyć skałę. Daremnie Żadnym sposobem kamień nie poddał się ludzkiej swawoli i został na miejscu swoim.
A Pan Bóg wędruje sobie po świecie, staruteńki i schorowany i stopami swymi zapiera kamień za kamieniem, lecz co będzie, kiedy sił nie starczy? Ja nie wiem.
  

13 lutego 2014

Gęba dumna

Gębę rozpiera duma niesłychanie. Za Stocha też. Za Justynę, ale nie o tym Gębine pochwały.
Gęba z Polszczy dumna gębą swą całą.
Najpierwej Gęba dumna z onych posłów i wyższej izby zadumy, za onę ustawę, co pierwszorzędnych zabójców tak spolegliwie potraktowali we w latach przełomu, że teraz one (te zbójce) tak się wyresocjalizowali, że mogą z podniesionym licem po ścieżkach wolności kroczyć.
[W tym miejscu dygresyja taka: oj mylą się te ucone głowy, że onegdaj to się nasze posły i zadumiarze z izby wyższej pomylili. O, nie. Takoż miało być. Był to czas (a może czas ten trwa jeszcze), że wszystko, co miało smak poprzedniej a niesłusznej władzy, nada było wykopertnąć na księżyc. Bo te komunisty to ino gnębili a gnębili a do żarcia to ino ocet przez czterdzieści z kawałkiem lat beł i na półkach leżał. Jeśli więc ohydna milicyja jakiego zbrodniarza ułapiła, to najpewniej somsiad z Moskwy tak nakazował; słowem - polityczne to było ułapienie. Jeśli tak, to nie dziwota, że w przełomowym okresie, nado było ułaskawić pochwyconych. Głupio było takiego Mariusza T. wyciepnąć z więźnia na bruk, bo jakąś tam przewinę tam miał, natomiast w imię powszechnej odnowy, wolności i demokracji, powiedziano Mariuszkowi - Ty się nie boj. Ciebie niesłuszna władza czterokrotnie na ścięcie jednej tylko głowy skazała, a my w ciebie wierzymy, że we w demokratycznej tiurmie się poprawisz i będą z ciebie ludzie, a jak do społeczeństwa obywatelskiego się zapiszesz, to, ho-ho, może jak w Hameryce z czyściciela butów na milionera wyrośniesz.]
Gęba dumna jest tyż z onych kombinacji ministra od sprawiedliwości, któren do ostatniej kropli krwi walczył, co by Mariusza T. nie wypuszczać. Ech, gdyby tak w Polszcze Noble za rządzenie dawano, to człek na takiej Piotrkowskiej ulicy we w Łodzi, ledwo by przez te Noble przecisnąć  się zdołał.
Zostawmy Mariusza T. na swobodzie.
Gęba szczerze dumna jest z postawy wymiaru ścigania, co nareszcie pochwycił zbrodniarza, niejakiego derechtora więzienia. [oj, nie o derechtora rzeszowskiego więzienia tu chodzi, a o tego z Koszalina]. Tenże okrutną zbrodnią zbrukał swoje dłonie plugawe, wypłacając złotych czterdzieści jako rekompensatę za kradzież wafelka, której to niegodziwości dopuścił się inny zbrodniarz, nie do końca przy zdrowych zmysłach będący. Śmiał ów derechtor podważyć autorytet wymiaru ścigania, utrzymując, że osoba niepoczytalna siedzieć w kiciu nie powinna, a w zamian tego poddana była być leczeniu. Gęba nie skrywa swego oburzenia i korzystając z danego jej głosu, domaga się przykładnego ukrania derechtora karą bezwzglednego pozbawienia wolności na lat siedemnaście i, po ewentualnym opuszczeniu paki, poddaniu go przepisom ustawy o bestiach. Jednocześnie Gęba dumna jest z decyzji onego ludzkiego organu, który powziąwszy wiedzę na temat straszliwego przekrętu derechtora i puszczenia wolno całym i zdrowym tego największego złodzieja (od czasów robienia w Polszcze pierwszych pomiarów na złodziejach).
Nie koniec na tem.
Gęba przyznaje swego orła białego sędziemu, który nakazał trzynastoletniej smarkuli zapłacić dwadzieścia tysięcy peelenów za długi jej ojca, który zachciał był umrzeć za granicą, z której to w trumnie sprowadzon, na ziemię naszą ukochaną, na ojczyzny łono, przeze siostrę swoja zacną, co o swoje się słusznie upomniała. 
Bardzoś dobrze uczynił, sędzio wielebny, a sprawiedliwy, żeś dziecku nie objaśnił, że spadku może nie przyjąć z długiem. Kontent jestem niesłychanie (wszystko to Gęby słowa, gdyby sędzine dziękczynienia za tenże komentarz przekazować), żeś Milordzie, porozumiał się sądowym papiórkiem ze z komornikiem, któren na licytację pałac drewniany, bogato położony, zabytkowy a bezcenny wystawi, Karolinkę wyciepnie do DD, abo na taczce wraz z matką na gumno wywiezie. 
Bo w Polszcze sprawiedliwość być musi. Dlategoż przytulmy do serca Mariuszka T., derechtora, co się za cztery dychy skorumpował ukażmy srodze, a bidoków, także tych małoletnich, nauczmy szacunku do prawa, niech mają za swoje, niech piniędze oddawają, a jeśli nie mają, niech szczezną i uconym głowom dupy nie zawracają
hej.

11 lutego 2014

Trzy księgi - uwertura

Kolejny dzień. Poranek. Słońce na parapecie przeciąga się jak nie dość wybudzony ze snu kot. Słońce z tamtej strony okna bierze w łapę gąbkę i czyści szybę. Kryształ. Oczy pieką. Jeszcze chwilę trzeba z przymkniętymi powiekami poleżeć. Teraz. Wyciągam rękę, jak daleko, jak daleko. Przybijamy piątkę.
- Nareszcie śpiochu - mówi, śmiejąc się i rzeczywiście buźkę ma tak pięknie rozciągniętą jak na obrazku.
- A wiesz ty - odpowiadam, siadając wreszcie na swoim łożu madejowym, prostując kręgosłup zniszczony torturami Nocy - że całą noc w Nocy objęciach byłem bezsenny, wciąż drążyłem własne myśli lub chwytałem je po omacku, krążące nad głową ciężką i rozpaloną? I teraz w twoim świetle, uszczknę rąbek tajemnicy, taki sam jaki widać na twojej twarzy, tuż tuż przed ziemskim cieniem zasłaniającym światłość dnia.
- Mów więc, zanim Anna wróci z pszenną bułką, abyś mógł skosztować puszystości zroszonej miodem lub marmoladą.
Słońce wiedziało dobrze, że z nadejściem Anny będzie musiało z parapetu zeskoczyć, gdyż ona, nie zważając na moje protesty, rozwiera ramiona okien no oścież, gdy tylko wkracza żaglowym okrętem do pokoju.
- Spójrz więc na te trzy księgi, do których dobrałem się przed północą.
I patrzy, źrenice oczu przymyka, to znów rozwiera. Na stole oprócz sterty papieru trzy zamknione księgi odznaczają swe piętno. Słońce na chwilkę spuszcza giętkie nóżki z parapetu, na dywanie przystaje i opisowo czyta:
- Dziadów część druga, Wyspiańskiego Wesele i Kartoteka. Proszę, proszę. I cóż z tego wynika? Co się z tym stanie?
- Odwiedzili mnie, gdy Noc nastała, trzej moi mistrzowie. Jak jeden mąż (ho-ho, ileśmy nalewki wypili) przykazali mi widowisko stworzyć z tych trzech ksiąg wyjmując najpotrzebniejsze argumenty, albowiem, tłumaczyli, nastał czas najwyższy, aby podzielić się konieczną nowiną o naszych czasach, o tych grzesznych, co miejsca znaleźć sobie w zaświatach nie mogą, o tych, którzy potracili czapkę z piórami i róg nie zadęli, a mogli tyle dobrego zrobić; wreszcie o tych, którzy człowieczeństwo swe zatracili, bo po wojnie okrutnej i niewoli, nic już nie będzie takie same.
Słońce marszcząc brwi, zastanowiło się i już bezsłownie uniosło coraz bardziej roziskrzoną głowę, a wreszcie żegnając mnie promiennie odpłynęło.
Poczułem głód opowieści. Głód widowiska zaprzątał mój umysł i widzenie. Objąłem wzrokiem trzy księgi i tak mocno ścisnąłem je w sobie, zwarłem, zszyłem, że aż w mięśniach poczułem ból.
Dopiero zapach pszennego wypieku wtargnąwszy przez nozdrza do mózgu, uwolnił mnie od ucisku, choć głowa już myślała o jutrze.

10 lutego 2014

Czym tu się przejmować

Jak wielki był jego sen, skoro obudziwszy się, nie rozpoznał przestrzeni wokół siebie. Pochylony nad szklanką zimnej herbaty poczuł chłód i czym prędzej zdjął z oparcia krzesła kurtkę, którą okrył plecy.
Kobieta spostrzegła jego przebudzenie, podeszła do niego i zaproponowała coś ciepłego do jedzenie, lecz on poprosił tym razem o kawę, gorącą kawę, słodką, bez mleka. Zapytał o pociąg do miejscowości X, dokąd zamierzał się udać. W porę zorientował się, przypomniał sobie, że miał właśnie pojechać do X. X było jedynym miejscem na ziemi, gdzie czekano na niego. Może nie dosłownie czekano, lecz rozmawiając przez telefon z kimś ważnym z X, usłyszał zapewnienie, że może przyjechać, bo są jeszcze wolne miejsca. Był zdziwiony, gdyż dotąd wszystkie telefony jakie wykonywał trafiały do ludzi, którzy nie dawali mu żadnych szans na osiedlenie się w miejscach, w których mieszkali podnoszący słuchawkę. Słyszał, że jest już komplet i nie ma na co liczyć. Wtedy powtarzał, że nadaje się do wszystkiego, bo jest z tych, którym obojętne jest, gdzie wrzuca się gruz na platformę ciężarówki, albo udrażnia koryta rzek. Odpowiadano, że zabrakło im ciężarówek, bądź też nie ma u nich taki rzek, które wymagałyby wydobywania z koryta padłych kłód lub opasłych kamieni, które piętrzą wodę. X było dla niego ostatnią szansą i ze zdumieniem usłyszał od kobiety, że pociąg do X nie odjedzie ani dzisiaj, ani nigdy. Powiedziała to, przynosząc mu kawę i zapewniła go, że może poprosić jeszcze jedną, za którą nie zapłaci. W związku z likwidacją pociągów firma, w której pracowała, aby chociaż w ten sposób móc wynagrodzić pasażerom trud oczekiwania.
Przysiadła się do niego i z radością patrzyła jak popija słodką kawę, dostarczając organizmowi ciepła.
- Muszę panu powiedzieć, że może pan zostać u nas tak długo, jak pan tylko chce. Dam panu na noc koc. Zobaczy pan, że tam, w rogu sali, pomiędzy ladą a tym kaflowym piecem jest miejsce wprost idealne do odpoczynku – powiedziała.
- Chciałem jednak pojechać do X. Byłem umówiony.
- Przykro mi, ale jest to niemożliwe. X jest już zajęte. Tam również nie ma już dworca, komunikacja miejska nie działa, bo i po co, skoro ci, którzy mieli stamtąd wyjechać, już wyjechali, a ci którzy mieli zostać, zostali. Nie ma potrzeby udawać się do X. Tutaj przynajmniej ma pan dach pod głową.
- Nie jestem pewien, czy to dobre rozwiązanie dla mnie. Może zdecyduję się na podróż pieszo. Wie pani, ja należę do tych ludzi, którzy dopóki nie zobaczą, nie uwierzą jak jest naprawdę.
- Ma pan wolny wybór. Chciałam panu tylko powiedzieć, że dopóki nie rozbiorą tego budynku, może pan z powodzeniem tutaj zamieszkać. Ścisku, jak pan widzi nie ma, a spiżarnia nie jest pusta. Starczy dla pana.
- Nie wiem, co o tym sądzić. A co będzie dalej?
- Nie powinniśmy się o to kłopotać. Człowiek, który jest zbędny, nie powinien myśleć o przyszłości. Kiedy skończą się zapasy, też będę zbędna – uśmiechnęła się.
- A ja myślałem, że się jeszcze na co przydam. Tam w X…
- Niech już pan o tym nie myśli. To niepoważne. Skoro nikt pana nie potrzebuje, to po co rozmyślać o przydatności. Ot, najwyżej pomoże pan przy rozbiórce, kiedy przyjdzie do rozwałki. To błąd myśleć, że człowiek może się do czego przydać, skoro nie jest nikomu potrzebny.
- Czy telefon jeszcze działa? – zapytał nagle.
- Owszem. Jeszcze trzy dni, do trzydziestego.
Wstał i podszedł do telefonu, wykręcił numer do ważnej osoby w X. Po minucie odłożył słuchawkę.
- Coś nowego? – zapytała.
- Miała pani rację. X jest już zajęte.
- Tak szybko się to wszystko zmienia. Nie można nadążyć – stwierdziła – pościelę pan w rogu. Niech pan dopije kawę i umyje się, póki jeszcze mamy wodę.

Pomyślał, że to dobry pomysł. Jest woda, koc, dach nad głową; jest z kimś pogadać przed snem. Czym tu się przejmować.

08 lutego 2014

Gęba na poważnie? Rzecz o złym słowie.

Gęba na poważnie? To być nie może. A jest. I samo z siebie boli, bo skoro na poważnie, to temat, ho ho, nie błahy. Lecz Gęba obiecuje (albo i nie obiecuje), że to ostatni raz, z takim ściągniętym pyskiem, Bustera Keatona twarzą.
Od czego tu zacząć? Może od demokracji? 
Gęba onegdaj usłyszała przypowiastkę taką (z pamięci trudno wydobyć identyczność słów posłyszanych), że przed wielką polityczną przemianą w Polsce demokracji (choć socjalistyczna) nie było, czego dowodem to, iż "źle jest" mówić wzbraniano, tamując swobodnych wypowiedzi słowa. Natomiast ta, która nastała, umożliwia, ku powszechnej szczęśliwości, mówić "źle jest" i nikt za stwierdzenia takie do tiurmy nie trafia. Piękna a szlachetna idea, tyle że z automatu "źle jest" mowy, nie wynika wcale, że na "dobrze jest" się zmieni.
Jak by nie liczyć, jak by nie kombinować, lepiej już mieć swobodnie usta otwarte, aniżeli plastrem zalepione.
Dochodzimy jednak do takiego stanu materii, która nie błyszczy już tak srebrzystym blaskiem. Otóż i co niektórzy, wolnością słowa mając otwarte mózgu przyłbice, utrzymują, że wolność polega na mówieniu wszystkiego do woli i bez ograniczeń. Dotyczy to tych, którzy albo są dogmatycznymi wyznawcami wolności do wszystkiego, co na ziemskim padole uczynione, albo tych, którzy nie posiadają hamulców, owych bezpieczników rozłączających prąd, gdy napięcie ponad dopuszczalne progi wzrasta, albo też głupców, do których i tak nic nie dotrze, bo we własnym świecie ułud i mar żyją.
Gęba opowiada się za tym, że wolność słowa to nie to samo co wolność do wypowiadania kłamstw, do szerzenia nieprawdy, do opowiadania rzeczy niesprawdzonych, którym daje się desygnat prawdy. Do tego wolność słowa nigdy nie daje prawa do poniżania, do wyśmiewania się z czynów i myśli, które oceniamy negatywnie jedynie dlatego, że nasze poglądy są inne. 
W tej ostatniej kwestii Gęba musi koniecznie dodać, że w żaden sposób wolność słowa nie zabrania krytyki, żartobliwego, czy wręcz kpiarskiego tonu wypowiedzi. Gęba często zresztą sama nie wolna była od tej mniej lub bardziej udatnej skłonności. Jednakowoż nigdy Gęba nie nazwała przedmiotu swej, w szyderczy uśmiech ubranej krytyki, złodziejem, mordercą, czy inną cholerą kogoś, o którym nie dowiedziała się, że nim jest w istocie. Gęba ocenia szczególne działania przedstawianych postaci, dopasowując częstokroć działania tychże do wypowiadanych przez nich słów i idei. Idźmy tym śladem, aby uzasadnić Gęby niecne słowa.
Rzuca się w oczy klasyk, z nazwiska wymieniony, idealny wzorzec metra, tak przez Gębę ukochany minister Arłukowicz. Choćby i Gębę na stosie przypalano, choćby na pal nawlekano, Gęba po wsze czasy gadać będzie, że imć Arłukowicz dla Gęby jest wzorem postawy karierowicza o nadwątlonym kręgosłupie moralnym. Tako tez Geba powie o każdym, który po podsunięciu stołka, zmienia zdanie.
Przykład drugi. Oj, będzie się działo. Dla Gęby wydłużenie wieku emerytalnego w sytuacji, gdy czyni się zdecydowanie za mało, aby zmniejszyć bezrobocie i nie ma rozwiązanej kwestii umów "śmieciowych" jest pomysłem idiotycznym, właściwym pacjentom ośrodków odosobnienia, panie premierze. Jeżeli nie był to pomysł idiotyczny, to należałoby wybrać alternatywne rozwiązanie, że pan premier świadomie dąży do tego, aby wcale nie tak mała procentowo ilość zatrudnionych nie miała szans na godną emeryturę, gdyż nie zdoła na nią zapracować.
Trzeci przykład - pornograficzny.
Jak można inaczej, niźli poprzez kontekst pornografii, ocenić postać księdza Oko. Być może ciężko zranię teraz uczucia religijne, lecz dla mnie styl wypowiedzi księdza profesora przywodzi na myśl sado-masochistyczne popłuczyny ludzi kochających się zgoła oryginalnie. Przeurocze skojarzenie z rurą wydechową jakoś nie kojarzy mi się ze sportem żużlowym czy też z bolidem Alonso, lecz jednoznacznie skierowuje moje myśli na wybujałe fantazje erotyczne księdza, które więził dotąd pod płaszczem sukmany.
Skończmy już z pornografią, albowiem Gęba, nie broni dostępu do krainy swojej nieletnim.
Zatem, jeśli napiętnować kogoś mamy - rzecze Gęba - czyńmy to na podstawie dowodów, nie zaś w oparciu o faktu niesprawdzane; jeśli wyśmiewać chcemy, obśmiewajmy zjawisko raczej; oceniajmy po znanych powszechnie słowach i czynach.
Pamiętajmy - mówi Gęba - słowa ranią okrutnie, a okrutne słowa nierzadko wracają i krąg się zamyka. W tym miejscu Gęba polemizuje z Millerem Leszkiem, który w czynie (niegodnym i przez Gębę potępianym) widzi zło najgorsze, bagatelizując haniebne słowo. Otóż panie pośle, jest nieco inaczej. To słowo prowokuje, słowo lży i uwerturą jest do czynu. Jedno i drugie wredne.
Zatem, jeśli słów niecnych używa się stadnie, jeśli po ich wypowiedzeniu refleksji żadnej nie ma, jeśli chamstwo jak po kaczce woda spływa, to takiej demokracji publicznie napluć w oczy.
A chamstwo jest zaraźliwe. Z czego wynika? Z elementarnego braku kultury, z zacietrzewienia, z braku szacunku do człowieka, z braku szacunku do poglądów i zapatrywań innych osób, z egoizmu, z własnych słabości...
Onegdaj (chwilka wspomnień) Gęba zaglądała do bloga Marii Dory (pewnie Bóg nad nią czuwa, bo zniknęła z tego świata tak niespodziewanie). Maria Dora miała, że się tak Gęba wyrazi, lewicowe zacięcie. Ot, przestawiała świat z lewej strony.
[dygresja dla tych, którzy uważają, ze lewej strony nie ma. Otóż i jest, bo nawet jeśli rozkażesz zbiórkę w szeregu, to ktoś w nim stanie po lewej stronie od drugiego] Ileż to Maria Dora się napisała. Lepiej, czy gorzej. Nie mnie oceniać jej poglądy. Wśród tych wielu, wielu tekstów, jakie napisała, pojawiały się też i takie, których oczywistość sama z siebie wychodziła na jaw. A jednak nawet wtedy pod jej tekstami pojawiały się komentarze tak wstrętnie obelżywe, że określenie "lewak", zdawało się być wytwornym. 
Do czego Gęba zmierza. Otóż do tego, że tu i teraz, za żadne skarby świata nie potrafimy uszanować poglądów innych ludzi, że zawsze mamy na podorędziu jakąś armatę, którą odpalimy bez względu na to, co druga strona powie, co myśli, jakie ma intencje. To nie przypadłość. To choroba psychiczna.
Liczy się tylko nasze zdanie i tylko my mamy prawo je wypowiadać, o to my jesteśmy prawdziwymi Polakami. Prawdziwy Polak powinien nienawidzić Niemca i żyda, brzydzić się ruskimi, tępić Arabów, chichotać z żółtków, ale najbardziej powinien nienawidzić tych nieprawdziwych, z przypadku polskojęzycznych wyznawców idei innych niż nasze. 
Dlatego też prawdziwy Polak wie, że Owsiak robi przekręty. On to po prostu wie, choć wszelkie możliwe konfiguracje rządowe miały czas, aby Owsiaka i jego WOŚP puścić z torbami.
Gęba boi się tej nienawiści, tej zawiści, tych kul nie ręką Boga niesionych a zwykłą miałką zawiścią. Co to się dzieje.
Gęba kończy tym, czym miała zacząć. 
Zaczęła od wolności, tej absolutnej, nieograniczonej, nie biorącej pod uwagę niczyich uczuć, lekceważącej zło, stosującej grę nie fair, jednym słowem wolności z pogranicza idiotyzmu.
Na zakończenie Gęba pozwoli sobie umieścić krótki fragment rozmowy, dzięki uprzejmości Pana You Tube, pozostawiając tę konwersację bez komentarza:
hej.