CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 marca 2017

IDEE NA INNE CZASY

1.
Już dwie noce poza mną w domu kierowców w Campigneulles Les Grandes. Być może czeka mnie trzecia lub przynajmniej część nocy, bo jestem z polskich kierowców sam i jeśli podjedzie jakiś bus z towarem na Anglię, to nie ma wyboru, dalej pojadę ja.
Jeszcze nad Kanałem wiosna dostatecznie nie obudziła. Niebo, poza nocą, zakryte chmurami; wczoraj niewielki deszczyk, dzisiaj bez opadów, umiarkowanie wietrznie, temperatura niby jak na tę porę roku przyzwoita - +12  -  +14 stopni, ale odczuwalna przy wiejącym wietrze jest niższa.
Mimo wszystko czuje się komfortowo, bez zmęczenia i jedynie to oczekiwanie lekko nuży. Wczoraj było w domu jeszcze trzech polskich kierowców; przyjechali później ode mnie, ale odjechali, a ja zostałem. Pewnie dlatego, że ja zjawiłem się w domu po dwóch tygodniach jazdy, przy czym podczas tych kursów również stałem.

2. 
Czytanie „W stronę Swanna” idzie mi jak po grudzie, ale tego właśnie oczekiwałem. Wziąłem się za „Nawracanie Judasza” Żeromskiego. Zresztą zamierzam odświeżyć pamięć, ponownie czytając większość jego utworów, tak jak to miało miejsce przed maturą, bo kiedy zdawałem maturę można było jako formę pisemną wybrać napisanie opracowania, a później być przepytywanym z tej pracy plus podawanie uzupełniających wiadomości odnośnie pisarstwa wybranego autora i epoki. Wybrałem wtedy podrzucony mi przez polonistkę temat „Oblicze moralne bohaterów utworów Stefana Żeromskiego”, no i chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc, przeczytałem niemal wszystkie jego pozycje.
Lubiłem i lubię Żeromskiego i może nawet nie ze względu na wartości artystyczne jego pism, ale z uwagi na idee, jakie prezentował. No cóż, w owych czasach było się idealistą. A może nim pozostałem, pomimo kompletnie zmienionej ostatnimi czasy rzeczywistości? Pewnie jest w tym pytaniu spora część prawdy. Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że Żeromski mnie wychował. Nie tylko on zresztą; również Conrad, Camus, Sartre, Hemingway, Brecht, Czechow, Dostojewski, Dąbrowska, Różewicz, a wcześniej Mickiewicz, Prus, nielubiana początkowo Orzeszkowa i Norwid.
Dzisiaj, kiedy zaczytuję się w „Nawracaniu Judasza”, przypominam sobie niegdysiejsze idee, deklaracje, zamierzenia, które obecnie, wobec zmieniającego się świata, znaczą bardzo niewiele.
Dam sobie odciąć prawicę, jeśli dzisiaj młody człowiek w przedmaturalnej klasie sięgnie dobrowolnie po Żeromskiego „Walkę z szatanem”, „Różę”, „Urodę życia” czy „Uciekła mi przepióreczka”. Nie skusi się przecież na rozwlekłe „Popioły”; „Ludzi bezdomnych” przejrzy z musu lub przeczyta opracowanie… no może sięgnie po „Przedwiośnie”… a i to wątpliwe, bo przecież może obejrzeć serial filmowy.
Inne czasy wymagają innego człowieka. Czy lepszego? Nie mnie o tym sądzić. Ale nie zamieniłbym tych swoich czasów na obecne. W żadnym momencie bym ich nie zamienił.

3.
Ściemnia się. Już właściwie po zmierzchu. Jestem wypoczęty i wyspany, ale świadomość tego, że około północy może nastąpić pobudka trochę niepokoi.

[23.03.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

FOTOPLASTYKON

W tym śnie, jak w wizji, w tej wizji jak w śnie obecne są wyłuskane z niedosytu pamięci kadry, jak w fotoplastykonie: przystawiasz oczy do otoczonego czarną gumą przylegającą do skroni okularu i puszczają przed tobą film, klatka po klatce; widzisz obrazki, pejzaże, budynki, osoby; a jeśli wyraźnie dostrzegasz tych ostatnich twarze, to ich usta przemawiają do ciebie, uszy chętne są słuchania twych słów, a źrenice oczu powiększają się, powiększają.
A cóż tam się u nich dzieje na górze? Jakieś prace, remont czy co? Nawet dla mnie wiele czasu nie mają; nie dlatego, żeby zapomnieli, alem niespodziewanie przerwał ich robotę. A wokół nieruchome sylwetki patrzących się na mnie. Drugi już raz wkraczam w to miejsce, a one tkwią w tych samych, niezmiennych pozach, jak zauroczone. Ech, chciałoby się do nich przemówić byle jakim słowem; czy usłyszą? A może stać tak będę już na wieki niczym doskonale ociosane dłutem kamienne rzeźby?
A inne postaci, te bliższe, te wciąż pamiętane? Odnotowuję każdy ich gest, tak jak tropy pozostawione przez przemykające leśnymi drożynami zwierzęta, i rozpoznaję te ślady, podążam nimi, znam je doskonale. Może to być sposób w jaki On trzyma w palcach maszynkę do golenia, jak nadyma policzki, albo jak rozprowadza po policzkach wzburzoną gęstwę pachnącej rumiankiem piany. Albo jak Ona szybko chowa pod koc stopy, aby uniknąć łaskotek, na które jest wrażliwa; więcej, ona na samą myśl o dotknięciu opuszkami palców, źdźbłem trawy delikatnych, napiętych podeszw stóp, umyka z nimi, a na jej twarzy maluje się grymas przerażenia.
Albo jeszcze inna; krząta się po kuchni wśród garnków, garnuszków, rondelków, patelni; coś w nie wkłada, miesza, przekłada, dosypuje, przemieszcza metalowe pojemniki po żeliwnej tafli węglowej kuchni: tutaj potrzebny większy żar, gdzie indziej może się delikatnie prychcić, aż w końcu stawia na kaflowym obmurowaniu kuchni pachnące czekoladą i wanilią kakao wlane do glinianego kubka.
Jeszcze inna kroi ciasto na kluseczki, na makaron do pomidorówki albo rosołu. A jakże to sprawnie jej to idzie. Brzytwa noża raz po raz prześlizguje się w mikroskopijnej odległości od paznokci jej palców. Nareszcie na desce do ugniatania ciasta pozostaje chaotyczna sterta pociętego ciasta; przewraca ją, nakrywa czysta, białą ściereczka i pozostawia do wysuszenia.
A oni: jeden zapamiętale czyści buty, potem składa równiusieńko spodnie w kant i z dostojnością w ruchach właściwą kapłanowi podczas podniesienia, układa dziesięcioletnie spodnie, wyglądające tak, jakby kupił je wczoraj, składa je na oparciu krzesła.
Drugi wsuwa na głowę kapelusz pszczelarski z taką drobniutką siateczką, takim trenem weselnym; otwiera daszek ula, odkłada go na bok, podnosi z ziemi lewą ręką podkurzaczkę, naciskając miech urządzenia wznieca dym, odurzający robotnice; nareszcie wyjmuje pierwszą ramkę, ogląda ją z każdej strony, ociekającą płynnym, gęstawym miodem.
I jeszcze ona: przykryta po ramiona, w różowym sweterku, w kaftaniczku, w podcieniu daszku wózeczka, z bystrymi oczętami, z wierzgającymi nóżkami, czeka, abym powiózł ją, hen, hen, daleko do parku, a może i dalej, może tą dróżką przy torowisku, ale kiedy znajdziemy się tam daleko, na wzgórzu, ona zaśnie i śnić będzie… nie wiem o czym… może o kolejnej buteleczce mleczno-ryzowej papki.
To wszystko jest w moim fotoplastykonie, a są to jedynie niektóre obrazki, pojawiające się i znikające przed moimi oczami.
Z niecierpliwością czekam, aż mechanizm uruchamiający tę karuzelę przedstawi mi kolejne.

[23.03.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

KAWIARENKA (85) TAJEMNICA ROZWIĄZANA

- No, opowiadaj, kochana.
Pani Janeczka Szydełko odsunęła nawet od siebie kubek z gorącą, aromatyczną czekoladą, za którą przepadała. Państwo Koteńkowie również z niecierpliwością oczekiwali na to, co też pani Tereska ma do powiedzenia po powrocie z dużego miasta.
- Ależ dzisiaj zimno - stwierdziła pani Gajowniczek i otoczyła obiema dłońmi stojącą przed nią szklankę herbaty, aby ogrzać gorącym szkłem dłonie.
- A ja będę się upierał przy swoim - odezwał się doktor Koteńko. - Zamówię dla pani ciepły posiłek. W takie pogody trzeba koniecznie nasycać żołądek czymś ciepłym i kalorycznym.
- Ależ panie doktorze, mąż czeka na mnie z najprawdziwszym myśliwskim bigosem… a do tego gęsta grochówka. Będzie niepocieszony, gdy odmówię, tłumacząc się, że jadłam już na mieście.
- No, jak pani woli, ale według mnie to drżenie…
- Skarbie, ten twój doktorsko-mentorski ton znów się pojawia - skarciła pana doktora pani Zofia. - Ja wiem, ty się starasz… i na pewno masz rację, ale pani Tereska, jak sądzę, drży nie tylko z powodu zimna.
- Więc… moja droga, opowiadaj - ponagliła leśniczynę pani Janeczka.
Znać było, że pani Tereska rada by podzielić się wiadomościami, z jakimi przybyła do kawiarenki, lecz coś ją jeszcze wstrzymywało; czy to nie mogła odnaleźć właściwego słowa, czy też nie potrafiła tak po prostu przejść do sprawy najważniejszej; dość powiedzieć, że zanim otworzyła się przed przyjaciółmi, uszczknęła odrobiny herbaty i popróbowała korzennego ciasteczka, które przed nią na szklanym talerzyku postawiono. Wreszcie jednak, skuszona pytaniami pani Janeczki, zaczęła opowiadać.
- Wczoraj byliśmy tam po raz trzeci. Tym razem wyznaczono już nam konkretny termin. Nazwali to szkoleniem, które tak czy owak musimy przejść, a od niego właśnie zależeć będzie wszystko. Rozumiecie, kochani, chcą sprawdzić, czy się nadajemy, czy damy sobie radę… bo dobro dziecka najważniejsze… i ja to rozumiem. Ale tak w ogóle to najtrudniej było pierwszym razem, kiedyśmy tam zajechali. Ja wiedziałam, że największym problemem może być nasz wiek. Mąż był sceptyczny, a ja… ja założyłam na siebie tę kremową sukienkę, w której, jak mi się wydaje, wyglądam młodziej, a wszystko po to, aby jak najlepiej się zaprezentować na zewnątrz, gdy tymczasem trzeba było o sobie opowiadać, a tu jak raz, język stanął mi w gardle, plątałam się, nie potrafiłam sklecić zdania, a mąż… popatrzcie państwo, taki niby małomówny, zamknięty w sobie… on wypowiadał się tak przejrzyście, jakby nauczył się na pamięć swojej roli i występował z nią nie po raz pierwszy na scenie, aż mu zazdrościłam. Bo, wiecie państwo, tam stawiają pytania, czy zaakceptowalibyśmy dziecko bez względu na płeć i wiek, a także, czy gdyby miało jakieś defekty fizyczne… to jak inaczej odpowiedzieć, jeśli nie potwierdzić… a przecież kiedyśmy zobaczyli Dorotkę, to… to od razu… on i ja… że tylko ona, taka przymilna… jak ona na nas patrzyła swymi bursztynowymi oczętami, jak lgnęła do nas… a inne dzieci? Uwierzcie mi, że po pierwszym spotkaniu, kiedy wracaliśmy, miałam oczy pełne łez… bo jakże to - wziąć jedną, a inne pozostawić? Ja wiem, że nie tylko my mieliśmy takie plany; wiele par przyjeżdżało… i wtedy kolejny niepokój: a jeśli za tą Dorotką oglądają się inni? Jeśli nam ją sprzed nosa zabiorą? Jak my to przeżyjemy?
Na trzecim spotkaniu powiedzieliśmy już o Dorotce. Pani psycholog przyjęła to do wiadomości, może nawet była zadowolona z tego, że dokonaliśmy wyboru, ale… no właśnie, powiedziała, że tak naprawdę to dziecko powinno dokonać wyboru przyszłych rodziców, bo jego dobro jest najważniejsze, a więc przyjdzie nam czekać, co ono powie, w jaki sposób się zachowa, kiedy weźmiemy ją z sobą na weekend… a tak, pozwolą nam niedługo zabrać ją z sobą do domu, jeszcze bez zobowiązań. A potem jeszcze wspólne i oddzielne rozmowy z naszą trójką. To trochę potrwa, a chciałoby się już od jutra ją mieć, bo każdy dzień w domu dziecka potęguje niepokój i nasz i tej małej. A co do naszego wieku, to i owszem, nie był to argument za, ale też nie przekreślał naszych szans. Ważne, że jesteśmy ustatkowani, warunki mamy lepiej niż przeciętne; ja po pedagogice, mąż na stanowisku, dom dla wychowania dziecka wymarzony; oboje wprawdzie pracujemy, ale Dorotka jest w takim wieku, że poszłaby do przedszkola, które o przecznicę dalej od biblioteki, gdzie pracuję, więc wszystko powinno się ułożyć… a i młodym jesteśmy małżeństwem pomimo wieku. No i pani psycholog przyjedzie do nas z wizytą, aby się rozpatrzeć, czy dziecko będzie miało swój pokoik, no i w ogóle, jak mieszkamy. Mąż już zabrał się do pracy, pokój odnawia, nawet mebelki kupił… i zabawki. Ja mu mówię, obyś tylko nie zapeszył, a on, że zrobi wszystko, aby pani psycholog nie miała zastrzeżeń, no i, że jeśli zobaczy, jak bardzo się przygotowujemy, to pomyśli sobie, że tego dziecka bardzo potrzebujemy. I ma w tym rację. Podchodzi do tego w psychologiczny sposób, choć psychologia to nie jego domena; bardziej moja.
Pani Janeczka chwyciła mocno dłoń pani Tereski, tak mocno, że aż zabolało.
- Wierzę, że wam się uda, skarbie… i to jak najszybciej.
- A gdyby chodziło o opiekę zdrowotną - napomknął doktor Koteńko - to proszę śmiało powiedzieć, że będę na zawołanie o każdej porze dnia i nocy.
- Dziękuję, panie doktorze. Ja wiedziałam, że na panu… na panu zawsze można polegać - tu łzy szczęścia zaszkliły się w oczach pani Tereski, lecz były to łzy takie, z którymi każdemu byłoby do twarzy.
- Zobaczysz, moja droga, wszystko pójdzie po waszej myśli. Zasługujecie na to dziecko i będzie mu dobrze z wami - zapewniła panią Tereskę pani Zofia.
Skosztowali teraz czekolady, herbaty i ciasteczek, a pani Tereska, choć uspokojona i szczęśliwa w całej swej postawie, na koniec zadała jeszcze jedno nurtujące ja pytanie:
- Ciekawa jestem, jak na ten fakt zareagują nasi przyjaciele? Czy nie potraktują go jak jakieś dziwactwo z naszej strony?
- A o to niech pani będzie najzupełniej spokojna - powiedziała pani Janeczka Szydełko. - Wszyscy będziemy cieszyli się waszym szczęściem. A gdyby się choć jeden taki znalazł, co myśli inaczej, popamięta.

[22/23.03.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

ROZTERKI

Niezależnie od czytania, słuchania radia (głównie BBC Radio 3 - oczywiście klasyka), zasypywania kawiarenki, pożal się Boże, tekstami, przez te mijające dwa tygodnie staram się (wreszcie) uporządkować „Prowincję”/”Wydmuch”, aby nareszcie wyszło mi z tego pisania coś dłuższego, przerastającego opowiadanka, które do tej pory pisałem. Oczywiście tytuł „Wydmuch”, jak przewidywałem, przestał mi się podobać i umyśliłem sobie nowy „Peryferie”. Niby to nic wielkiego - jaki będzie tytuł, a jednak dokładam starań, aby komponował się on z treścią i atmosferą opisywanych zdarzeń. To z samego założenia ma być opowieść, w której akcja toczy się właściwie jedynie w świecie „z dala od szosy”, świecie, który pamiętam i chciałbym o nim coś powiedzieć. 
Pamięć nakazuje, abym umieścił w tej opowieści pewne wątki autobiograficzne, choć „Peryferii” nie należy odczytywać jako powieści autobiograficznej, zwłaszcza że wystąpi w niej kilku narratorów. Pogmatwane to wszystko, ale, jak sądzę, do przełknięcia. Nie chcę nazbyt komplikować fabuły, ale też nie jest moim zamiarem opisywanie świata i postaci, że tak powiem, od A do Z, w chronologicznej kolejności.
Zastanawiam się, czy „pakować” ten tekst do kawiarenki; jednym ciągiem absolutnie nie - takiej obfitości tekstu nikt by nie zniósł. Mam na razie gotowe jakieś 70 stron, a końca, ba, połowy nie widać. Najważniejsze, że dalsza, nienapisana jeszcze część, mocno „siedzi” w mojej głowie i nawet trochę mi żal, że myśli biegną znacznie szybciej aniżeli stukanie palcami w klawiaturę.
Kontynuując pisanie, a jednocześnie czytając (już kończę) „Wariacje na najniższej strunie” Ladislava Fuksa, natrafiłem, że się tak wyrażę, na dylemat. Otóż pewne fragmenty tej wspaniałej (polecam!) książki dotykają treści, które umyśliłem sobie przedstawić w mojej opowieści… no, może źle się wyraziłem, nie treści a zagadnień. Rzecz jasna nie chodzi o to, abym miał w jakikolwiek sposób naśladować mistrza, ale na przykład opis dnia zmarłych na cmentarzu to wątek, który będzie obecny również w „Peryferiach”. Oczywiście postaci będą inne, czas akcji zupełnie nie ten, co u Fuksa, ale atmosfera… no właśnie… powiem szczerze, tej umiejętności tworzenia mrocznej ale ciepłej zarazem atmosfery narracji autorowi „Palacza zwłok” zazdroszczę. Zazdroszczę mu też poczucia humoru i tych niezwykłych powtórzeń, niedopowiedzeń, czegoś z czym, czytając przecież wiele powieści, nie spotkałem się u żadnego innego autora. 
No cóż, spróbuję coś wymyślić, aby stosując nieco inne środki stylistyczne, zbliżyć się choćby na maleńki kroczek do tej jakości, jaką całym swoim pisarstwem prezentuje Ladislav Fuks. 

[21.03.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

„DOM”

Ta sympatyczna „Campigneulles”, której nie nauczyłem się jeszcze wymawiać oznacza malutka miejscowość, gdzie mieści się tzw. „dom kierowców. Trafiłem tu po przyjeździe z Anglii, a na busa wsiadł teraz Roman z towarem pod Lyon.
W „domu” poza internetem i telewizją mamy właściwie wszystko: trzy pokoje (w sumie na jakieś 10-12 osób), dwa prysznice, pralka, sauna, kuchnia z wszystkimi niezbędnymi urządzeniami i naczyniami, piwnica, gdzie przechowuje się jedzenie, pralka itp. 
Czas pobytu w „domu” (mój na ten przykład) zależy od tego, czy będzie miał ktoś zmienić Ukraińca na trasie do Anglii. Moim partnerem od samego początku był Roman, ale nie oznacza to, że będę dla niego zmiennikiem. Może się bowiem zdarzyć tak, że kiedy przypadnie na mnie kolej jazdy, z towarem do Anglii przyjedzie jakiś inny kierowca z Ukrainy. Teoretycznie (akurat z Polaków jestem sam) mogę mieć kurs na Anglię jeszcze tej nocy, a mogę też spędzić w „domu” dwa lub trzy dni, chociaż to raczej niemożliwe, bo jestem w tej chwili jedynym „wolnym”, polskim kierowcą.
Wypada mi tyko trzymać kciuki, abym mógł przespać dzisiejszą noc, a kierowca, którego będę musiał zmienić, niech się pojawi choćby jutro, ale o rozsądnej porze.

[21.03.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

KAWIARENKA (84) SPRAWY POSUWAJĄ SIĘ NAPRZÓD

W przededniu kalendarzowej wiosny w miasteczku, tudzież w Ciżemkach sprawy istotne nabrały szybkiego tempa, i tak, czcigodnym obywatelom miasteczka, którym przewodził drobiowy potentat, pan Gnacik, udało się ogłoszony z początkiem lutego przetarg pod hotelową zabudowę wygrać. Jeden jedynie konkurent i to ze stolicy próbował walczyć, lecz bezskutecznie. Wróble ćwierkają, że pan ze stolicy sądził, iż „na tej zapadłej prowincji”, jak się wyraził, uda mu się zbić niezły interes oferując peryferyjną cenę. Nie spodziewał się jednak, że naprędce założona spółka dowodzona przez pana Gnacika wyłoży kwotę, którą przebije jego ofertę. Więcej, pan Gnacik ze swoim towarzystwem przygotowany był na podbicie ceny tak, że po ogłoszeniu wyników przetargu dyskretna radość rozjaśniła jego marsową twarz, jaką obnosił po mieście przed rozgrywką. Wypadało teraz pokłonić się poleconemu przez pana Majewskiego architektowi z Warszawy, co też pan Gnacik uczynił w towarzystwie pana inżyniera Beka i pana radcy Kracha.
Posuwały się naprzód prace przy zabudowie terenu rekreacyjnego; kładziono już fundamenty pod toalety, szatnie, łaźnie i jadalnię, a pani Różańska z panem Iłowieckim obmyślali plan nasadzeń drzew, krzewów i kwiatów wewnątrz i wokół obiektu. Niebawem pracy nie zabraknie tej spółce złożonej z niedawnych bezrobotnych, w zakładaniu której mieli swój udział panowie radca Krach i mecenas Szydełko.
U pana Korfantego z Domu Kultury wciąż ochoczo trenowano latynoskie tańce, po zimowej przerwie zagrzmiała orkiestra dęta, chór przez siostrę zakonna prowadzony wyśpiewywał w każdy czwartek, w piątki szlifowała akordy grupa jazzowa wraz z piosenkarką, zaś w soboty uniwersytet trzeciego wieku dowodzony przez panią Zofię organizował przynajmniej cztery godziny wykładów.
W pobliskich Ciżemkach u Anny i Wołodii prace przy domu zdrojowym i pensjonacie szły pełną parą, z korzyścią również dla właściciela kawiarenki, u którego ekipy budowlane się stołowały. Dwa razy dziennie pan Adam lub w jego zastępstwie kucharz Andrzej podjeżdżali do Ciżemek z obiadem i prowiantem na kolacje i śniadania.
W kawiarence pracy było co niemiara. Zatrudniono kolejną panią, tym razem z pośredniaka, gdyż w soboty i niedziele część pracowników budowlanych pozostawała na miejscu i zachodziła na obiady, kolacje i często również na śniadania.
Pani Zofia, pomimo swoich uniwersyteckich zajęć świadoma była zbliżającej się matury i gnała szkolniaków na zajęcia dodatkowe tak w kawiarence, jak i też w domu kultury.
Słowem w miasteczku działo się wiele, po nowemu i staremu, aż redaktor Pokorski ledwie nadążyć za tymi wydarzeniami potrafił, choć „Nasz Głos” ukazywał się systematycznie w dwutygodniowych odstępach czasu i na swojej poczytności nie tracił.
Nie dalej jak wczoraj ponownie pojawił się w kawiarence pan Majewski w towarzystwie profesora Karbowiaka, radiowca Rakowskiego i archiwisty, pana Olesińskiego. Zaprosili ci panowie do dwóch złączonych stolików czworo młodych ludzi wywodzących się w trzech czwartych z teatralnej grupy; najstarszy był aktorem z wojewódzkiego miasta poszukującym pracy i poleciła go pani Majewska.
Otóż i ci młodzi ludzie zostali wybrani przez pana Rakowskiego na lektorów radiowych. Dwoje z nich: Kinga i Krzysztof - ów polecony przez panią Majewską aktor w nowo tworzącym się radiu „Weronika” zajmować się będą czytaniem i recytacją tekstów literackich oraz prowadzeniem programów kulturalno-oświatowych; pozostali: Dominika i Wojtek będą na zmianę pracować jako lektorzy wiadomości i przekazywać pozostałe informacje.
Omawiano akurat w tym zacnym gronie szczegółowy plan emisji pierwszej audycji, kiedy do złączonych stolików koleżeństwa podeszli kawiarennik wespół z redaktorem Pokorskim.
Po serdecznym powitaniu pan redaktor Pokorski rozpostarł na blacie stołów projekt trzech stron mającego się ukazać w najbliższy piątek „Naszego Głosu”. Na tych trzech stronach podano uzgodnione wcześniej, choć jeszcze przed poprawkami, informacje na temat nowej, lokalnej rozgłośni radiowej.
- Proszę, nich państwo zerkną, a dokładnie, czy czegoś nie pominięto - wyrzekł pan redaktor do zgromadzonych i wraz z kawiarennikiem przysiedli się do przyjaciół.
Nastąpiła zbożna i rozważna cisza wypełniona cichym czytaniem i oglądaniem szpalt pisma z każdej możliwej strony.
Pierwszy odezwał się pan Majewski.
- Myślę, że wszystko, o czym mówiliśmy, zostało tutaj powiedziane. Tam tylko proszę dodać po redaktorze „naczelny” przy panu Rakowskim… no i nie mamy zdjęcia pana Olesińskiego.
- No tak, ale będzie, pozostawiliśmy wolne miejsce. Pan Olesiński do ostatniej chwili zwlekał ze swym zdjęciem… ale będzie.
- Panowie, bo ja… ja jestem taki niefotogeniczny i stary…. gdzież mi do tych młodych ludzi - usprawiedliwiał się pan archiwista.
- No wie pan co? - obruszył się pan Rakowski. - Czytelnicy pisma powinni wiedzieć z kim mają do czynienia. Zanim nie uruchomimy strony internetowej radia… a właśnie… co z tą stroną?
- Będzie. Poprosiłem już informatyka, który obsługuje stronę miasta - odparł kawiarennik. - Myślę, że na pierwszego maja się wyrobi.
- No właśnie, proszę państwa, na pierwszego - zawahał się profesor Karbowiak. - Czy aby obywatelstwo nie pomyśli sobie, że zaczynając emisję pierwszego kwietnia, fundujemy mu prima aprilisowy żart?
- A są to uzasadnione obawy, panie profesorze - przyznał redaktor Pokorski. - Nie omieszkam poprzedzić pierwszą kolumnę dyskretnym zapewnieniem, że start naszej „Weroniki” to nie kawał.
- To i bardzo dobrze - potwierdził kawiarennik. - Wprawdzie z listów do redakcji pisma oraz z tego, co słyszę kawiarni jasno wynika, że nasze pismo cieszy się sporym zaufaniem, a czytelnicy gotowi są uwierzyć we wszystko, co pan redaktor opublikuje, to jednak uświęcona tradycja nakazuje ludziom nie dawać wiary w pierwszokwietniowe banialuki.
Pan redaktor Pokorski przytaknął temu stwierdzeniu i ośmielił się zmienić temat, kierując zapytanie do młodych:
- A jak wam, młodzieży widzi się to radio, z którym was powiązano?
Młodzi ludzie, aczkolwiek spodziewali się, że zostaną poproszeni o wypowiedzenie własnego zdania w kwestii radia, przekomarzali się pomiędzy sobą, kogo spośród siebie wybrać do odpowiedzi. Nareszcie Krzysztof, młody człowiek w wieku lat dwudziestu pięciu, przystojny, niewysoki brunet o smagłej cerze, niezbyt atletycznie zbudowany, choć w ruchach swoich sprawny i, jak było poznać, wysportowany, poczuł na sobie wzrok pozostałej trójki, co przymusiło go odpowiedzi.
- Jesteśmy zgodni co do tego, że formuła radia nam odpowiada i, nie ukrywam, że daje nam swobodę do pokazania tego, co już umiemy i co jeszcze przed nami. A w tym wszystkim najważniejsze jest chyba to, że „Wiktoria” tak bardzo będzie się różniła od pozostałych rozgłośni, że uczestnictwo w tym przedsięwzięciu samo w sobie jest interesujące.
- O, tak, masz słuszność, Krzysztofie - poparła aktora Kinga. - Mnie osobiście podobają się te zaplanowane audycje, którym nadano tytuł „Archiwalia”. To bardzo przyjemnie usłyszeć niesłusznie zapomniane dzisiaj głosy ludzi z naszego okołomiejskiego środowiska… a przy okazji, o czym przypadkowo się dowiedziałam, usłyszę po raz pierwszy w życiu glos mojej prababki.
- No i widzi pan, panie Olesiński… a miał pan takie obawy wobec puszczania w eter tych materiałów, które pan prze całe lata gromadził - zauważył pan Majewski, patrząc niemal w same oczy archiwisty.
- A bo to, drogi panie, materiał nie najlepszej jakości i nie wiem, jak to zabrzmi na antenie.
- Skoro jest to materiał archiwalny - podjęła temat Dominika - to nie może przecież brzmieć nowocześnie, studyjnie.
- Liczy się co innego - dodał Wojtek. - Ja, chociaż w mieszkam w miasteczku od kilku zaledwie lat, z przyjemnością posłucham, kogóż to ze społeczności nagrywał pan przez lata.
- No cóż… nagrywało się, nagrywało, przeprowadzało wywiady, chodziło na uroczystości, akademie, ale też zaglądałem do ludzkich domów, słuchałem opowieści, grano mi i śpiewano - rozmarzył się pan Olesiński - tyle że nigdy nie myślałem, że będzie mi dane za swojego życia te nagrania upublicznić… i to w taki sposób, przez nasze lokalne radyjko.
- Wychodzi na to, że trzeba w związku z powyższym zakasać rękawy i do pracy - stwierdził stanowczo pan redaktor Pokorski - a względem tych nagrań to proszę pamiętać, panie Olesiński o naszym piśmie. Będzie sposobność do umieszczenia w nim przynajmniej wybranych fragmentów wywiadów, jakie pan przeprowadzał… no i oczywiście, jak myślę, umożliwi pan naszemu pismu szerszy dostęp do archiwalnych tematów.
- Oczywiście, panie redaktorze. Rad byłbym, aby społeczność dowiedziała się, jakimi to sprawami nasze lokalne obywatelstwo żyło przed laty. Musimy się jeszcze spotkać w tej sprawie i wymyślić jakąś formułę… a co do materiałów, które puścimy w eter, skompletowałem już parę odcinków naprzód.
- Z komentarzem oczywiście? - dopytał się pan redaktor.
- Ma się rozumieć, że z komentarzem - odparł archiwista, który w toku rozmowy nabrał wigoru, tłumiąc nim uprzednią nieśmiałość wypowiedzi.
- Bo, proszę państwa, takie jest moje zdanie, że jednym z warunków pomyślności naszego medialnego przedsięwzięcia jest ścisła współpraca „Weroniki” z „Naszym Głosem”. Raz, że zdobędziemy tym sposobem wiernych słuchaczy i czytelników, a dwa, że nasi sponsorzy, doceniając rosnącą, odpukać, popularność naszego medium, nie omieszkają wesprzeć nas finansowo, co w obecnych warunkach jest sprawą niezwykle istotną.
To był głos pana Majewskiego, podsumowujący niejako rozmowę, lecz prawdziwym jej zakończeniem stało się wystąpienie Krzysztofa, który zachęcany przez profesora Karbowiaka wyrecytował z pamięci początkowy fragment tekstu „Profesora Tutki” Jerzego Szaniawskiego, zatytułowany „Profesor Tutka wśród melomanów”. Tekst ten jako pierwszy ukaże się na ścieżce dźwiękowej w cyklu „Opowiadania i powieści”, a zaprezentuje go właśnie Krzysztof.
„Kilku miłośników muzyki rozmawiało o instrumentach. Zastanawiano się, który z powszechnie znanych instrumentów działa najsilniej, najbardziej bezpośrednio na słuchacza. Najwięcej głosów otrzymały skrzypce. - Skrzypce — powiedział ktoś - mogą mnie doprowadzić do ekstazy.
Ktoś inny ujął się za wiolonczelą, jednakże w opinii górowały skrzypce. Gdy była mowa o fortepianie - owszem - przyznano mu wiele, i to, że skala duża, i wygrać można wszystko - ale właśnie tego oddziaływania, tego, co może doprowadzić niemal do ekstazy - tego fortepian dać nie może.”

[20.03.2017, Stoney Station w Anglii]

21 marca 2017

PIERWSZY DZIEŃ WIOSNY

Gdyby się kto pytał... ale spoko, nie zapyta :-) krążę jeszcze pomiędzy kontynentem a Wyspami i wiosennie, w imieniu pana radcy Kracha i reszty kawiarenkowego towarzystwa, pozdrawiam...

[21.03.2017 Dover w Anglii]

WYPOŻYCZALNIA (10) TRZY POETKI

Aby ocieplić klimat przedwiosenny, a wiosna tuż tuż, spójrzmy jak kobiety radzą sobie ze słowem, a radzą sobie oszczędnie, przez szacunek dla własnych myśli złożonych w ofierze czystej kartce papieru.
Ulubiona, skondensowana, obrazowa, tęskniąca Halina Poświatowska na początek, wyraża swoje pragnienia. Podmiot liryczny, do którego się zwraca nienasycenie wciąż ten sam, a kto go nie rozpoznał w dwóch pierwszych strofach, w trzeciej nabierze pewności. Poświatowska jest mistrzynią tworzenia takich chwytających za serce przez gardło obrazów.

---- Halina Poświatowska ----
* * * [liściu]

liściu 
osłoń mnie zielenią
jestem jesienne nagie drzewo
z zimna drżę

wodo
napój mnie
jestem piaskiem
gorącej suchej pustyni
wiatr mnie przegarnia ręką

ogrzej mnie
ty który jesteś słońcem
przed którym stoję
ukryta w słowach jak w drzew cieniu
źródło bijące

Małgorzata Hillar z właściwym sobie humorem pisze o ciszy. Cisza potrafi być dręcząca, zwłaszcza wtedy, gdy dzielisz z nią nocne łoże w samotności. O, tak, kto spotkał taką ciszę, ten wie, jak bardzo jest dokuczliwa. Poetka odważnie odpędza ją od siebie, czy na długo? Świadoma słodkiego jej zapachu, przypominającego woń gazu, co bardzo brzydko się kojarzy, woła, aby nie zostawiano jej samej… ot, odwieczne, jak sądzę, pragnienie kobiet - lęk przed samotnością.
--- Małgorzata Hillar ---
Cisza
Kiedy jestem sama
przychodzi cisza
Kosmatymi łapami
łazi po ścianach
Ociera się o słoneczniki
w dzbanku

Kładzie się przy mnie
szepcze
Jesteś sama
Nie masz pieniędzy
Znowu nie spałaś
całą noc
Idź do diabła
mówię
a ona siada
glinianemu kogutowi na ogonie
i śmieje się
Jest miękka i słodka
jak zapach gazu
Nie zostawiaj mnie z nią
długo sam na sam

Tworzenie sytuacji paradoksalnych nie jest w liryce (i nie tylko w liryce) czymś nieznanym, a jednak w wierszu Ewy Lipskiej już sam tytuł zdaje się zaskakiwać. I dalsze prowadzenie narracji również. Odbieram ten tekst jako wiersz o przesłaniu pesymistycznym: my, żywi, żyjemy wszakże w grobowcach, choć jest nam w nich ciepło i możemy wlepiać swój wzrok w ekran telewizora.

--- Ewa Lipska --- 
Dzień Żywych

W Dniu Żywych
umarli przychodzą na ich groby
– zapalają neony
i przekopują chryzantemy anten
na dachach ich grobowców
z centralnym ogrzewaniem.
Potem
zjeżdżają windami
do swej codziennej pracy:
do śmierci.

[19.03.2017, Royston przy A505 w Anglii] 

WEEKEND NA A505

1.
Rzucony na obrzeże pięćset piątki przepędzam weekend na błogim lenistwie. Zrobiło się cieplej, w niedzielne wczesne popołudnie, kiedy tylko zechciało wyjść słońce temperatura dochodzi do +17. Cóż z tego, że tego słońca mało i okropnie wieje, nie tak straszliwie jak w sobotę, ale i tak „drzwi urywa”, więc odczuwalna temperatura jest niższa. Tak sobie myślę, że może w poniedziałek, kiedy, jak myślę, będę zbierał ładunki na kontynent wiatr choć trochę ustanie i będzie można podróżować bez przeszkód, a i promem nie będzie tak kołysało.
2.
Czytam na zmianę: ponownie „Wariacje na najniższej strunie” Fuksa i „Nowe opowiadania” Andrzejewskiego.
Fuksa, jak już wspominałem kiedyś, uwielbiam za narrację, za ciekawe pomysły stylistyczne, za wiele znaczące powtórzenia, za atmosferę grozy przeplataną typowym czeskim humorem. W „Wariacjach” główny bohater, na początku ośmioletni Michał prowadzi wyimaginowaną rozmowę z babcią austriacką z portretu wiszącego w salonie, pluszowym misiem i tancerką z misieńskiej porcelany. Niezwykle zajmujące są te anegdotyczne, humorystyczne dialogi, dzięki którym chłopiec wkracza w bajkowej atmosferze w świat dorosłości. W ogóle sam pomysł posłużenia się „przedmiotami” jako równoprawnymi postaciami powieści uważam za niezwykły i trafny zarazem. A to wchodzenie w dorosłe życie małego Michałka jest o tyle skomplikowane, że przypada na okres dojścia Hitlera do władzy i aneksji Austrii, gdzie tkwią korzenie rodowe matki chłopca. Inną niezwykle ciekawą postacią jest gospodyni domu rodziców Michałka, Rużenka, przedstawiona w sposób niemal komiczny, posiadająca nadzwyczajną wyobraźnię i ulegająca podszeptom sąsiadki prowadzącej sklep warzywniczy, i występująca jako przewodnia dusza torująca drogę życiową małego chłopca, choć ten niemal za każdym razem sprawdza jej prawdomówność podczas rozlicznych rozmów z babcia z portretu.
3.
Przeczytałem kilka opowiadań Andrzejewskiego. Oparte w głównej mierze na autobiograficznych wspomnieniach, nie powalają na kolana, choć nie jest to literatura zła. Zainteresował mnie szczególnie jeden wątek z opowiadania „Ciemna gwiazda”. zacytyje fragmencik: „Z początkiem roku ubiegłego [pierwsza połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku] w związku z przyznaniem mi pewnej, zresztą w skali światowej dość skromnie wyeksponowanej, międzynarodowej nagrody literackiej miałem do swojej dyspozycji sumę dość znaczną jak na nasze ograniczone możliwości dewizowe, nie były to jednak pieniądze wielkie, mogłem jednak dzięki nim pozwolić sobie na prawie roczny pobyt za granicą.” [podkreślenie moje].
Być może się czepiam, ale życzyłbym pieniędzy, za które „biedowałbym” niemal rok za granicą w Hamburgu, Kilonii, Paryżu, we Włoszech i nie musiałby być to pieniądze wielkie. Odnoszę wrażenie, że pan Andrzejewski (wynika to z treści niektórych opowiadań) ma być może przesadnie dobre zdanie o swojej twórczości.
4.
Na koniec kilka pozytywów o Anglii. Negatywy to pogoda oraz ta para ochroniarzy sugerująca, abym oddalił się w nieznane z zakładowego parkingu.
Ale od razu dla przeciwwagi nasuwa mi się na myśl przyjazne przyjęcie mnie w jednym z zakładów, poczęstowanie kawą…
Generalnie Anglicy pozytywnie są nastawieni wobec obcych, a ci starszej daty, pracujący nie w wielkich korporacjach a małych i średnich firmach są jak na ranę przyłóż. Zobaczymy, czy ten pogląd potwierdzi się, kiedy pojeżdżę sobie po Anglii dłużej.
I wreszcie te specyficzne krajobrazy angielskich wsi, wiosek i miasteczek, te szeregowe domy, niewielkie wypielęgnowane budyneczki, pola i łąki otoczone żywopłotami, wzniesienia i doliny, mnóstwo owiec na pastwiskach, wysportowane angielskiej rasy konie w wełnianych płaszczykach, konie skubiące wiecznie zieloną trawę - to wszystko zachwyca, choć przecież nie jestem na Wyspach, aby się zachwycać.

[19.03.2017, Royston przy A505 w Anglii] 

***

Wyśnij
nie musisz na kolorowo
wyśnij domek z ogródkiem
przy ulicy kamiennej
lubię chodzić po kocich łbach
także nocą
kiedy zmoczone deszczem okrąglaki
świecą w blasku miejskich latarni
jak kocie oczy

Wprowadź
niech zaskrzypi furta
osadzona w zrudziałych zawiasach
płosząc za dnia wróble
nocą stróżującego psa
lubię zapach ogrodu
miękkość traw a nawet szorstką niewygodę
ustawionej pod czereśnią ławki
jeśli tylko siedzisz ze mną

Wtańcz mnie
w rozkołysaną harmonię
długich i posuwistych kroków walca
lubię dotykać twoich ramion i dłoni
i kiedy pozwalasz mi 
abym obracał się wokół słońca
jako poddany światłu
które rozprasza mroki codzienności
choć i ta codzienność jest mi bliska z tobą

Wtrąć mnie
do więzienia z którego ucieczki nie ma
a zamiast krat twoje pocałunki 
chronią mnie przed wolnością
lubię przechadzki z tobą 
po spacerniaku uliczek naszego miasteczka
nawet wtedy gdy trzy staruszki
wysiadujące na skwerze przed kościołem
po raz kolejny komentują naszą podróż

Wtul
głowę w me ramiona kiedy moje palce 
penetrują pajęczą plątaninę twoich włosów
czując pulsującą tętniczkę na twojej skroni
lubię należący do ciebie oddech 
którym osuszasz wilgoć swoich warg
po niedawnej rozkoszy
i jeszcze lubię patrzeć ci w oczy
nawet jeśli przymykasz je powiekami

Wydobądź mnie
z tu i teraz
gdzie gasnę przytłumiony życiem
zmierzającym ku nicości
a jestem coraz bliżej
i jakoś wydaje mi się
że nie polubię chwili
w której każą mi odejść
bez zobaczenia twojego snu.

[18.03.2017, Royston przy A505 w Anglii] 

NA PROMIE

A jeszcze przed - długie oczekiwanie. Grubo ponad dwie setki, a może i więcej samochodów, kontrola jedna, druga, trzecia; wreszcie bilet z numerem właściwego pasu wjazdu i jeszcze dwie godziny oczekiwania na prom, który dopiero wyrusza z Dover do Calais. 
Niby jest łączność z siecią przez wifi, ale słaba - zbyt wiele „komórek” chce się podłączyć, blokując dostęp do mojego „szczeniaczka”. Potem pora wjazdu, jeszcze tylko kontrola biletów i sadowię się blisko „dziobu” w pierwszym rzędzie pokładu numer trzy.
Zamykam auto i udaję się na „deck 7”. Tam kładę się od razu na ławie przy oknie, próbując zasnąć, albo chociaż przymknąć oczy. Na ekranie telewizora zawieszonego na ścianie po przeciwnej stronie pomieszczenia dla podróżnych systematycznie powielane są te same odcinki serialu reklamującego korzystanie z usług promu P&O. Tu można coś kupić, tam dokonać wymiany waluty, a gdzie indziej skorzystać z atrakcyjnego posiłku (kobieta zajada coś z przyjemnym uśmiechem na twarzy) w restauracyjnej sali. Są też reklamy francuskich win, angielskich słodkich wódek, czekoladek i niezbędnych akcesoriów w rodzaju perfum, wód kolońskich i upiększających powłokę ciała maści. Od czasu do czasu rozlega się zniekształcona informacja w angielskim i we francuskim, dotycząca, sam Bóg wie czego, ale w końcu udaje mi się angielską wersję rozszyfrować; otóż informowany jestem o tym, że do zamknięcia promowego marketu zostało tyle a tyle minut, a zatem należy się spieszyć z zakupem 4 butelek wina, za które zapłacimy o całe dwa funty mnie, niż gdybyśmy kupowali każdą butelkę oddzielnie. marketingowcy P&O zapewne uważają, że pasażerowie promu zapewne stawiają sobie za punkt honoru opróżnienie damskich i męskich sakiewek z waluty, bądź też uszczuplenie konta kartą, aby tylko skorzystać z możliwości zakupów na pokładzie. Chociaż… jakaś pięcioosobowa gromadka Anglików obu płci prowadzi akurat ożywioną rozmowę przy dopiero co zakupionych kielichach białego i czerwonego francuskiego wina.
W sali dla podróżnych ustawione są też hałaśliwe automaty do gier.
Kierowcy okupują okoliczne fotele i ławy, i przysypiają na nich. Niektórzy nowoczesnym zwyczajem zajmują się penetracją własnych aparatów telefonicznych i przypominają mi modnisie wpatrujące się bez przerwy w swoje nasączone kremową pomadą twarzowe oblicze.
Jeszcze wizyta w toalecie i wyjście na pokład „pod chmurką”, papieros i wkrótce światła Dover.
Zjeżdżam z promu jako jeden z pierwszych i jadę stosunkowo wolno w stronę pierwszego z trzech miejsc rozładunku do Loughborough, gdzie trafiam po drugiej w nocy i, o dziwo, zostaję rozładowany. Proszę o to, abym mógł spędzić dalszą część nocy na fabrycznym parkingu i otrzymawszy zgodę, udaję się na trzyipółgodzinny odpoczynek.  

 [18.03.2017, Royston przy A505 w Anglii] 

DO WYRZUCENIA

Taki nastrój - do wyrzucenia na śmieci. 
W Derby, skąd brałem towar, jeden Anglik zareagował na pogodę:
- „It’s the rubbish weather, but it was hot yesterday”
Miał rację, bo temperatura bez względu czy to Francja, Hiszpania czy Anglia wahała się pomiędzy +15 a + 18, a tu nagle w Derby obniżyła się do +3.
A teraz doszedł do tego „rubbish mood”. 
Po załadowaniu się towarem z powrotem do Zamudio w Hiszpanii (dwa ładunki u Rollsa w Derby i jeden w Atherstone) wydawało mi się, że obiorę kurs na Dover i dalej do „domu kierowców” we Francji. Nic z tych rzeczy. Najpierw odbieram jeszcze dwa kartony od kolegi z firmy czekającego na mnie właśnie w Atherstone, aby potem podjechać do Royston, gdzie z kolei przeładowuję całą zawartość ciężarówki na kolejne firmowe auto. Pozostaję zatem „na pusto” w Royston na parkingu przy firmie, jem wątła kolację, zabieram się za pisanie i… nic z tego, sen łapie mnie na gorącym uczynku. Zasypiam więc, a pogoda robi się nieznośna. Przez cały wieczór i noc potwornie wieje i od czasu do czasu pada rzęsisty deszcz.
Budząc się po siódmej po dobrze, mimo wszystko, przespanej nocy, widzę pogodne niebo, słońce, wietrzysko też osłabło. Później pogoda wraca do angielskiej normy: całe niebo w chmurach, przelotny deszcz i ponuro, wiatr jednak osłabł. Późnym popołudniem podchodzi do mego auta para mieszana ochroniarzy:
- You can’t stay here. It’s a private place - mówi do mnie on, na co ja zadaję głupie pytanie, na które w odpowiedzi zobaczę wzruszenie ramion.
- Where to go?
Odjeżdżam. Objeżdżam Tesco, bo pewnie i tam jest „private place” i udaję się na krajówkę A505, gdzie dosyć szybko znajduję miejsce do zaparkowania auta, tyle że blisko drogi, a więc sporo hałasu, do którego jednak już się przyzwyczaiłem.

[18.03.2017, Royston przy A505 w Anglii] 

TELEGRAFICZNIE

1. 13-go w poniedziałek przejeżdżam z Coventry do Rolls-Royce’a w Derby, a następnie do Royston. Zabieram ładunek do Zamudio w Kraju Basków, niedaleko Bilbao w Hiszpanii. Po Anglii jedzie się nieźle. Najgorzej w Dover (tym razem promem) - cała przeprawa zajmuje mi 4 godziny.
2. W Campigneulles (co za nazwa!!!), gdzie jest „dom kierowców” (na południe od Boulogne, jakieś 80 km na południe od Calais) wsiada partner z Ukrainy - Roman (zupełnie świeży jako kierowca, choć pracował w Anglii i w Polsce) i na zmianę jedziemy do Hiszpanii - on trochę dłużej niż ja. Jakoś się spało na półsiedząco.
3. Służbowy telefon, z którego teoretycznie mamy kontakt ze spedytorami i szefostwem oczywiście nie działa (ha,ha). Inne numery są zablokowane. Dotąd kontaktowałem się ze spedycją z prywatnego, ale powiedziałem sobie po hiszpańsku: „basta” - nie dzwonie i nie odbieram. Aha, w nawigacji mam komunikator, w którym należy podawać informacje o tankowaniu auta, załadunku i rozładunku. Informacje są albo nieczytane, albo też czytane po paru godzinach lub czasami dobie. Innymi słowy, teoretycznie przy braku łączności telefonicznej w razie (odpukuję) wypadku, firma się o nim dowie po paru godzinach albo dobie (ha, ha)
4. W „domu kierowców”, w którym jeszcze nie mieszkałem, nie ma internetu (miał być - ha, ha)
5. Chyba jednak Kraj Basków to najpiękniejszy region Hiszpanii. Dużo zieleni, góry, ocean, czystość, porządek, ładna architektura. Bilbao to przepiękne miasto położone w pokaźnej dolinie między dosyć wysokimi górami..
6. Mój partner Roman zachwycony Bilbao i w ogóle jazdą (ha, ha). Niech pojeździ trochę. Ale na dzisiaj mówi do mnie: „Patrz turyści, żeby zobaczyć takie miejsca jak Bilbao muszą zapłacić, a mnie z kolei płacą, abym mógł to wszystko zobaczyć”. Ale kiedy później będziemy wracać przez Francję i przesiedzi „za kółkiem” 8 godzin niemal non stop, widzę jaki jest zmęczony (ha, ha),  a ja trzymam się nieźle, a też długo jechałem i czeka mnie przeprawa przez Kanał i 350 kilometrów przez Anglię. 
Roman pochodzi z zachodniej Ukrainy. Jest ze wsi. Ma żonę i córkę. Jego żona pracuje jako nauczycielka w szkole zawodowej i zarabia całe 800 złotych. On ma kartę Polaka, bo jego babka była Polką. Dobrze mówi po polsku. Oczywiście rozmawiamy z sobą o Ukrainie (o Polsce też), ale lepiej nie przytaczać tego, co mówi.
7. Wyładowaliśmy się w Zamudio ranem, a wczoraj, 16-go o 18.30 mamy w tej samej firmie załadunek (znów do Rolls-Royce’a, i dwa: do Loughborough i Shepshed - oba w hrabstwie Leicestershire. Tak na oko do celu mamy około 2000 kilometrów, choć mój partner tylko do „domu” w Campigneulles. Akurat stoję teraz już drugą godzinę w Calais.
8. Otrzymuję delikatny „opieprz”, że nie poinformowałem spedytora o tym, gdzie mam rozładunek. Znaczy się powiadomiłem przez komunikator, ale on tej informacji nie odczytał i dlatego mnie „opieprzył” - to coś pomiędzy Gogolem, Mrożkiem i Gombrowiczem (ha, ha).
9. Aha… dlaczego spedytorzy to głównie młode osoby sprawiające wrażenie zadufanych w siebie idiotów ?
10. No to na tyle. 

[16.03.2017, Calais we Francji] 



KAWIARENKA (83) WIOSENNA PEREGRYNACJA

Wiosna nieśmiało budziła się w oparach przedpołudniowych mgieł, w dżdżu wieczornym, we wczesnoporannych przymrozkach, w kapryśnym słońcu, które bawiło się z chmurami w chowanego, w niewielkich opadach deszczu, który nasączał i tak wilgotną już po wcześniejszych roztopach ziemię.
Rzeczka omijająca las od południowej strony, przepływająca obok posiadłości Anny i Wołodii, gdzie ponownie rozpoczęły się prace nad pensjonatem i gmachem domu zdrojowego; ocierająca się o gospodarstwo Joanny i Piotra Kosmowskich i wreszcie dotykająca dominium najnowszych osadników - państwa Majewskich. Ta rzeczka, która od dawien dawna była chlubą miasteczka, dzisiaj prowadząc swoje bystre i spiętrzone wody, rozlewała się łagodnie w stronę łąk, pogłębiając zalew utworzony przed rokiem z inicjatywy młodych Kosmowskich. I zalew, usytuowany w tym właśnie miejscu, chronił miasteczko przed wiosenną powodzią, a to z uwagi na ustawienie na rzeczce tamy: przepuszczała ona pożądane ilości kłębiących się wód, czego pilnowani wyznaczeni przez burmistrza pracownicy zajmujący się utrzymywaniem rzeki w czystości.
Razu pewnego pan radca Krach wraz z panem leśniczym Gajowniczkiem dokonali w niezbyt urodziwym i bogatym w lata służbowym gaziku leśnictwa objazdu tych ciżemkowskich ziem. Ubrani przepisowo w gumiaki z długimi cholewami wysiadali co i rusz z auta, brnąc przez pola, miedze, grząskie ścieżyny porośnięte po obu stronach wierzbą i olszyną; docierali do węższych o tej porze roku piaszczystych łach rozciągających się na niestromych, południowych zboczach świerkowego lasu, wstępowali na podmokłe pola leśnictwa leżące po północnej stronie rzeki i te rozległe nieużytki po południowej stronie, lesiste, to znów stepowe, czekające na nowych gospodarzy, albowiem tereny te przeznaczone były pod zasiedlenie.
Jeszcze przed dwoma laty nikt by nie przypuszczał, że na tych wątłych, zachwaszczonych, obfitych w łąkową roślinność glebach narodzi się nowe życie. Młodzi Kosmowscy dali początek nowemu; później pan radca Krach umyślił sobie pobudować leśny domek dla córki i zięcia… i tak się zaczęło… przybyli Majewscy, a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że po południowej stronie rzeczki, w górnym jej biegu, pojawią się nowi osadnicy i że trzeba będzie pociągnąć wyżej drogę, zelektryfikować perspektywicznie tę część Ciżemek, która dotąd cywilizacji nie zaznała.
Panowie radca i leśniczy zajęci byli podpatrywaniem rodzącej się do nowego życia przyrody. Z jakąż przyjemnością obserwowali nadciagające od południa stadka szarych gęsi, żurawi i kaczek, które upodobały sobie zarówno sam zalew, jak i też rozlewiska powyżej zalewu. Pan radca, zawzięty miłośnik wędkarstwa oczami wyobraźni penetrował wody w poszukiwaniu karpi, linów, płoci, wzdrąg, szczupaków i karasi, których to narybkiem wzbogacił był wody rzeki i zalewu. 
- Coś mi się wydaje, przyjacielu, że w tym roku rozpoczną się prawdziwe połowy - oznajmił radca Krach panu leśniczemu. - Popatrz ileż to wody przybyło w zalewie, a i rzeczka spławna. Nigdym jej takiej nie widział. Mieli ci młodzi Kosmowscy nosa z tą tamą. A marzy mi się jeszcze jedno… aby w tych zakolach rzeki powyżej pensjonatu utworzyć małe stawy hodowlane z karpiami. Może znajdzie się jaki chętny na takie przedsięwzięcie. Zauważ, że chociaż karp w wolno stojącej wodzie rozmnaża się najlepiej, to jednak stały dopływ czystej rzecznej wody, rzecz jasna w rozsądnych ilościach, tej prokreacji nie zaszkodzi.
A w innym miejscu pan Gajowniczek przejął rolę bystrego obserwatora i opowiadacza.
- Widzisz pan, panie radco, to, co widzą moje oczy… o tam, po drugiej stronie rzeczki przy wodopoju stadko dzików, a dalej sarenki. Oj, przy tak wezbranej rzeczce zwierzęta nie zdecydują się na przeprawę na drugą stronę, będą się trzymać lasu i tych ozimin, które dla nich posiałem, bo jeśli chce się zwierzostan utrzymać i powiększać, należy o niego dbać i nie doprowadzać do tego, aby stworzenia, zwłaszcza dziki, zaczęły harcować po ludzkich polach, dalekich, tych po drugiej stronie rzeki. Myślę nad tym, panie radco, że wypadałoby przed wodopojem położyć nad rzeczką prowizoryczną kładkę, po której mogliby podążać miłośnicy konnych i rowerowych przejażdżek. 
- Znaczy się, panie leśniczy, mówi pan o tej turystycznej trasie, którą pan zaplanował.
- Właśnie o tym mówię. Będzie ona wiodła od miasteczka lasem, po północnej stronie rzeczki, następnie skieruje się nią na tę stroną, bo wie pan, dzikiej zwierzyny bez potrzeby płoszyć nie trzeba. Dalej turystyczna trasa wycofa się na skraj gospodarstwa Kosmowskich, potem przemknie się przez posiadłość pańskiej córki i dalej pobiegnie dwa kilometry w górę rzeki… tam już jest most… i powróci przez las, leśnym duktem do linii kolejowej obiegającej las i do miasteczka.
- Całkiem spora będzie ta trasa.
- Obliczyłem sobie, że nie mniej niż szesnaście kilometrów - pochwalił się pan Gajowniczek, lecz na chwilę przytłumił się jego zapał. - Widzi pan, panie radco, tylko ta kładka będzie niejakim kłopotem dla kajakarzy. Wszak już raz muszą oni wysiadać z kajaków, aby obejść tamę… i teraz ta kładka, na którą mam już przygotowane drzewo…
- A cóż to, przyjacielu, za kłopot dla tych dzielnych ludzi, tych rzecznych marynarzy… że grzbiety sobie rozprostują? Toż to najmniejszy problem.
- Tak pan mówi?
- A pewnie. Jeśli tylko zezwolenie na postawienie tej przeprawy pan ma…
- Akurat w tym miejscu rzeczka przynależy do leśnictwa, więc się postarałem.
I tak panowie ponownie wsiedli do gazika - słońce akurat zza chmur wychynęło - pan Gajowniczek zapuścił motor i w drodze do leśniczówki obaj o czymś niezwykle podniosłym dyskutowali, o czymś, co oprócz pana radcy Kracha spowite było tajemnicą. Nie było to natomiast tajemnicą dla leśniczyny, pani Tereski, która jeszcze tego dnia nie powróciła z biblioteki i pewnie też rozmyślała nad tym, co zakorzeniło się w głowach jej i męża.
A pan radca… no cóż, on miał być w tej istotnej sprawie doradcą, a może i spowiednikiem, w każdym bądź razie kimś niezwykle istotnym, z którego głosem ci dwoje liczyli się bardzo.

[11.03.2017, Coventry w Anglii]  

PARDUBICE - COVENTRY

Już w nowej firmie. Wiem tyle, że obowiązywać mnie będą trasy: Francja - Wielka Brytania. Dosyć specyficzna polityka, bo firma zatrudnia większość Ukraińców, a ci nie mają wizy na „Wyspy”, więc praca jest dzielona: Polacy kursują przemierzając Kanał La Manche; Ukraińcy jeżdżą po Europie; wymieniamy się autami; ja zostaję na czas podróży zmiennika w domu we Francji i odwrotnie: mój partner czeka w domu zanim nie wrócę z Wysp. Firma spora, ba nawet wielka jak na polskie warunki. Czy będzie gorzej, czy lepiej, się okaże. Na początek mam partnera z Ukrainy na przeszkolenie. „Zielony” w tej robocie, ale chętny do pracy. Będę tłumaczył mu co i jak podczas pierwszych jazd, a ta pierwsza jest spod Pardubic w Czechach do Coventry w Anglii.
Do Czech jedziemy na zmianę; potem również. Wadą tej wspólnej podróży jest to, że warunki do odpoczynku dalekie od ideału. Zanim otrzymaliśmy kurs spędziliśmy obaj noc w aucie: ja na górze; on na dole. Na górze wcale nie jest lepiej, bo „gniazdeczko” niskie, nie usiądziesz w nim, no ale nie śpi się na siedząco.
W Sudetach przed i za granicą z Niemcami śnieg. Akurat prowadzi mój partner. Nie jechał jeszcze w takich warunkach. Spowalniam go, aby jechał bezpiecznie, bo chociaż nie jest to taki śnieg jak w Alpach i nie tak wysoko, to mimo wszystko należy z rozsądkiem operować pedałami gazu i hamulca.
W Niemczech drogi są już posypane solą i jest bezpieczniej. Tu i w Belgii, przez którą przejeżdżamy, zmieniając się przy kierownicy, zamiast śniegu dominuje deszcz i mgła, a w Belgii również korki.
Już we Francji, na autostradzie prowadzącej do Valencienes, spostrzegam mały wypadek. Na naszym pasie spowolnienie. Jedziemy raz szybciej, raz wolniej, aż do zatrzymania się. Przed nami portugalska ciężarówka, a przed nią… no właśnie. Kierowca polskiego tira, zdaje się, nie zauważył, że zatrzymuje się jadące przed nim auto i aby w nie nie uderzyć skręca gwałtownie w prawo, zjeżdża z nasypu i zagłębia się kołami w grząską łąkę. Szczęśliwie naczepa nie przewraca się i kierowcy nic się nie stało, ale nie będzie w stanie wyjechać z tego miejsca o własnych siłach. 
Dojeżdżamy wreszcie do małej miejscowości około 70 kilometrów od Calaise. Tam wysiada mój partner, zabierając z sobą swoje „bety”. Ja kontynuuję podróż pod Calaise. Będę się przeprawiał tunelem pod La Manche. Prawdopodobnie spedytor oszacował, że promem będzie dłużej. Niestety przeprawa tunelem nie jest krótsza i w Folkestone w Anglii zjawię się po czterech godzinach, bo przed wjazdem do tunelu ogromna kolejka. Dla niewtajemniczonych powiem, że ciężarówki wjeżdżają na kolejowe platformy, zaś kierowcy podróżują te czterdzieści kilka kilometrów pod kanałem w normalnym pasażerskim wagonie kolejowym. Podróż zajmuje nie więcej niż 40 minut, a więc szybciej o godzinę niż gdyby płynąć promem, ale z uwagi na tłok przed kanałem, nie zaoszczędziłem nawet pięciu minut.
W Anglii kieruję się najpierw na Londyn, który omijam od północnego zachodu, potem podążam w stronę Heatrow i dalej głównie M20 na północ w stronę Coventry i Birmingham.
Ruch na autostradach spory, ale jedzie się nieźle, bez dłuższych spowolnień.
Do punktu docelowego dojeżdżam około 21 czasu lokalnego i po trzydziestu minutach jestem już rozładowany. W Anglii zwykle rozładunki i wyładunki przebiegają sprawnie.
Zatrzymuję się nieopodal zakładu, aby spędzić noc (być może i dwie następne). Nie decyduję się na wyjazd gdzieś dalej, bo w Anglii parkingów dla ciężarówek niewiele, więc lepiej nie kombinować.
Okazuje się, że zostanę w tym miejscu do poniedziałku, bo w piątek kursu nie ma i jeżeli nie będę miał trasy w sobotę, to i w niedzielę pewnie też nie wybiorę się w dalszą drogę. Ponieważ mam płaconą dniówkę, to przynajmniej nie muszę się martwić o to, że kilometry mi „uciekają”.

[10.03.2017, Coventry w Anglii]  

KAWIARENKA (82) IDZIE „MŁODE”

Otóż i społeczność miejsko-wiejskiego grajdołka powiększyła się o dwie niewielkie osoby. Po tym, jak ciżemkowska Joanna powiła przecudną ciemnowłosą Lenę, tak teraz, młoda żona kawiarennika, Maria urodziła tęgiego chłopca, Jakuba, którego w kawiarence zwano z racji nieopierzałego jeszcze wieku Kubusiem.
Obie te urocze postaci wydostały się na ten świat może i nie bezboleśnie, ale też bez komplikacji, które wpłynęłyby niekorzystnie na zdrowie matek, wzbudzając przy tym niepokój u ojców. Ci z kolei, szczęśliwi jak to bywa z ojcami w takich przypadkach, podjęli się zadania bycia nadgorliwymi opiekunami matek i ich pociech, tudzież przystąpili do rozpowszechniania radosnych wieści po okolicy; wieści mających wszem i wobec podkreślać niezwykłość wydanych na świat dzieci. I tak na przykład Piotr rozpowiadał o tym, że malutka Lena już już, trzepotając nóżkami wypowiedziała słowo „tata”; Adam zaś przekonywał obywatelstwo, że Kubuś w całym swym jestestwie, kropla w kroplę przypomina kawiarennika, choć tak bardzo ubogi we włosy mógł przypominać kogokolwiek innego.
Świat cały - i zasłużenie - chociaż kręcił się teraz wokół tych dwojga rodzin, to przecież musiał też toczyć swe wody odwieczną koleją rzeczy. W Ciżemkach u Kosmowskich, prawą ręką Piotra w codziennych zajęciach były studentki Beata i Zuzanna, na których młodych barkach spoczywało gospodarstwo, konie i hipoterapia. Piotr stanowczo odmówił żonie większości domowych zajęć, a sam próbował dzielić czas pomiędzy własną, weterynaryjną pracę a pomoc Joannie przy opiece Leny. Nie były też niczym dziwnym w Ciżemkach odwiedziny teściów, ba, całych rodzin, które malutką Lenę doglądały, ofiarowały się z pomocą, lecz, jak to bywa z odwiedzinami w takich przypadkach, wywoływały one mnóstwo niepotrzebnego hałasu, zakłócającego dostojny porządek tego miejsca. Nie pozostawało zatem nic innego, jak przywyknąć do tego stanu rzeczy, wierząc, że z czasem rodzina przekona się co do opiekuńczo-wychowawczych metod i walorów pracy z dzieckiem, jaką wykonują młodzi i będzie im sekundować z oddali.
W kawiarence było podobnie, a może nawet trudniej dla rodziców, bo oprócz Kubusia pod troskliwą opieką znajdowała się przecież trzyletnia Róża. Jednakowoż Maria miała zawsze na podorędziu pracujące w kawiarence Edytę, Karolinę i Natalię - chrzestną Róży, które to dziewczęta, jeśli już nie Kubusiem, to zajmowały się małą Różą; a służyła też pomocą kucharka, pani Rybotycka, to znów, oferując swą pomoc, wpadały na górę do mieszkanka Marii pozostałe zacne panie.
Radca Krach próbując ogarnąć całą sytuację rozumem doszedł z kolei do przekonania, że takie częste przebywanie z dziećmi: Edyty z jej wybrankiem serca, Andrzejem - viceszefem kuchni i Karoliną, która zawojowała z kolei jego współpracownikiem - Sławkiem Brożyną, może się okazać dla tych młodych ludzi niebezpieczną zachętą do pójścia podobną drogą, którą przechodziły i Maria, i Joanna.
Pani Janeczka Szydełko, żona pana inżyniera Beka Wanda oraz pani Jadwiga Krach utrzymywały z kolei, że natury oszukać się nie da i co będzie stać się musi. Podobnego zresztą zdania była pani Zofia Koteńko, natomiast pani Teresie Gajowniczek, która pewnego razu wraz z panem leśniczym złożyła wizytę Marii… pani Teresie, nie widzieć czemu, zaszkliły się łzy w oczach… zdaje się, że jedynie jej mąż domyślał się powodu tych łez… a może i pan radca, który nie dalej jak poprzedniego dnia odbył był z państwem Gajowniczek w ich siedlisku prawdziwą debatę o życiu, debatę zakończoną jakąś wielce istotną decyzją, o której prócz nich nikt z kawiarenkowej społeczności nie wiedział, a nawet domyśleć się jej nie potrafił.

[10.03.2017, Coventry w Anglii]