CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 stycznia 2014

"Rozegrałbym to wszystko inaczej"

A dzisiaj tak. Ostatnia piosenka Casha, pożyczona od pana You Tube, a tekst w celach edukacyjnych pożyczony ze strony:


I hurt myself today,
To see if I still feel.
I focus on the pain,
The only thing that's real.
The needle tears a hole,
The old familiar sting.
Try to kill it all away,
But I remember everything.

What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
My empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt.

I wear this crown of thorns
Upon my liar's chair.
Full of broken thoughts
I cannot repair.
Beneath the stains of time
The feelings disappear.
You are someone else,
I am still right here.

What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
my empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt.

If I could start again
A million miles away.
I would keep myself.
I would find a way.

Zraniłem się dzisiaj,
By zobaczyć, czy wciąż czuję.
Skupiam się na bólu,
Jedynej rzeczy, która jest prawdziwa.
Igła, drąży dziurę
Stare znajome ukłucie.
Próbuję się tego pozbyć,
Ale pamiętam wszystko.

Czymże się stałem?
Mój najdroższy przyjacielu.
Wszyscy, których znam,
Na końcu zawsze odchodzą.
Mogłeś mieć to wszystko.
Moje imperium z kurzu.

Zawiodę Cię.
Sprawię, że będziesz cierpiał.

Noszę swą koronę cierniową
Na moim tronie kłamcy.
Przepełniony zepsutymi myślami,
Których nie potrafię naprawić.
Pod plamami czasu
Uczucia zanikają.
Jesteś już kimś innym,
A ja wciąż jestem tutaj.

Czym się stałem?
Mój najdroższy przyjacielu.
Wszyscy, których znam,
Na końcu zawsze odchodzą.
Mogłeś mieć to wszystko.
Moje imperium z kurzu.

Zawiodę Cię.
Sprawię, że będziesz cierpiał.

Gdybym mógł zacząć od nowa
Milion mil stąd.
Rozegrałbym to wszystko inaczej.
Znalazłbym drogę.


Czy nie prawdziwe?

29 stycznia 2014

"Z nieba pan mi spadł..."

Przyszedł i pomógł usunąć z torowiska martwe drzewo. Narosło się, napatrzyło na świat, na zwierzęta, ptaki. Wreszcie padło, może zbyt wcześnie. Zawsze jest za wcześnie i zawsze nie w porę.
"Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano. Przecież to zmartwychwstanie". 
Człowiek do tego jest, aby zasypiać i budzić się. Potem otworzyć oczy. Otworzyć okno i drzwi, jeśli jeszcze nie otwarte i iść, iść i szukać. Może co znajdzie po drodze, tej między polami, albo innej, leśnej, asfaltowej, tam gdzie bruk a kamienie. A czasami nawet można na tej drodze odnaleźć człowieka. Wtedy raźniej. I nogi mniej bolą. Bardziej język, bo z człowiekiem koniecznie trzeba pogadać. 
Ale na tej drodze jest też i wieczór, za nim noc. A jeśli zgubisz drogę do domu (jeśli go masz), biada ci, biada. 
Czasami się gubi drogę do domu, zwłaszcza gdy odwracasz głowę. Ale czasami tak trzeba. Innym razem chciałoby się powrócić tropem własnych kopyt, a tu czas zatarł ślady.
Kiedy jest się już znużonym po podróży, jeszcze nie tak bardzo, aby nie zmartwychwstać, to można sobie po prostu usiąść w cieple, przy kominkowym żarze, przy świecy sobie pomyśleć o sensie i nadchodzącym wiecznym łożu odpoczynku.
Zawsze jest tak, że chciałby się, aby było lepiej, aby bywało lepiej. Nikt tego nie zwróci, więc może lepiej do poduszki zabrać to nieodłączne "czy było warto".
Pewnie nie warto.
Nieważne.

27 stycznia 2014

Skryba

W pewnym miasteczku żył sobie najzwyklejszy pod słońcem człowiek. Jak wielu innych obywateli ów mężczyzna, do którego później przylgnęło miano skryby, mieszkał w najzwyklejszym domku, jakich wiele pobudowano w miasteczku. Dom ten miał jednak pewna osobliwość. Wchodziło się doń przez solidne uchylna drzwi. Kto przychodził z zewnątrz, wystarczyło je lekko pchnąć; drzwi uchylały się i można się było bez przeszkód dostać do środka. Podobnie też nieznaczne pchnięcie drzwi w dowolnym miejscu od środka otwierało je szeroko na zewnątrz.
Ponieważ w miasteczku takie uchylne drzwi należały do rzadkości, mężczyzna miewał bezustannie gości. Jedni odwiedzali go, aby porozmawiać, dowiedzieć się, jak się miewa, uruchamiając przy okazji ten jakże banalny i prosty mechanizm otwierania-zamykania drzwi; inni przychodzili do niego z prośbą o poradę.
Mężczyzna wcale nie był mądrzejszy od innych obywateli miasteczka. Miał jednak dobry słuch i zawsze starannie i z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowom, jakie prowadzili w jego obecności odwiedzający go przybysze. Chcąc nie chcąc dowiadywał się od nich bardzo wielu rzeczy. Wieczorem, kiedy zbliżała się pora snu, mężczyzna skrupulatnie zapisywał zasłyszane historie. Zebrało się ich tak wiele, że wkrótce jego księga opowieści stała się tak wielka i ciężka jak encyklopedia. Z tej właśnie księgi mężczyzna czerpał mądrość, jaką dzielił się z tymi, którzy chodzili do niego po poradę. Nie ma bowiem większej mądrości nad tę,która jest sumą mądrości poszczególnych obywateli miasteczka.
Mijały lata, a mężczyzna, którego zwano teraz skrybą, niezmiennie przyjmował coraz to nowych gości, w tym równiez przybywających z innych miast i wiosek. Nadeszły dni trudne i znojne, kiedy skryba przestawał mieć czas na to, aby wyjść na ulicę, aby przyjrzeć się miasteczku i ludziom, napić się lemoniady w kafejce na rogu ulicy, przy której mieszkał. Częstokroć nie miał czasu na spacer ze starym psem, który pewnego dnia przybłąkał się nie wiadomo skąd i po co.
Ale przecież skryba radował się ze spotkań z ludźmi w jego własnym domu i nie uważał, że marnotrawi czas na rozmowach i radach, jakich udziela. Przeciwnie, bardzo sobie cenił  rozmowy z ludźmi i zapewne te spotkania niejednokrotnie przeciagałyby się do białego poranka, gdyby nie konieczność zapisywania słów i myśli pozostawianych przez gości. Zebrał już cztery pękate księgi tych serdeczności.
Dobre chwile nie trają jednak wiecznie. Tak jak po lecie przychodzi pora przekwitania, tak szczęście i radość schyla głowę przed smutkiem i niedolą. Pewnego ranka za uchylnymi drzwiami mieszkania, na sienniku, mężczyzna jak zwykle dostrzegł psa, który tym razem nie zaskowytał, nie uniósł na powitanie łapy, nie dał poczuć na szorstkiej męskiej dłoni wilgoć psiego pyska. 
Skryba zmartwił się okrutnie śmiercią przyjaciela, choć siwe wąsy psa, jego, od pewnego czasu, coraz bardziej spowolniałe ruchy oraz coraz dłuższy sen, kazały się domyślać, że na zwierzę nadchodzi najwyższy czas.
Pogrzebawszy psa, mężczyzna wrócił do domu i zasnął. Jego sen był tak głęboki, że kiedy wreszcie porzucił duszę skryby, mężczyzna nie pamiętał, na jak długo stracił kontrolę nad swoim życiem, czy dostąpił zaszczytu goszczenia zacnych obywateli miasteczka, czy też jego nieobecność wprawiła ich w zakłopotanie. 
Wstał jednak i przeszedł się w stronę drzwi, aby je uchylić i wpuścić przez nie świeży oddech przedwieczornego kwietnia. Drzwi nie pozwalały się odemknąć w żadną ze stron. Skryba pomyślał, że pewnie spał długo i skutkiem tego zbyt wiele sił stracił na otwarcie drzwi. Wprawdzie były one przyjazne wchodzącym i wychodzącym, pozwalały się otwierać i zamykać,. ale przecież były to solidne drzwi i wymagały użycia nieco większej siły, aniżeli byle powiew zabłąkanego wiatru.
Nasycił się jadłem i napoił, lecz także przy kolejnej próbie uchylania drzwi, skutek był bezlitosny - ramiona drzwi tkwiły w miejscu jak przymurowane.
Skryba poczuł bezsilną słabość w każdym członku swego ciała. Próbował się buntować przeciwko temu niespodziewanemu zjawisku, lecz słabość stawała się coraz silniejsza. Po tym mocnym uderzeniu bezsiły przyszła kolej na racjonalną cierpliwość. Pomyślał więc o tym, że przecież już za niedługo po drugiej strony drzwi pojawi się, jak to zwykle bywało, jakiś jegomość z prośbą o poradę, jakaś wymagająca pomocy niewiasta, jakiś starzec z wnukiem, jakaś para. Przez chwilę stał za tymi drzwiami, natężając słuch. Za drzwiami zaległa cisza. Zdziwił się, lecz za chwilę wpadł na pomył, aby udowodnić miasteczkowemu światu swą obecność i gotowość przyjmowania kolejnych gości. Wydarł więc z piątej, ledwo zaczętej księgi opowieści, czystą kartę, na której skreślił energicznym ruchem palców trzymających flamaster słowa zapraszające obywateli do swego mieszkania. Następnie podszedł do okna i przytwierdził kartkę go srebrzystej tafli szyby. Najwyraźniej czekał na odpowiedź.
Przed jego domem (obserwował, dyskretnie uchylając firankę) przechodzili ludzie. Jedni zdawali się w ogóle nie zauważać kartki z napisem; inni, jak gdyby czytali, jakby zbliżali swój wzrok, lecz wkrótce odwracali głowę i podążali szlakiem własnych myśli i motywacji.
W końcu skryba zrozumiał, że jego pomysł nie był na tyle atrakcyjny, aby być jednocześnie zrozumiałym dla przechodniów. Wtedy otworzył okno i pisane słowa powitania zamienił na wypowiedź ustną. Poczuł siłę i drżenie swego głosu, lecz jednocześnie, choć podejmował nadludzkie wysiłki, aby przekazać obywatelom miasteczka swoje myśli, wydawało mu się, że głos jego brzmi niezrozumiale. W rzeczy samej trudno opisać ten stan, w jakim się znalazł. Myśli wydobywały się z mózgu, przechodziły przez płuca, przeponę, do gardła; wydawały się być zrozumiałe dla niego. A jednak czuł, że poza jego organizmem staja się bezkształtną masą dźwięków.
Podobne historie powtarzały się z przeraźliwą systematycznością, do czego w końcu mógł przywyknąć, ale nie potrafił. Słabł z każdą chwilą i w pewnym stopniu przypominał tego starego schorowanego psa, który dzisiaj pilnuje stad w niebiesiech. 
Przypomniał sobie wreszcie o zapisanych księgach. Resztką sił otwierał je, przewracał kartki, czytał, łapczywie chwytał rozmaite wątki, którymi niegdyś karmił chłonne dusze zakłopotanych i nieszczęśliwych. Skoro słowa tam zapisane potrafiły leczyć, dlaczego nie spróbować uleczyć nimi siebie? 
Bez snu, bez odpoczynku wczytywał się w opowieści, lecz zawsze ze skutkiem daremnym. Tyle w nich mądrości, tyle serca i serdeczności pomieścił w księgach, lecz choćby dwakroć tyle słów napisał, żadne z nich nie uleczyło rany.
Pewnego wieczora obywatele miasteczka ujrzeli płomień wydobywający się spod szczeliny pomiędzy uchylnymi drzwiami a progiem.
Dogaszający ogień strażacy stwierdzili, że jądro pożaru tkwiło w miejscu, gdzie zwykle skryba przechowywał swoje rękopisy. Zwęglone ciało skryby znaleziono nie opodal. W zaciśniętej, obdartej ze skóry przez płomienie dłoni, trzymał coś, co mogło być kiedyś piórem

26 stycznia 2014

Król Salomon naiwny i zapomniany.

"Lęki Króla Salomona" czytam po raz drugi. Powód banalnie prosty. Utrata pamięci. Romain Gary fascynuje po raz wtóry. Główny bohater - paryski taksówkarz napotyka na swej drodze życia tytułowego Salomona, starca, którego pomysłem na życie jest pomaganie innym ludziom, niejaka naprawa świata, "przeoczonego" przez Stwórcę. Osobliwa to postać ten Salomon, który dzieli się ze światem oprócz serca, wypracowanym przez lata majątkiem, a pomoc innym, ta jego życiowa dewiza, przynosi mu satysfakcję w myśl zasady, że pomaganie innemu człowiekowi to siła wymuszająca reakcję zwrotną. 
Powieść Gary'ego mieści się w nurcie społecznie zaangażowanych, na poły utopijnych lektur, będących odpowiedzią na niedoskonały świat w jakim żyjemy. Z tego też względu "Leki Króla Salomona" są opowieścią także i na obecne czasy, wypłukane z wrażliwości na samotność, starość i różnej proweniencji wykluczenia.
Dobra literatura zawsze piękniejsza jest od rzeczywistości, nawet jesli jej nie upiększa. Dobra literatura zaangażowana (niekonioecznie dydaktyczna) niesie rozumne i podnoszące na duchu rozwiązania.
Życie niejednokrotnie staje się jej zaprzeczeniem. Może dlatego, że ludzie nie czytają książek, w których zasiano ziarno nadziei, zaprojektowano pewien wzorzec działania.
Coraz częściej dochodzę, a właściwie doszedłem do przekonania, że bycie Salomonem nie popłaca.
Przepraszam cię Królu Salomonie.

25 stycznia 2014

Koc

- Nikogo nie było, panie. Wziął, panie, położył się i tak odszedł. Nikt mu nie pomagał. Jedna taka, turystka chyba, bo taką ciężką walizkę miała przy sobie i ciagnęła ją z takim hałasem, że ci, co spali, musieli się obudzić; no właśnie ta okryła go kocem. Czy może pan sobie wyobrazić? Własnym kocem go okryła, co to miała go zwiniętego w rulonik przy tej walizce. Ona potem do baru weszła, raczej wjechała z tym majdanem swoim. On spał jeszcze. Trochę chrapolił, ale dało się wytrzymać.
My tu we trzech, na sąsiedniej ławce gadali a gadali. Z piersiówki ciągnęliśmy po łyczku, małym łyczku i dyskretnie. Panie, no zimno było, chociaż grzali w środku ale nie bardzo. A na dworze mróz. Gadaliśmy o tym, że teraz to nie wyrzucają byle gdzie, ale i tak spode łba patrzą i namawiają, abyśmy się na Lipową udali. My nie i nie, chociaż jeśli jeszcze ze dwa dni takie będą, to pewnie pójdziemy całą trójką.
A ten, co spał jeszcze, to ktoś mówił, nie wiem kto, że po torowisku łaził, jakby guza szukał. Tak mówili, kiedy go zabrali, bo wie pan, jak się jakie nieszczęście zdarzy, to zaraz zaczynają kombinować: a co?, a dlaczego?, co taki robił przedtem i co mogło być przyczyną? A wcześniej nie zapytają. Kto tam teraz na człowieka drugiego patrzy, panie. Zjeść, panie, pobawić się i zarobić na tę zabawę, to wszystko. 
Tak my sobie panie gadali, ponarzekali deczko, ale przecież skórę mamy twardą, a do tego piersióweczki trzy, więc bez specjalnych emocji omawialiśmy sprawy. A potem, kiedy na tym telewizorze przerzucili z muzyki na wydarzenia, to myśmy sobie pooglądali.
Tam to dopiero za łby się brali. Jeden drugiemu ubliżał nieładnie. Wstyd, bo my nawet po pijaku tak do siebie nie gadamy. A tamten to tego nie słyszał, tylko spał i chrapolił.
Kobieta od tej walizki wyszła na korytarz i tak mu się przyjrzała, tak popatrzyła i poszła.
Panie, no przecież, czy kto mógł przewidzieć, że tak się skończy? Spał sobie przecież, ludzi niewiele, każdy mijał, nawet ci dwaj mundurowi jak przechodzili, to machnęli ręką. Co będą przeszkadzać, niech śpi. Nie wyrzucą przecie na mróz.
Potem my po jeszcze jednym łyczku pociagnęłi i jak jeden mąż posnęli. Panie, jak to jest dobrze spać. Nie wiem jak oni, ale ja spać lubię. Byle się jakoś ułożyć i mieć się o co oprzeć. A że my wprawieni, to znaleźliśmy dla siebie miejsce na tej ławie, nogi rozprostowali i śpimy. 
Wiesz pan, że kiedy się śpi, mało się myśli, a jeśli już, to, przynajmniej ja tak mam, o samych przyjemnych sprawach. W zimę to mi się zawsze śni coś ciepłego, jakiś piasek, morze albo pszeniczne pole, po którym biegam jak jakiś wariat.
No i tak panie my spali i obudzili się, kiedy otoczyli tamtego ci w mundurach. Lekarz albo jaki pielęgniarz też był i powiedział, żeby się ludzie rozstąpili, bo on chce sprawdzić, czy tamten dycha jeszcze. A potem to jeszcze raz kazał się wszystkim rozejść, bo nie ma czego oglądać. Trup jak trup. I tym kocem go nakryli po sam czubek głowy. Po jakimś czasie wnieśli nosze i gościa wynieśli, a policjant jeden został i zaczął się nas dopytywać, co i jak, i czy znamy go czy nie. Kiedy rozpytywali moich kamratów o niego, przeszedłem się po całym dworcu, panie, aby poszukać tej kobiety z walizką. Ale pewnie my przespali ten czas, kiedy pojechała.
A przecież tak głośno skrzypiały te kółka walizki, tak głośno... a my spali, spali... .
Panie, w życiu to tak jest: stukanie własnego serca słyszysz, a jak ci kto do ucha krzyknie, głuchyś jak pień.

24 stycznia 2014

Tańczę na łące

A ja jestem na łące gorącej. I słońce nade mną. Słońce i ten kawał nieba, a pod nogami bosymi traw giętkość, kwiecia drobnego rozmaitość, pszczół szum posuwisty. Tak sobie tańczę, zdzierając z ramion więzienny frak. Bóg jeden wie jak długo wytrzymam w tym gorącym powiewie słonecznego wiatru. Nic mnie nie zraża. Wokół samotność łąki, dalekiego lasu brew, soczewka jeziora ze smukłą żyłka wodną, która ledwie kropla po kropli z oczka tego wypływa. A jaka muzyka? Zaśpiew jakiś, przybyły z niepamięci, skrzypce, klarnety, brzuchate bębny, hałaśliwe czynele. W antrakcie modlitwa spływa do uszu, zagnieżdża się, przetwarza w pieśń, co z membrany płuc ucieka poprzez dysze gardła. I jeszcze raz, jeszcze.
Już nikt nie goni. Obława skończona.  Już raz mnie dopadli, lecz uszedłem żywy. Dowlokłem się do Śmierci domku. Tak mnie przytuliła, tak pogłaskała kościstą dłonią, jak matka dziecię w kołysce.
A jakże, zaprosiła do siebie; pojedliśmy, popili. Tyle, że trzeba było gadać o życiu, a bez znużenia, do samej nocy. Wtedy to przykryła mnie derką, abym nie zaznał chłodu.
- Jeszcze ty mi zatańczysz na tej łące, zatańczysz – powiedziała i zasnęła.
I tańczę tak na tej łące zielonej, a radości końca nie widać. Ona też pewnie by zatańczyła, lecz schorowana, babina jest; więc na kłodzie padłej wierzby przysiadła i oczy raduje, i suche usta rozchyla, jakby śpiewać miała zamiar ze mną, leczy tylko z nich uśmiech na świat się otwiera.
Strudzony padam na wznak. Strudzony, lecz bez bólu leżę, licząc wysoko płynące pierzaste gąski.
- Oj skończył się twój znój na ziemi – powiada nagła Śmierć – podchodzi do mnie, ociera policzki z potnych łez – tobie już będzie dobrze tutaj. Nikt tu ciebie ni znajdzie. Pomieszkasz sobie ze mną, a nie wołaj za innymi, bo nie każdemu dzisiaj dane jest z tobą tańczyć.


A wieczorem, po rumianej tęczy, zjechał do Śmierci domku sam Pan Bóg. A jakże, przywitał się serdecznie, posilił, poopowiadał, jako tam u niego się sprawują aniołowie, a przed odejściem, pobłogosławił.

23 stycznia 2014

Gęba zazdraszcza Oku

Gęba zachwycona Okiem, zazdraszcza temuż bystrych obserwacji dzieciaszków, które na oczach Oka "nawzajem się gwałcą, masturbują, nieraz cały dzień i przy posiłku". Smacznego!
Gęba zazdraszcza podróży Oka do Amsterdama, gdzie miast szynki w oknach dokonywał wyboru pomiędzy kobitkami; zazdraszcza onych lektur seksualnie zboczonych, którymi Bruzda się karmi, a podnieca.
Gęba zadaje pytanie publiczności: wiela to lat miewa chrześcijański kościół? Czyliż w dobie papieża Franciszka w Polszcze nie staje wolnych od dewiacji duchownych?
Boże, ty widzisz to, a nie grzmisz? Czemu doświadczasz nas tak boleśnie?
Haj!


Dziad i baba (fragm.)

Podjechali pod sam dom. Niczym się nie wyróżniał od innych. Dwuspadzisty dach, czerwona dachówka, tego samego koloru ceglane ściany, nieco przysypane kurzem czasu.
- Są w środku – powiedział, wyjmując kluczyki ze stacyjki.
- Tak? Jesteś pewien? – zapytała.
Wydostawali się na zewnątrz furgonu. Delikatnie sprawdzali stopami śliskość podłoża.
- Popatrz na dym.
Rzeczywiście. Smużka szarego dymu unosiła się prostopadle nad kominem i rozpierzchała na znacznej wysokości w nieregularną chmurę, wtapiając się w mało przezroczystą mgiełkę, która z kolei dotykała niskich chmur.
- To dobry znak – potwierdziła – może ktoś jest u nich?
- Nie sądzę. Samotni ale, na szczęście, jeszcze dają sobie radę.
Powoli kierowali się w stronę wejściowych drzwi. Odemknęli furtkę i ośnieżoną ścieżką przeszli wzdłuż krótszej, szczytowej ściany domu. Drzwi wejściowe znajdowały się od podwórka. Kiedy mężczyzna zapukał do drzwi, zaszczekał pies. Nie było to agresywne powitanie, lecz na tyle głośne, aby mieć się na baczności.
Teraz posuwiste kroki i głos ze środka, sprawiający, że pies milknie. Dźwięk klucza odryglowującego zamek.
- A… to pan – stary człowiek miękkim głosem wita mężczyznę, uchylając drzwi a potem spogląda na kobietę, która jeszcze nie weszła na pierwszy stopień schodków – Dzisiaj nie jest pan sam.
Wymieniają powitania. Kobieta, jako że pierwszy raz odwiedza to miejsce, nie ukrywa zakłopotania. A może jest to po prostu ciekawość. Uśmiecha się i tym uśmiechem stara się złagodzić w sobie brak pewności. Staruszek ubrany w ciężki wełniany sweter i drelichowe spodnie, prowadzi ich za sobą, najpierw przez korytarzyk, potem w lewo, do kuchni, gdzie czuć wilgotne ciepło.
- Państwo z opieki, Weroniko – tłumaczy kobiecie siedzącej w kąciku kuchennego pomieszczenia, na niedużej kanapie. Staruszka dziergająca na drutach, odkłada je, wstaje prężnie i wykonuje parę kroków w stronę wchodzących. Rytuał powitania powtarza się, po czym kobieta z mężczyzna zajmują miejsce przy stole, na którym wala się rozrzucona bezładnie talia kart i starannie złożone gazety.
- Pani Joanna jest stażystką – mówi mężczyzna.
Przy stole są trzy krzesła i na jednym z nich siada staruszek. Składa karty i niby od niechcenia wyciera rękawem swetra obrus, jakim zaścielono stół.
- Tyle ci razy mówiłam, że nie rękawem – Weronika karci męża – uszanuj, mówię mu, moja pracę.
Joanna ze zrozumieniem patrzy w oczy staruszki.
- To ja mu zrobiłam ten sweter. Nie powinien… to może ja zrobię herbaty, co?
Wzrok Joanny zdaje się mówić „proszę się nie fatygować”, lecz mężczyzna, bez zwłoki, automatycznie odpowiada:
- Z przyjemnością się napijemy. Chłód taki dzisiaj.
- A tak – wtrąca staruszek – zawsze jest taki chłód, kiedy wilgoć w powietrzu.
Na progu pojawia się pies, mały, czarny, stary kundel. Kładzie się przy progu i wlepia zamglone ślepia w Joannę.
Staruszka zsuwa zewnętrzną fajerkę i umieszcza na palenisku czajnik z wodą. Przechodzi na drugą stronę kuchni, wydobywa z szafki szklanki, cukier, łyżeczki i metalowy pojemnik z herbatą.
- Po półtorej łyżeczki wsypę – komunikuje.
- Ja dziękuję za cukier – mówi Joanna.
Staruszka trzyma czajnik za uchwyt, dociska go.
- Cukier nie każdemu służy – stwierdza – a pani to koniecznie musi spróbować mojej wiśniowej nalewki – zwraca się do Joanny.
- Nie wiem, czy… - kobieta wciąż jest zakłopotana. Zerka na mężczyznę, który kiwa głową na znak, że ten raz może sobie pozwolić na jeden mały kieliszeczek.
- Pani Karwowska robi świetną nalewkę. Musisz spróbować.
- W tym roku zrobiłam więcej, bo myślałam, że syn przyjedzie – mówi staruszka, wciąż dociskając czajnik do blatu kuchni, jakby chciała przyspieszyć wrzenie wody.
- A przyjedzie jeszcze, przyjedzie – wtrąca staruszek – ty zawsze taka niecierpliwa, a on przecie zawalony robotą.
- Ale w zeszłym roku był na święta, a tak samo pracował – ripostuje żona.
- Z każdym rokiem trudniej jest, prawda? – oczy staruszka szukają potwierdzenia w spojrzeniu mężczyzny.
- To może ja przyniosę teraz to, z czym przyjechaliśmy – powiada mężczyzna, nie wytrzymując wzroku staruszka.
- Panie, a dyć nam niczego nie trzeba – staruszka odwraca na chwilę wzrok ku niemu.
Mężczyzna wychodzi z kuchni.

- To wlij, Kaźmirz, też się napiję. (…)

19 stycznia 2014

Gęba o truposzczakach w Soczi

Gęba podsłuchała takowe uczone przemyślenia uczonych umysłów.
„To cynizm, ale z naszego punktu widzenia straty tam zadawane przez terrorystów są o wiele mniej dotkliwe. Gdy giną ludzie, których nawet narodowości nie potrafimy wymówić, to jednak jest to dość dla nas odległe. Bomby wybuchają w Bejrucie, Bagdadzie, Islamabadzie, w Kabulu, ale nie wybuchają już w Rzymie, Londynie, Warszawie.” – powiedział swego czasu w jednym z wywiadów dr. Krzysztof Skusiewicz, specjalista ds. bezpieczeństwa ze Społecznej Akademii Nauk.
Gęba tak ucho natężyła ciekawie, że i w dzisiejszej publicznej stacji kolejny mądrala od terroryzmu piękne słowa rzekł o bojownikach degastańskich, których wrogiem jest Putin. A to wszystko w kontekście niesłusznie Rosji przyznanej olimpiady w Soczi.
Kiedy Gęba oczy swe ze zdziwienia głębokie przeciera, kiedy uszy przedrąża ręcznikiem, jako to aktor ucieszny de Funes porobił w „Manii Wielkości”, cosik się Gębie wydaje, że w Polszcze, a i być może w okolicznych zachodnich mocarstwach, fajnie by było, gdyby tak pode Soczi pierdykła bomba zadana przez wypróbowanych sojuszników Rzplitej - ludowych islamskich mudżahedinów.
Jasna rzecz, że takowa bombka winna pieprznąć we w olimpijskiej wiosce, gdzie ruskie bedom. I grzechu nie bendzie, bo co ruskie, co powszechnie wiadomo o tem, że złe jest, a już najgorszy ten Putin.  A mudżahedini, wiadoma sprawa, to bohatyry, nie to co Bin Laden Osama. Ten to ci ale ciemiężnik beł i tela żyć niewinnych stracił. A przecie mógł, głupiec jeden, na Kremla się zamachnąć. Toż byłoby to i po bożemu, i szkoda mniejsza, straty mnij dotkliwe, bo tam w Kremlinie przeca Ruskie. A gdyby nawet ułapili, to by się zaraz Helsińskie Prawa Człowieka upomniały, a żałość zachodnim świecie taka była, że podpisów za uwolnieniem bojownika ze z milijionów czterdzieści i cztery by się zebrało, a po narodach jeno płacz i zgrzytanie zembów.
- A wszystko – rzecze Gęba – przez te trupy. Taki truposzczak zachodni to jakiś taki jak w antycznej Grecyi, jako brat Antygony wielki a opłakany. Nijakiego z nim porównania do tych ruskich we w autobusie czy też na kolejowej stacyi. Tynże to dopiro sprawiedliwy a śmierdzący trup. 

"Odwrotny stan"

I.
Fotel, w którym zanurzył swoje ciało, przykryty był materiałem przypominającym atłas. Pierwsze z nim zetknięcie było doświadczeniem chłodu dla nagich ramion      i ud, jednak po kilku minutach ciało oddawało materiałowi ciepło i mógł  wtedy poczuć swobodę, wtulając się w głębię siedliska ofiarującego mu wygodę. Tym razem pokój był niedogrzany i pozwolił sobie narzucić na siebie ciepły szlafrok, a siedząc w fotelu dodatkowo przykrył nogi kocem. W najbliższym sąsiedztwie Adama, w zasięgu jego rąk stał stolik z nieodłącznymi atrybutami na jego lśniącym, ciemnoorzechowym blacie – książką rozpołowioną i porzuconą wierzchem do góry oraz szklanką ciemnej gorącej herbaty. Leżał też na nim pilot od telewizora. Telewizor ustawiony był na jakiś kanał sportowy. Ściszony do niemal szeptu komentarz meczu siatkówki nie przeszkadzał Adamowi w półśnie, w jakim lubił przebywać właśnie wtedy, gdy na świecie toczyły się sportowe igrzyska. Przysypiając wydawało mu się, że jest najszczęśliwszym człowiekiem, któremu podarowano samotność. Szczególnie upodobał sobie ten stan łagodnego pogrążania się w nieświadomości, kiedy całe ciało po chwili postępującego przeciążenia zaczyna nagle łagodnie niby unosić się, kołysać i pozbywać napięcia mięśni. Będąc w takim stanie nie myślał o tym, że ta wolność, której doświadczał, była przyzwoleniem na poddanie się losowi, na brak alternatywy w odczuwaniu przyjemności trwania w letargu.
Szczęśliwe życie Adama K. nie składało się jedynie z owych chwil uspokojenia jakich zażywał w samotnej egzystencji w swoim mieszkaniu na drugim piętrze standardowego, osiedlowego bloku. Odczuwał też spokój ilekroć przekraczał progi archiwum, a więc miejsca gdzie pracował w odosobnieniu, w izolacji od bieżących spraw, od rozmów z koleżankami, od rzadko organizowanych przez kierownictwo zebrań i narad. Jeżeli już wyznaczono mu pracę poza budynkiem archiwum, zawsze przemieszczał się pomiędzy czterema ścianami piwnicy lub strychu, gdzie czekały na niego sterty papierzysk, ksiąg i wszelkiego rodzaju papierowego rupiecia, które musiał przejrzeć, uporządkować i opisać. Jego świat otoczony był powłoką kurzu i stęchlizny. Z rzadka wydobywał się na powierzchnię rzeczywistości, gdzie spożywał drugie śniadanie, zawsze pomiędzy dziesiątą a dziesiątą piętnaście. Przechodził wtedy do pokoju biurowego, w którym przebywały dwie archiwistki, przygotowujące mu systematycznie herbatę. Siadał w zacisznym kątku pomiędzy szafą a oknem z łokciami wspartymi na parapecie, sącząc gorącą herbatę i konsumując przygotowane w domu kanapki. Zdawkowo odpowiadał na pytania zadawane przez kobiety, właśnie wtedy, podczas posiłku. Możliwe, że Adam był zbyt nieśmiały na prowadzenie swobodnych, by nie powiedzieć, czasem swawolnych pogaduszek, lecz w rzeczy samej pozostając fizycznie w teatrze toczącej się rozmowy, jego myśli drążyły już kolejną teczkę z aktami, które miał po śniadaniu przejrzeć i uporządkować.  Czasami jednak współpracownicom udawało się namówić go do czegoś szalonego, jak na przykład na wspólną wyprawę do teatru lub kolację w sympatycznym lokalu w centrum miasta. Koleżanki Adama musiały wtedy przyznać, że w takich sytuacjach ich partner chował do niepamięci wszystkie dokumenty świata i na ich oczach zmieniał swoją osobowość tak znacząco, że gotowe były pomyśleć, że jest całkiem do rzeczy jako mężczyzna, mężczyzna nie pozbawiony uroku, a w dodatku, tryskający humorem, o co go nigdy nie podejrzewały.  
Zawsze jednak powrót do domu po takich wieczorno-nocnych eskapadach przywracał go do stanu, w jakim chciał się znajdować. Szybka kąpiel zmywała z niego resztki niedawnej ekscytacji, mocna herbata poprawiała nastrój, a książka którą brał do czytania pozwalała mu zakończyć dzień tak, jak to sobie zamarzył. Nigdy nie związał się z żadną kobietą na stałe, choć miewał romanse, wynikające bardziej z nagłego zauroczenia albo zbyt mocnego trunku użytego w nieodpowiednim czasie (a może właśnie w odpowiednim, trudno to orzec), lecz nigdy, co poczytywał sobie za osiągnięcie, następujące po tych romansach rozstania nie niszczyły życia ani jego, ani też jego partnerki. Więcej, gdy zachodziła taka możliwość, ów romans mógł być kontynuowany bez stawiania względem siebie warunków, co do dalszego ciągu tej bliższej znajomości. Z pewnością bardziej niż tę bliską znajomość z kobietami Adam cenił sobie przyjaźń. Swoim zachowaniem zaprzeczał teorii głoszącej, że pomiędzy kobieta a mężczyzną tak naprawdę istnieć mogą dwa silne uczucia: miłość i nienawiść. Być może bezwiednie, ale doszedł do wniosku, że w przyjaźni liczy się dobry słuch, a konkretniej – umiejętność wsłuchiwania się w to, o czym mówi kobieta. Ponieważ był z reguły małomówny i mniej skory do osobistych wynurzeń, prowadząca swój monolog kobieta mogła być pewna, że to, co ma do przekazania Adamowi podczas rozmowy nie wyjdzie poza cztery ściany pomieszczenia, w jakim ją prowadzono. Ktoś powiedział mu, że mając tak świetne przyjacielskie relacje z kobietami, będzie miał kłopot w wybraniu tej jednej, z którą chciałby spędzić resztę swego życia. Chyba miał rację.
Powracając ze stanu uśpienia, z którego wyrwał go dźwięk reklamy sączący się z telewizyjnego głośnika, wyciągnął prawą rękę w stronę szklanki z herbatą. Chwycił ją dłonią i uniósł do ust. Pijąc powoli ciemną cierpką herbatę, do której nigdy nie używał cukru, pomyślał, że jednak musiał spać długie minuty, gdyż herbata była już zimna. Był zdziwiony, bo wydawało mu się, że kontrolował to, co się z nim działo od chwili, gdy ułożył swoje ciało wygodnie w fotelu. Gotów był się założyć, że słyszał głos komentatora i odgłosy z hali sportowej podczas toczącego się meczu. A może, pomyślał sobie, można jednocześnie być w dwóch miejscach naraz, można współistnieć na dwóch płaszczyznach rzeczywistości, lecz nie pamiętać obu stanów,  w jakich się znajdujemy w identyczny sposób. Przypomniał sobie, że do pewnego stopnia czuł się podobnie wertując stare szpargały dokumentów, odczytując ich zakamuflowaną nierzadko treść, próbując ogarnąć zmysłami czas, w którym powstały. W zależności od rodzaju dokumentu widział wtedy oczami wyobraźni a to kreślącego zamaszyste kształty liter pisarza miejskiego, notariusza, bądź podrzędnego urzędnika wypełniającego służbowe obowiązki polegające na spisywaniu rzeczy z natury, to znów obserwował kobietę pochyloną nad blatem kuchennego stołu piszącą niezgrabnie list do urzędu z prośbą o anulowanie kary. Innym razem uczestniczył w sakramencie chrztu świętego, patrząc jak wybrani zastępczy rodzice składają najpiękniej jak umieją swoje podpisy. W takich przypadkach bywał nieobecny w rzeczywistości, która sprowadziła go w miejsce odkrywanej po latach, zakurzonej historii.
Z odrętwienia i tych podprogowych myśli o czasie przeszłym wyrwało go donośne stukanie do drzwi. Policzył, że były to cztery stuknięcia, może pięć, równo odmierzone, niezbyt silne, lecz dostatecznie głośne, aby mógł je usłyszeć z miejsca, w jakim się znajdował. Odruchowo spojrzał na ścienny zegar i jednocześnie starał się odszukać w pamięci przyczynę, dla której ktoś mógł zastukać w jego drzwi. Dochodziła dziewiąta wieczór. Adam nie zwykł o tej porze przyjmować gości, nie potrafił też racjonalnie wytłumaczyć sobie tego, kto o tej porze chciałby się z nim widzieć. Owszem, mógł to być ktoś z jego sąsiadów znajdujący się w nagłej potrzebie niezapowiedzianego z nim kontaktu. Mogła też to być zwyczajna pomyłka, ot przypadkowy przechodzień wkracza do budynku w poszukiwaniu osoby, której szuka, lecz zapomniał numeru mieszkania i chce się zapytać o kogoś, do kogo ma jakiś interes. Adam przypuszczał, że te dwie możliwości są bardzo prawdopodobne. Kiedy leniwie podnosił się z fotela usłyszał kolejne stuknięcia do wejściowych drzwi, równie donośne jak uprzednio i tak samo brzmiące w regularnych odstępach czasu. Nie miał jednak ochoty przyspieszać biegu wydarzeń, to jest opuszczenia pokoju i przejścia do wąskiego przedpokoju, którym mógłby przejść aż do drzwi wejściowych, aby je otworzyć, przekonując się, kto niepokoi go o tej porze. Wdział więc domowe pantofle i ciasno związał na biodrach szlafrok. Postąpił kilka kroków w stronę przedpokoju, lecz jednocześnie zawahał się na myśl, że może w tym nie wyjściowym stroju ujrzeć za drzwiami, jeśli je otworzy, kobietę. Jeżeli jeszcze byłaby nią sąsiadka z góry, zawsze roztargniona i ustawicznie mająca problemy z wyposażeniem kuchennej szafy w cukier, pieprz czy też zapach do pieczenia, z bogiem sprawa. Jeżeli jednak osobą stojącą za drzwiami będzie nieznajoma, atrakcyjna kobieta, która nie dość, że zapukała, to jeszcze gotowa jest wejść do środka, domowy strój Adama w jakim by go ujrzała, mógłby się stać pretekstem do przyszłych drwin i anegdot. A jednak nie zdecydował się na zmianę ubrania, myśląc że w sumie nie musi odczuwać we własnym mieszkaniu dyskomfortu wobec kogoś, kto zjawia się z wizytą bez zapowiedzi o tak późnej porze. Zastukano po raz trzeci.   
Wszedł w końcu do przedpokoju i energiczniejszym już krokiem przemierzył dystans dzielący go od drzwi wejściowych. Będąc już przy klamce, nacisnął włącznik światła, gdyż wąski przedpokój ginął w półmroku, co sprawiało przygnębiające wrażenie. Zamiast klamki ujął w palce krótki łańcuch, który dodatkowo zabezpieczał drzwi przed otwarciem i jako tako chronił go przed wścibskimi domokrążcami. Pochylił też głowę i przystawił oko do wmontowanego w drzwi „judasza”, ów cudowny wynalazek dający możliwość obserwacji części klatki schodowej, jeśli, rzecz jasna, była wystarczająco oświetlona.
Zobaczył za drzwiami stojącego naprzeciwko wziernika jegomościa słusznego wzrostu, w czarnym płaszczu z rozchylonymi połami, z kapeluszem wciśniętym na owalny i zdeformowany kontur głowy. Mężczyzna spoglądał przed siebie, to jest kierował swój wzrok ku drzwiom na wysokości ich szczytu. Nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów ciała, tkwiąc w oczekującej pozycji niemal na baczność, jak gdyby będąc pewnym, że w mieszkaniu, do którego drzwi stukał jest osoba, z jaką chce się spotkać. Pomimo tego, że Adam zachowywał się niezwykle cicho podchodząc do drzwi, pomimo tego, że odgłosy dobywające się z telewizora nie mogły być na zewnątrz słyszalne, ten gość od samego początku wiedział, że Adam jest obecny w domu. Prawdopodobnie po zastukaniu po raz trzeci zauważył też, że „judasz” nagle rozjaśnił się, gdy zostało zapalone światło. Adam pomyślał więc, że nie na sensu udawać, że nie ma go w mieszkaniu i cicho, nie czekając na kolejne stuknięcia zapytał przez drzwi:
- Słucham, kto tam?
- Myślę, że trafiłem pod właściwy adres – usłyszał po chwili – czy pan Adam Karski?
- Nie myli się pan, ale obawiam się, że nie skorzystam z pana usług – uprzedził szczerze jegomościa zza drzwi.
- Ależ panie Adamie. Zapewne myli się pan sądząc, że mam coś panu do sprzedania. Nic podobnego. Niczym nie handluję.
- W takim razie byłby pan łaskaw powiedzieć mi, co pana do mnie sprowadza o tak późnej porze?
- O, tak, jak najchętniej. Przynoszę panu dobre wieści.
- Lubię dobre wiadomości – Adam uśmiechnął się
- A kto ich nie lubi, prawda? Ale chyba nie będziemy o tym rozmawiali z sobą przez drzwi?
- Cóż, to byłby dyskomfort dla nas obu.
Nie było innego wyjścia, jak otworzyć drzwi. Adam uwolnił je najpierw od pęt łańcucha, później przekręcił zamek i otworzył drzwi na całą szerokość.
- Proszę, niech pan wejdzie – poinformował gościa i odruchowo sięgnął wzrokiem poza sylwetkę nieznajomego. W pewnym oddaleniu, na drugim czy trzecim schodku prowadzącym w dół klatki schodowej stał drugi jegomość z wieku, wyglądu i ubrania przypominający tego pierwszego. – Och, to panowie są razem … razem panowie przyszli.
Pierwszy, nie przekraczając jeszcze progu, zareagował uprzejmym wyjaśnieniem.
- Tak, jesteśmy razem, ale niech pan się nie kłopocze o mojego przyjaciela. On zostanie na zewnątrz.
- Ależ gdzieżbym tam śmiał pozostawić go na korytarzu, kiedy panowie są razem. Proszę niech i ten pan skorzysta z mojego zaproszenia.
- Widzi pan, on  nie może wejść do środka. Jego zadanie to towarzyszenie mi w sprawie, którą mam do załatwienia. Jego obowiązki wykluczają rozmowę z panem wewnątrz pomieszczenia.
- Rozumiem, ale gdyby nasza rozmowa przeciągnęła się nieco, to przecież nie wypada, aby ten pan czekał tak długo przed drzwiami.
Adam spojrzał w stronę drugiego jegomościa, chcąc jakby zyskać jego przychylność dla swoich sądów. Ten jednak trwał nieruchomo opierając głowę na ręce, której łokieć wspierał się o metalową listwę balustrady.
- Proszę pana, mój przyjaciel jest przygotowany i na to. Gdybym nawet miał przepędzić z panem i całą noc, mój przyjaciel pozostanie na korytarzu. To jego obowiązek.
- Cóż, trudno z tym dyskutować, skoro to obowiązek – Adam zdał sobie sprawę z tego, że jego negocjacje w sprawie zaproszenia do mieszkania drugiego gościa spełzły na niczym.
- O tak, drogi panie Karski. Tam gdzie obowiązek, dyskusja nie ma sensu. Dobrze, że podziela pan moje zdanie.
I nastąpił moment wkroczenia gościa do mieszkania. Adam pomógł mężczyźnie zdjąć płaszcz, i powiesił go na wieszaku w przedpokoju usytuowanym po prawej stronie obok lustra. Mężczyzna trzymał już w ręce kapelusz, zerknął jeszcze w lustro, sprawdzając czy nienagannie skrojony czarny garnitur ze stuprocentowej wełny spoczywa należycie na jego figurze, i czy przypadkiem lśniący żywą bielą kołnierzyk koszuli nie przesunął się w prawo bądź też w lewo, zakłócając centralne położenie stonowanego w szarości krawata. Zawiesił więc swój kapelusz nad płaszczem i, kierowany wyciągniętą przed siebie dłonią gospodarza, przeszedł do pokoju, w którym cichutko pobrzękiwał włączony jeszcze telewizor.  
Usiadł na wskazanym mu miejscu, w fotelu usytuowanym naprzeciwko tego, w którym odpoczywał niedawno Adam.
- Może zanim zaczniemy rozmowę, napije się pan czegoś? – zaproponował Karski.
- Proszę się tym nie kłopotać. Zwykle podczas wykonywania swoich obowiązków nie korzystam z takich ofert. Zresztą jest już późno, więc kawa raczej nie wchodzi w grę a, wybaczy pan – tu spojrzał na pozostawioną na stoliku szklankę – nie jestem smakoszem herbaty.
Adam powoli przesunął wzrokiem po całej sylwetce nieznajomego, zwracając uwagę nie tylko na nienagannie skrojoną marynarkę garnituru, w który był ubrany ale też na smukłość i delikatność dłoni mężczyzny ułożonych prosto na blacie stolika, dłoni, które, jak mu się wydawało, poddawane były systematycznej pielęgnacji.
- Przepraszam, że pana niepokoję, ale gdyby pan zechciał powiedzieć mi z kim mam przyjemność … - zaczął niepewnie Adam, starając się w żadnej mierze nie uchybić roli gospodarza natrętnie domagającego się wyjaśnień.
- Słusznie, że pan chce się tego dowiedzieć – odparł mężczyzna. – Przewidywałem, że będzie to pana ciekawiło. Byłem nawet zaskoczony tym, że nie zadał mi pan tego pytania wcześniej. A należało przecież. Otwiera pan drzwi przed nieznajomym, nie bacząc na to, że może nim być pospolity złodziej, przestępca, ktoś, kto zamierza pana skrzywdzić.
- No tak, nie pomyślałem o tym – wtrącił przygnębiająco Adam.
- A jednak ma pan szczęście. Nie przyszedłem tu w złych zamiarach. Jestem funkcjonariuszem państwowym, z czego jasno wynika, że moje intencje są czyste.
Źrenice Adama rozwarły się szerzej, jakby zwykły w taki sposób reagować na zaskoczenie, jakiemu ulega czasami zmysł słuchu.
- Spodziewałem się raczej widzieć w pana osobie przedstawiciela jakiejś firmy, poważnej firmy, która właśnie wchodzi na rynek i prowadzi kampanię reklamową, taki marketing bezpośredni.
- Nic podobnego. Moja wizyta u pana ma charakter zupełnie inny i jest związana z przekazaniem panu nie byle jakiej wiedzy na temat towaru, bo w rzeczy samej wolność towarem nie jest.
- Wolność? – Adam spojrzał na gościa z jeszcze większym zakłopotaniem, by nie powiedzieć całkowitym niezrozumieniem dla jego ostatniej wypowiedzi.
- Tak, drogi panie, tu chodzi o wolność. Ażeby jednak nie przedłużać w nieskończoność tej chwili niepewności jaka rysuje się na pana twarzy – mówiąc to wstał nagle, wyprostował się i zatrzymując swój wzrok na oczach mężczyzny, beznamiętnie zakomunikował: - Panie Karski, od dzisiaj jest pan wolnym człowiekiem. W imieniu majestatu państwa przybyłem tutaj, aby zwrócić panu wolność.
Adam odruchowo uniósł się z fotela, aby po chwili w ślad za przysiadającym automatycznie funkcjonariuszem ponownie zagłębić się w miękkości siedliska. O czym można myśleć w takiej sytuacji, która wydaje się być pierwszą, gdyż nie doświadczaną uprzednio i zgoła trudną do wytłumaczenia. Adam sądził początkowo, że całe te zdarzenie znajduje swój początek w śnie, w którym się pogrążył i z którego nie zdołał się jeszcze wydobyć. Dodatkowo niezwykłość tej sytuacji pozostawała w jaskrawej sprzeczności z monotonnym życiem jakie dotąd prowadził. Potrzasnął głową i zacisnął mocno powieki, potem rozwarł je szeroko, by stwierdzić, że jednak nie ulega halucynacjom. To nie był sen. Jeśli to nie sen, to po raz pierwszy doświadcza zdarzenia polegającego na tym, że samo Państwo w osobie siedzącego teraz naprzeciw niego funkcjonariusza w nienagannie uszytym garniturze przychodzi do niego. Mniejsza już o to, w jakim celu. Sam fakt pojawienia się państwowego urzędnika w jego domu jest wystarczającym dowodem na niezwykłość sytuacji. Postanowił jednak stawić czoła wypowiedzianym przed chwilą słowom gościa.
- Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi – powiedział do urzędnika. – Czy aby trafił pan pod wskazany mu adres? Nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek skazano na utratę wolności. Żyję sobie …. – przerwał widząc, jak mężczyzna rozszerza powoli kąciki ust, wydobywając z nich ledwie dostrzegalny uśmiech. Jego oczy zdradzały z kolei pozwolenie na to, aby Adam kontynuował zaczęte zdanie. On jednak zaniechał dalszego ciągu, wydobywając z siebie proste stwierdzenie.
- Proszę pana, to pomyłka. Bierze mnie pan za kogoś innego.
- W żadnym wypadku pomyłka nie wchodzi w grę – wytłumaczył mężczyzna, przytaczając zwięźle dane personalne Adama poszerzone o informację na temat jego miejsca pracy – Jest pan przecież świadomy tego, że wiele rzeczy zmieniło się w naszej ojczyźnie i ulega stałym, systematycznym zmianom.
- O tak, wiem o tym.
- Dlatego powinno być  miłym przeżyciem to, czego jest pan świadkiem, ba, podmiotem w dzisiejszej sprawie, że oto samo państwo się  nim zainteresowało, i do tego z jakich szlachetnych pobudek. Ale, prawdę powiedziawszy, pańska reakcja nie odbiega o wielu podobnych reakcji innych obywateli, którym składałem już wizytę, więc nie dziwię się jej.
- Czy ma to oznaczać, że nie jestem jedynym, z którym rozmawia pan w taki sposób o sprawach niezrozumiałych dla mnie?
- Tak, drogi panie. Nie jest pan pierwszym i nie będzie ostatnim. Nasze państwo znajduje wiele współczucia i troski wobec tych, którzy w przeszłości poddani byli umysłowym torturom.
- Wdzięczny jestem za troskę jaką państwo mnie otacza, lecz w dalszym ciągu nie rozumiem, co jest tego przyczyną – w głosie Adama wyczuwało się wciąż zakłopotanie graniczące z narastającą pustką jaka wypełniała jego umysł. Zaraz potem zupełnie nieoczekiwanie jego oczy, grymas twarzy i drżenie rąk zasygnalizowały pierwsze objawy buntu.
- A skądże pan może wiedzieć o poddawaniu mnie jakimkolwiek torturom umysłowym. Zawsze byłem wolnym człowiekiem.
- Oczywiście, że był pan zniewolony. To nie ulega żadnej wątpliwości, natomiast pana reakcja jest jak najbardziej zrozumiała. Nikomu nie jest łatwo żyć z tak wielkim brzemieniem niewoli i stąd nie dziwi mnie pana reakcja polegająca  na wyparciu ze świadomości faktu, iż stał się pan zakładnikiem swoich czasów. Przy mojej pomocy będzie pan mógł już wkrótce nie tylko spojrzeć prawdzie w oczy, ale i samemu sobie.
- Pan się myli. Byłem i jestem wolnym człowiekiem. Nie wstydzę się swojego życia, które, zaręczam panu, było i jest szczęśliwe.
- Czy szczęśliwą być może przechadzka po spacerniaku, nawet jeśli dzień jest czysty, niebo kryształowe?
- To co dla pana jest spacerniakiem, dla mnie było alejką w parku. Pan jest zbyt młody, aby to zrozumieć.
- Obserwuję pana bunt, niewymuszony bunt. Dlaczego nie buntował się pan wtedy, gdy miał pan do tego prawo, wręcz obowiązek.
- Moje życie i to, w jaki sposób je odbierałem, nie powinno być przedmiotem pana zainteresowania …
- Bynajmniej …
- Bynajmniej? Nie wiem kim pan jest ale, choć przykro mi to mówić jaka gospodarz tego miejsca, wzbudza pan we mnie niepokój. Mógłbym pokazać panu drzwi.
- Jeśli dzisiaj nie zrozumie pan, panie Adamie, swojego położenia, przyjdę po raz kolejny. Moim zadaniem jest przywrócić panu życie i nic mnie przed tym nie powstrzyma. Wierzę w pana rozsądek i będę cierpliwie czekał na to, aby się pan raz na zawsze wyrzekł przeszłości i przyłączył się do świata ludzi o wolnych umysłach.
- Czego mam się wyrzec? Wolne żarty.
- Tego, że tkwił pan w błędzie i żyjąc w podłych czasach, postanowił w nich trwać, nie walcząc o swoją przyszłość, niepodległość myśli i czynów. Niechże pan zrozumie, że nie ma sensu egzystować niepotrzebnie, być zbędnym balastem nowych czasów. Upierając się w ten sposób, nie odcinając pępowiny od prostytuowanego łona, będzie pan nikim dla nas. Jeśli jednak zdecydowałby się pan na wyparcie się swojej niecnej przeszłości, pomożemy wymazać z pańskiej świadomości te złoża fałszu, jakie zalegają pana półkule mózgowe.

Czy mógł przypuszczać, że w taki sposób zakończy się dla niego ten dzień, na początku podobny do innych, grzeszący bezbarwnością ale i mijający w spokoju, jakiego można tylko pozazdrościć w czasach bezwzględnej walki o wyrwanie upływającemu czasowi choćby odrobiny ważności przynależnej do jednostki. Na jego oczach rozgrywała się w zdumiewającym tempie historia niepodobna do innych. Został poinformowany o fałszywości jego życia, które dotąd uznawał za własny i niepodważalny skarb, które sobie ułożył w sposób adekwatny do tego, czego od niego oczekiwał, a oczekiwał niewiele. Przez chwilę przeszła mu przez głowę myśl, że to, co odczuwał podczas rozmowy z funkcjonariuszem przypomina sytuację, jaka powstałaby wskutek zaistnienia nagłego wypadku. Znał z opowieści tych, którzy wymknęli się śmierci, że w takich razach wspomnienia przeszłych dni bombardują świadomość z niezwykłą szybkością i siłą, chcąc jakby po raz ostatni   i ostateczny utrwalić się pod opadającymi na zawsze powiekami, kiedy przed oddaniem ostatniego tchnienia słyszy się słowa „nie odchodź, nie zasypiaj, patrz na mnie”. Czasami towarzyszy temu uderzenie w policzki, przyłożenie mokrego ręcznika do czoła, szarpnięcie ramion.
Wymiana zdań pomiędzy Adamem a funkcjonariuszem publicznego bezpieczeństwa trwała jeszcze długo, przerwana kilkuminutową chwilą czasu, jaką poświęcili na wypicie kawy, na którą ważny gość w końcu się zdecydował.             W antrakcie tym nie uczestniczył jednak ten drugi, którego zadanie wymagało jego obecności na korytarzu. Adam mając w pamięci wyłuszczone mu oryginalne przyczyny, dla których funkcjonariusze złożyli mu wizytę, nie starał nawet namówić pierwszego, aby ten zrezygnował odrobinę z przestrzegania przepisów i poprosił drugiego na kawę.
Końcowa część rozmowy trwająca niemal do północy przebiegała w atmosferze zrozumienia ze strony funkcjonariusza i pogodzenia się po drugiej stronie. Sympatycznie w wypowiedziach ważnego gościa wyglądała przyszłość Adama. Nieskrępowana wolność przy podejmowaniu życiowych decyzji, możliwość ułożenia sobie zawodowego życia w sposób najbardziej odpowiadający jego wyobrażeniom, jak również sugerowana pozytywna przemiana jakiej ulegnie jego życie osobiste, to wszystko sprawiało, że Adam pogrążył się w ckliwym, melancholicznym stanie uśpienia i obojętności, zapominając o tym stonowanym wprawdzie, ale jednak ataku wściekłości i niezrozumienia, jakiemu uległ na początku rozmowy z nieznajomym.