CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 października 2014

Limeryków niecnych trójca nieświęta

*
Pewną kobietę spod Namysłowa
we dnie paskudnie bolała głowa.
Aż musiał czart przyjść nocą
z czartowską swą pomocą.
od tego czasu niewiasta zdrowa

**
Pewną niewiastą z miasta Milicza
kierowca furgonu się zachwycał.
Raz przed domem jej stanął
i nazwał swą wybraną.
Omdlał, gdy zdjęła maskę łotrzyca.

***
Pewna kobieta, zresztą Mielczanka
usiadła raz chłopcu na kolankach,
a chłopiec duży, niebożę,
pomyślał, że wciąż może.
a nie mógł – nie dla chłopca hulanka.

19 października 2014

Ciotki Hanki obsesyjne wizje

Ciotka Hanka, kiedy nie była jeszcze ciotka, miała sen.
Prawdę mówiąc ciotka Hanka często miewała sny, którym nadawała znaczenie znacznie większe niż te, które można było odnaleźć w sennikach. Można powiedzieć, że nie tylko miały one dla nie znaczenie, lecz również wierzyła swoim snom równie silnie jak w Boga. Wiara w Boga, jak to później tłumaczyła, powodowała, że jej marzenia senne i poranek, i pierwsze zerknięcie w okno, które, jak wiadomo, rozmywa senne obrazy, aż do ich całkowitego unicestwienia.
Ciotka Hanka, nawet kiedy nie była jeszcze ciotką, pamiętała wszystkie swoje sny, co nie zawsze było przyjemne. Przeważnie jednak jej sny sięgały ramionami świętości. Swoim zwyczajem śniła o Bogu, Matce Boskiej i wybranych, ulubionych świętych, a jeśli nawet podmiot jej nocnej adoracji nie był określony, to czerpała zeń przesłanie odwołujące się do świętości.
We śnie, jaki miała ciotka Hanka, wystąpiła w roli głównej Matka Boga tak wyraźnie, że można było ją dotknąć  i śledzić opuszkami palców rysy jej twarzy. Sen nie był jednak przyjemny, Święta pani przyszła do Hanki ze straszna nowiną o mającej się rozpocząć wojnie, w której zginie jeden z jej braci. Ona i dwaj starsi bracia ocaleją, choć będą narażać swoje życie, a ona wyjedzie na służbę do wrogów. 
- Nie martw się dziecko - usłyszała - przeżyjesz i wrócisz zdrowa.
Ciotka Hanka, która nie była wtedy ciotką a dzieckiem, nieopatrznie zwierzyła się ze swojego swojemu ojcu i matce.
- Ta znowu swoje. Te urojenia, przepowiednie. Co z niej wyrośnie? - na twarzy ojca pojawił się smutek.
- Przyjdzie nam oddać ją do sióstr - westchnęła matka - mówisz, że Matka Boska przyszła do ciebie we śnie. Dlaczego akurat do ciebie? Nie kłamiesz?
- To urojenia, jedynie urojenia - mówił ojciec - dobra z niej dziewczynka, pracowita, ale coraz trudniej z nią rozmawiać na tematy nie związane z religią.
Potem, zgodnie z przepowiednią usłyszaną we śnie wybuchła wojna i trzej bracia ciotki Hanki poszli na front, a młodszą siostrę chciano wydać za mąż. Najstarszy brat powrócił szybko, przegrany; drugi przepłynął morze, aby walczyć dalej, o trzecim słuch zaginął. Po zapowiedziach do wioski przybyli żandarmi i nowi urzędnicy w czarnych, skórzanych płaszczach. Krajowi prowadzącemu wojnę brakowało pracowników. Wybierano silne i zdrowe kobiety, którym nie straszny był alpejski klimat. Kiedy mężczyzna z szpicrutą w dłoni wskazał na młodszą siostrę ciotki Hanki, ona wystąpiła z szeregu i zaoferowała siebie. Była szczupła, niepozorna, koścista. Powiedziała tłumaczowi, że nie boi się pracy i pójdzie za siostrę do pracy. Łaskawi urzędnicy wyrazili zgodę i całe cztery lata ciotka Hanka, która w czasie wojny nie była ciotką, spędziła u gospodarza, który karmił niezgorzej, nie wymagając ponadludzkiej pracy.
Ciotka Hanka słała listy, w których powiadamiała ojca i matkę, że niczego jej nie brakuje, a jak tylko się wojna skończy, wróci do wioski. Otrzymywała odpowiedzi w podobnym tonie. Nie przekazano jej informacji o najmłodszym bracie, który z wojny nie powrócił i leży gdzieś w polu we wspólnej mogile. Ciotka Hanka również nie pisała o swoich snach. Nie pisała, że jeden ze świętych powiedział jej, że po wojnie nie zostanie na wsi i wyniesie się do wielkiego miasta.
I wyniosła się. 
W czasie, kiedy mieszkałem u niej cały boży rok (za co mnie podziwiano, że można tyle czasu wytrzymać z nią i jej powtarzającymi się snami) była już starą kobietą i w końcu naprawdę moją ciotką. 
Umarła, tak jak żyła, w samotności, we własnym świecie wizji i upiorów, a do klasztoru nie poszła.

17 października 2014

Paul Gauguin, szczodre kolory i optymizm

Jak nie zachwyca, skoro zachwyca. Zwłaszcza późny Gauguin. Osobliwą , jasną, sympatyczną barwą, egzotyczną i niezwykłą tematyką, prostotą i wyjątkowością.
Dla mnie to ulubione, optymistyczne malarstwo (wciąż mowa o późniejszych pracach), znudzone impresjonizmem i dające zew prymitywizmowi, którego siła tkwi między innymi w szczerości wypowiedzi i niezwykłości wizji innego, prywatnego świata podarowanemu odbiorcy w pełni słonecznych, pastelowych barw, niosących spokój i kontemplację. 


Poniżej link do prezentacji wielu, jedynych w swoim rodzaju prac Paula Gauguin'a. Zalecam obejrzenie wszystkim pragnącym odseparować się na chwilę od szarej i brudnej rzeczywistości.

16 października 2014

Passio [część druga]

2.
- Człowieku, przecież ja ją znam - wykrzyknąłem, kiedy rzucił najpierw na stół kilkadziesiąt kartonów i nieoprawionych płócien, co utworzyło pokaźną stertę prac, tylko tych, które przyciśnięte obaloną sztalugą leżały w rogu pokoju. A były tam szkice węglem, ołówkiem i brunatną kredką, tłuste pastelowe sztyfty i transparentne akwarele, ciężkie, nasączone barwą oleje i radosne, jasne gwasze ze starannie poprowadzonymi konturami postaci, złote i błękitne tempery, w których odtwarzana postać zdawała się być podobna pisanej cieniutkim włosiem ikonie i na szorstkim papierze naniesione kredy, nadające tłu słoneczną radość poranka.
- Tyleś tego namalował! -- nie nadążałam wzrokiem za kolejnymi cudami jego wyobraźni.
Wszędzie i wszędzie postać młodej dziewczyny, niskiej, uśmiechniętej, o włosach niedojrzałego żyta... ta sylwetka w przeróżnych pozach: siedzącej, klęczącej, stojącej, leżącej na wznak, na boku, w arcyniewygodnych pozycjach zanurzonych w zieleni łąk, przepastną mozaikę kwiatów, opadłych liści, wzgórz piaszczystych, wąwozów; wśród mchów, na tle lasu, rozlanego wartkim nurtem strumienia, w aureoli wschodzącego i zachodzącego słońca, wreszcie postać samotna, pokazana na jednolitym tle, jakby ulepiona z gliny, wyciosana z pnia drzewa, posągowa i alabastrowa, szukająca podobieństwa w greckiej rzeźbie i średniowiecznych freskach, postać zawsze ubrana w niezliczoną masę sukien zwiewnych, bawełnianych i lnianych koszul, bluzek bliskich ciału, podtrzymujących i chroniących piersi, spódnic spinających uda, szlafroków ożywionych różowym impetem barw, spodni obcisłych, podkreślających doskonałość kształtów.
Jedynie oczy i włosy dziewczyny pozostawały niezmienne, bez względu na zastosowaną technikę. Jeśli projektowane w kolorze - oczy miały barwę lazurowego błękitu; jeśli szkicowane - gałki oczne przesadnie wielkie, doskonale okrągłe, podążały za obserwatorem. Włosy natomiast, zawsze falujące, średnio długie, o przytoczonej wcześniej barwie żyta, jaśniały na każdym tle, jakby emanowały z samych siebie światłem równoważącym słonecznie wiązki promieni.
Przeglądałem te prace jak pergaminowe kartki starych manuskryptów, z szacunkiem i zachwytem, którego'm nie spodziewał po sobie. A potem podawał mi obrazy ukończone i oprawione w ramy, proste, bez zdobnych ornamentów. I wszędzie na nich ona, jedyna muza, jedyna żyjąca i nieśmiertelna postać, wybrana i służąca wiernie artyście.
- Kochałem ją, wiesz - przemówił nagle i za chwilę poprawił - kocham ją i kochać będę, aż serce mi zgaśnie. Pamiętasz ją? 
Jakże miałem jej nie pamiętać. Była jedną z tych dziewcząt, które nie mogły zostać nie zauważone. Nie sądziłem jednak, że dla Adama ona stanie się obsesją jego życia.
- Teraz wiesz, dlaczego ja... tutaj... dlaczego wtedy musiałem skończyć ten szkic. Każdy człowiek ma prawo do swojego obłędu. Nikt nie może zabrać mi tego prawa.
- W sumie każdy człowiek może stać się takim, chyba że od urodzenia cierpi - powiedziałem - ale ty przecież nie urodziłeś się taki. Przecież pamiętam...
Spojrzałem w jego oczy i nagle odkryłem, że nie dostrzegam w nim niczego, co mogłoby świadczyć o odmienności jego psyche. Być może w moich oczach on mógłby zobaczyć to, czego ja poszukiwałem bezskutecznie w jego oczach.
- A możesz mi powiedzieć - zacząłem niepewnie, a głos mój był tak ściszony, że niemal niesłyszalny dla niego - jak to się zaczęło? Dlaczego?
- Bałem się powiedzieć, że ją kocham. Tak bardzo bałem się odrzucenia. Nie potrafiłem, rozumiesz? Zbyt silny to był ból. Ona była na wyciągnięcie ręki, a jednak nie podałem jej dłoni, nie dotknąłem jej, nie przytuliłem, nie powiedziałem jej nic i... odeszła sobie, nie ode mnie, bo nigdy jej nie miałem, po prostu odeszła, wyjechała... i wtedy zacząłem cierpieć, i nie znajdowałem niczego, czym mógłbym ją zastąpić, a zastępować nie chciałem, i w końcu musiało się tak stać, trzeba odpowiadać za swoje błędy, jak mnie głowa boli.... zupełnie jak wtedy, kiedy pierwszy raz straciłem ją z oczu i starałem się jednocześnie zapamiętać jej twarz, jej sylwetką, coraz to bardziej oddalającą się, znikającą we mgle wspomnień, i tak bardzo chciałem ją zatrzymać przy sobie, nie wiedziałem jak to zrobić, musiałem więc malować, boli mnie głowa, Piotrze, będziesz musiał zawołać siostrę, ten ból jest nie do zniesienia... zaczekaj jeszcze... chcę ci powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem, niewiarygodnie szczęśliwym i kocham ten swój obłęd, chociaż strasznie mnie boli głowa...

Wezwana przeze mnie pielęgniarka wstrzyknęła mu dożylnie lek, po którym zapadł w sen. Niespodziewanie szybko zadział.
Rok później, we wrześniu, nad samym ranem obudził mnie telefon. Dowiedziałem się, że Adam K. zmarł śmiercią naturalną tej nocy, a przyczyniła się do tego niewyleczona infekcja górnych dróg oddechowych.
Prozaiczna śmierć ubliżyła jego cierpieniom.

15 października 2014

Passio [część pierwsza]

1.
W jakiejś gazecie zobaczyłem jego dwa zdjęcia (jedno starsze, czarno-białe, jeszcze ze szkolnych czasów) i krótką informację, z której dowiedział się, że niejaki Adam K. poszukuje rodziny, przyjaciół, kogokolwiek, kto go zna.
Siedziałem właśnie w salonie fryzjerskim  i po przeczytaniu tej notatki poprosiłem o coś do pisania i karteczkę.
Smukła starsza brunetka w typie greckiej matrony z pięknym wydatnym nosem, obsługująca klienta przede mną zauważyła kątem oka powód  mojego zainteresowania.
- Może pan oderwać sobie tę stronę. Ta gazeta jest sprzed tygodnia.
Podziękowałem, przepołowiłem kartę gazety, po czym złożyłem ją starannie na cztery części. Ważne były nie tyle zdjęcia i notatka pod nimi, ale numer telefonu.
W czasie strzyżenia nie bardzo miałem ochotę na rozmowę, a i fryzjerka nie należała do tych gadatliwych. Wydawało mi się jednak, że ta kobieta o kruczoczarnych włosach, tak zdecydowanie kontrastujących ze śnieżnobiałym fartuchem w jaki była ubrana, podobnie jak ja rozmyśla o tej notce wydrukowanej w rubryce "Zaginieni, poszukiwani".
Kiedy skończyła i oprószyła moją głowę tysiącami kropelek zapachowej substancji o zapachu koniaku, odezwała się do mnie:
- Myśli pan, że to człowiek, którego pan zna?
- Rozpoznałem go z tego starego zdjęcia, a i na tym nowszym rysy twarzy zdają się być takie, jak to sobie wyobrażałem.
- Wobec tego, życzę panu szczęścia - powiedziała kończąc krotka rozmowę, której towarzyszyło wtedy wykonywanie szybkich, sprawnych ruchów szczotką o bardzo delikatnym włosiu, którą usuwała z mojej szyi, twarzy i marynarki drobniutkich igiełek dopiero co ściętych włosów.
Szczęście, którego w swoim życiu nie posiadam w nadmiarze, było mi potrzebne i uśmiechnęło się do mnie już podczas pierwszej wybierania numeru.
Po tamtej stronie usłyszałem ciepły, matowy głos kobiety. Przedstawiła się, a wtedy zdałem relację ze sprawy, mając przed sobą rozwiniętą stronę gazety z podobiznami Adama K. Ależ oczywiście, rozpoznałem go, podałem jego imię i nazwisko i kilka szczegółów z lat szkolnych, kiedy to przez rok siedzieliśmy w jednej ławce. Głos kobiety stawał się coraz spokojniejszy, beznamiętny i czułem, że spadł jej kamień z serca. Powiedziała, że w sprawie Adama K. odebrała trzy telefony, lecz wszystkie brzmiały bądź to niewiarygodnie od samego początku prowadzenia rozmowy, bądź też relacje rozmówców nie pokrywały się z rzeczywistością po wchodzeniu na ścieżkę szczegółów. Dopiero ten mój oceniła jako wiarygodny.
Odetchnąłem z ulgą i dopiero wtedy zapytałem, co skłoniło zakład dla osób chorych psychicznie do zamieszczenia w prasie tego ogłoszenia.
Wyjaśniła wtedy, że przed miesiącem stan zdrowia pacjenta uległ pogorszeniu do tego stopnia, że spodziewano się najgorszego. Oprócz objawów dla pacjentów z rozpoznaniem schizofrenii, wdało się obustronne zapalenie płuc, ale o tym dowiem się na miejscu, kiedy przyjadę.
- Wie pan - powiedziała na koniec - z reguły nie przekazujemy informacji osobom obcym o stanie zdrowia pacjenta, lecz w tym wypadku robimy wyjątek. Nie chcemy, aby pacjent pozostał zupełnie sam ze swoją rozczłonkowaną świadomością - usprawiedliwiała się - ponadto, zdaje się, że Adam K. nie posiada rodziny, z którą mogłabym rozmawiać o jego psychicznej i fizycznej kondycji.
Umówiłem się więc na dzień następny, określając nawet przypuszczalną godzinę o jakiej zjawię się w zakładzie.

Stonowany błękit ścian. Białe, okrągłe stoliki, przy każdym trzy krzesła; przestrzeni dla pięciu takich kompletów. Szafy i szafki pod ścianą, naprzeciwko dużej witryny zasuniętej kremową zasłonką przepuszczającą promienie słoneczne.
Byłem już po rozmowie z lekarką a teraz czekałem około kwadransa na spotkanie z Adamem. W zakładach zamkniętych porządek dnia jest rzeczą świętą a pora posiłku, zażywania medykamentów, ma swoje miejsce i czas.
Wszedł ubrany w szpitalny szlafrok, ciemnoniebieski, w białe podłużne linie; świeżo wygolony, wymyty, uczesany, jeszcze blady na twarzy - pozostałość po chorobie, przesuwający się powolutku w firmowych kapciach o białych, gumowych podeszwach.
Byłem sam w pomieszczeniu, a więc skierował się w moją stronę, uprzedzony zapewne przez siostrę oddziałową (a może samą lekarkę) o moim przybyciu. Nie wiedziałem, czy poinformowała go, kim jestem i nie będąc tego pewien, nie wyobrażałem sobie jego reakcji. 
Próbowałem wstać, kiedy podszedł do mnie, lecz mechanicznie zajął miejsce przy stoliku i spojrzał w moje oczy wzrokiem wyrażającym zakłopotanie. 
- Nie poznajesz mnie, Adamie? - zacząłem pierwszy - jestem Piotr.
Kąciki jego ust rozchyliły się delikatnie. Wysunął przed siebie rękę. Jego biała, alabastrowa dłoń przesuwała się po gładkim blacie stolika tak starannie, powoli, jakby sam kontakt jej z wypolerowanym podłożem sprawiał jej przyjemność. W pewnym momencie jego dłoń, rozwarte palce dotknęły mojej dłoni w taki sposób, jak dotyka się głowy psa, o którym nie wie się, czy czasami nie wbije w tę dłoń swoich zębów.
- Poznaję - wyszeptał.
Czułem jak palce naszych prawych dłoni splatają się i zaciskają na sobie. Czułem ciepło, delikatny, choć pewny uścisk.
- Tyle lat się nie widzieliśmy - powiedziałem - nie zmieniłeś się tak bardzo - skłamałem i dorzuciłem kolejne kłamstwo - dobrze wyglądasz.
Rozluźnił ucisk palców i wycofał całą rękę. Usadowił się na krześle wygodnie i w tej chwili spostrzegłem, że całe jego ciało pozbywa się napięcia mięśni.
- Mam tutaj bardzo dobrą opiekę. Wszyscy się tu wokół mnie krzątają - powiedział spokojnym głosem i początkowo te dwa zdania, jakie wypowiedział, uznałem za wyreżyserowane. Wtedy niespodziewanie dodał:
- Wstyd mi.
- To bardzo dobrze, że masz fachową opiekę - zareagowałem szybko, odrzucając, czy może inaczej, nie przyjmując do wiadomości informacji o wstydzie. - To miejsce jest naprawdę bardzo sympatyczne. I personel....
Opuścił wzrok i dostrzegłem jego wargi rozchylające się do uśmiechu, ledwo widocznego uśmiechu.
- Ty wiesz, że oni dają mi tutaj takie lekarstwa,które mnie uspokajają. A niektórzy - kontynuował - oszukują, albo siłą im muszą do gardła wpychać. A ja pomyślałem sobie, że skoro lubię ten mój spokój i nie boli mnie wtedy głowa, to dlaczego miałbym odmawiać brania leków.
Uśmiechnąłem się i ja. "Mówi rozsądnie, jak dobrze wychowane dziecko".
- I bardzo, bardzo dobrze robisz. Słyszałem, że byłeś chory, poważnie chory.
Podniósł głowę, wyprostował się i zaczął mówić do mnie tak, jakbym go przesłuchiwał.
- To przez ten deszcz. Przemoczyłem kapcie. Chciałem skończyć rysunek, kiedy zaczęła się ulewa. Deszcz rozmywał węgiel, a ten szkic był prawie ukończony.
- Rozumiem.
- Siostra tego nie rozumiała - zmienił wyraz twarzy na poważny - potem krzyczała na mnie, że powinienem wrócić, kiedy tylko spadł deszcz. Nie rozumiała, co to znaczy nie mieć ukończonego szkicu, kiedy ma się tak niewiele do skończenia.
- Ale własnie wtedy się przeziębiłeś. Zaryzykowałeś własnym zdrowiem. Siostra oddziałowa mówiła mi, że szukali cię długo i to w największą ulewę.
- Chciałem dokończyć.
- Mógłbyś następnego dnia.
Wtedy zamilkłem, bo zdałem sobie sprawę z tego, że mogę go utracić, brnąc szlakiem racjonalnych wyjaśnień, które może odebrać jako połajanki. Zamyślił się i przez dłuższy okres czasu milczał, lecz miałem pewność, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zapalenie płuc wzięło się z jego uporu, choć miał powód do bycia upartym.
Pomyślałem, że nie jest z nim tak źle, skoro rozumie, lecz kolejna myśl wyeliminowała poprzednią: "on bierze lekarstwa i to dzięki nim odzyskuje równowagę i podtrzymuje kontakt ze światem".
Weszła siostra, przynosząc na dwóch talerzykach po jednym kawałku drożdżowego ciasta, a dla Adama jeszcze zabielaną kawę pachnącą zbożem.
- Czego chciałby się pan napić? - zwróciła się do mnie.
- Jeśli można, herbaty, gorzkiej herbaty - odparłem.
Adam powoli połykał kęs za kęsem drożdżowca z kruszonka i popijał kawą.
Spróbowałem i ja, a w tym czasie siostrzyczka przyniosła herbatę.
Pomilczeliśmy chwilę.
- Dobrze tu  żywią - stwierdziłem.
- Zawsze do obiadu mamy ciastko lub jabłko.
- Ale jesteś już zdrowy, co? Najgorsze minęło. Powiadali, że byłeś w paskudnym stanie. Bali się o twoje życie. Wiedziałeś?
- Mnie siostra mówiła, że byłem nieprzytomny. To dlatego przyjechałeś? Tak kiepsko ze mną było?
Wciąż miałem świadomość tego, że mówi logicznie. Ale ta lekarka, z którą rozmawiałem najpierw przez telefon, a potem już tutaj, w zakładzie, tłumaczyła mi, że choroba psychiczna nie musi wyrażać się tym, że pacjent całkowicie utracił kontakt z rzeczywistością. Rozmawiała ze mną, całkowitym laikiem, nie mającym doświadczenia z psychicznymi ułomnościami człowieka; rozmawiała ze mną w moim języku, abym zrozumiał, że choroba psychiczna nie oznacza tego, że cały czas osoba chora zachowuje się w sposób irracjonalny, budzący przerażenie a czasami litość, gdy zamyka się we własnym świecie, z którego nigdy się nie wydostaje. Owszem, bardzo częste są nawroty choroby, bądź też stany, w których nikt nie powiedziałby, że ma do czynienia z pacjentem, którego należy pilnować i izolować od środowiska, nie tylko ze względu na to, że może mu zagrażać, ale również w celu ochrony pacjenta przed samym sobą.
- W chorobach psychicznych - mówiła - pacjent czasami zdradza umiejętności, których nie powstydziłby się całkowicie normalny człowiek. Niektórzy psychiatrzy i psychologowie kliniczni uważają nawet, że w miarę pogłębiania się choroby psychicznej u niektórych pacjentów obserwuje się zwiększenie roli tej części mózgu, która odpowiada za działania twórcze. Nasz mózg, panie Piotrze, jest wciąż dla nas tajemnicą. Ale, jak sądzę, nie obce są panu przypadki wielkich artystów, którzy tworzyli w warunkach skrajnie wykończonego organizmu (mam na myśli psychikę), niestabilności uczuć i emocji, bądź tez celowo faszerowali swój organizm środkami psychotropowymi, aby tę niestabilność wywołać i wprowadzać się w stan daleki od normalnego odbioru i przetwarzania bodźców płynących z zewnątrz.
Lekarka przeszła potem od wykładu, który rzeczywiście mnie zaciekawił, gdyż, jak to powiedziałem wcześniej, jestem laikiem w tej dziedzinie wiedzy o człowieku, przeszła więc do nadzwyczajnych zdolności Adama, zdolności, które pojawiły się nie od razu, kiedy tu go przywieziono, ale znacznie później, gdy wiedzieliśmy już, na jak ciężką cierpi chorobę i z jak trudnym do uleczenia przypadkiem mamy do czynienia.
Tym sposobem dowiedziałem się, że Adam namiętnie maluje i rysuje, i czyni to niemal bezustannie, kiedy tylko ma wolny czas.
- Mieliśmy spore problemy w pozyskaniu dla niego farb, kredek, węgla, pędzli, desek,  płócien i kartonów, tak wiele tworzył - mówiła - aż namówiliśmy go na to, aby zechciał sprzedać część swoich prac. Z niechęcią oddawał je na aukcje, albo sprzedawał bezpośrednio zainteresowanym, lecz świadomość, że w ten sposób, dzięki pozyskanym środkom finansowym, będzie mógł namalować kolejny obraz, naszkicować rysunek, ta świadomość przeważyła, tyle że tę swoją pasję omal nie przypłacił życiem.

- Słyszałem, że malujesz. Dużo malujesz - powiedziałem.
Ożywił się. Nie tylko wydłużyły mu się usta, nie tylko uniosły się ich kąciki, ukazując szczery, acz niespodziewanie wywołany na twarzy uśmiech, lecz również uniosły się jego brwi, a oczy trysnęły barwą odbitego od ściany błękitu. Jakaś nadzwyczajna a niewidoczna siła zdołała wprawić w drżenie jego skulone, zamknięte w sobie, można by rzec, leniwe i posłuszne ciało. Wstał nagle, jak gracz-zmiennik szykujący się do wejścia na boisko, oparł mocno dłonie na blacie stolika, spojrzał trzeźwo na mnie i wręcz wykrzyknął:
- Chcesz zobaczyć moje prace?

Żadna siła nie pozwoliłaby mi odmówić, zaprzeczyć jego pragnieniu i determinacji.
Wszedłem więc do jego królestwa, tej pojedynki darowanej mu przez dyrekcję ośrodka, pokoju, który nie tylko przypominał, lecz był pracownią artysty. (...)

14 października 2014

Słów kilka o literackich fascynacjach

Nie, nie będzie to krytycznoliteracki szkic, choć można by spróbować czegoś takiego. Ale dla piszącego sobie a muzom nie jest to wymagane. Pozostawmy tę materię krytykom i tym wszystkim, którzy komentują każdy nowo powołany do życia tekst, aby go promować, zganić, pochwalić, odnaleźć w nim coś wartego zapamiętania. i podzielenia się swoimi wrażeniami z innymi.
Skupię się nad tym, co mnie pozytywnie dręczy, czasami przyprawia o niewinną zazdrość, zaciekawia, rozczula, stawia wyzwania.
Wśród książek, jakie przeczytałem - inaczej - wśród autorów, których pisarstwo miałem okazję i przyjemność poznać są tacy, których różnorodność kreacji narratora jest tak wielka, że trudno mi jednoznacznie wskazać ulubieńców, których prozą się zaczytuję, a których kompilacje słowne skazuję na niebyt. Może to i dobrze, bo czytelnik nie powinien, moim zdaniem, podążać jedynym słusznym śladem literackich peregrynacji.
Dlatego też, jeżeli wymieniam Franza Kafkę za jednego z najbardziej wartościowych pisarzy wszech czasów, to z całkiem innych powodów cenię sobie Czechowa, Dostojewskiego czy Hrabala. 
Kafka wprowadza mnie w świat neurotyczny, tajemniczy, pełen obaw, ciemny, nieodgadniony i na pierwszy rzut oka niezrozumiały. Czechow z kolei, także, a może przede wszystkim, w swoich dramatach, opisuje świat wielkich i niespełnionych fascynacji. Dostojewski, nadzwyczajny obserwator ludzkiej duszy, przestrzega współcześnie żyjących przed skutkami życia w egzystencjalnej nędzy duchowej. Hrabala cieszy samo pisanie i potrafi z humorem wyrażać się o ludzkich ułomnościach.
Każdy z wymienionych ulubieńców jest inny i mógłbym tę listę znacznie poszerzyć i pewnie to zrobię, gdyż w pisarstwie tych największych najbardziej cenię już nawet nie treść, ale formę w jakiej zwracają się tekstem, opisem, dialogiem do czytelnika. 
Wartość dzieła literackiego skupia się, według mnie, na owym sposobie wyrazu, sposobie kontaktowania się z czytelnikiem, czemu towarzyszy niemal zawsze, specyficzne prowadzenia narracji - rozmowy z odbiorcą. O ile dla Conrada, Balzaca, Tołstoja - wielkich realistów, tym jedynym w swoim rodzaju środkiem porozumienia staje się dokładny opis rzeczy , wydarzeń i uczuć, o tyle w prozie Hemingwaya i Remarque'a, Emila Ajara vel Romaina Gary znajduję narrację budującą istotę rzeczy w postaci dialogu, który też potęguje nastrój, a czytelnik przymuszony jest do wnikliwej interpretacji rozmów jakie prowadzą z sobą bohaterowie opowieści. Hrabal, Hasek, Głowacki puszczają do nas oko swoim dowcipem, choć ich opowieści  nie są li tylko komedią. Marquez i Cortazar zachwycają magicznością, Carlos Fuentes i Tomasz Mann prowadzą opowieść językiem technicznie doskonałym, na którym winni się doskonalić iberyjscy i niemieccy lingwiści. Przekorni Mrożek i Gombrowicz bawią się słowem, Iwaszkiewicz rozpala zmysły nastrojem, a Stachura pisze powieść, która w rzeczy samej jest poezją. Mógłbym tak bez końca wymieniać.
Schodząc z piedestału na swój domorosły ugór słów  orany motyką i radłem, nie zaprzeczę, że fascynacja budowy dialogu z czytelnikiem (także z samym sobą) trwa niezmiennie od lat wielu. Z całą pewnością chciałbym popróbować, by nie powiedzieć: ukraść wielkim mistrzom coś z ich nieprzemijającego kunsztu. Ale przecież wiem, że nie dorastam i wiem także to, że z samych zapożyczeń, choćby pochodzących od tych najwięcej znaczących, dobrej literatury się nie stworzy. Trzeba mieć to coś w głowie i jeszcze to inne coś do przetworzenia myśli wałęsających się wzdłuż i w poprzek neuronowych połączeń w mózgu.
Nie mniej jednak staram się choć w pewnym zakresie wysforować na wierzch swoją własną, choć nie do końca oryginalną koncepcję pisania, w której nie zawsze czytelny, czasami wręcz nielogiczny, niespójny, nieskończony dialog pomoże zbudować treść, zastępując przy tym po części opis i interpretację z punku widzenia wszechwiedzącego narratora. 
W rozmowie z sobą, z czytelnikiem; w rozmowie toczącej się pomiędzy "bohaterami" opowieści tkwi siła, która oby potrafiła przyciągnąć wzrok i słuch czytającego.
W opowieści bowiem, podobnie jak w życiu, szczególnie ważna jest rozmowa. Milczenie jest złotem w bajce. Milczenie jest poddaniem się woli tych, którzy zakazują mowy. Nie chcę więc milczeć, tak jak nie znoszę zakazów i cierpliwie uczę się rozmowy.

12 października 2014

Intensywność

- Jak się teraz czujesz? - zapytał przekręcając pokrętłem służącym do regulacji intensywności światła. Pokój jeszcze bardziej się rozpogodził.
- Nie za jasno?
- Nie. Właściwie to powinniśmy wcześniej odsunąć kotarę, aby wpuścić więcej światła.
- Tak było dobrze - stwierdziła. Nie przykrywała jednak ramion. Jej jędrne piersi w dalszym ciągu wystawały poza krawędź cienkiej, lekkiej kołdry. - A niby jak mam się czuć? Czuję się świetnie.
- Przedtem bolała cię głowa.
- Wiesz, że często mnie boli. To nie nowość. Ale jeśli o nią ci chodzi... nie boli mnie. I jakby chcąc go przekonać o tym, przysunęła się do niego i położyła tę swoją wyjątkową głowę na jego ramieniu. 
Dotknął jej skroni, wyczuwając pod delikatną powłoką skóry pulsującą tętniczkę. Potem opuszkami palców obu rąk masował okrężnymi ruchami tętniczki obu skroni.
- A tak oprócz głowy, dobrze się czujesz? - zapytał.
- Przecież wiesz, że dobrze. Cały czas ci to powtarzałam. Chciałeś, abym mówiła, więc robiłam to, choć myślałam, że nie będę potrafiła wydobyć z siebie słowa.
Pocałował ją w usta a potem lekko przygryzał koniuszek ucha, jakby nie wiedział o tym, że ten rodzaj pieszczoty wywołuje odruch wycofywania się, chowania szyi w klamrach podbródka.
- Cały czas cię słuchałem. Masz wtedy taki szczególny głos. Inny niż wtedy, kiedy rozmawiamy i, to zabawne, mówiłaś z zamkniętymi oczami.
- Śmiej się, śmiej ze mnie!
Ale to ona uśmiechnęła się, nieco speszona takim obrotem sprawy, że będzie przypominał jej sposób w jaki próbowała oddać stan swoich uczuć.
- Dobra. Może byś jednak zgasił światło, co? Gdybym, na ten przykład, chciała się na chwilę stąd wyrwać... nie daleko i na chwilę; i wróciłabym, to widziałbyś mnie w nadmiarze. 
- O nic innego mi nie chodzi - roześmiał się - tylko wilkołaki boją się światła.
- No, dziękuje ci - uśmiechnęła się.
- A ty nie boisz się światła, nie powinnaś się bać, a mówisz tak, aby się ze mną podroczyć.
- A jeśli lubię się droczyć z tobą?
- To dobrze, bo ja też lubię.
- Jakoś dużo rzeczy lubimy w sobie - powiedziała przesuwając dłoń po jego klatce piersiowej, ciepłej jeszcze i skropionej ledwie dostrzegalnymi kropelkami potu.
- A teraz nastąpi moment, kiedy zaczniemy dyskusję o tym, co kto w sobie lubi i dlaczego jedno z nas lubi drugie bardziej - powiedział.
- Jak zwykle mówisz tak pokrętnie, abym musiała domyślać się znaczenia twych słów. Ale, kochany, przyzwyczaiłam się do tego i wiesz, że potrafię rozkodować każdy twój szyfr.
- Matematyczny masz umysł. Nie zaprzeczę. Potrafisz. W ogóle umiesz odczytać nie tylko moje słowa, ale i uczucia, pragnienia.
- To miłe, że tak sądzisz.
- Opieram się na zaznanym od ciebie i przez ciebie doświadczeniu. A teraz mi powiesz, że ja również odczytuje cie bezbłędnie.
- Skąd wiesz?
- Bo zawsze uważałaś, że nasze uczucia i to co odczuwamy, powinny się równoważyć.
- A czy nie powinno tak być?
- Powinno i jest.
Wciąż czuli tę gorącą bliskość ciał, które już nie drżały, lecz zastygłe w uścisku, wydawały się nie być zdolne do samodzielnego, odrębnego istnienia.
- A więc nie zgasisz światła?
- Nie mam takiego zamiaru.
- Niepoprawny. Nie dość, że nie mogę się wydostać od ciebie, to jeszcze próba uwolnienia się choć na chwilkę grozi tym, że będziesz na mnie patrzył  tym swoim bezwstydnym wzrokiem tak jak na początku.
- Masz całkowitą słuszność. Będę patrzył i nie będę w stanie oderwać od ciebie wzroku.
- I gadaj tu z takim. To już wolę pobyć jeszcze z tobą.
Bardzo delikatnie musnął ustami jej pierś.
- Jeszcze chwilka, zaczekasz troszkę? - zapytała.
- Pewnie. Zaczekam.
- Ale kiedy dam ci znać, że już... przyciemnisz światło? Obiecujesz?
- Obiecuję.

11 października 2014

Przerywnik

Nieodżałowani Himilsbach, Maklakiewicz oraz towarzysząca im w tym miejscu Wanda Stanisławska-Lothe w naprawdę kultowym filmie Marka Piwowskiego ze scenariuszem Janusza Głowackiego i wspomnianego wyżej reżysera "Rejs" to takie małe arcydzieło sztuki filmowej, w zamiarach mające zdemaskować PRL-owską rzeczywistość, lecz po latach ukazujące prawdę o Polakach bez względu na ideologiczne przesłanki.
Tutaj w roli przerywnika. 


Bardzo przepraszam. Nie przyjdę, bo śpię.

10 października 2014

Strasznie polityczny post

Mam nadzieję, że w czasie wyborczego szaleństwa będę poza krajem. Asumptem do powyższego zdania niech będzie nagła zmiana decyzji szanownego pana posła zegarmistrza Nowaka, który posłem być z własnej woli pozostanie. Poseł Nowak wszak nie krowa i poglądy zmieniać może. A że przy okazji jest podłym, zapchlonym kłamczuchem, cynicznym oportunistą i pospolitym tchórzem bez krztyny honoru, to już dalsza sprawa. Zapewnia pan poseł, że ta zmiana decyzji jaką podjął, podyktowana jest jego troska o wyborców, którzy życzą sobie obecności pana posła w sejmie. I co, chcecie tego kochani głosujący na Platformę? Podoba się państwu postawa pana posła? Bierzecie z niego przykład?
Słowo wam mówię wyborcy wszelkich partii, że prędzej wrzuciłbym do wyborczej urny zakrzyżakowanego pijaczka spod przysłowiowej budki z piwem, aniżeli przystojniaka Nowaka. Tamten bowiem, choć pozbawiony równowagi, ma ten swój zawodowy honor i przed marketem przepuści panią z dzieckiem, jeszcze komplementem trzaśnie, a grzecznie się ukłoni. A jak nawet o te brakujące do napoju dwa złote poprosi, to przecież że z kulturą, taktownie i bezpośrednio, a za datek z wdzięcznością podziękuje, względnie odwdzięczy się popilnowaniem auta. No i nie narzekałby na to, że w sejmie mało płacą, na co panowie Kalisz z Poncyliuszem utyskują. Ja, panie Kalisz nawet rozumiem, żeś pan od niedawna dzieciaty i zjeść słusznie pan potrafisz, lecz jakoś mi się zdaje, że nikt pana posła do poselskiego chlewu za ryj nie ciągnął. Trza było się mądrzyć na sądowej sali, albo do urzędu pracy dla bezrobotnych iść; tam ciężkie pieniądze dają.
Myślałem ja sobie, że damy i huzary posłowie, tudzież rządy nasze prześwietne to na tych ruskich wypinają tyłek jeno z tego powodu, że w tej postawie łacniej liznąć amerykański. Kiedy jednak widać jak na USG, że z onego wypinania tyłków korzyści żadnych dla gospodarki polskiej nie przybędzie, a ośmielam się twierdzić, że jest odwrotnie, tom kontynuując myślenie, spodziewał się, że taki jeden baran z drugim zrozumie, że zakochanie się w Poroszence, albo pięknej Julii to jedno, a dbać o gospodarkę kraju, to co innego, i śmiem mniemać, że to drugie ważniejsze.
A tu nic. Jak byli głupcami, tak i pozostali nimi.
Zafascynowała mnie też scenka taka, że jeden taki gość niespełniony (imię Lech mu na chrzcie dali; to ten, co Moskwę zamiaruje wziąć ogniem i mieczem) przede Thianybokiem z ukraińskiej, faszystowskiej Swobody nisko się kłania, a oczka miłośne puszcza. Tenże Thianybok, bodajże w lutym, chwalił się koledze z partii, że ma dość sił, aby Polakom drugi Katyń pokazać. Koleżanką Thianyboka z partii jest niejaka pani profesor Iryna Farion (to ta pani, która ukraińskim dzieciom posiadającym rosyjsko brzmiące imiona kazała się wynosić do Moskwy i gromkim "brawo" pochwaliła spalenie żywcem parędziesiąt mieszkańców Odessy), która pragnie odebrać Polsce obszar 19,5 tysiąca kilometrów kwadratowych, czyli dokonać rewizji granicy polsko-ukraińskiej. Znaczy się, że panu byłemu Wałęsie prezydentowi, pomysł pani Iryny przypadł do gustu? I jest za swój gest chwalony?
Albo taki były premier i minister z krainy żubrów, pan Cimoszewicz Włodzimierz. Kiedyś rzekłoby się:  swój kawał chłopa, choć podtopionym na Dolnym Śląsku przygadał, to z profilu zdawał się być całkiem do rzeczy podobny. A tu gruchnęła wiadomość, że Cimoszewicz Włodzimierz pana Putina się strasznie boi i z puszczy jeno na odpust w Białowieży wyłazi, albo na jaki wywiad. Tak sobie myślę, że może pan Włodzimierz w czymściś panu Putinowi podpadł, że go tak strach oblatuje jak nigdy dotąd w dorosłym swym życiu w krainie żubrów. W każdym bądź razie, były pan premier radzi chłopom od jabłek, cebuli i ogórków, żeby nie pomstowali na ruskich, że nie kupują ich krwawicy, a lepiej niech lemiesze na działa a kosy na rakiety przerobią, to wtedy Cimoszewicza pana przed Putinem obronią i strachał się nie będzie.
Ale zanim do uryny, wróć, do wyborczej urny przybędą Polacy na Platformę i PIS głosować na wyścigi, która z partii zacniejsza jest i której koryto tą razą się należy, najpierw samorządowe będzie głosowanie.
Zaglądam ja więc do lokalnego internetowego medium, aby spojrzeć na kogo głosować nie będę i patrzę na nieśmiertelne mordki. Stara SLD-owska wiara trzyma się świetnie, tyle że szyldu SLD jakoś się wstydzi. Sztandarowi działacze lewicy (tfu, na psa urok, taka z nich lewica jak ze mnie pies chojrak) jakoweś samorządowe pokolenie zawarli. Wszystko kumple do kielicha, krzykacze a krętacze po raz nie wiadomo który, jak zimową porą te łosie do paśnika się zlatują. A umyślili sobie, że skoro Millerowe lewicanty w dolnej części stanów niskich (poziom procentowy średniej klasy wina), to przecież logo SLD im nie pomoże, a wręcz przeciwnie, kacem się odbije i stąd pomysł ten nieświeży na zmianę barw sportowych koszulek. 
Wracając do początku, rad byłbym nie tylko w śmiechowisku wyborczym nie uczestniczyć, ale też trzymać się odeń z dala. Może los ześle na mnie tę łaskę.

09 października 2014

Muzyczna, księżycowa noc

Najpierw radio Classique i szeroki wachlarz muzyki odstresowującej: od Webera poprzez tańce Schuberta, melancholijną "Pavanę" Gabriela Faure w wersji na chór i orkiestrę, jeden z koncertów na klawesyn Bacha aż po Chopina.
Z nastaniem wieczoru coraz więcej aut parkuje na podrzędnej drodze pod Libourne w Akwitanii, niedaleko od miejsca, gdzie mam przepędzić weekendowe nieróbstwo w samotności. na samotność się jednak nie zanosi. Zjazd osobówek musi oznaczać imprezę . Nie spostrzegłem dowodów na mającą się odbyć weselną potańcówkę, lecz wychodzący z aut goście ubrani pierwszorzędnie, jak na ślubną ceremonię. Może więc urodziny szczególne, rocznica nie byle jaka bądź inne święto.
W miarę wkraczania w noc księżycowej pełni docierają do moich uszu nieśmiałe odgłosy zabawy. Później strzelają korki szampanów, następnie świetle race, oklaski i śmiechy, muzyka i śpiew. Jeszcze później leje się pewnie drogie, wytrawne, czerwone "Saint-Emilion Grand Cru", bo tutaj ceni się trunki z własnej okolicy, i znów muzyka i śpiewy.
Nadbiega północ, która dla mnie nie jest porą snu, jak nie jest nią dla biesiadników. Z niejakiej odległości, przez co z dźwiękiem dalekim od ideału, słucham paryskich kawiarniano-ulicznych piosenek z akordami akordeonu, odtwarzanych z dużą pomocą uczestników fety. Później do głosu dochodzi rock&roll w anglosaskim wykonaniu przedzielony latynoską rumbą i jivem. 
Zastanawiam się, jak długo ta wesoła kompania wrześniowa spod Libourne potrwa i czy przekroczy pułap mojego snu, który prędzej czy później zasypie mi piaskiem oczy.
O drugiej w nocy zabawa trwa. O piątej nad ranem samochody zniknęły, cisza.
W "Classique" średniowieczne, irlandzkie nuty. Przez chwilę słucham, lecz między pieśniami przysypiam, zamykam słuchowi dostęp do radia i oddaję się bez reszty pozostałościom nocy, ciepłej, widnej i tak bardzo umuzykalnionej.  

[jedna z wersji "Pavany"]

08 października 2014

Winnym szlakiem w stronę Saint-Emilion

Nie można nie zauważyć, że Francja, zwłaszcza ta, wystawiona na działanie promieni słonecznych, kąpie się w winie, czy inaczej, porasta winoroślą. Słodkowodny, nizinny leszcz jakim jestem, nie specjalizuje się w meandrach "winnych" smaków, aczkolwiek docenia ów trunek poddany uprzednio błogiej fermentacji. Z pewnością upodobał on sobie onegdaj wino z doliny Sancerre, choć z uwagi na miodową słodkość preferuje napój z winnic nad rzeką Layon.
(otóż i roślinność z tych okolic dająca winne owoce)
Winorośl pięknie dojrzewa na południu Francji, wspartej o Morze Śródziemne, w Prowansji, wzdłuż Loary i Rodanu, a na północy w Szampanii i Alzacji.
Bogiem a prawdą okolice Bordeaux słyną z najobszerniejszych i najsmaczniej wyglądających winnic, gdzie dominuje owoc o barwie ciemnej, granatowej jak rodzime, sporo mniejsze leśne jagody. Wygląda to mniej więcej tak:
Trzeba przyznać, że rolnictwo oplecione winoroślą ma się we Francji dobrze, a winnice wyglądają niejednokrotnie jak małe pałace i zameczki, co może świadczyć tyleż o zamożności winiarzy, jak i też o historycznej ekskluzywności uprawy winorośli i produkcji wina. Bo trzeba wiedzieć, że produkcja win to nie zadanie wielkich korporacyjnych zakładów, lecz intratne "rzemiosło chałupnicze". I dobrze, choć trzeba znawców, aby doszukać się różnic w smaku i zapachu win z tego samego regionu.
Tym sposobem, kuszony widokiem winnic i zapachem tych wytrawnych "bordelais" i tych słodszych "anjou"  docieram do pięknego winiarskiego miasteczka Saint-Emilion. To doprawdy miasteczko nad miasteczkami, uznane za skarb kultury przez UNESCO razem (koniecznie) z winnicami. Po francusku - kamienne domy i uliczki; szerokie, rozległe dachy, po południowemu, o niewielkim spadku, prastary kościół i zameczek, a uliczki starego miasta wypełnione turystami. Saint-Emilion okazuje się, poza Paryżem, jedynym miejsce na trasie, w którym język francuski nie jest dominujący. W restauracji na powietrzu słychać twardy, wesoły i zbyt głośny angielski-amerykański; gdzie indziej hiszpański, niemiecki i oczywiście któryś z języków dalekiego wschodu; na mój gust japoński, bo towarzyszą mu kamery i aparaty cyfrowe. Ale zwiedzać warto. Miasteczko ma w sobie to coś. Jednorodna późnośredniowieczna architektura zachwyca. Spojrzysz z tarasu widokowego nie opodal kościoła i masz pod sobą miasteczko, jego place, dachy, wąziutkie uliczki, a dalej bajeczne winnice, wypełniające rozległą dolinę.
Ta historyczna ekskluzywność ma swoją cenę. Wino z okolic Saint-Emilion jest drogie, pamiątki i gadżety powiązane z miastem podobnie. Są ewidentne problemy z zaparkowaniem auta. Ale nie odstrasza to turystów. Wręcz przeciwnie. 
Wracam do auta pozostawionego poza miastem w jedynym miejscu, gdzie mogłem stanąć, kuszony ponętnymi kiściami winogron opalających się w popołudniowym słońcu.
Saint-Emilion - fragment miasta z tarasu widokowego

07 października 2014

Biesiada (fragment)

Taki oto smutny motyw powraca bezustannie. Zabawa z krwi i kości. Świętowanie rocznicy, kolejnej narodowej tragedii, bieżącego zwycięstwa.
Poniżej bankietowa sala. Stoliki złączone w jeden długi stół, wyprasowane obrusy, prześcieradła pachnące krochmalem. Wódka w butelkach, galaretka, śledzie, wędlina, owoce, ciasta chrzan i przyprawy, ocet, śmietanka do kawy, cukierki i porcje kurcząt.
Najpierw przemówienia, toasty; wszystko w hierarchicznym porządku, podług ważności, zamożności i aktualnych możliwości.
Drzwi od podłużnej, bankietowej sali otwarte na hol. Naprzeciwko tych dwuramiennych - bufet, typowy, na starą modę, bez ekskluzywnego podświetlenia stojących na półkach trunków. Wysokie krzesła do posiedzenia przy bufecie z tej strony; z tamtej barmanka, choć powinno być przede wszystkim, kobieta.
- A pan nie świętuje? - mówi do mnie - pan przejazdem?
Pokój numer siedem na pierwszym piętrze, zaraz przy klatce schodowej, malutki, głośny, bo podłoga na korytarzu skrzypi w tym miejscu.
- Doliczyłem się trzydziestu par - mówię.
- Dziwiłam się właśnie, dlaczego pan tak zerka do środka. Teraz wiem. Akurat wnoszą gorące. Już po przemówieniach, pierwszych toastach. Wnoszą z drugiej strony bankietowej sali, od kuchni.
- U nas nie brak powodów do zabawy - powiadam - napije się pani ze mną?
Napije się, choć mówi, że jest w pracy, ale się napije, bo alkohol działa na nią odwrotnie, nie przymusza do snu, przeciwnie, pobudza.
- Dlaczego miałabym się nie napić z panem - mówi - dla nich jest to obojętne. jak sobie popiją i tak nie zauważą, że jestem po kieliszku.
Wlewa sobie wiśniówki; dla mnie śliwowicy. Siedemdziesiąt procent ma ta śliwowica, bo z prywatnych zasobów pochodzi. Sączymy. Oczy odbijają się w oczach. Jeszcze nie ma w nich bladej mgiełki zmęczenia.
- Chciałbym takiemu jednemu spojrzeć w oczy. Wie pani, tak popatrzeć ostro, uwieść tym wzrokiem, przypilić, zaczarować, upokorzyć i zapytać:   " Jak się bawisz, chamie? Spłynęło po tobie?"
- Coś pan w tych swoich oczach ma tragicznego - mówi do mnie - bałabym się w nie zapatrzyć tak do końca.
Kolejny łyk. O, nie! Nie potrzebuję popitki. Nalewa mi. To będzie już setka. 
- Akurat pani nie musi się bać moich oczu. Mój podły wzrok mam dla innych.
- Tamten zalazł panu za skórę, co?
- Oby tylko on jeden.
- I woli pan pić przy barze z kobietą, o której nieciekawie mówią na mieście.
- To pani?
- Przygotowuje pana na najgorsze, na wypadek gdyby chciał mnie pan zaprosić do swojego pokoju.
- Może się pani już czuć zaproszona, przy czym jest mi kompletnie obojętne, co mówią w tym mieście o niektórych kobietach. Szczególnie oni - wskazuję ruchem głowy na biesiadujących.
- Mnie tez zbrzydły te bale, bankiety, charytatywne rauty, popisy z tańcami...
Pije, sączy szybciej ode mnie, nalewa sobie i pociągamy razem.
- Śmietanka towarzyska, cholera jasna szuka byle okazji, aby zaszaleć a dzięki koszyczkowym datkom móc znaleźć się na okładkach gazet, aby mówiono o nich, że tacy są łaskawi, tacy szlachetni, hojni. A potem od poniedziałku wracają do swoich biur, urzędów i kantorów przepici; wlewają w siebie litry kawy; nie przystępuj do nich, bo jeszcze myślami są przy bankiecie, a tu jacyś interesanci domagają się uwierzytelnienia swojej obecności, domagają się wypełnienia zobowiązań, podpisywania umów. Dopiero wtorek jest pierwszym dniem pracy w tygodniu a czwartek ostatnim, bo przeznaczony jest na poszukiwanie powodów do organizacji kolejnego rautu lub przynajmniej odkładanych, zakrapianych alkoholem odwiedzin. A kiedy nie uda się wymyślić powodów do kolejnej zabawy, przychodzą w soboty jak te zbite, wygłodniałe psy, siadają tam gdzie pan, chlają czystą i już dobrze podchmieleni proszą o klucz do najmniejszego pokoju numer siedem i czekają do dwudziestej trzeciej, aż zamknę knajpę; i zamykam, ale oni są w takim stanie, że nie tylko nie trafią kluczem do zamka, ale i do drzwi pokoju numer siedem nie trafią i wtedy dzwonię po Wojtusia, który odwozi mnie czasami taksówką do domu i proszę, aby zabrał gościa i dostarczył go całego do domu, po cichutku, lecz musi uważać, aby zmieciony procentami koleś nie wpakował się do pokoju swojej żony, która korzystając z nieobecności ślubnego, zabawia się z pierwszym lepszym białym kołnierzykiem z urzędu, najczęściej młodym, wysportowanym i przyszłościowym. Myślę zresztą, że ten młody zostaje jeszcze godzinkę czy dwie na drugi boczek. Mają trochę przerwy na papierosa, bo żonka musi mężusia rozebrać i zaprowadzić do toalety, niech się porządnie wysika, aby, broń boże, nie wstawał nad ranem. Wtedy jest już po papierosie, no może po dwu i można się bawić, tym razem w poprzek łóżka, albo wręcz na dywanie, a potem pa, skarbie, do za tydzień, albo może w międzyczasie kiedyś, bo jesteś świetnym, ty też; i idzie sobie, jutro niedziela, więc przespać się może dłużej; a mężuś... raniutko kawa i sen, potem rosołek a po południu spacer z żoną, spotykają parę z pracy, żonki terkocą o swoim, mężowie na piwko i w jakiejś podlejszej knajpie ten, którego spotkał mąż-rogacz dowiaduje się, że barmanka z hoteliku Luna jest świetna w łóżku, nie to co żona i może jej coś szepnąć, żeby mógł sprawdzić, i wtedy wychodzę na puszczalską, bo tamten oczywiście sprawdza i nawet z łapami do mnie przy barze, bo na niego tak działa wóda, że chojraczy, a ja już wtedy za telefon do Wojtusia; ten obija mu ryj i wykopuje na świeże powietrze (...)

06 października 2014

Życzliwość

Spieszę się. Tak spieszę się. To widać. Piszę nieporządnie. Niechlujnie szastam słowem, jakbym swych myśli nie szanował. A poeta Słowacki mówił był, że ważne jest to przełożenie myśli co z głowy na papier gładki.
Jak tu się nie spieszyć, kiedy kolejny roczek minął, a tych co przede mną - coraz mniej. W niesprzyjających okolicznościach przyrody może dwa, a może pięć zostało. Wszystko się może zdarzyć, więc niechaj diabli wezmą te ceregiele z formą związane. Trzeba się spieszyć.
A kiedy wracam do kraju (który, o czym pisałem nie tak dawno, tak do końca moim krajem już nie jest; delikatnie mówiąc staje się nie moim krajem), albo też kiedy sobie odpoczywam w weekendy, dopadają mnie wyrzuty sumienia, że leniuchuję.
Inny z kolei rodzaj uczucia występuje wtedy, gdy pojawiam się po raz wtóry czy trzeci w miejscach, w których już byłem. Poznaję byle jaki parking, na którym odpoczywałem, albo też zwraca moją uwagę jakiś detal: krzyż przydrożny, budynek w 90% pokryty dziką winoroślą, czy wreszcie (fakt autentyczny!!!) spotykam rankiem cztery kobiety dyskutujące zażarcie i te same cztery kobiety widziałem wieczorem dnia poprzedniego w tym samym miejscu. Przecież to niemożliwe, aby przegadały całą noc.
Zwracam uwagę na pewne gesty ze strony tych, których spotykam na swojej drodze ( a spotykam głównie Francuzów).
Gdzieś pośród bezkresnych pól Pikardii, w przydrożnej restauracyjce piję kawę, a właściciel dorzuca mi gratis zapalniczkę, którą mam już ponad dwa miesiące i, co niezwykłe u mnie, jeszcze jej nie zgubiłem.
Pireneje. Wysoko, po monotonnym a ciężkim podjeździe wąskimi jak chodnik "ścieżkami" właściciel firmy wręcza mi zgrzewkę świetnej, jak się później okazało, lemoniady.
Firma w Alpach pod Albertville. Pracownik magazynu podczas załadunku widząc moją pustą pięciolitrową butlę po wodzie, bez pytania bierze ją, napełnia i przynosi do samochodu.
Niezwykle sympatyczna "pocztówka" (pracownica poczty) lituje się nade mną i moją "świrniętą dżipieską", sprowadza mnie pocztową renówką ze złej drogi (jadę za nią) na główną trasę, gdzie w końcu dżipieska łapie właściwy trop.
Ktoś inny częstuje mnie kawą, kseruje bezpłatnie dokumenty, nie mówiąc już o tych licznych, którzy służą pomocą w odnalezieniu celu podróży. Już nie wspomnę o firmie, której szefostwo w związku z jakąś okolicznościową uroczystością zaprosiło mnie na drinka i z bólem serca nie skorzystałem z tego zaproszenia.
To się nazywa życzliwość. Jakoś tak się pięknie zdarzyło, że na swojej drodze nie napotkałem na nieżyczliwych Francuzów obojga płci.
Owszem, Francuzi są inni niż my, mniej wylewni, stonowani w uczuciach, z pewnym dystansem, bardziej uporządkowani i działający według schematu, który może drażnić, lecz nie są nieżyczliwi i nie są pozbawieni poczucia humoru.
Czasami próbuje ten humor podtrzymać lub wręcz pobudzić go, oczekując reakcji.
W dwóch firmach spostrzegam świetnej jakości zdjęcia personelu kierowniczego przyszpilowane do okazałej tablicy, na poczesnym miejscu w biurze.
W pierwszej z nich pytam, czy owe "główki" to efekt dociekań policji, i dalej sugeruję, czy aby nie zaopatrzyć tablice z "główkami" napisem "WANTED". 
W drugiej z firm, już po załatwieniu papierkowych konieczności, przypatruję się zdjęciom przez dłuższą chwilę, aby tuż przed pożegnaniem powiedzieć na głos z pewną dozą niewymuszonej przykrości:
- Niestety, te zdjęcia zrobione przez policję niewiele mi mówią. Nie widziałem tych kolesi. Ale zwrócę na nich uwagę i jeśli ich spotkam, przekażę informację.
Zdarzyło mi się również posiać ziarna sarkazmu, kiedy to w firmie, w której nad treścią (załadunek) dominowała forma (papierkowa biurokracja), ośmieliłem się pożegnać obsługującą mnie pracownicę biurową życzliwym: "Au revoir Mademoiselle Bureaucratie!"
Kiedy indziej, gdy załatwiono mnie pierwszorzędnie, szybko, pomimo pory obiadowej, dałem do zrozumienia młodej pani, że odtąd Francja będzie mi się kojarzyć z tak profesjonalnie obsługującą kierowców (proszę bez niecnych skojarzeń!) piękną dziewczyną.
No, ma się tę potrzebę odwzajemnienia pozytywnych uczuć i z tego też powodu przestałem kląć podczas jazdy na niemrawych lub szpetnych w jeździe użytkowników dróg. Staram się jeździć spolegliwie. Przepuszczam spieszących się, wpuszczam przed siebie tych, którzy powoli zapuszczali już korzenie, stojąc przy wjeździe na drogę główną z podporządkowanej. Nadprzepisowo zwalniam, ilekroć jakaś białogłowa, tudzież czarnulka, ale też płci brzydkiej egzemplarze nerwowo przytupują, nie mogąc dostać się na zebrę, słowem, za dobro, dobrem odpowiadam. 
Przynajmniej się staram, a staram się szczerze, choć pośpiech mnie gna, dogania, wyprzedza, a sen czasami za łeb chwyta, jak teraz, niepostrzeżenie, bezsensownie, bo chciałoby się napisać jeszcze o tym i o tamtym, i jeszcze o owym, bo czasu tak paskudnie mało przede mną, bo tą większą jego część już przeżyłem, i mam z górki, w dół, taki szus jak z Pirenejów nad samo Morze Śródziemne.

Les Menuires

Ośrodek narciarski  w Alpach przy granicy z Włochami w Les Menuires jest o tej porze niemal kompletnie pusty. Domki wypoczynkowe i wysokie do 10 pięter ośrodki są późnym wieczorem całkowicie nieoświetlone z wyjątkiem kilku okien, za którymi mieszka obsługa i nieliczni goście. Jedynie uliczne latarnie płoną brzoskwiniowo. Minąwszy Albertville, dojazd aż po sam wyciąg narciarski nie należał do łatwych i przypominał wspinaczkę w Pirenejach, choć okoliczne szczyty Alp nieco wyższe, ze śniegiem zalegającym w nieosłonecznionych, północnych kotłach.
Sporo tras narciarskich opada zakosami ku dolinom. Zdecydowanie tu wyżej niż w samej wiosce Albertville, nie mówiąc już o Grenoble.
Spotykam Polaków, jak na co drugim odcinku podróży. Mieszkają w jednym z pensjonatów i pracują jako posadzkarze. Daję się zaprosić na kawę i, co istotniejsze, na prawdziwą gorącą kąpiel., zwłaszcza że do Les Menuires przywiozłem z sobą paskudne przeziębienie, które leczę piorunującą dawką paracetamolu i antybiotykiem, gdyż mam "anginowe" gardło. 
Niestety, to ten suchy, silny i dokuczliwy Mistral w połączeniu z geograficzną specyfiką trasy (góry - morze - góry) odcisnął piętno na moim zdrowiu.  
Z obłędem sobie nie poradził.

jeden z ośrodków w Les Menuires

05 października 2014

Żeberka od pani Lodzi

Pani Lodzia Roźniatowska obsługiwała sklepik fabryczny, dostępny również dla tych, co za murem zakładu. Po zewnętrznej jego stronie znajdowało się okienko otwarte całe osiem godzin, aż do czasu, kiedy skończono pracę w fabryce. Należało jednak pamiętać o tym, że około siódmej, dziesiątej i przed piętnastą pani Lodzi obsługiwała głównie tych z zakładu. 
Zanim otwarto fabryczną stołówkę sklepik stał się źródłem, skąd czerpano pożywienie. Dotyczyło to szczególnie tych pracowników, którzy nie wzięli z sobą drugiego śniadania, albo tez pragnęli skosztować świeżej wędliny, dużych dwudzielnych bułek lub okrągłego, wypieczonego chleba, który sprzedawczyni, wedle życzeń klientów dzieliła na dwie, cztery a nawet osiem części.
Kiełbasa i inne wędliny nie należały do szczególnie ekskluzywnych w tym miejscu, lecz zawsze cieszyły podniebienie najlepszą jakością i świeżością a ich ceny nie przyprawiały o zawrót głowy. Z tego też powodu pani Roźniatowska nie narzekała na niską frekwencję po obu stronach muru i praktycznie nie były jej potrzebne lodówki, gdyż codzienny towar sprzedawała dokumentnie. Po ostatnie zakupy wędlin, serów, wędzonych ryb, mleka, dżemów i chleba przychodziły panie z biura po uprzednim zamówieniu, jakie składały wczesnym rankiem lub podczas przerwy w pracy.
Czasami przychodziłem pod okienko przed jedenastą i odbierałem zapłacony przez matkę towar. Dokupowałem sobie oranżadę i powoli, delektując się  landrynkowym a innym razem pomarańczowym lub cytrynowym smakiem napoju, opróżniałem brązową butelkę wyposażoną w sprężynowo-gumkowy mechanizm otwierania.
- Ech - wzdychałem - gdyby tak zostać dyrektorem fabryki produkującej oranżadę, mógłbym pić do woli tej gazowanej smakowitości.
Tego dnia pani Lodzia po wręczeniu mi siatki z zakupami, wypełniła moją dłoń cukierkami.
Idąc wzdłuż torowiska zakładowych kolei myślałem sobie, że może w przyszłości warto być maszynistą kolejki wąskotorowej. W tym czasie do zakładu prowadziły dwie linie kolejowe: jedna, krótsza, biegła do dworca kolejowego rozwidlając się do najbliższych wiosek; druga ciągnęła się przynajmniej 20 kilometrów, docierając do odleglejszych miejscowości, skąd przywożono buraki do cukrowni w zamian za wysłodki i węgiel do wiosek. Podobały mi się te powolne, buchające parą, gwiżdżące lokomotywy, mniejsi bracia szerokotorowych parowozów, które jeszcze przytraczano do pasażerskich wagonów na niezelektryfikowanych trasach. Wtedy wydawało mi się, że te wąskotorowe pojazdy są nieśmiertelne i dożyję chwili, kiedy zasygnalizuję odjazd pociągnięciem rączki mechanizmu kierującego strumień gorącej pary w gwizdek. Jak przyjemnie byłoby kierować pociągiem ciągnący zestaw trzydziestu i więcej wagoników, a na zakrętach widzieć przez okienko ten ostatni wagonik.
Stąpałem wolno po podkładach, od czasu do czasu idąc wprost po wyślizganych, srebrnych szynach. Trzymana w ręku siatka służyła mi jak tyczka w dłoniach linoskoczka dzięki niej wymusić równowagę. Oprócz zapachu kiełbasy, swojskiej, wilgotnej, nasyconej jałowcowym dymem czułem woń boczku zmieszana z aromatem żeberek.
Wybrałem krótszą drogę do domu, tę jaką z reguły wybierał ojciec lub matka kiedy spieszyła się bardziej niż zwykle. Okrążała ona fabrykę od południa i zachodu. Druga, północno-wschodnia droga wiodła wzdłuż asfaltowej szosy a później wciskała się wąskimi ścieżynami pomiędzy stawy.
Przy szosie, tuż przy wejściu do zakładu, znajdował się przystanek autobusowy, będący zarazem geometrycznym centrum miejscowości.
Często podróżowałem autobusami. Nimi najłatwiej było trafić do miasteczka, miasta i wielkiego miasta. Już za rok mogłem dojeżdżać autobusem szkoły, choć przyzwyczaiłem się pokonywać te dwa i pół kilometra drogi pieszo.
- Chciałbym być kierowca autobusu - pomyyślałem sobie dochodząc do takiego punktu na trasie: okienko pani Lodzi - dom, kiedy musiałem skręcić w prawo, kierując się na północ. - Chciałbym przewozić ludzi. zabierać ich zziębniętych z przystanku do auta, w którym ciepło silnika rozgrzewa pasażerów.
Tak się jakoś składało, że jako sześciolatek, nigdy nie chciałem być strażakiem, lotnikiem czy żołnierzem.
W domu babcia odkroiła mi kawałek kiełbasy, którą zjadłem z połową mięciutkiej, puszystej bułki.
- Zrobimy dziś na obiad żeberka, które przyniosłeś - powiedziała babcia - Trzy godziny nam wystarczą.
Potem, do herbaty, zjedliśmy z babcią cukierki jakie przyniosłem z sobą.
Kiedy żeberka pichciły się na wolnym ogniu z cebulką, śmietaną, majerankiem i innymi przyprawami, babcia wycięła z gazety kolejny odcinek powieści, jaką systematycznie czytała. Przed czytaniem nałożyła na nos okulary, w których wyglądała poważniej i zapytała mnie, kim chciałbym być w życiu.
- Chciałbym być w życiu buchalterem, tak jak dziadek.
Dziadek tydzień wcześniej pokazał mi swoje biuro w zakładzie. Spodobało mi się jego biurko, tajemnicza szafa i spora, bijąca punktowym światłem lampa, doskonale oświetlająca miejsce pracy dziadka.
- Ech, Maciusiu, Bóg jeden wie, kim zostaniesz. Musisz się uczyć. Chciałabym doczekać tego czasu, gdy ukończysz szkoły i zdecydujesz o swoim losie.
- Jak możesz nie doczekać, babciu? Ile ty właściwie masz lat? - zapytałem.
- Dwie siekierki - odpowiedziała.
Zawsze mówiła, że ma dwie siekierki lat i nie od razu pojąłem, że oznaczają one lat siedemdziesiąt siedem.
Ale moja babcia nigdy nie miała siedemdziesięciu siedmiu lat. Nie doczekała nawet do mojej komunii.
A żeberka były... palce lizać.